Corisande Flint
Nazwisko matki: Nott
Miejsce zamieszkania: Charnwood
Czystość krwi: szlachetna
Zawód: szkolę się na alchemika; zielarka
Wzrost: 156 cm
Waga: 44 kg
Kolor włosów: ciemny blond/jasny brąz
Kolor oczu: głównie zielone, choć jedno z nich jest w połowie brązowe
Znaki szczególne: Bladość skóry połączona z heterochromią oczu.
Dość giętka, 10 cali, Jesion, Jad śmierciotuli
Ravenclaw
Łabędź
Akromantulę
rosą o poranku, korzennymi ziołami, egzotyką i makiem
Siebie wśród smoków
zielarstwem, opieką nad zwierzętami, szukaniem centaurów, jeździectwem
Jastrzębiom z Falmouth
Jestem damą z aetonanem
Oficjalnie klasyczna, nieoficjalnie każda inna byle nie klasyczna
Heleny Mckelvie
Pachniałam migdałami, czasem egzotyką granatu.
Odkąd pamiętam pachniałam na przeróżne sposoby, a moja rodzicielka przykładała wielką wagę do tego, by zadbać o mnie we właściwy sposób, jakby inni nie byli w stanie. Samodzielnie wmasowywała oliwkę w moją skórę, balsamowała moje złote włosy, które z wiekiem nabrały miedzianego koloru, po to by ostatecznie skierować się w stronę miodowego brązu. Czytała mi bajki, nuciła do snu kołysanki, opowiadała historie o królach i władcach, od małego wpajając mi podstawowe wartości. Była typową szlachcianką, która twardo stąpała po ziemi, skrywając głęboko pod maską wystudiowanego uśmiechu nieokiełznaną duszę romantyczki, która po kilku latach uczyni ją nieszczęśliwą i zgorzkniałą. Chciała mnie pozbawić takich doświadczeń, chciała ochronić przed unoszeniem głowy zbyt wysoko i bujaniem w chmurach. To miało być złe, bo budowało marzenia i snuło plany na rzeczy, które nigdy się nie ziszczą. Chciała mi oszczędzić rozczarowań, wpajając mi bycie Księżniczką przeznaczoną do spełnienia określonej roli w społeczeństwie. Karmiła mnie swoimi teoriami, spełniając swoją rolę jak umiała najlepiej. Ojciec był inny, miał otwarty umysł pełen koncepcji i pomysłów daleko wykraczających poza ramy arystokratycznego pana naszych włości. Fascynowały go magiczne stworzenia wszelakiej maści, kochał aetonany całym swoim sercem. To on dbał o nasze ogrody, rozplanowując kwiatowe ścieżki i kolorowe roślinne wzory wokół posiadłości, po których przechadzała się z gracją moja matka. Jak prawdziwy artysta i wizjoner. Marzył o podróżach i gdy mógł realizował swoje pasje, ściągając z krajów dalekiego wschodu niespotykane dotąd kwiaty, które zdawały się mieć własną duszę.
Nie pamiętam imion guwernantek, bo było ich za wiele. Zbyt często się zmieniały, abym mogła zapamiętać nawet wyrazy ich twarzy, a ja wciąż miałam wrażenie, że po domu kręci się ktoś obcy. Nie lubiłam obcych, chciałam otaczać się bliskimi, którym mogłam ufać, jak mamie, bo zaczynałam przyzwyczajać się do tego, że ktoś planuje wszystko za mnie. Nie miałam własnej woli, pasji, nawet myśli — moja matka od małego odpowiadała za mnie i wiedziała co będzie dla mnie najlepsze. Jedynie nocą, gdy byłam sama i musiałam nauczyć się zasypiać, bo nikt nie mógł tego zrobić za mnie — odnajdywałam drogę do swojego umysłu i duszy, która podpowiadała mi coś kompletnie innego. Sypiałam więc długo, a mój pobyt w łóżku matka postrzegała jako lenistwo. Lecz to właśnie tam poznawałam smak fantazji i słodkich wyobrażeń. Śniłam o smokach, jednorożcach i harpiach; niebezpieczeństwie świata za szybą, które było dla mnie niedostępne, a nawet niewidoczne, bo byłam zbyt nieporadna i niedojrzała nawet na swój wiek. Skrywałam się w fantazjach o przygodach godnych mężczyzn, na które nigdy — jak się pewnie dowiecie — nie zdołałam się odważyć, chcąc być inną niż byłam.
Kiedy nadszedł dzień, w którym udowodniłam, że nie zostanę charłaczką mama była w końcu szczęśliwa i zaskoczona, że stało się to tak wcześnie. Splatała ze sobą dłonie, a łzy wzruszenia spływały jej po rumianych policzkach, bo była ze mnie dumna. Nareszcie. W jej oczach pozostawałam wybitna, w końcu godna jej genów. Nie posiadając różdżki oddziaływałam na różne przedmioty, nie mogąc ich w pełni kontrolować. Byłam przecież tylko dzieckiem, które przebierając nogami na stołku nie miało co ze sobą robić. Chowana pod kloszem przez nadopiekuńczą matkę rosłam na słabego podlotka, dziewczę inteligentne, lecz pozbawione odwagi do wyrażania własnego zdania, które budowało się samoistnie na zasadzie obserwacji. Byłam chorobliwie chuda, wątła i delikatna, a każde dotknięcie obiecywało przykrego siniaka na skórze, która nieprzywykła do takiego traktowania. Prowadzona na lekcje tańca, czy gry na fortepianie odwracałam się rozpaczliwie za ramię, chcąc wyjść na dwór. Zawsze jednak słyszałam to samo. Przeziębisz się. Stanie ci się krzywda. Obedrzesz sobie kolana. Dama nie powinna tak wyglądać — a przecież już w wieku czterech lat umiałam kłaniać się we właściwy sposób i witać wszystkimi możliwymi zwrotami do lordów i damy w co najmniej dwóch językach — poza angielskim uczono mnie francuskiego i łaciny. Odpowiednio uginałam nogę, skinałam delikatnie główką i wyginałam atłasową sukieneczkę, prezentując się z gracją godną dorosłej arystokratki. Traktowałam swoje szlachectwo jako zabawę, a mama poświęcała mi dużo czasu, snując opowieści o magicznych rodach i zwyczajach, co zabawą wcale nie było, wszak smutna rzeczywistość od lat ciążyła jej na barkach. Zdawało mi się więc, że jedyną nauką wyniesioną z domu jest historia mojego rodu i zwyczaje wszystkich jego przedstawicieli. Chciałam więcej. Potrzebowałam więcej, ale nie chciała mi tego dać.
Z marzeniami uciekałam więc do ojca, lecz był zapracowanym człowiekiem. Miałam za to dwóch starszych braci i byli to jedni przedstawiciele innej płci jakich do mnie dopuszczała. Nawet z kuzynostwem nie mogłam zostać sama, jakby coś miało mi grozić. Chłopcy byli grzeszną pokusą, na którą nie powinnam zwracać uwagi, póki nie przyjdzie odpowiednia pora. A gdy pytałam kiedy to będzie, wszak byłam ciekawa swoich kolegów, odpowiadała wyuczoną formułką. Dopiero później dowiedziałam się o co się rozchodzi. Miałam być doskonała, nieskazitelna, niezbrudzona grzechem i nieprzyzwoitością, jak najwyższej klasy klacz na sprzedaż, przygotowywana do licytacji. Za każdym razem gdy byłyśmy w odwiedzinach, odwracałam więc wzrok, nauczona ignorancji do perfekcji. Miałam być niedostępna, nieprzystępna i nieosiągalna (matczyna zasada 3 X nie), a moje spojrzenie należeć będzie do tego, któremu mnie kiedyś obiecają. Posiadłam więc wszelakie wzory cnót, zachowując dystans do obcych. Nie wolno mi było patrzeć, oceniać, mieć własnego zdania w sposób otwarty i oczywisty, bo takie były zasady, a ja winnam się z tym oswoić. I tak tez było. Nauczyłam się szanować swoją krew, choć nigdy nie miała dla mnie decydującego znaczenia.
Nie zawsze jednak mama patrzyła. Kiedy nie nosiłam sukni i nie stanowiłam idealnej ozdoby dla mojej nadopiekuńczej matki w panoszącym się towarzystwie, biegałam z braćmi po ogrodzie. Kochałam ich na zabój, choć ciągnęli mnie za włosy, choć wyśmiewali moje siniaki, których kolekcja rosła z każdym dniem spędzonym na wolnym powietrzu. Kiedy nikt nie widział, wkładałam ich spodnie, zapinałam zdecydowanie zbyt duże koszule, spinałam włosy w kucyk, wierząc, że kiedyś będę mogła ubrać na siebie to, na co będę mieć ochotę. Chciałam ganiać po krzakach, wspinać się na drzewa. Marzyłam o zastaniu nieustraszonym opiekunem smoków, ale nigdy tego nie mówiłam, bo przecież mama zabraniała. To bracia opowiadali mi o tych stworzeniach, przynosili księgi z malunkami, wskazywali obrazy w najdalszych zakątkach domu. Rozbudzali moją ciekawość i fascynację męskimi sprawami. To naturalne, że chciałam trafić do rezerwatu smoków lub zostać ich badaczem, lecz jak mogłabym… skoro moją naturą miało bycie damą i królową salonów. Panią kwiatów, wypielęgnowanych róż, pachnących bratków i połyskujących chabrów. Będąc w domu, w naszym ogrodzie, spędzałam jednak z rodzeństwem długie godziny na trawie, wąchając jej zapach i oswajając się z przyjemną fakturą pod bosymi stopami. Przedzierałam się przez kolczaste róże, nie bojąc się zadrapań mimo swojej nieporadności i kruchości, chowałam w zaroślach i porośniętej liliami wodzie, bo to właśnie w tym czułam się właściwie. W lasach bawiliśmy się w chowanego, tam też bracia pokazali mi centaury, których piękno i niezwykły majestat zrobiły na mnie wrażenie. Nauczyłam się dzięki nim z nimi rozmawiać i doceniać ich wyjątkowość. Nie zważałam na niebezpieczeństwa, tak jakby moja dusza chciała wyrwać się z silnie zaciśniętych na moich drobnych nadgarstkach matczynych łańcuchów. Nie umiałam się jej jednak wprost przeciwstawić. I choć każde pojedyncze zranienie odbijało się na mnie długim kazaniem matki z czasem przestałam się tym przejmować. Z pokornie pochyloną głową myślałam tylko o tym, gdzie pobiegnę, gdy skończy mówić i pouczać mnie na temat istotności mojego wyglądu na przyszłość. Wiedziałam, że słowa odbiją się od mojej świadomości i ulotnią, a ja szybko zapomnę o potoku wyrazów, który wypłynął z ust kobiety, tak usilnie pragnącej uczynić ze mnie niedościgniony ideał.
Mówiłam już, że zawsze byłam krucha, ale nigdy mi to nie przeszkadzało w zdobywaniu kolejnych szczytów mebli, w pobijaniu własnego rekordu biegu ze schodów, czy łapaniu motyli w dzikiej trawie. Byłam ruchliwa, nie potrafiąc usiedzieć w miejscu, a mojej energii było zbyt wiele, aby przekładać ją na monotonną grę na fortepianie, czy naukę klasycznego tańca. Mama krzyczała „uważaj”, a ja jej odpowiadałam w ten sam sposób. „Uważam” stało się więc moją odpowiedzią na wszystko, co męczyło moją rodzicielkę. Przywykłam do widoku własnej krwi, która z czasem przestała zadziwiać. Wzbudzała tylko troskę braci i gniew matki, a ja często płakałam. Z wiekiem coraz częściej doświadczałam krwotoków z nosa i omdleń, lecz początkowo uzdrowiciele zwalali to na wątłość mojej postury i chorowity charakter organizmu. Patrzyli na mnie z politowaniem, odradzając częstego wychodzenia z domu, zabawy z aeotanami i wystawiania na próbę ciężkich warunków atmosferycznych. Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, że mam w sobie zbyt dużo magii i to ona mnie zabija. Uważali, że jestem za słaba. Nie byłam, ale o tym dowiedziałam się wiele lat później.
Bracia wyjechali do Hogwartu, jeden po drugim, a ja z roku na rok pozostawałam bez nich coraz bardziej samotna, nędzna i nieszczęśliwa, a przede wszystkim, zdana wyłącznie na kobietę, której niespełnione aspiracje winnam zaspokajać. Wtedy było trudniej się jej opierać i uciekać do centaurów, do skrzydlatych rumaków, do traw, kwiatów i ziół rosnących na świeżym powietrzu. Zamknięta w czterech ścianach próbowałam malować, choć o wiele bardziej interesowały mnie księgi. Lubiłam poszerzać swoją wiedzę, bo przynajmniej tak mogłam być blisko tego, co sprawiało mi radość.
Czas wakacji był moim ulubionym bo to wtedy wracający do domu bracia znów przywracali na mojej twarzy uśmiech. Przywozili ze sobą magiczne księgi zaklęć i przedmioty, który mnie fascynowały, wynagradzając mi ich nieobecność — przynajmniej częściowo. Spędzaliśmy czas znowu wszyscy razem, organizując moje ucieczki z domu nad jezioro, do kuzynostwa, pachnące latem polany. Żyło się wtedy sielsko i beztrosko, dopóki podczas morderczej ucieczki przed jednym z braci nie zasłabłam. Straciłam przytomność, zapadłam w śpiączkę. Zabrano mnie do Świętego Munga, w którym jeden z uzdrowicieli zdiagnozował u mnie serpentynę. Miałam dziesięć lat. Nawet po przebudzeniu utknęłam w szpitalu na długie tygodnie. To całkiem zburzyło świat mojej matki. Nie tego chciała, nie tego oczekiwała, a żal i rozczarowanie malowało się w jej oczach za każdym razem, gdy na mnie patrzyła. Zupełnie tak, jakbym to ja sama sobie zrobiła poprzez nie słuchanie jej nakazów i poleceń, jakbym zaraziła się tego w buszu, czy w stawie. Była znów nieszczęśliwa. To była moja wina i musiałam z tym żyć. Moje zdrowie i bezpieczeństwo stało się priorytetem, a rozwój dwóch starszych synów odszedł na bok. Wyjechali, wrócili do szkoły, zostawiając mnie w domu. Nie chciałam tego, nie chciałam nigdy być w centrum uwagi, dusząc się w szklanej pułapce szlacheckiej rodziny, która czuwała nad moim marnym jestestwem. To moi bracia byli wolni i niezależni, to oni szli we własne strony sięgając po swoje pragnienia, realizując marzenia. Ja pozostałam marzeniem mojej matki, niespełnionym. Wybrakowanym. Nieco zdewastowanym przez genetyczną chorobę, choć do tej pory twór mojej osoby zdawał się być doskonały. Chciałam więc umrzeć, powtarzając sobie uparcie, że nigdy jej nie zadowolę, a dla ojca stanowię zbędny balast. Wiedziałam, że w szkole sobie nie poradzę z tak marnym zdrowiem. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to mogła być depresja. Które z dzieci bowiem na nią choruje? Byłam po prostu nieszczęśliwa. Ja i moja matka.
List do Hogwartu miał być dla mnie błogosławieństwem, ale podróż tam wzbudzała we mnie pełno obaw i lęku, a jeszcze więcej w mojej rodzicielce, która nie chciała mnie puścić. Mogłam uciec od kobiety, która pałała do mnie miłością niemożliwą do zmierzenia, ale świadomość, że sobie bez niej nie poradzę całkowicie mnie paraliżowała. Jej uczucie i oddanie stało się przytłaczające, a ja dławiłam się gęstością uczucia jakim mnie obdarzała, ale nie znałam niczego innego. Za namową ojca niechętnie opuściłam mury posiadłości, aby zmierzyć się z prawdziwym światem. Szkolne komnaty były dla mnie o wiele bardziej przytłaczające od twardych ramion matki. Miałam jednak starsze rodzeństwo, a ich ciepły wzrok na Wielkiej Sali dodał mi nieco otuchy. Wiedziałam, że nie dadzą mnie skrzywdzić, a ja mam do kogo zwrócić się z pomocą. Trafiłam do Ravenclaw, ku zaskoczeniu wszystkich. Moi bracia zostali w Slytherinie, a ja nie mogłam znieść tej rozłąki. Łzy jednak nie sprawiły, że cokolwiek się zmieniło. Pozostałam sama dla siebie w tym nowym świecie, nie wiedząc od czego zacząć i co ze sobą zrobić. Zagubiona. Samotna. Słaba. I wycofana, a przede wszystkim nieporadna życiowo, jak największa ofiara losu.
Nie stanęłam na podium najpopularniejszych dziewcząt w szkole, bo daleko mi było do blasku celebrytów. Gwiazdy mojego rocznika, które liczyły się najbardziej same dla siebie, a ja utknęłam gdzieś pomiędzy tym, co powinnam, a tym co bym chciała. Poszukiwałam przewodnika, mentora, kogoś kto zastąpi mi matkę, która przez wiele lat wskazywała mi drogę. Dystans jakim się otaczałam budował jednak mur nie do przebicia, więc moją sromotną porażką okazała się samotność, pogłębiająca się depresja, niechęć do wszystkiego. Nawet w nauce nie szło mi zbyt dobrze przez pierwsze trzy lata. Dopiero na czwartym roku czyjś widok sprawił, że serce mi szybciej zabiło. Pamiętam jego twarz do dziś, a jego łobuzerski uśmiech sprawiał, że miękły mi kolana. Nie śmiałam jednak odwzajemniać spojrzeń, nie mówiąc o wdaniu się z nim w rozmowę. Wiedziałam, że go ciekawiłam, że próbował podejść, złapać mnie, porozmawiać, ale byłam zbyt sprytna aby zostać z nim sam na sam. Uciekałam od jego towarzystwa, choć moje serce pragnęło abym zrobiła coś odwrotnego. Zauroczyłam się i to w snach realizowałam swoje fantazje o zwykłym spacerze, czy chwyceniu się za ręce. Wiedziałam, że to miłość na całe życie, choć tak odległa i nieosiągalna. To wtedy odnalazłam jakąś siłę. Nie mogłam umrzeć, musiałam przetrwać, z czyjąś pomocą lub bez niej. Uczyłam się samodzielności i wszystkiego, co powinnam już znać od dawna. Szkoła wychowywała mnie na nowo, uczniowie pokazywali największą paletę różnorodności charakterów, doświadczałam problemów i dramatów, które w obliczu tamtego dnia wydawały się strasznie monumentalne i nie do przejścia. Miałam kilka koleżanek, które w odróżnieniu do większości nie uważały, że mam dziwne oczy, a moja nieśmiałość jest urocza. Pokazywały mi jak zakręcić włosy i splatać je w wymyślne warkocze. Nauczyły mnie większej otwartości i chęci do spędzania czasu z innymi, do przesiadywania w pokoju wspólnym, odrzucając moją reputację dziwaka i aspołecznika. Wrogów nie miałam, choć wiele uczniów naśmiewało się ze mnie, kiedy już moich braci nie było w Hogwarcie i nie byli w stanie mnie ochronić. Łatka kogoś innego, czyli nienormalnego, przylgnęła do mnie od pierwszego roku, a Ci, którzy nie mieli okazji śledzić moich przemian wciąż mi dokuczali. Poznałam jednak smak własnej wartości.
Niezłe z niej ziółko, powiedział jeden z chłopaków z mojego towarzystwa. Nie był moim kolegą, bo nie mogłam sobie pozwolić na posiadanie kolegów. Nie rozmawiałam z nim, ale był obok — był przyjacielem moich przyjaciółek. Początkowo myślałam, że to chodzi o mój talent do uprawy roślin, który szybko przekładałam na eliksiry. Było w tym jednak coś więcej, choć długo nie mogłam tego zrozumieć. Chciałam się wyłamać ze schematów, lecz brakowało do tego sposobności. Przejawiałam moje pragnienia w pojedynczych sytuacjach, lecz było to zbyt mało, aby wyzwolić ducha który rozpaczliwym krzykiem, próbował się uwolnić z mojej piersi. On to wiedział z jakiegoś powodu i od tamtej spory sprawiał, że pąsowiałam, gdy zapachy naszych perfum mieszały się ze sobą. Znasz to uczucie. Kiedy coś gnębi cię jak wyrzut sumienia i nie daje spokoju, a ty nie jesteś w stanie z tym nic zrobić? Tak się właśnie czułam, szukając swojego własnego ja. Gdzieś pomiędzy tym, czego uczyła mnie matka, a tym, czego pragnęłam goniąc uparcie za braćmi. Dlatego marzenia o zostaniu opiekunem smoków, a później w Hogwarcie gwiazdą quiditcha zostały jedynie mrzonkami z być może przyszłego życia, a ja opuściłam Hogwart z doskonałymi wynikami z zielarstwa i eliksirów, bardzo dobrymi z zaklęć i transmutacji. Miałam na siebie wiele pomysłów, ale obawiałam się powrotu do domu i pozostawienia decyzji swojej matce, która choć znacznie się postarzała wciąż łaknęła kontroli nad swoją małą Księżniczką. Nie byłam już ani małą, ani Księżniczką. Byłam prawie dorosła, miałam za sobą własne wzloty i upadki, których nie mogła obserwować, a ja w końcu poczułam, że nie ma nade mną władzy. Pamiętałam wciąż o mojej — być może wyimaginowanej — miłości, której nigdy nie posmakowałam w pełni, a jedynie w szybciej płynącej w żyłach krwi. Nie mogłam i nie zamierzałam jej o tym opowiadać, bo znałam jej zdanie. Ale to właśnie powrót do tamtych wspomnień sprawiał, że temat amortencji interesował mnie tak bardzo. Studiowałam dniami i nocami liczne artykuły i rozdziały, pragnąc opanować sztukę tworzenia tego eliksiru do perfekcji. Może właśnie dlatego zwróciłam się z propozycją do ukochanej kuzynki, proponując jej luźną współpracę. Byłam przekonana o tym, że jej talent do alchemii w końcu znajdzie właściwą drogę rozwoju, a i ja widziałam w tym szansę dla siebie, łącząc swoją pasję do zielarstwa z eliksirami, które szły mi całkiem nieźle. Myślałyśmy o wspólnej firmie, małym, domowym biznesie. I idąc jej śladami szkoliłam się w alechemii, nie przekładając tego jednak ponad moją ogromną pasję do zielarstwa.
6 | |
5 | |
0 | |
8 | |
2 | |
0 | |
0 |
różdżka, sowa, psidwak, kociołek, 6 punktów statystyk
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Corisande chyba Flint dnia 27.04.16 9:39, w całości zmieniany 3 razy
Witamy wśród Morsów
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n