Thalia Fawley
Nazwisko matki: Selwyn
Miejsce zamieszkania: Londyn, Anglia
Czystość krwi: szlachetna
Zawód: urzędniczka Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego, skrzypaczka
Wzrost: 165cm
Waga: 55kg
Kolor włosów: blond wpadający w rudy
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: dużo piegów
Bardzo giętka, 11 cali, lapacho, sierść psidwaka
Hufflepuff
Wiewiórka
Płonące ludzkie ciało
Morska bryza
Domek w Cumberland w otoczeniu jezior
Historia magii, nauka języków obcych
Harpie
Gargulki
Każdej, którą można zagrać na skrzypcach
Rachel Nichols
Czy mój los przybito stalową pieczęcią już przed wiekami, gdy Pani Jeziora kroczyła jeszcze dumnie po Cumberland w poszukiwaniu Artura, zaginionego brata? W moim rodzie niechętnie mówi się o kazirodczym związku tych dwojga; nie powtarza się mugolskich legend, które opiewają historię ich zakazanej miłości i wysławiają ich syna, Mordreda; nie wspomina się o mitycznym Avalonie, gdzie Morgana dożyła końca swych dni. Byłoby to przecież ujmą dla dziesiątek czarodziejskich pokoleń, które szczyciły się czystością krwi, rozrzedzanej jedynie krwią innych szlacheckich rodów a nie rodzonych braci i sióstr. Przekazuje się nam legendę w łagodniejszej i mniej bluźnierczej wersji. Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie odszukiwała w bogatych zbiorach bibliotecznych rodowych ksiąg historycznych, nie przeszukiwała londyńskich i szkolnych bibliotek w poszukiwaniu informacji o mojej dalekiej przodkini i nie zaczytywała się głęboko w noc w kolejne odkrycia na jej temat; odkrycia, które ukazywały prawdę zakazanego związku Morgany i Artura. W czasie letnich, wakacyjnych przechadzek brzegiem jezior leżących wokół naszej rezydencji nie mogłam nie wyobrażać sobie, że cofam się piętnaście wieków wstecz i z niecierpliwością wypatruję pojawienia się mgły zwiastującej przybycie Pani Jeziora. Morgana le Fay stała się moją obsesją lat dziecięcych i nastoletnich, z których wyrosłam dopiero z chwilą opuszczenia murów Hogwartu. Z chwilą, w której bajeczny świat beztroski i nieodpowiedzialności musiał zamienić się w świat ludzi dorosłych, pewnych siebie i wiedzących, co chcą robić w życiu.
Zanim jednak to nastąpiło, byłam dzieckiem, któremu niczego nie brakowało. Chociaż moja matka zmarła niedługo po moim urodzeniu i w ogóle jej nie pamiętam – przywoływane wspomnienia jej twarzy i gestów są raczej wspomnieniami rodzinnych opowieści na jej temat – a ojciec zajęty był w dużej mierze polityczną karierą, miałam przecież dziadków i rodzeństwo. Troskliwe, kochające, trzymające się razem, na które zawsze mogłam liczyć – i przy pierwszych zdartych kolanach, i przy pierwszych próbach nieświadomego czarowania, kiedy nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. To właśnie dzięki temu nie odczuwałam tak dotkliwie nieobecności ojca, który po śmierci żony zamknął się w sobie, prezentując nam swoje zupełnie nowe oblicze – człowieka zmizerniałego, bez pasji i entuzjazmu podchodzącego do życia. Przemiany społeczne i polityczne tylko mocniej go podminowały, a kariera ministra magii stała pod ogromnym znakiem zapytania. Nic dziwnego, że naprawdę się ucieszyłam, gdy w końcu wrócił do domu po tym, jak stracił swoje stanowisko. Nawet widmo okropnej wojny, okrucieństwa i strachu, które przewalały się przez Londyn i Anglię jak wielka morska fala, nie zaburzały mojej radości. Miałam w końcu ojca, który bywał w rezydencji częściej niż na kilka godzin, miałam rodzeństwo, które zawsze mnie wspierało i cały sztab guwernantek, które znalazły sobie we mnie bardzo posłuszne dziecko, gotowe uczyć się wszystkiego, co tylko zaplanowały.
A było tego całkiem sporo, bo przecież nie mogłam pójść do Hogwartu goła i wesoła w zakresie mojej szlacheckiej edukacji. Na liście codziennych zajęć znalazły się więc skrzypce, które pokochałam od pierwszego dźwięku. Pokochałam przejmująco długi, skrzekliwy dźwięk, bo smyczek ześlizgnął mi się ze strun, wręcz piskliwy, ale jednocześnie cudownie piękny i... obiecujący, że po poskromieniu złośliwości skrzypiec, będą one odgrywały najwspanialszą muzykę na świecie. Równie mocno polubiłam poznawanie heraldyki, historii rodów, wtapianie się w kolejne informacje o swoich przodkach – zawsze mnie zastanawiało, skąd biorą się swary pomiędzy rodami i co sprawia, że niektóre z nich darzą inne wręcz nienasyconą nienawiścią. Czy świat nie byłby piękniejszy, gdyby te nieliczne szlachetne rody, w których czystość krwi była z pokolenia na pokolenie pielęgnowała, odłożyły na bok odwieczne spory i zjednoczyły się w słusznym celu dalszego zachowywania tejże czystości? Cóż, może byłam wtedy zbyt młoda, aby zrozumieć swoją utopijną wizję; a może tkwiło we mnie małe ziarno buntu przeciw całemu światu?
Tuż przed otrzymaniem listu z Hogwartu odkryłam w sobie jeszcze inny talent. Jedna z guwernantek w chwilach złości mówiła w swoim ojczystym francuskim, który dość szybko podłapałam, powtarzając słowa i zapisując je w swojej pamięci. Na dokładniejszą naukę było jednak już za późno i pozostały mi jedynie szybkie wakacyjne kursy między kolejnymi wyjazdami do Hogwartu, co jednak pozwoliło mi poznać francuski na tyle, by bez skrępowania rozmawiać w tym języku – i co miało mi się również przydać w przyszłości. Ta jednak była wtedy jeszcze bardzo odległa, a moje życie wypełnione było lekcjami etykiety, jazdy konnej (której nie znosiłam i starałam się jej unikać jak ognia), przymierzania eleganckich sukienek, dygania i kłaniania się (chociaż uważałam, że to mnie należało się jednak kłaniać). Kategorycznie odmówiłam nauki szermierki, uważając to za wyjątkowo niekobiece zajęcie, które nie przystało delikatnej szlachciance. Z ubolewaniem musiałam również odrzucić malarstwo – jak przyznawał sam nauczyciel, nawet kura bazgrała lepiej ode mnie. Nie znaczyło to jednak, że mogłam zapomnieć o obrazach wiszących w naszym domu w Londynie i o tych, które zdobiły rezydencję w Cumberland. Nie umiałam rysować, ale musiałam umieć odróżniać malarskie style, znać historię wielkich artystów, potrafić odróżnić techniki, w których tworzone były płócienne dzieła. Nie zliczę ksiąg, które czytywałam do późna w nocy, by zadowolić srogiego nauczyciela, ale zaspokoić swoją własną ciekawość, która rosła we mnie wraz z każdym poznanym obrazem. Było coś pięknego w delikatnych pociągnięciach pędzla artysty renesansu i coś niebezpiecznego w mocnym i ostrym impresjonizmie, który niepokoił i zmuszał do refleksji. Za to niczego pięknego nie było w bohomazach, które po kryjomu tworzyłam we własnym pokoju, próbując naśladować wielkich artystów. Cóż, nauczyciel jednak miał rację i zdecydowanie powinnam pozostać przy teorii.
Nie przeszkadzało mi to w odbywaniu wędrówek po lasach, brzegami jezior czy po łąkach, które otaczały rodowe rezydencje moich kuzynów, w czasie których potrafiłam zapomnieć o całym świecie, zupełnie pochłonięta przez inny - świat marzeń i wyobraźni. Potrafiłam usiąść za plecami wuja lub ciotki, którzy pochłonięci byli artystyczną weną i zdobili płótna kolejnymi pociągnięciami pędza i spoglądać na to początkowo z zazdrością, a potem już z wyraźnym szacunkiem. Braki w umiejętnościach malarskich nadrabiałam podwójnymi ćwiczeniami muzycznymi; opanowanie skrzypiec i fortepianu było wymagające, ale sprawiało mi bardzo wiele radości, bo pokazywało, że mój talent nigdzie się nie zapodział, lecz skumulował właśnie w muzyce i w czytaniu piękna dźwięków.
Ćwiczyłam się za to w sztuce konwersacji, która była niezwykle przydatna nie tylko w czasie naszych rodzinnych spotkań, ale również podczas przyjmowania gości. A tych nie brakowało, bo chociaż ojciec stracił swoje polityczne znaczenie, wciąż przecież miał znajomych i przyjaciół, którzy przybywali do nas z wizytą. Oczywiście swój talent muzyczny rozwijałam cały czas; nawet dzisiaj w wolnych chwilach bardziej niż chętnie sięgam po skrzypce, a kiedy pierwsze pociągnięcie smyczka zamienia się w tysięczne, zupełnie odpływam, tracąc poczucie czasu. I nie ma przy tym znaczenia, czy jestem sama, otoczona wyłącznie przyrodą, czy też towarzyszy mi pełna sala słuchaczy przybyłych na jeden z moich koncertów.
Hogwart był miejscem, w którym po raz pierwszy zetknęłam się z tak wielką różnorodnością. Co prawda mój ród nie był szczególnie restrykcyjny, gdy chodziło o sprawy mugolskie, a w historycznych księgach znalazłam kilka zapisów, gdzie przymykał również oko na drobniejsze małżeńskie występki, ale mimo to nie byłam przygotowana na ten swoisty kulturowy szok. Dzieci o różnej czystości krwi, pochodzące z różnych części Wysp Brytyjskich – i jak się domyślałam nie tylko Wysp – o różnych poglądach i różnych koncepcjach świata. Dla jedenastoletniej dziewczynki, której największym problemem było wybranie kolejnego utworu do nauczenia się albo dobór właściwej sukienki, było to spotkanie z zupełnie nową rzeczywistością. Tym trudniejsze, że Tiara Przydziału postanowiła wysłać mnie do Hufflepuffu, co spotkało się z moim ogromnym rozczarowaniem – potęgowanym faktem, że przyniosę je również ojcu. Hektor Fawley nie wydawał się jednak tym zupełnie przejmować. Miałam więc ponurą perspektywę spędzenia siedmiu lat z Puchonami; nic dziwnego, że wiele czasu zajęło mi przywyknięcie do tej myśli. Z drugiej strony z perspektywy czasu widzę, że Tiara Wiedziała, co robi. Nie cechowała mnie odwaga, spryt, ani jakaś niebotyczna inteligencja; byłam dzieckiem rozmarzonym, wpatrującym się w okna i marzącym o niebieskich migdałach. Zamiast odrabiać lekcje, chodziłam po zamku zapamiętując wszystkie obrazy, rzeźby i zbroje, które stały na korytarzach Hogwartu. Na zajęciach wystukiwałam pod ławką takty ulubionych melodii, zbytnio zainteresowana własną wyobraźnią niż słowami nauczyciela. Soboty i niedziele, gdy moi koledzy wychodzi na błonia lub siedzieli w bibliotece, spędzałam w łóżku, pochłonięta pięknymi wizjami i marzeniami. Nie uczyłam się więc dobrze, a pierwsze trzy lata mojego pobytu w szkole upłynęły na prześlizgiwaniu się z klasy do klasy; bez pomysłu na przyszłość, bez zaangażowania w wiedzę, bez szukania czegoś, co mogłoby się stać moim głównym zainteresowaniem. Eliksiry mnie przerażały, zielarstwo nudziło, a opieka nad magicznymi stworzeniami sprawiała, że jeszcze bardziej tęskniłam za domem w Londynie i za rodową rezydencją, za przestrzenią Cumberland – nawet za kelpiami, które choć oswojone i niegroźne, potrafiły czasem złośliwie ochlapać człowieka wodą lub dla zabawy wciągnąć w toń jeziora i całego zmoczyć. Dopiero więc na czwartym roku zaczęłam interesować się zaklęciami, gdy przez przypadek wpadła mi w ręce księga o zaklęciach wodnych. To był początek mojej nowej fascynacji, może nawet lekkiego obłędu – wszystko inne przestało mieć znaczenie, a ja gotowa byłam spędzać w bibliotece całe godziny i całe weekendy na zaczytywaniu się w kolejne opasłe tomiska zaklęć. Wstąpiłam do Klubu Pojedynków, bo dawał okazję do tego, aby zaklęć nie tylko uczyć się w teorii, ale i je ćwiczyć w praktyce. Każde kolejne rozbrojenie przeciwnika albo zaskoczenie go jakimś nowym zaklęciem niezwykle łechtało moje dziewczęce ego, szczególnie że wielu z nich, zwłaszcza zaś chłopców, lekceważąco podchodziło do pojedynków z młodą dziewczyną. Co im mogła zrobić niepozorna czernasto lub piętnastolatka? Cóż, gdy wymiotowali ślimakami albo próbowali usunąć sobie włosy z języka, natychmiast zmieniali zdanie.
Jednak prawdziwa przemiana w moim podejściu do nauki nastąpiła dopiero rok później. Gorący okres przygotowań do SUMów sprawił, że wszystkich ogarnęło szaleństwo nauki, podczas gdy ja spokojnie oczekiwałam na egzaminy, doskonale przy tym wiedząc, że nie mogę się spodziewać dobrych wyników. Nie wiązałam wtedy przyszłości z żadną pracowniczą karierą: byłam młodą szlachcianką z dobrego domu i cała moja przyszłość kumulowała się wokół odpowiedniego zamążpójścia, urodzenia dzieci i uśmiechania się na przyjęciach u boku męża, którego wybierze mi ojciec albo – jeśli będę miała trochę szczęścia – którego wybiorę sobie sama, a on go zaakceptuje. Dlatego też beztrosko podchodziłam do nauki, pilnie studiując jedynie zaklęcia i historię magii. Kiedy jednak pewnego zimowego dnia podsłuchałam rozmowę dwóch uczniów ze starszego rocznika – o tym, jaką miernotą był mój ojciec i że dobrze się stało, że ustąpił wtedy ze stanowiska – praktycznie wszystko się zmieniło. Powstrzymałam się przed rzuceniem w nich jakimś paskudnym zaklęciem, zamiast tego pomaszerowałam do biblioteki i sprawdziłam, jakie wymagania stawiane są kandydatom na ministerialnych urzędników. Część tych mniej formalnych, jak znajomość języków obcych, etykiety różnych krajów i ich kultur, znałam z domowego wykształcenia, ale konieczność uzyskania dobrych ocen z owutemów nieco mnie przeraziła. Miałam niespełna dwa i pół roku, aby nadrobić wszystkie zaległości i w końcu przyłożyć się do nauki. Dwa i pół roku, aby dostać się do Ministerstwa i udowodnić, że Fawley'ów stać na znacznie więcej i nikt nie miał naprawa nazywać nas miernotami. Dwa i pół roku, by zacząć pracować na poważnie, a nie liczyć tylko na dobre małżeństwo.
Co też od razu zrobiłam, odstawiając na chwilę zaklęcia i historię magii, a skupiając się na przedmiotach, które do tej pory traktowałam po macoszemu. To właśnie temu semestrowi intensywnej, desperackiej niejako nauki zawdzięczam fakt, że SUMy zdałam o wiele lepiej, niż się ktokolwiek mógł spodziewać. Nie był to co prawda szczyt moich marzeń, a z astronomii zaliczyłam nawet wielkie O, ale udowodniłam samej sobie, że jeśli kolejne dwa lata poświęcę na naukę, staż w Ministerstwie nie będzie już taki odległy. I rzeczywiście, Owutemy wypadły o wiele lepiej od nieszczęsnych SUMów. Prócz Wybitnego z zaklęć, historii magii i opieki nad magicznymi stworzeniami, mogłam się poszczycić ocenami Powyżej Oczekiwań z obrony przed czarną magią, numerologii i transmutacji. To mi wystarczało, aby aplikować na staż tuż po zakończeniu szkoły. Nie spodziewałam się jednak, że ojciec nie podejdzie do tego zbyt entuzjastycznie. Moja wizja niezbyt mu się spodobała i dopiero długie godziny rozmów i przekonywań – chyba nasza najdłuższa rozmowa przez całe siedemnaście lat mojego życia – sprawiły, że zmienił zdanie. Zastrzegł jednak, że muszę sobie radzić sama; nie mogę wykorzystywać rodzinnych wpływów, ani powoływać się na sławne nazwisko ojca. Przystałam na to bez wahania i tydzień później czarna jak węgiel sowa przyniosła z Ministerstwa odpowiedź, w której pozytywnie rozpatrzono moje podanie. Po wakacjach miałam rozpocząć swój wymarzony staż w Międzynarodowej Komisji Handlu Magicznego, zajmując się badaniem, ocenianiem i sprawdzaniem wszelkich importowanych i eksportowanych dzieł sztuki. Wbrew pozorom było to niezwykle odpowiedzialne zajęcie, bo właśnie wtedy w Europie toczono liczne spory o rzeźby, książki i obrazy skradzione przez mugolskie wojska, które kilka lat wcześniej rozpętały wojnę znaną w mugolskiej historii jako II Wojna Światowa. Mugole wykazywali się ogromną precyzją w podrabianiu eksponatów - zresztą niestety nie tylko oni, bo czarodzieje również próbowali magicznych sztuczek - a moim zadaniem było niedopuszczenie, by falsyfikat wjechał do Anglii lub opuścił jej granice. Znajomość francuskiego w końcu zaowocowała, gdy współpracowałam z tamtejszymi urzędnikami, wspierając ich swoją wiedzą i samej korzystając z ich ogromnego doświadczenia. Zapomniałam nawet, że ta sielanka nie będzie trwać wiecznie i ojciec wkrótce wezwie mnie do siebie, aby przedstawić mi kandydata na męża.
Skupiona na pracy i wykonywaniu kolejnych zadań, nie zauważyłam, że minęło już półtora roku mojej pracy, jak i nie zauważałam delikatnych sugestii ojca, który w swoich listach podsyłał mi kolejne nazwiska młodzieńców. Bardziej interesowały mnie kolejne dzieła, które trafiały do mojej małej pracowni i które traktowałam zaklęciami wykrywającymi fałszerstwa, niż napomknienia ojca, że szlachcic Bulstrode wszedł w wiek dorosły albo że zaprzyjaźniony z nami ród Nottów szuka żony dla swojego niezamężnego potomka, lorda Cassiusa. Bardziej z roztargnienia niż z celowego odrzucania tych propozycji odpisywałam, że chętnie spotkam się z tymi lordami, gdy tylko dostanę urlop – a jako zapracowana stażystka miałam na niego niewielkie szanse, co Hektor musiał doskonale wiedzieć, bo sam przecież znał od podszewki ministerialną machinę.
Ojciec nie dał się jednak zwieść i wkrótce Cassius Nott zagościł w naszym londyńskim mieszkaniu jako oficjalny pretendent do mojej ręki. Było to dziwne uczucie - znać kogoś całe życie, przyjaźnić się od dziecka, jako że często spędzaliśmy razem kilka tygodni w czasie wakacji, a nasze rodziny łączyła przyjaźń, trzymać się razem w Hogwarcie i nagle stanąć przed nim nie jako przyjaciółka, lecz narzeczona. Niedługo po zaręczynach spadła na mnie kolejna zaskakująca wiadomość – ojciec wysyłał mnie do Francji, do swoich znajomych, których poznał jako minister magii, bym podszkoliła się jeszcze bardziej w znajomości sztuki w każdym możliwym wydaniu. Miałam u nich zamieszkać, poznając francuską kulturę i ucząc się dobrych manier (zupełnie, jakby mi to jeszcze było potrzebne!). Na nic były płacze i zaklinania; musiałam opuścić staż w Ministerstwie, a na domiar wszystkiego w wyjeździe miał mi towarzyszyć mój narzeczony, który zatrzymał się we Francji na kilka tygodni - ponoć w interesach rodzinnych, ale jaki był prawdziwy powód jego wyjazdu, nie miałam zielonego pojęcia. Nie wiedziałam, czy jego wyjazd był czystym zbiegiem okoliczności, czy też lord Nott postanowił wyprawić się na kontynent, aby osobiście pilnować swojej nowej własności, która miała zostać jego żoną.
Przekonałam się jednak, że opieka lorda Notta była powierzchowna, a jego jedynym zajęciem było zabieranie mnie do bibliotek lub na nieliczne wernisaże, na które to właściwie ja musiałam go zaciągać niemalże siłą; głównym zajęciem Notta było wtedy parskanie z irytacją, gdy tylko w zasięgu jego wzroku pojawiała się nasza przyzwoitka. W rzeczywistości więc towarzyszyła mi najczęściej pani Locourt, emerytowana już urzędniczka francuskiego Ministerstwa Magii, której nieoceniona opieka i pomoc pozwoliły mi wkrótce bardzo szybko poznać francuski, głównie zaś paryski, świat sztuki. Cassius częściej bywał w Anglii niż we Francji i gdyby nie opieka przyjaciół ojca, u których się zatrzymałam, czułabym się kompletnie zagubiona i osamotniona. Nie mogłam się jednak temu dziwić, skoro wcześniej oboje doszliśmy do wniosku, że nasze małżeństwo nie byłoby szczęśliwe. Znaliśmy się od dziecka, byliśmy przyjaciółmi, ale świadomość, że miałby zostać moim mężem budziła we mnie zdecydowany opór. Byłam urodzoną romantyczką, a mój romantyzm potęgowała jeszcze nasza wrodzona umiejętność chodzenia z głową w chmurach – dla Cassiusa zdecydowanie nie było miejsca w moich obłokach. Potrzebowałam w nim przyjaciela, a nie męża i nie dziwiłam się, że ostatnie chwile wolności wolał spędzać z dala ode mnie, ciesząc się nimi w samotności i w pełni korzystając ze swojego kawalerskiego stanu. Przetrwaliśmy tak kilka długich miesięcy, które zamieniły się w cały rok, zanim do uszu mego ojca doszły te paskudne plotki, jakoby Cassius nie dochowywał mi wierności i wplątał się w jeszcze gorszą aferę dyskwalifikującą go w oczach Hektora. Sama nie wiedziałam, czy mam wierzyć plotkom (które zresztą dokładnie wyjaśniały, czemu lord Nott wolał spędzać czas w Anglii a nie u boku narzeczonej), czy zaufać Cassiusowi. Niezależnie jednak od mojej wiary lub niewiary, ojciec postanowił zerwać zaręczyny. Nie mógł oddać ręki córki mężczyźnie, który w jego oczach stracił swoją reputację. Spędziłam we Francji jeszcze pół roku, zanim ojciec wezwał mnie znów do Anglii, a w tym czasie poznałam kogoś, kto zamieszał mi w głowie i sprawił, że zatęskniłam za powrotem do domu.
Tym kimś był lord Malfoy. W moich listach do ojca pojawiało się teraz nazwisko lorda Malfoy'a, a nie lorda Notta. Może nawet były to listy zbyt poufałe, w których pozwalałam sobie nazywać lorda po imieniu i ojciec uznał, że między nami faktycznie coś jest? Cóż, nie chciałam go wyprowadzać z błędu, bo sama czułam coś więcej niż zwykły szacunek do osoby, którą poznałam praktycznie przypadkowo na jednym z wernisaży, gdzie wybrałam się z panią Locourt, aby podziwiać najnowszą kolekcję niejakiego Balthusa. Surrealizm jego obrazów pochłonął mnie tak mocno, że przechodząc między jednym a drugim dziełem nie zauważyłam mężczyzny, na którego widowiskowo wpadłam. Tak zaczęła się moja znajomość z lordem Malfoy'em, wzbogacana innymi szalonymi uczuciami, która nie trwała jednak zbyt długo, bo wkrótce opuścił Francję – a i tak to pierwsze spotkanie uczyniło na mnie ogromne wrażenie. Tym większe, że Morpheus okazał się urzędnikiem Departamencie Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów i gdyby nie mój wyjazd z Anglii, być może mógłby być nawet moim przełożonym. Niemniej było to uczucie bardziej platoniczne; wynikające z potrzeby ulokowania gdzieś dziewczęcej fascynacji, niż z faktycznej miłości, którą w tamtym czasie była dla mnie wyłącznie sztuka.
A Francja pod tym względem miała naprawdę wiele do zaoferowania. Magiczny Luwr, gdzie potrafiłam spędzać całe dnie, nierzadko na wpatrywaniu się tylko w jeden obraz lub rzeźbę, wart był wszystkich miesięcy spędzonych w kraju nad Loarą. Mój francuski sprawiał, że otwarte były dla mnie biblioteki i francuskie dzieła traktujące o malarstwie, o literaturze i muzyce, która rozwijała się na kontynencie przez ostatnie wieki. Wernisaże i wystawy dawały okazję, by nie tylko podziwiać dzieła artystów, ale i spotykać ich osobiście, dyskutować z nimi, dopytywać, dowiadywać się o wszystko to, co mnie tylko zainteresowało. Zresztą sama również dołączyłam do ich grona, gdy okazało się, że grywam na skrzypcach. Bardziej niż chętnie dałam jeden koncert, potem drugi i trzeci i w wkrótce swoją obecnością uświetniałam liczne bale i przyjęcia francuskiej czarodziejskiej elity. Starałam się, by moje nazwisko pojawiało się w broszurach poświęconych sztuce, by zdjęcia zdobiły okładki poczytnych francuskich pism i by każdy, kto interesował się muzyką i potrafił docenić jej piękno, rozpoznawał moje nazwisko i kojarzył moją twarz. Młodzieńcze marzenia, w których wyobrażałam sobie siebie jako światową artystkę, powoli zaczęły się spełniać. Miałam ogromną nadzieję, że w Anglii moja kariera rozwinie się jeszcze bardziej - ale i czułam, że muzyka, sztuka, że piękno obrazów wiszących na ścianach domów to jedynie część moich wewnętrznych pragnień.
Po powrocie z Francji, dzięki większej swobodzie i większej ilości czasu, często zaglądałam też do rodowej rezydencji w Cumberland, aby na chwilę odpocząć od londyńskiego zgiełku. W tych momentach czułam się znów beztroskim dzieckiem chlapiącym się w wakacje na brzegu jeziora i dokarmiającym kelpie lub – co dzisiaj wydawało mi się śmieszne – grającym im na skrzypcach. Wolne chwile dzieliłam między wizyty w rodowym hrabstwie, szlacheckie bale i bankiety, wizyty w teatrach i operach oraz na wystawach sztuki. Może i nie potrafiłam malować, a pędzel w moich rękach stawał się śmiertelną bronią, ale umiałam docenić piękno malarstwa i wkład artysty w powstanie wielkiego dzieła. Zdarzało mi się organizować elitarne wieczorki, na które zapraszałam nie tylko znajomych ze świata sztuki, ale i samych artystów, szukając wśród nich osób, które szczególnie mocno zasługiwały na objęcie ich mecenatem Fawley'ow. Towarzyskie obycie oraz liczne znajomości zawarte we Francji sprawiły, że nie mogłam się czuć samotna nawet w obliczu faktu, że ojciec ożenił się po raz drugi z kobietą, za którą niespecjalnie przepadałam, ale którą cierpliwie musiałam znosić i mieszkać z nią pod jednym dachem. Może to właśnie jej obecność sprawiła, że małżeństwo, które do tej pory starałam się odwlekać, wydało mi się nagle ucieczką od macochy i szansą na wyprowadzenie się z domu? Podczas rodzinnych obiadów ostrożnie więc napomykałam o swoich małżeńskich planach, w końcu minęło już ponad pół roku od zerwanych zaręczyn, licząc na to, że ojciec znów wpadnie w szał matrymonialnych układów – zwłaszcza że Elizabeth wydawała się mało zainteresowana zamążpójściem – i wkrótce znajdzie mi odpowiedniego kandydata na męża. Nie pogardziłabym zresztą lordem Malfoy'em, osamotnionym wdowcem, z którym wciąż korespondowałam i spotykałam się w Londynie, gdzie bywaliśmy w operach, wernisażach, na wystawach sztuki; towarzyszył mi niekiedy podczas moich koncertów, ale jak na złość zawsze niestety w towarzystwie osób trzecich. Ta beztroska francuskich spotkań, gdy naszym jedynym problemem była pani Locourt, zerkająca na nas od czasu do czasu znad tej swojej drucianej robótki, zniknęła wraz z przekroczeniem granicy Wysp. Niejednokrotnie się zdarzało, że wpatrzona w jakiś obraz lub wsłuchana w muzykę odpływałam gdzieś daleko, dając się ponieść krnąbrnej wyobraźni. Morpheus stukał mnie wtedy delikatnie w ramię i ze śmiechem przywoływał do rzeczywistości. Sama też poczyniłam odpowiednie przygotowania do zamążpójścia; wernisaże i bale były przecież doskonałą okazją, aby rozejrzeć się za kawalerskim narybkiem arystokratycznego świata. Lord Nott co prawda nie był już brany pod uwagę, jednak lord Bulstrode miał świetne poczucie humoru, ale... no właśnie – nie był lordem Malfoy'em.
Nie chodziło o to, że to koniecznie musiał być on, ale stanowił niewątpliwie jakiś bliżej nieokreślony ideał; wykształcony, przystojny, o odpowiedniej pozycji i pochodzeniu, a przy tym na swój sposób tajemniczy i czasem zamyślony. Daleka byłam od śledzenia go po godzinach pracy, chociaż moja wrodzona ciekawość sprawiała, że ciężko mi było nie wyszukiwać o nim informacji w prasie i nie szukać wzmianek o ewentualnych powtórnych zaręczynach. Dzięki opanowaniu i umiejętności logicznego planowania kolejnych kroków – cechom, za których wykształcenie byłam niezwykle wdzięczna swoim guwernantkom – udało mi się w końcu stłamsić obsesyjne uczucie do lorda Malfoy'a i traktować go wyłącznie jako wykształconego i elokwentnego szlachcica, z którym można było porozmawiać i o zamieszkach we Francji, i o nowoczesnej sztuce.
To zresztą lord Malfoy pomógł mi znów odnowić ministerialne znajomości i ponownie dostać się na staż na to samo stanowisko. Nie byłam zatrudniona w pełnym wymiarze godzin, więc nie stało to w sprzeczności z moim nowym powołaniem, które odkryłam w sobie już we Francji. Koncerty w operze stały się podstawowym źródłem mojej artystycznej kariery, ale równie chętnie godziłam się grać również na prywatnych szlacheckich przyjęciach; uświetniałam bale Fawley'ów wespół ze swoimi kuzynami, bywałam u Nottów i Bulstrode'ów wciąż się rozwijając, kształcąc, wciąż się ucząc, bo sztuka przecież nigdy się nie zatrzymywała w miejscu.
Konieczność stania się w pracy twardą i nieustępliwą – nieulegania błagalnym spojrzeniom fałszerzy i przemytników – sprawiła, że zmienił się też mój charakter. Wyrosłam z nieodpowiedzialności i beztroski, odkładając na półkę pretensjonalne żądania, aby mi usługiwano we wszystkim; rozkapryszenie młodej arystokratki skutecznie zostało wyplenione przez staż i związane z nim obowiązki, gdy mało kto zwracał uwagę na moje nazwisko, chociaż szepty, w których pojawiało się imię ojca, nadal boleśnie mnie raniły. Wciąż pozostałam jednak dziewczyną ciekawską, może nawet wścibską i nieco rozleniwioną, jeśli miałam jakieś obowiązki niezwiązane z pracą. Zapominałam odpisywać na listy, pojawiałam się spóźniona na przyjęciach (co wcale nie było niestety w dobrym guście), a wolne dni, naprawdę wolne dni, potrafiłam spędzić w łóżku, gdzie moim jedynym zajęciem było przekręcanie się z boku na bok.
Chodziłam z głową w chmurach, rozmarzona, pozbawiona wszelkich trosk i problemów, skupiona na tym, jakie przepiękne kształty tworzą się na niebie. Błękit nieboskłonu, zieleń traw otaczających mnie na łące, lekki szum drzew i skrzek ptaków sunących leniwie w powietrzu uspokajał, ale i skłaniał do tworzenia. Nie mogłam chwycić za pędzel, więc chwytałam za pióro, zapisując na pergaminie kolejne nuty, które po zagraniu tworzyły nieznane dotąd kompozycje muzyczne. Niezmienione pozostały również moje przywiązanie do rodzeństwa i miłość do Cumberland; naprawdę żałowałam, że nasz ojciec mieszkał w Londynie, bo z przyjemnością przeprowadziłabym się na wieś, gdzie czyste powietrze, ogromna przestrzeń i świadomość rodowego dziedzictwa były czymś wyjątkowo wspaniały. Duszny i zatłoczony Londyn zupełnie i nie odpowiadał, a jedynym sposobem, aby to zmienić, było małżeństwo.
20 | |
1 | |
6 | |
0 | |
0 | |
0 | |
0 |
Różdżka, teleportacja, 12 punktów statystyk
Witamy wśród Morsów
Ocalałeś, bo byłeś
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.