Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland
Kraina Jezior
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kraina Jezior
Kraina Jezior to jedno z najlepszych miejsc w Anglii na spędzenie wakacji, oderwania się od przytłaczającej codzienności. Tuż pod granicami ze Szkocją, praktycznie odludnych terenach można odpocząć od hałasu samochodów, widoku drapaczy chmur czy ludzi wciąż ze sobą rywalizujących, skupionych na własnej karierze i sprawach doczesnych. Osoby obdarzone choć odrobiną artystycznej duszy z pewnością docenią uroki Lakes, wszak zbiorowisko akwenów znajduje się na włościach Fawleyów, jednych z najbardziej rozmiłowanych w sztuce i potrafiących docenić piękno magicznych rodów. Nic w tym dziwnego, gdy potomkowie dorastają na takich terenach! Kraina Jezior to nie tylko wszechobecna woda i malownicze lasy pełne dębów i sosen. Tutaj niewinne niziny, łąki osiągają rozmiary potężnych oraz stromych szczytów, które przyciągają miłośników górskiej wspinaczki i aktywnego wypoczynku; pasjonaci niższych terenów na pewno zachwycą się bezkresnymi wrzosowiskami. Niezależnie od pory roku woda w jeziorach ulokowanych w głębokich kotlinach jest lodowata. Choć zdecydowana większość wypoczywających ogranicza się do plażowania tuż poniżej zboczy, na których wypasane są owce, pozostała część zażywa niezapomnianych kąpieli. Wieczorami czarodzieje powracają do namiotów, przy których biwakują, a w rytm celtyckich melodii wyśpiewywane są historie o Pani z Jeziora, umilające czas przy ogniskach.
Na mniej zatłoczonych częściach można napotkać spokojne konie dziesiątkami przebiegające przez wody Krainy Jezior lub pasące się tuż przy zboczach w pobliżu brzegu. Niech to jednak nie zmyli nierozważnych śmiałków! Pomimo licznych ostrzeżeń i informacji wciąż zdarzają się przypadki porwania przez kelpie w głębokie tonie, gdy tylko zdejmie się magiczne wędzidła okiełzujące te zapierające dech w piersi stworzenia.
Na mniej zatłoczonych częściach można napotkać spokojne konie dziesiątkami przebiegające przez wody Krainy Jezior lub pasące się tuż przy zboczach w pobliżu brzegu. Niech to jednak nie zmyli nierozważnych śmiałków! Pomimo licznych ostrzeżeń i informacji wciąż zdarzają się przypadki porwania przez kelpie w głębokie tonie, gdy tylko zdejmie się magiczne wędzidła okiełzujące te zapierające dech w piersi stworzenia.
-Agatha, moja żona to Agatha... - odpowiedział Nathan z roztargnieniem, bo stał już w progu kryjówki złoczyńców i z narastającą radością rozglądał się wkoło. -Worki z ziemniakami... mąka... nasze zapasy tu są! Jeszcze wszystkiego nie zjedli ani nie sprzedali! Nie wiem jak wam dziękować... - obwieścił Steviemu i Michaelowi, bo Aurora wybiegła już na zewnątrz.
-Pomóc panu je przetransportować, popilnować ich? - upewnił się Tonks, ale Nathan pokręcił głową, spoglądając z troską za wybiegającą blondynką.
-Agatha będzie wiedziała co robić, wszystkich zna, skrzyknie mieszkańców. Po prostu ją znajdźcie. - uśmiechnął się. Wydawał się o wiele pewniejszy siebie, niż przed potyczką. Tak, jakby pokonanie złoczyńców dodało mu sił, a nadzieja - energii.
Gdy Beckett pomagał jeszcze Nathanowi przeliczać zapasy, Tonks wyszedł na zewnątrz, za Aurorą. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na spetryfikowanych mężczyzn, ale wcale nie czuł skruchy.
Przez chwilę nie czuł zupełnie nic. Dopiero przelotne spojrzenie w puste i ciemne oczy jednego z młodzieńców tknęło go dziwnym niepokojem. Miał podobny kolor oczu, jak...
Nieważne. - zacisnął mocno zęby i szybko zrównał się z Aurorą. Próbowała żartować, naprawdę była dzielna.
-Ci ludzie nie przetrwaliby zimy, gdyby tamci nadal ich okradali. - uświadomił jej cichym, zadziwiająco łagodnym (jak na kogoś, kto przed chwilą chciał kogoś zabić) tonem. -Dzięki twojej pomocy, uratowaliśmy całą wioskę. - uśmiechnął się blado. Może trochę przesadzał, ale chciał, by wyobraziła sobie całe dobro, którym chyba zrównoważyli przelaną krew.
-Uwielbiam szarlotkę. - uśmiechnął się szerzej. Na szczęście, zaraz dołączył do nich Stevie, który znał dziewczynę lepiej i lepiej wiedział, co powiedzieć.
Jak ją okłamać. Tonks ugryzł się w język, usiłując zachować pokerowy wyraz twarzy. Widział wyraz głodu i gniewu w oczach Nathana.
Dam sobie rękę uciąć, że nie puści ich wolno. Dlatego nas stąd odesłał.
Dość już przykrych tematów, nie będą dręczyć Aurory. To znaczy, tak zakładał Michael, bo pan Beckett się rozgadał.
Tonks uprzejmie przemilczał temat Kent, usiłując myśleć o pięknym wybrzeżu w tamtej części Anglii, a nie o wyrżniętej wiosce.
Spojrzał ze zdziwieniem na Stevie'go dopiero przy jego kolejnych słowach, bo doskonale pamiętał tamtą mugolaczkę.
Znalazł jej ciało.
-Ta dziewczyna nie żyje. - wypalił, zanim zdążył pomyśleć o Aurorze i ugryźć się w język. Obydwie były blondynkami, mniej więcej w tym samym wieku. Tamci mordercy w takich gustowali. -Znalazłem morderców, a raczej wpadłem na nich w lesie i rozprawiłem się z nimi zanim skrzywdzili kogokolwiek więcej. - dodał, może chcąc uspokoić Aurorę, a może kierując się poczuciem obowiązku względem Steviego. Miał prawo wiedzieć. Michael znów poczuł wyrzut adrenaliny, wspominając jak konkretnie się z nimi policzył. Przemilczał, że usiłowali wtedy skrzywdzić jego przyjaciółkę.
Że wcale nie sięgnął po magię. Odruchowo przesunął językiem po zębach, a w uszach zadźwięczał mu znajomy, tęskny warkot. Byli pyszni.
Byli. Pozwolił sobie na rozerwanie kogoś zębami i pazurami jeden, jedyny raz w życiu - wtedy, we wrześniu. Zawsze myślał, że to ostateczna granica. Że jeśli kiedykolwiek ją przekroczy, zabije go obrzydzenie do samego siebie, że stanie się potworem.
Ale nie czuł nic takiego. Jedynie posępną satysfakcję i poczucie, że wymierzył im sprawiedliwość. Było ich trzech, zaskoczyli go, rozbroili. Wybrał życie własne i Cory. Zrobiłby to znowu, i znowu, i znowu. Zabijał już ludzi za pomocą różdżki, czy to naprawdę taka straszna różnica?
Moglibyśmy wrócić się po tamtych...
Nie. Zjemy szarlotkę, jak na kulturalnego starszego aurora przystało. Tamci należą do Nathana. - przypomniał sobie, a może komuś w swojej głowie i odruchowo przyśpieszył kroku. Trzeba zmienić temat.
-Umiesz piec? Moja siostra robi pyszną szarlotkę. - rzucił niezręcznie do Aurory. Co jeszcze mógłby powiedzieć? Ładną masz figurę FRYZURĘ, sukienkę?
-Pomóc panu je przetransportować, popilnować ich? - upewnił się Tonks, ale Nathan pokręcił głową, spoglądając z troską za wybiegającą blondynką.
-Agatha będzie wiedziała co robić, wszystkich zna, skrzyknie mieszkańców. Po prostu ją znajdźcie. - uśmiechnął się. Wydawał się o wiele pewniejszy siebie, niż przed potyczką. Tak, jakby pokonanie złoczyńców dodało mu sił, a nadzieja - energii.
Gdy Beckett pomagał jeszcze Nathanowi przeliczać zapasy, Tonks wyszedł na zewnątrz, za Aurorą. Rzucił jeszcze ostatnie spojrzenie na spetryfikowanych mężczyzn, ale wcale nie czuł skruchy.
Przez chwilę nie czuł zupełnie nic. Dopiero przelotne spojrzenie w puste i ciemne oczy jednego z młodzieńców tknęło go dziwnym niepokojem. Miał podobny kolor oczu, jak...
Nieważne. - zacisnął mocno zęby i szybko zrównał się z Aurorą. Próbowała żartować, naprawdę była dzielna.
-Ci ludzie nie przetrwaliby zimy, gdyby tamci nadal ich okradali. - uświadomił jej cichym, zadziwiająco łagodnym (jak na kogoś, kto przed chwilą chciał kogoś zabić) tonem. -Dzięki twojej pomocy, uratowaliśmy całą wioskę. - uśmiechnął się blado. Może trochę przesadzał, ale chciał, by wyobraziła sobie całe dobro, którym chyba zrównoważyli przelaną krew.
-Uwielbiam szarlotkę. - uśmiechnął się szerzej. Na szczęście, zaraz dołączył do nich Stevie, który znał dziewczynę lepiej i lepiej wiedział, co powiedzieć.
Jak ją okłamać. Tonks ugryzł się w język, usiłując zachować pokerowy wyraz twarzy. Widział wyraz głodu i gniewu w oczach Nathana.
Dam sobie rękę uciąć, że nie puści ich wolno. Dlatego nas stąd odesłał.
Dość już przykrych tematów, nie będą dręczyć Aurory. To znaczy, tak zakładał Michael, bo pan Beckett się rozgadał.
Tonks uprzejmie przemilczał temat Kent, usiłując myśleć o pięknym wybrzeżu w tamtej części Anglii, a nie o wyrżniętej wiosce.
Spojrzał ze zdziwieniem na Stevie'go dopiero przy jego kolejnych słowach, bo doskonale pamiętał tamtą mugolaczkę.
Znalazł jej ciało.
-Ta dziewczyna nie żyje. - wypalił, zanim zdążył pomyśleć o Aurorze i ugryźć się w język. Obydwie były blondynkami, mniej więcej w tym samym wieku. Tamci mordercy w takich gustowali. -Znalazłem morderców, a raczej wpadłem na nich w lesie i rozprawiłem się z nimi zanim skrzywdzili kogokolwiek więcej. - dodał, może chcąc uspokoić Aurorę, a może kierując się poczuciem obowiązku względem Steviego. Miał prawo wiedzieć. Michael znów poczuł wyrzut adrenaliny, wspominając jak konkretnie się z nimi policzył. Przemilczał, że usiłowali wtedy skrzywdzić jego przyjaciółkę.
Że wcale nie sięgnął po magię. Odruchowo przesunął językiem po zębach, a w uszach zadźwięczał mu znajomy, tęskny warkot. Byli pyszni.
Byli. Pozwolił sobie na rozerwanie kogoś zębami i pazurami jeden, jedyny raz w życiu - wtedy, we wrześniu. Zawsze myślał, że to ostateczna granica. Że jeśli kiedykolwiek ją przekroczy, zabije go obrzydzenie do samego siebie, że stanie się potworem.
Ale nie czuł nic takiego. Jedynie posępną satysfakcję i poczucie, że wymierzył im sprawiedliwość. Było ich trzech, zaskoczyli go, rozbroili. Wybrał życie własne i Cory. Zrobiłby to znowu, i znowu, i znowu. Zabijał już ludzi za pomocą różdżki, czy to naprawdę taka straszna różnica?
Moglibyśmy wrócić się po tamtych...
Nie. Zjemy szarlotkę, jak na kulturalnego starszego aurora przystało. Tamci należą do Nathana. - przypomniał sobie, a może komuś w swojej głowie i odruchowo przyśpieszył kroku. Trzeba zmienić temat.
-Umiesz piec? Moja siostra robi pyszną szarlotkę. - rzucił niezręcznie do Aurory. Co jeszcze mógłby powiedzieć? Ładną masz figurę FRYZURĘ, sukienkę?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Doceniała to, że Michael próbuje dodać jej otuchy, a być może fakt, że powiedział znów, że była dzielna, to było jedyne, co powstrzymywało ją przed zwróceniem wcześniejszego obiadu, który w żołądku podjechał jej niebezpiecznie wysoko.
- Chciałabym, żebyśmy żyli w czasach, gdy ludzie nie będą musieli walczyć o zapasy, a głód nie będzie nikomu zaglądać w oczy. - Powiedziała nieco wciąż zmieszana tym, jak bardzo patetycznie brzmią jej słowa w momencie, gdy wzbierało w niej poczucie wstydu, że włączyła się do walki. Ale przecież pomogli całej wiosce, prawda? To nie mogło być tak do końca złe! A przecież mężczyźni teraz trafią do Azkabanu, odsiedzą swoje i proces resocjalizacji da im nową szansę na powrót do społeczeństwa. A przynajmniej chciała w to wierzyć.
Widziała w spojrzeniach mężczyzn, że bardziej niż losem tamtych zostawionych w chacie, martwią się jej samopoczuciem, chociaż przecież fizycznie absolutnie nic jej nie było. Jeśli chodziło rzecz jasna o rany zadane w pojedynku. Nie miała pojęcia jak, ale nie oberwała w żaden sposób, co przecież trudne było dla niej do wytłumaczenia — nigdy nie była biegła w magii od pojedynków, a jej różdżka powinna służyć do uzdrawiania, a nie zadawania bólu.
Spojrzała na twarz wujka, który zapewniał ją, że mężczyźni zostaną wypuszczeni, a ich pamięć wyczyszczona. Czyżby nadchodził dla nich czas pokuty za dotychczasowe życie? Aurora spojrzała na Steviego, doszukując się w jego twarzy fałszu, ale przecież nie mogła zobaczyć zbyt wiele w otaczających ich mroku.
Dopiero dzisiaj, tego wieczoru, zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo zmienił się kraj od czasu jej wyjazdu. Irlandia znajdowała się nieco na uboczu całej walki, chociaż naturalnie czarodzieje stamtąd, również chcieli mieć swój udział w wojnie. Czego, jak czego, ale waleczności Irlandczykom nie można odmówić. Większość jednak skupiała się na uprawie ziemi, żeby w razie potrzeby móc wspomóc kraj pogrążony w wojnie jakimikolwiek zapasami żywności. Większość mieszkających tam ludzi pamiętała przecież ogromną klęskę, która spadła na ten kraj w poprzednim wieku, zabijając przy okazji niemal ćwierć mieszkającej tam ludności.
I kiedy myślała, że to najgorsze co mogło ich spotkać, przyszedł czas na opowieść. Mroczną i niebywale przerażającą. Wymordować pół wioski… Co by zrobiła Aurora, gdyby wpadli do Doliny Godryka? Dalej trzęsłaby się jak osika i rzucała kiepskie żarty o szarlotce? No nieprzyjaciel na pewno nieźle by się ubawił, stojąc nad jej martwym ciałem.
- Tylko ludzie zabijają dla przyjemności. - Powiedziała cicho po chwili namysłu. - Nigdy nikogo nie zabiłam. Nie wiem, czy bym umiała. - Wyznała w niespodziewanym przypływie szczerości, jakby szukała odkupienia dla siebie, za to, co zrobiła w chacie. To ona rzuciła pierwsze zaklęcie, to ona rozpoczęła pojedynek, chociaż tamci nie mieli nawet różdżek w pogotowiu? Marne były na to szanse, ale może udałoby się ich przekonać słownie, że ich postępowanie jest niewłaściwe?
A potem przypomniała sobie te wszystkie przykre słowa, jakie usłyszała ona, wujek Stevie, który rozniósł ich przy pomocy swojej transmutacji i w zasadzie tylko Michael pozostawał dla niej tajemnicą. Miał w sobie pewną dzikość, która ją intrygowała, ale też nieco przerażała. Widywała wcześniej takie spojrzenie, jakie miał on, gdy rzucał kolejne zaklęcia — podobne miał jej brat, gdy oznajmiał, że wyrusza walczyć. To była siła nie do powstrzymania. Skąd wujek zna takich ludzi? Wątpiła, żeby poznali się przy pieleniu pomidorowych grządek.
Natomiast wymiana informacji o dziewczynie, która zginęła. Nie słyszała o niej, musiała wrócić niewiele wcześniej i natłok informacji przytłoczył ją, a ona chcąc nie chcąc odfiltrowała to, co nie tyczyło się jej najbliższego otoczenia.
- Nigdy nie byłam w Kent… - Dalszy ciąg wyznań nieprzydatnych i nieważnych, ale musiała mówić, żeby nie skupiać się na tym, co zrobili. Ale nie pomagało, bo zaraz w jej głowie pojawiła się myśl, że gdyby tam była, to czy teraz brałaby udział w pojedynkach? Czy też musiałaby się zbrukać? Co innego babrać się w krwi, gdy kogoś ratujesz, a co innego, gdy pozbawiasz go sił? Jak oni mogli być tak spokojni, podczas gdy ona rwałaby włosy z głowy i koszulę na ciele.
Spojrzała na Michaela, gdy powiedział, że się z nimi rozprawił i próbowała odgadnąć, czy to znaczyło, że ich zamknął, czy może pozbawił życia. Jednak w głębi duszy czuła, co im się przytrafiło. Czy może raczej wierzchołek góry lodowej jego tajemnic, wywołał na jej ciele przedziwny dreszcz, przenikający ją do szpiku kości.
Ale doceniała, że chcieli ją uspokoić — gdyby mogła, przyjęłaby eliksir na uspokojenie, żeby pozbyć się obrazów, które niemal drażniły jej oczy, jak ten piach z Duny, który pochłaniał ich bezwładne ciała i…
Nie.
Stop.
Jabłka i szarlotka. Jabłka i szarlotka. Na tym musiała się skupić.
- Tak… Umiem. A przynajmniej nikt nie narzekał, więc albo jest w porządku, albo byli zbyt mili. - Rzuciła w stronę pytającego, żeby również zaraz spróbować innego fortelu. - Jestem Aurora. Nie zostaliśmy sobie przedstawieni właściwie. - Nie, nie był to wyrzut w stronę wujaszka, a raczej nawiązanie do jej własnego braku manier.
Gdyby czasy były inne lub nawet moment różnił się od tego trwającego, panowie uraczeni zostaliby kolejną porcją niezbyt śmiesznych żartów, które jej samej wydawały się przezabawne. Kiedyś nie mogła dokończyć kawału, zaśmiewając się już w połowie do łez. A teraz, chociaż zbierało jej się na łzy, to nie miała ochoty na żarty.
- Co u Trixie? - Zapytała, czując, że powinna bardziej zainteresować się młodszą sąsiadką. Te wszystkie kilogramy zmarnowanych pomidorów… Aurora chciała wierzyć, że nadejdą czasy, gdy znów będzie równie beztrosko.
- Chciałabym, żebyśmy żyli w czasach, gdy ludzie nie będą musieli walczyć o zapasy, a głód nie będzie nikomu zaglądać w oczy. - Powiedziała nieco wciąż zmieszana tym, jak bardzo patetycznie brzmią jej słowa w momencie, gdy wzbierało w niej poczucie wstydu, że włączyła się do walki. Ale przecież pomogli całej wiosce, prawda? To nie mogło być tak do końca złe! A przecież mężczyźni teraz trafią do Azkabanu, odsiedzą swoje i proces resocjalizacji da im nową szansę na powrót do społeczeństwa. A przynajmniej chciała w to wierzyć.
Widziała w spojrzeniach mężczyzn, że bardziej niż losem tamtych zostawionych w chacie, martwią się jej samopoczuciem, chociaż przecież fizycznie absolutnie nic jej nie było. Jeśli chodziło rzecz jasna o rany zadane w pojedynku. Nie miała pojęcia jak, ale nie oberwała w żaden sposób, co przecież trudne było dla niej do wytłumaczenia — nigdy nie była biegła w magii od pojedynków, a jej różdżka powinna służyć do uzdrawiania, a nie zadawania bólu.
Spojrzała na twarz wujka, który zapewniał ją, że mężczyźni zostaną wypuszczeni, a ich pamięć wyczyszczona. Czyżby nadchodził dla nich czas pokuty za dotychczasowe życie? Aurora spojrzała na Steviego, doszukując się w jego twarzy fałszu, ale przecież nie mogła zobaczyć zbyt wiele w otaczających ich mroku.
Dopiero dzisiaj, tego wieczoru, zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo zmienił się kraj od czasu jej wyjazdu. Irlandia znajdowała się nieco na uboczu całej walki, chociaż naturalnie czarodzieje stamtąd, również chcieli mieć swój udział w wojnie. Czego, jak czego, ale waleczności Irlandczykom nie można odmówić. Większość jednak skupiała się na uprawie ziemi, żeby w razie potrzeby móc wspomóc kraj pogrążony w wojnie jakimikolwiek zapasami żywności. Większość mieszkających tam ludzi pamiętała przecież ogromną klęskę, która spadła na ten kraj w poprzednim wieku, zabijając przy okazji niemal ćwierć mieszkającej tam ludności.
I kiedy myślała, że to najgorsze co mogło ich spotkać, przyszedł czas na opowieść. Mroczną i niebywale przerażającą. Wymordować pół wioski… Co by zrobiła Aurora, gdyby wpadli do Doliny Godryka? Dalej trzęsłaby się jak osika i rzucała kiepskie żarty o szarlotce? No nieprzyjaciel na pewno nieźle by się ubawił, stojąc nad jej martwym ciałem.
- Tylko ludzie zabijają dla przyjemności. - Powiedziała cicho po chwili namysłu. - Nigdy nikogo nie zabiłam. Nie wiem, czy bym umiała. - Wyznała w niespodziewanym przypływie szczerości, jakby szukała odkupienia dla siebie, za to, co zrobiła w chacie. To ona rzuciła pierwsze zaklęcie, to ona rozpoczęła pojedynek, chociaż tamci nie mieli nawet różdżek w pogotowiu? Marne były na to szanse, ale może udałoby się ich przekonać słownie, że ich postępowanie jest niewłaściwe?
A potem przypomniała sobie te wszystkie przykre słowa, jakie usłyszała ona, wujek Stevie, który rozniósł ich przy pomocy swojej transmutacji i w zasadzie tylko Michael pozostawał dla niej tajemnicą. Miał w sobie pewną dzikość, która ją intrygowała, ale też nieco przerażała. Widywała wcześniej takie spojrzenie, jakie miał on, gdy rzucał kolejne zaklęcia — podobne miał jej brat, gdy oznajmiał, że wyrusza walczyć. To była siła nie do powstrzymania. Skąd wujek zna takich ludzi? Wątpiła, żeby poznali się przy pieleniu pomidorowych grządek.
Natomiast wymiana informacji o dziewczynie, która zginęła. Nie słyszała o niej, musiała wrócić niewiele wcześniej i natłok informacji przytłoczył ją, a ona chcąc nie chcąc odfiltrowała to, co nie tyczyło się jej najbliższego otoczenia.
- Nigdy nie byłam w Kent… - Dalszy ciąg wyznań nieprzydatnych i nieważnych, ale musiała mówić, żeby nie skupiać się na tym, co zrobili. Ale nie pomagało, bo zaraz w jej głowie pojawiła się myśl, że gdyby tam była, to czy teraz brałaby udział w pojedynkach? Czy też musiałaby się zbrukać? Co innego babrać się w krwi, gdy kogoś ratujesz, a co innego, gdy pozbawiasz go sił? Jak oni mogli być tak spokojni, podczas gdy ona rwałaby włosy z głowy i koszulę na ciele.
Spojrzała na Michaela, gdy powiedział, że się z nimi rozprawił i próbowała odgadnąć, czy to znaczyło, że ich zamknął, czy może pozbawił życia. Jednak w głębi duszy czuła, co im się przytrafiło. Czy może raczej wierzchołek góry lodowej jego tajemnic, wywołał na jej ciele przedziwny dreszcz, przenikający ją do szpiku kości.
Ale doceniała, że chcieli ją uspokoić — gdyby mogła, przyjęłaby eliksir na uspokojenie, żeby pozbyć się obrazów, które niemal drażniły jej oczy, jak ten piach z Duny, który pochłaniał ich bezwładne ciała i…
Nie.
Stop.
Jabłka i szarlotka. Jabłka i szarlotka. Na tym musiała się skupić.
- Tak… Umiem. A przynajmniej nikt nie narzekał, więc albo jest w porządku, albo byli zbyt mili. - Rzuciła w stronę pytającego, żeby również zaraz spróbować innego fortelu. - Jestem Aurora. Nie zostaliśmy sobie przedstawieni właściwie. - Nie, nie był to wyrzut w stronę wujaszka, a raczej nawiązanie do jej własnego braku manier.
Gdyby czasy były inne lub nawet moment różnił się od tego trwającego, panowie uraczeni zostaliby kolejną porcją niezbyt śmiesznych żartów, które jej samej wydawały się przezabawne. Kiedyś nie mogła dokończyć kawału, zaśmiewając się już w połowie do łez. A teraz, chociaż zbierało jej się na łzy, to nie miała ochoty na żarty.
- Co u Trixie? - Zapytała, czując, że powinna bardziej zainteresować się młodszą sąsiadką. Te wszystkie kilogramy zmarnowanych pomidorów… Aurora chciała wierzyć, że nadejdą czasy, gdy znów będzie równie beztrosko.
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był wieczór i robiło się coraz chłodniej, ale obiecali Nathanowi, że pomogą i powiedzą jego żonie. Oczywiście, mogli by się deportować, ale czy ktokolwiek wiedział gdzie? Należało iść przed siebie i liczyć na to, że nie zgubią prostej podobno drogi.
- Takie czasy nastaną prędzej czy później, ale oby prędzej! Pech chciał, że przyszło nam dożyć tej wojny... Oby tylko jak najmniej ofiar za sobą poniosła, chociaż ja... - zawahał się. Nie był pewien czy ją przeżyje. Na mugolaków polowano, robiono sobie z nich zwierzynę polną. Człowiek tak traktował drugiego człowieka, jedynie dlatego, że ten urodził się bez mocy. Wszyscy powinni żyć w zgodzie, wspierać się wzajemnie i przestać doprowadzać innych do skraju wytrzymałości. - Jak to wszystko się już skończy, polecę do Londynu, sprawdzić ilu przyjaciół jeszcze żyje - powiedział, spoglądając pytająco na Tonksa i Aurorę. Czy ta dwójka kiedykolwiek zastanawiała się co będzie potem? Czy ktokolwiek w ogóle wierzył, że jest jakieś potem?
- To niepojęte jak bardzo ktoś wpłynął na ich głowy. Oczywiście, po świecie chodzą psychopaci czy socjopaci, ale nigdy nie sądziłem, że aż tylu ludzi może podążać za takimi ideami... - zamyślił się.
Czy ktoś im wyprał mózgi? Może propaganda Ministerstwa Magii była tak silna, że nie było możliwości by się przed nią uchronić? Ale nie, to nie miało sensu. Przecież oni w trójkę byli tam teraz i nie byli nią przesiąknięci. Działali w słusznej sprawie, a los biednych ludzi był im przecież bliski. Aurora stwierdziła, że zapewne nie umiałaby nikogo zabić, a Stevie już chciał odpowiedzieć, że gdyby nie miała wyjścia, to pewnie by zrobiła, ale ugryzł się w język. Sam nie był pewien czy byłby w stanie. Transmutacja nie służyła do zabijania, chociaż oczywiście miała swoje skutki. Piaski Duny potrafiły odebrać dech, ostatecznie nawet udusić swoją ofiarę. Czy to stało się z tym starym mężczyzną, który na koniec pojedynku leżał sztywno? Beckett nawet nie chciał o tym myśleć, licząc, że po prostu stracił dech i to Nathan zajmie się nim odpowiednio. Chyba nie miało już znaczenia w jaki sposób.
- Kent to piękna kraina, ale teraz lepiej się tam nie pokazywać... Zachodnie wybrzeże jest jeszcze piękniejsze - próbował jakkolwiek pocieszyć Aurorę. - W Kent całe miasta pustoszeją. Aż strach pomyśleć czy w tamtejszych domach żywcem nie płoną ludzie - powiedział niby niewzruszenie. Do wizji śmierci w końcu każdy się kiedyś przyzwyczajał. Zwłaszcza w tym wieku. - Panie Tonks, dobra robota - uśmiechnął się do mężczyzny, na wieść, że rozprawił się z porywaczami tej biednej mugolki, ale wolał nie dopytywać nawet co z nimi zrobił.
Na szczęście temat szybko zszedł na szarlotkę. Morderstwo i jedzenie rzadko kiedy miało ze sobą coś wspólnego.
- Na śmierć zapomniałem... - zatrzymał się, gdy Aurora wspomniała, że tak właściwie się nie znają. Beckett myślał, że skoro rozmawiali ze sobą, to mogą przynajmniej się kojarzyć, w końcu Dolina Godryka nie była aż tak duża. Potem zaś wszystko zadziało się tak szybko, cały ten pojedynek. Nie było czasu na konwenanse. - Auroro, to Michael Tonks. Wybitny czarodziej! Panie Tonks, to Aurora Sprout. Znam ją od kiedy była takim brzdącem - wykonał gest ręką sięgający mu do uda. - Aż dziw, że nigdy na siebie nie wpadliście! - na pytanie o córkę przełknął nieco głośniej ślinę. - U Trixie w porządku... To dobra dziewczyna, tylko się przepracowuje. Mogłabyś wpaść do jej pracowni, może zabrać ją na jakiś spacer? W końcu wypuściłaby z rąk igłę i nitkę. Tylko w ciągu dnia - dodał jeszcze ostrzej. - Wolę by nigdzie nie chodziła po nocy.
- Takie czasy nastaną prędzej czy później, ale oby prędzej! Pech chciał, że przyszło nam dożyć tej wojny... Oby tylko jak najmniej ofiar za sobą poniosła, chociaż ja... - zawahał się. Nie był pewien czy ją przeżyje. Na mugolaków polowano, robiono sobie z nich zwierzynę polną. Człowiek tak traktował drugiego człowieka, jedynie dlatego, że ten urodził się bez mocy. Wszyscy powinni żyć w zgodzie, wspierać się wzajemnie i przestać doprowadzać innych do skraju wytrzymałości. - Jak to wszystko się już skończy, polecę do Londynu, sprawdzić ilu przyjaciół jeszcze żyje - powiedział, spoglądając pytająco na Tonksa i Aurorę. Czy ta dwójka kiedykolwiek zastanawiała się co będzie potem? Czy ktokolwiek w ogóle wierzył, że jest jakieś potem?
- To niepojęte jak bardzo ktoś wpłynął na ich głowy. Oczywiście, po świecie chodzą psychopaci czy socjopaci, ale nigdy nie sądziłem, że aż tylu ludzi może podążać za takimi ideami... - zamyślił się.
Czy ktoś im wyprał mózgi? Może propaganda Ministerstwa Magii była tak silna, że nie było możliwości by się przed nią uchronić? Ale nie, to nie miało sensu. Przecież oni w trójkę byli tam teraz i nie byli nią przesiąknięci. Działali w słusznej sprawie, a los biednych ludzi był im przecież bliski. Aurora stwierdziła, że zapewne nie umiałaby nikogo zabić, a Stevie już chciał odpowiedzieć, że gdyby nie miała wyjścia, to pewnie by zrobiła, ale ugryzł się w język. Sam nie był pewien czy byłby w stanie. Transmutacja nie służyła do zabijania, chociaż oczywiście miała swoje skutki. Piaski Duny potrafiły odebrać dech, ostatecznie nawet udusić swoją ofiarę. Czy to stało się z tym starym mężczyzną, który na koniec pojedynku leżał sztywno? Beckett nawet nie chciał o tym myśleć, licząc, że po prostu stracił dech i to Nathan zajmie się nim odpowiednio. Chyba nie miało już znaczenia w jaki sposób.
- Kent to piękna kraina, ale teraz lepiej się tam nie pokazywać... Zachodnie wybrzeże jest jeszcze piękniejsze - próbował jakkolwiek pocieszyć Aurorę. - W Kent całe miasta pustoszeją. Aż strach pomyśleć czy w tamtejszych domach żywcem nie płoną ludzie - powiedział niby niewzruszenie. Do wizji śmierci w końcu każdy się kiedyś przyzwyczajał. Zwłaszcza w tym wieku. - Panie Tonks, dobra robota - uśmiechnął się do mężczyzny, na wieść, że rozprawił się z porywaczami tej biednej mugolki, ale wolał nie dopytywać nawet co z nimi zrobił.
Na szczęście temat szybko zszedł na szarlotkę. Morderstwo i jedzenie rzadko kiedy miało ze sobą coś wspólnego.
- Na śmierć zapomniałem... - zatrzymał się, gdy Aurora wspomniała, że tak właściwie się nie znają. Beckett myślał, że skoro rozmawiali ze sobą, to mogą przynajmniej się kojarzyć, w końcu Dolina Godryka nie była aż tak duża. Potem zaś wszystko zadziało się tak szybko, cały ten pojedynek. Nie było czasu na konwenanse. - Auroro, to Michael Tonks. Wybitny czarodziej! Panie Tonks, to Aurora Sprout. Znam ją od kiedy była takim brzdącem - wykonał gest ręką sięgający mu do uda. - Aż dziw, że nigdy na siebie nie wpadliście! - na pytanie o córkę przełknął nieco głośniej ślinę. - U Trixie w porządku... To dobra dziewczyna, tylko się przepracowuje. Mogłabyś wpaść do jej pracowni, może zabrać ją na jakiś spacer? W końcu wypuściłaby z rąk igłę i nitkę. Tylko w ciągu dnia - dodał jeszcze ostrzej. - Wolę by nigdzie nie chodziła po nocy.
Wcisnął dłonie do kieszeni, bo zaczynało być mu zimna. Krew powoli stygła, gorący wilczy głód ustępował. Chłód odczuwał gdzieś w dole pleców, gdzieś w dołku. Zignorował to głupie uczucie, nie miał czasu na żadne wyrzuty sumienia.
Zasłużyli sobie. Spuścił wzrok.
-Lepiej my, niż nasze dzieci. - wymamrotał pod nosem, zapominając, że Stevie już ma dzieci. Poderwał głowę dopiero, gdy Stevie zaczął pieprzyć coś o Londynie.
-Ani mi się waż wybierać do Londynu. Mojemu...przyjacielowi już zachciało się tam bawić w dobrego Samarytanina - Tonks zamieniał się chyba we własnego ojca, używając biblijnych porównań. Czarodzieje raczej nie interesowali się mugolską religią, ale przynajmniej Beckett go chyba zrozumie... i nie wrócił. - warknął, bo aresztowanie Hagrida nadal ciążyło mu na sumieniu. Musiał mu jakoś pomóc, ale ewakuowanie ze stolicy półolbrzyma było trochę skomplikowane. Napotkał pytające spojrzenie Steviego i zamrugał, nagle uświadamiając sobie, że źle go zrozumiał.
-Ach, po wojnie. O ile po wojnie będzie gdzie wracać. - wzruszył przepraszająco ramionami. -Daj mi kontakty do swoich znajomych. - dodał, spoglądając na Becketta wymownie. Nie chciał mówić więcej przy nowo poznanej Aurorze, ale Stevie działał z nim w Zakonie Feniksa, zrozumie. Jako sojusznik, Beckett nie znał szczegółów ucieczek z Londynu, które organizowali niektórzy aurorzy ani nie wiedział o działalności pewnego wiedźmiego strażnika w porcie. Los jego znajomych nie przesądzi zresztą o wyniku tej wojny, ale Tonks w sumie... mógłby wyświadczyć mu przysługę.
Przeniósł wzrok na Aurorę. Wbrew sobie, był zaintrygowany. Tylko ludzie zabijają dla przyjemności?
Nie tylko ludzie. - ugryzł się w język, zanim zdążył powiedzieć to na głos.
-Nie wiemy do czego jesteśmy zdolni, zanim życie nie podstawi nas pod ścianą. - przypomniał jej miękko, ale z jego słów mogła wywnioskować, że sam już niejednokrotnie był postawiony pod ścianą. Odwrócił wzrok na widok smutnej miny dziewczyny. Cieszył się w duchu, że Stevie był obok i robił za wujka dobrą radę. Gdybyśmy zostali sami, jeszcze zaczęłaby się mnie bać. Nas bać.
Drgnął lekko na wspomnienie Kent i pożarów i własnego strachu na widok pewnej spalonej ciężarówki. Najchętniej by już o tym nie rozmawiał ani nie myślał.
-Miesiąc temu nadal byli tam mugole, mam nadzieję, że już zdążyli uciec. To ziemie Rosierów, nie dzieje się tam nic dobrego. - wychrypiał. Prawie nic.
Poczuł na sobie przenikliwe spojrzenie blondynki, ale udawał, że nie dostrzega pytania wypisanego na jej twarzy. Stevie wydawał się doskonale rozumieć, jak Michael rozprawił się z mordercami, co bardzo poprawiło Tonksowi humor. Wyprostował się, pewniej uniósł głowę.
-Taką mam pracę. - nieskromnie wzruszył ramionami. -Jestem aurorem. - rzucił, znów przenosząc wzrok na Aurorę. Niegdyś zaczynał tak rozmowę z każdą piękną dziewczyną. Później... życie uczyniło go mniej beztroskim, a Biuro Aurorów zdelegalizowano. Blondynka była jednak pod opieką Steviego i mieszkała w Dolinie Godryka, więc mogli sobie ufać. Przy nieznajomych Tonks ukrywał zaś swoją tożsamość buntownika przeciw ministerialnej władzy i udawał szarego obywatela, który zawodowo nakłada pułapki i zabezpieczenia.
-Ale proszę nie przesadzać z tym wybitnym, panie Beckett... - Stevie mile podłechtał jego dumę, więc uśmiechnął się ciepło, gdy zostali sobie oficjalnie przedstawieni i...
-Sprout? - powtórzył nieobecnie, a uśmiech natychmiast spełzł z jego twarzy. -Znałaś Pomonę? - Pomonę, której nigdy nie znał, ale której ciało widział? -Znaczy, jesteś z tych Sproutów? - dodał, usiłując się rozluźnić. -Miło cię poznać, Auroro. Mieszkam niedaleko Doliny Godryka. - spróbował uśmiechnąć się blado, zatrzeć smutek sprzed chwili. Nie powinni rozmyślać o śmierci, nie dzisiaj, nie teraz. Nie po tym, gdy odebrali komuś życie.
To w sumie zbliża.
-Poszukajmy Agathy. - zaproponował, bo zbliżali się już do wioski. Nathan mówił o jednej z chat na uboczu, z drewna, lecz podmurowanej. Tonks chyba już dostrzegł właściwy dom, świeciły się z daleka pobielane ściany, odbite od ciemnej zieleni okolicznych topoli.
Zasłużyli sobie. Spuścił wzrok.
-Lepiej my, niż nasze dzieci. - wymamrotał pod nosem, zapominając, że Stevie już ma dzieci. Poderwał głowę dopiero, gdy Stevie zaczął pieprzyć coś o Londynie.
-Ani mi się waż wybierać do Londynu. Mojemu...przyjacielowi już zachciało się tam bawić w dobrego Samarytanina - Tonks zamieniał się chyba we własnego ojca, używając biblijnych porównań. Czarodzieje raczej nie interesowali się mugolską religią, ale przynajmniej Beckett go chyba zrozumie... i nie wrócił. - warknął, bo aresztowanie Hagrida nadal ciążyło mu na sumieniu. Musiał mu jakoś pomóc, ale ewakuowanie ze stolicy półolbrzyma było trochę skomplikowane. Napotkał pytające spojrzenie Steviego i zamrugał, nagle uświadamiając sobie, że źle go zrozumiał.
-Ach, po wojnie. O ile po wojnie będzie gdzie wracać. - wzruszył przepraszająco ramionami. -Daj mi kontakty do swoich znajomych. - dodał, spoglądając na Becketta wymownie. Nie chciał mówić więcej przy nowo poznanej Aurorze, ale Stevie działał z nim w Zakonie Feniksa, zrozumie. Jako sojusznik, Beckett nie znał szczegółów ucieczek z Londynu, które organizowali niektórzy aurorzy ani nie wiedział o działalności pewnego wiedźmiego strażnika w porcie. Los jego znajomych nie przesądzi zresztą o wyniku tej wojny, ale Tonks w sumie... mógłby wyświadczyć mu przysługę.
Przeniósł wzrok na Aurorę. Wbrew sobie, był zaintrygowany. Tylko ludzie zabijają dla przyjemności?
Nie tylko ludzie. - ugryzł się w język, zanim zdążył powiedzieć to na głos.
-Nie wiemy do czego jesteśmy zdolni, zanim życie nie podstawi nas pod ścianą. - przypomniał jej miękko, ale z jego słów mogła wywnioskować, że sam już niejednokrotnie był postawiony pod ścianą. Odwrócił wzrok na widok smutnej miny dziewczyny. Cieszył się w duchu, że Stevie był obok i robił za wujka dobrą radę. Gdybyśmy zostali sami, jeszcze zaczęłaby się mnie bać. Nas bać.
Drgnął lekko na wspomnienie Kent i pożarów i własnego strachu na widok pewnej spalonej ciężarówki. Najchętniej by już o tym nie rozmawiał ani nie myślał.
-Miesiąc temu nadal byli tam mugole, mam nadzieję, że już zdążyli uciec. To ziemie Rosierów, nie dzieje się tam nic dobrego. - wychrypiał. Prawie nic.
Poczuł na sobie przenikliwe spojrzenie blondynki, ale udawał, że nie dostrzega pytania wypisanego na jej twarzy. Stevie wydawał się doskonale rozumieć, jak Michael rozprawił się z mordercami, co bardzo poprawiło Tonksowi humor. Wyprostował się, pewniej uniósł głowę.
-Taką mam pracę. - nieskromnie wzruszył ramionami. -Jestem aurorem. - rzucił, znów przenosząc wzrok na Aurorę. Niegdyś zaczynał tak rozmowę z każdą piękną dziewczyną. Później... życie uczyniło go mniej beztroskim, a Biuro Aurorów zdelegalizowano. Blondynka była jednak pod opieką Steviego i mieszkała w Dolinie Godryka, więc mogli sobie ufać. Przy nieznajomych Tonks ukrywał zaś swoją tożsamość buntownika przeciw ministerialnej władzy i udawał szarego obywatela, który zawodowo nakłada pułapki i zabezpieczenia.
-Ale proszę nie przesadzać z tym wybitnym, panie Beckett... - Stevie mile podłechtał jego dumę, więc uśmiechnął się ciepło, gdy zostali sobie oficjalnie przedstawieni i...
-Sprout? - powtórzył nieobecnie, a uśmiech natychmiast spełzł z jego twarzy. -Znałaś Pomonę? - Pomonę, której nigdy nie znał, ale której ciało widział? -Znaczy, jesteś z tych Sproutów? - dodał, usiłując się rozluźnić. -Miło cię poznać, Auroro. Mieszkam niedaleko Doliny Godryka. - spróbował uśmiechnąć się blado, zatrzeć smutek sprzed chwili. Nie powinni rozmyślać o śmierci, nie dzisiaj, nie teraz. Nie po tym, gdy odebrali komuś życie.
To w sumie zbliża.
-Poszukajmy Agathy. - zaproponował, bo zbliżali się już do wioski. Nathan mówił o jednej z chat na uboczu, z drewna, lecz podmurowanej. Tonks chyba już dostrzegł właściwy dom, świeciły się z daleka pobielane ściany, odbite od ciemnej zieleni okolicznych topoli.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Nie mogła zbytnio odnieść się do rozmowy mężczyzn — jak wspomniała, nigdy nie była w Kent, a teraz nie zapowiadało się na to, żeby prędko się tam wybrała. A może, żeby ruszyła się właściwie gdziekolwiek w najbliższych dniach. Wspomniała nagle swoją ostatnią rozmowę z Aresem i jej “bohaterskie” zapewnienia, że jest gotowa wziąć udział w walce, podczas gdy tam naprawdę wciąż czuła, jakby nogi miała jak z waty. Może było nieco prawdy w tym, co mówili o Gryfonach? Że rzucają się jak lwy, nie myśląc wiele, a z konsekwencjami liczą się potem. Bywało to dość mocno kontrastujące z jej na co dzień niebywale łagodną naturą i sprawiało, że równie szybko żałowała swoich decyzji, jak je podejmowała.
- Do Londynu, mam nadzieję, że jedynie tymczasowo? Bo chyba nie jest źle wujkowi w naszej Dolinie? - Niby mówili o czasach, gdy nastanie pokój, ale taka wizja wydała się jej zupełnie surrealistyczna. A Dolina wydawała jej się ostoją, w tym całym szalonym świecie, gdzie świat coraz bardziej pogrążał się w chaosie. Nie chciała myśleć o tym, że kolejni czarodzieje i czarownice wyjeżdżają i nigdy nie wracają. Zawsze postrzegała tamtą ich społeczność, jak nieco większą rodzinę — nie, nie było idealnie, ale było tak, jak powinno być. Ale widmo śmierci dotarło i tam, odbierając coraz więcej radości.
- Bez nas nie będzie naszych dzieci… - Odparła na stwierdzenie Michaela, byle pominąć jego poprzednie słowa. Właśnie dlatego bała się o Steviego, że wyjedzie i słuch po nim zaginie. To była zawsze najgorsza opcja, gdy nie było wieści o czarodziejach zagubionych w wojennej zawierusze — nie można było ich nawet opłakiwać, czy pochować, zostawiając jątrzącą się ranę, która babrała się przez długie lata. Co by zrobiła Trixie, gdyby on zaginął? Niemal czuła już smutek, z jakim przyszłoby się jej zmierzyć; jej i całej reszcie, chociaż wszystkim w rodzinnym domu Aurory.
Wyznawała sobie po cichu zasadę, że w wojnie w zasadzie brali udział ludzie słabi, niezdolni w inny sposób dojść do władzy, jak przez użycie siły i dopuszczania się czynów tak odrażających, jak właśnie zabicie kogoś. Czy istniała bowiem wyższa wartość niż życie samo w sobie? To nie kradzież, czy wyzwanie mamy od psich kobiet, a dosłownie pozbawienie człowieka przyszłości. A kto wie, może miał być ojcem lub matką, dając życie komuś niesamowitemu? Wszystko zależało bowiem od tego, czy wierzyliśmy w przeznaczenie, czy przypadek.
Pchnięci w splot przypadków, mogliśmy trafić zaklęciem kogoś, kto nie miał prawa, czy powodu się tam dziś pojawić, jednak jeśli uwzględnimy, że to jednak przeznaczenie, to innej ścieżki wybrać się nie dało. Wędrując jednak przez życie, natrafialiśmy na szereg rozstajów i blokad, które kazały nam zawrócić i spojrzeć na nasze życie z nieco innej perspektywy. Pewnych blokad nie należało bowiem pokonywać, żeby nie zgubić się w mrocznej puszczy ludzkich żądz i nie być w stanie powrócić do serca samego siebie. Dlatego, jeśli chodzi o przekraczanie granic, to w kwestii morderstw i tortur Aurorę można było uznać za osobę ksenofobiczną. Nie chciała wiedzieć, co by się stało, gdyby kiedyś musiała kogoś zabić.
Musiała się jednak zgodzić, kierował nią strach w tym, co może znaleźć w sobie.
- Ustawiona pod ścianą użyłabym Bombardy, żeby uciec… - Odparła ze wzrokiem wbitym w czubki swych butów, wiedząc, że czasem po prostu nie ma dokąd uciec. Chociaż, czy zmuszona zabić kogoś, bez poznania jego historii i motywów, nie postradałaby zmysłów? Kolejna rzecz, której nie chciała sprawdzać.
A więc był aurorem.
Zawsze bawiło ją podobieństwo nazwy tego zawodu do jej własnego imienia, oznaczającego ni mniej, ni więcej, a jutrzenkę. Czy właśnie tym byli wykonujący ten zawód ludzie? Niosącymi światło i nadzieję?
Imponowali jej swoją odwagą i zdolnościami od zawsze, więc w naturalny sposób nieco bardziej się odprężyła, bo chociaż widziała, jak walczy, teraz wierzyła już w zupełności, że nic jej nie grozi. Wujek i auror u jej boku, w jej przepełnionej ideałami głowie, stanowili barierę nie do przebicia.
Mogła więc wreszcie uśmiechnąć się nieco bardziej, bo przecież, skoro auror był z nimi, to znaczy, że wiedział, co robi i postąpili, jak należy!
- Nie jestem pewna, którzy ze Sproutów, to ci, ale tak mam na nazwisko, chociaż pochodzę z Doliny, bo mama jest z domu Potter. - Kiedyś słyszała, że nie powinno się mówić o sobie za dużo. Z drugiej jednak strony, czy po śmierci, to nie zostaje po nas jedynie właśnie imię i kilka szczegółów w pamięci tych, którzy nas znali?
Skubnęła rękaw swojego płaszcza, spuszczając wreszcie wzrok z Michaela.
- To była moja kuzynka… - Odparła na pytanie o Pomonę. Faktycznie, nie były może spokrewnione w pierwszej linii i już dawna nie miała żadnych wieści z tamtej strony rodziny, ale informacja o jej śmierci i tak ją przygnębiła. Może dlatego teraz, żeby nie myśleć o tym zbyt wiele, tak łatwo podchwyciła temat Trixie.
- Wujku przekaż jej, że z chęcią ją odwiedzę. Pozałatwiam tylko kilka swoich spraw… - Nie chciała umawiać się na konkretną datę. Nic nie było wiadome w tych czasach.
I rzeczywiście, odnaleźli chatę dość szybko, a Aurorą przez chwilę wstrząsnęło nieprzyjemne wrażenie, że zastaną tutaj to samo, co poprzednio. Nie chciała się już bić, nie chciała pojedynkować… Chciała jedynie odnaleźć Agathę, przekazać jej wieści i wykonać zadanie, z którym przyjechali tutaj. Ociągała się więc z wejściem do środka, jakby spodziewała się wybuchu zaklęć i uroków. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
W spokojnym domu pachniało żywicą i mlekiem — bo takie prosto od krowy pachniało w tak specyficzny sposób, nawet po przyniesieniu do domu. I ktoś musiał niedawno narąbać drzewa i smoliny, żeby rozpalić pod kuchnią. Podłoga skrzypnęła im pod stopami, a w pomieszczeniu obok zapadła cisza — zupełnie jakby mieszkańcy wyczuleni byli na każdy obcy lub niespodziewany dźwięk.
- Kto tam?! - Krzyknęła kobieta dość mocnym głosem, wynurzając się z kuchni. W dłoni trzymała różdżkę, widać było, że nie pierwszy raz ktoś zachodzi do nich nocą.
Aurora pomyślała, że kiedyś musiała być piękna w taki swojski sposób. Wciąż nosiła ślady dawnej urody, ale w ostatnim czasie musiała sporo schudnąć, bo skóra na policzkach lekko zwisała, a zmatowiałe włosy sterczały trochę jak z miotły. Tylko oczy jaśniały nieustraszonym blaskiem, a Aurora zaraz pojęła czemu.
- Mamo, kto to? - Dobiegł ich ze środka młody głos, co najwyżej nastoletniej osoby.
Matka zawsze spróbuje bronić swoich dzieci, pomyślała Sprout, ale nie odezwała się. Dała się wypowiedzieć wujkowi i Michaelowi w obawie, że ona wszystko źle ubierze w słowa. Może Agatha będzie tą, która spróbuje wyleczyć rany tamtym, zanim trafią w ręce sprawiedliwości?
- Do Londynu, mam nadzieję, że jedynie tymczasowo? Bo chyba nie jest źle wujkowi w naszej Dolinie? - Niby mówili o czasach, gdy nastanie pokój, ale taka wizja wydała się jej zupełnie surrealistyczna. A Dolina wydawała jej się ostoją, w tym całym szalonym świecie, gdzie świat coraz bardziej pogrążał się w chaosie. Nie chciała myśleć o tym, że kolejni czarodzieje i czarownice wyjeżdżają i nigdy nie wracają. Zawsze postrzegała tamtą ich społeczność, jak nieco większą rodzinę — nie, nie było idealnie, ale było tak, jak powinno być. Ale widmo śmierci dotarło i tam, odbierając coraz więcej radości.
- Bez nas nie będzie naszych dzieci… - Odparła na stwierdzenie Michaela, byle pominąć jego poprzednie słowa. Właśnie dlatego bała się o Steviego, że wyjedzie i słuch po nim zaginie. To była zawsze najgorsza opcja, gdy nie było wieści o czarodziejach zagubionych w wojennej zawierusze — nie można było ich nawet opłakiwać, czy pochować, zostawiając jątrzącą się ranę, która babrała się przez długie lata. Co by zrobiła Trixie, gdyby on zaginął? Niemal czuła już smutek, z jakim przyszłoby się jej zmierzyć; jej i całej reszcie, chociaż wszystkim w rodzinnym domu Aurory.
Wyznawała sobie po cichu zasadę, że w wojnie w zasadzie brali udział ludzie słabi, niezdolni w inny sposób dojść do władzy, jak przez użycie siły i dopuszczania się czynów tak odrażających, jak właśnie zabicie kogoś. Czy istniała bowiem wyższa wartość niż życie samo w sobie? To nie kradzież, czy wyzwanie mamy od psich kobiet, a dosłownie pozbawienie człowieka przyszłości. A kto wie, może miał być ojcem lub matką, dając życie komuś niesamowitemu? Wszystko zależało bowiem od tego, czy wierzyliśmy w przeznaczenie, czy przypadek.
Pchnięci w splot przypadków, mogliśmy trafić zaklęciem kogoś, kto nie miał prawa, czy powodu się tam dziś pojawić, jednak jeśli uwzględnimy, że to jednak przeznaczenie, to innej ścieżki wybrać się nie dało. Wędrując jednak przez życie, natrafialiśmy na szereg rozstajów i blokad, które kazały nam zawrócić i spojrzeć na nasze życie z nieco innej perspektywy. Pewnych blokad nie należało bowiem pokonywać, żeby nie zgubić się w mrocznej puszczy ludzkich żądz i nie być w stanie powrócić do serca samego siebie. Dlatego, jeśli chodzi o przekraczanie granic, to w kwestii morderstw i tortur Aurorę można było uznać za osobę ksenofobiczną. Nie chciała wiedzieć, co by się stało, gdyby kiedyś musiała kogoś zabić.
Musiała się jednak zgodzić, kierował nią strach w tym, co może znaleźć w sobie.
- Ustawiona pod ścianą użyłabym Bombardy, żeby uciec… - Odparła ze wzrokiem wbitym w czubki swych butów, wiedząc, że czasem po prostu nie ma dokąd uciec. Chociaż, czy zmuszona zabić kogoś, bez poznania jego historii i motywów, nie postradałaby zmysłów? Kolejna rzecz, której nie chciała sprawdzać.
A więc był aurorem.
Zawsze bawiło ją podobieństwo nazwy tego zawodu do jej własnego imienia, oznaczającego ni mniej, ni więcej, a jutrzenkę. Czy właśnie tym byli wykonujący ten zawód ludzie? Niosącymi światło i nadzieję?
Imponowali jej swoją odwagą i zdolnościami od zawsze, więc w naturalny sposób nieco bardziej się odprężyła, bo chociaż widziała, jak walczy, teraz wierzyła już w zupełności, że nic jej nie grozi. Wujek i auror u jej boku, w jej przepełnionej ideałami głowie, stanowili barierę nie do przebicia.
Mogła więc wreszcie uśmiechnąć się nieco bardziej, bo przecież, skoro auror był z nimi, to znaczy, że wiedział, co robi i postąpili, jak należy!
- Nie jestem pewna, którzy ze Sproutów, to ci, ale tak mam na nazwisko, chociaż pochodzę z Doliny, bo mama jest z domu Potter. - Kiedyś słyszała, że nie powinno się mówić o sobie za dużo. Z drugiej jednak strony, czy po śmierci, to nie zostaje po nas jedynie właśnie imię i kilka szczegółów w pamięci tych, którzy nas znali?
Skubnęła rękaw swojego płaszcza, spuszczając wreszcie wzrok z Michaela.
- To była moja kuzynka… - Odparła na pytanie o Pomonę. Faktycznie, nie były może spokrewnione w pierwszej linii i już dawna nie miała żadnych wieści z tamtej strony rodziny, ale informacja o jej śmierci i tak ją przygnębiła. Może dlatego teraz, żeby nie myśleć o tym zbyt wiele, tak łatwo podchwyciła temat Trixie.
- Wujku przekaż jej, że z chęcią ją odwiedzę. Pozałatwiam tylko kilka swoich spraw… - Nie chciała umawiać się na konkretną datę. Nic nie było wiadome w tych czasach.
I rzeczywiście, odnaleźli chatę dość szybko, a Aurorą przez chwilę wstrząsnęło nieprzyjemne wrażenie, że zastaną tutaj to samo, co poprzednio. Nie chciała się już bić, nie chciała pojedynkować… Chciała jedynie odnaleźć Agathę, przekazać jej wieści i wykonać zadanie, z którym przyjechali tutaj. Ociągała się więc z wejściem do środka, jakby spodziewała się wybuchu zaklęć i uroków. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
W spokojnym domu pachniało żywicą i mlekiem — bo takie prosto od krowy pachniało w tak specyficzny sposób, nawet po przyniesieniu do domu. I ktoś musiał niedawno narąbać drzewa i smoliny, żeby rozpalić pod kuchnią. Podłoga skrzypnęła im pod stopami, a w pomieszczeniu obok zapadła cisza — zupełnie jakby mieszkańcy wyczuleni byli na każdy obcy lub niespodziewany dźwięk.
- Kto tam?! - Krzyknęła kobieta dość mocnym głosem, wynurzając się z kuchni. W dłoni trzymała różdżkę, widać było, że nie pierwszy raz ktoś zachodzi do nich nocą.
Aurora pomyślała, że kiedyś musiała być piękna w taki swojski sposób. Wciąż nosiła ślady dawnej urody, ale w ostatnim czasie musiała sporo schudnąć, bo skóra na policzkach lekko zwisała, a zmatowiałe włosy sterczały trochę jak z miotły. Tylko oczy jaśniały nieustraszonym blaskiem, a Aurora zaraz pojęła czemu.
- Mamo, kto to? - Dobiegł ich ze środka młody głos, co najwyżej nastoletniej osoby.
Matka zawsze spróbuje bronić swoich dzieci, pomyślała Sprout, ale nie odezwała się. Dała się wypowiedzieć wujkowi i Michaelowi w obawie, że ona wszystko źle ubierze w słowa. Może Agatha będzie tą, która spróbuje wyleczyć rany tamtym, zanim trafią w ręce sprawiedliwości?
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lepiej my, niż nasze dzieci. Stevie doznał wyjątkowo nieprzyjemnego uczucia, tak jak serce stanęło mu w gardle i za nic nie chciało zejść niżej. No tak... Byli jeszcze młodzi, mieli czas. Stevie sam był zresztą mniej więcej w wieku Michaela, gdy narodziła się Trixie, a przecież nie była jego pierwszą córką. Teraz jednak czasy były inne, a i na ślub i wychowanie dzieci nie każdy mógł sobie pozwolić, nawet ze zwykłego zdrowego rozsądku i kwestii bezpieczeństwa. Nie odezwał się jednak, kiwając tylko głową.
- Po wojnie, panie Tonks, po wojnie - podkreślił. - Ani mi w myśl teraz tam lecieć. Co pan myśli? Że ja nie wiem co tam robią z takimi jak my? - pokręcił głową i wypuścił głośno powietrze. Samo myślenie na ten temat potrafiło przyprawić o mdłości i dreszcze. Zbrodnie których dopuszczało się ministerstwo i poplecznicy Voldemorta były obrzydliwe i wołające o pomstę do nieba. - Żebym to ja pamiętał do nich kontakty... Na pamięć bym znalazł te mieszkania, mój stary druh, jeszcze ze szkoły, mieszkał tak jakbyś skręcał na lewo od Gringotta i przeszedł z dwie bramy. Ładna kamieniczka była, cała z czerwonej cegły z takimi rzeźbami feniksów. A może to były centaury... - zastanowił się. Pamięć w pewnym wieku po prostu szwankowała. - Pokątna stoi, prawda?
Beckett spojrzał jeszcze na Aurorę śmiejąc się pod nosem. O opuszczeniu Doliny Godryka na zawsze nie było mowy, o wiele lepiej czuł się w domu na wsi, zwłaszcza mając na oku Trixie. Już raz wyjechał na dłużej do stolicy i zostawił ją samą u starej Cattermole.
- Pewnie przeszedłbym się do Dziurawego Kotła, wypił piwo i wrócił do domu. Jak... znaczy... Gdy skończy się wojna, to tak zrobię - o ile to kiedyś faktycznie nadejdzie.
Ziemie w Kent i Rosierzy, którzy sprawowali nad nimi jakąś dziwną kontrolę, wydawały się najgorszym możliwym miejscem na wczasy. Oczywiście Stevie nie życzył nikomu źle, ale nie mógł doczekać się momentu gdy podobnych do nich dupków wyrzucą daleko poza normalne społeczeństwo, a najlepiej wsadzą głęboko do celi w więzieniu i nigdy nie pozwolą zobaczyć światła dziennego. Nie wierzył, że ktoś tak zły i podły aż do szpiku kości, kiedykolwiek mógłby się zmienić.
- Auroro, o wiele lepiej sprawdzi się w tym wypadku świstoklik. Nie żeby Bombarda sama w sobie była zła, co to to nie... Ale magia czasem szwankuje, tak jak mi dzisiaj - nieco pochmurniał na pamięć o tym jak próbując pozbawić jednego łupieżnika sił, tylko mu ich dodał. - Jak wpadniesz do Trixie to przypomnij mi, żebym znalazł coś dla Ciebie - lepiej było dmuchać na zimne.
Powoli docierali na miejsce, gdyż w oddali było już widać światła w oknach, chociaż wioska wydawała się opustoszona. Spacer faktycznie nie był długi, ale wystarczający by nieco zmęczyć stary kręgosłup Becketta. Nigdy jednak nie chciałby się skarżyć, zwłaszcza gdy dookoła było wystarczająco dużo problemów i to o wiele większych niż ból w kościach. Ostatecznie jednak adrenalina po pojedynku zaczęła spadać, to też było powodem.
Znaleźli opisany wcześniej przez Nathana dom, który o dziwo był otwarty. Czyżby gospodarz pędził aż na takie złamanie karku, że zapomniał zamknąć za sobą drzwi? Na wszelki wypadek Stevie wyciągnął różdżkę, gdy ze środka wypadła kobieta, celując prosto w nich. Z wewnętrznych izb dało się słyszeć głos dziecka, co najwyżej nastoletniego. Beckett rozumiał obronną postawę tej kobiety prawdopodobnie lepiej niż pozostała dwójka.
- Pani Agatho... - rozpoczął opuszczając różdżkę na znak, że nie chce jej zaatakować. - Nazywam się Stevie Beckett. Wysłał nas pani mąż, Nathan. Złapał tych łupieżców, którzy na Was napadali - posłał kobiecie łagodny uśmiech. Widać było, że jej twarz ozdobił czas, ale kogoś mu przypominała. Przez chwile zmrużył oczy i dopiero wtedy go olśniło. - Agatha... Agatha Elliott? - na twarz mężczyzny spłynął szeroki uśmiech. - Ale się pozmieniałaś! Co się z Tobą działo po szkole? - niemal wybuchł śmiechem na widok starej znajomej, jeszcze z Hogwartu. - Już wam nie będą przeszkadzać. A twój mąż to bohater, Agatha, prawdziwy bohater! Takie spotkanie... Kto by pomyślał...
- Po wojnie, panie Tonks, po wojnie - podkreślił. - Ani mi w myśl teraz tam lecieć. Co pan myśli? Że ja nie wiem co tam robią z takimi jak my? - pokręcił głową i wypuścił głośno powietrze. Samo myślenie na ten temat potrafiło przyprawić o mdłości i dreszcze. Zbrodnie których dopuszczało się ministerstwo i poplecznicy Voldemorta były obrzydliwe i wołające o pomstę do nieba. - Żebym to ja pamiętał do nich kontakty... Na pamięć bym znalazł te mieszkania, mój stary druh, jeszcze ze szkoły, mieszkał tak jakbyś skręcał na lewo od Gringotta i przeszedł z dwie bramy. Ładna kamieniczka była, cała z czerwonej cegły z takimi rzeźbami feniksów. A może to były centaury... - zastanowił się. Pamięć w pewnym wieku po prostu szwankowała. - Pokątna stoi, prawda?
Beckett spojrzał jeszcze na Aurorę śmiejąc się pod nosem. O opuszczeniu Doliny Godryka na zawsze nie było mowy, o wiele lepiej czuł się w domu na wsi, zwłaszcza mając na oku Trixie. Już raz wyjechał na dłużej do stolicy i zostawił ją samą u starej Cattermole.
- Pewnie przeszedłbym się do Dziurawego Kotła, wypił piwo i wrócił do domu. Jak... znaczy... Gdy skończy się wojna, to tak zrobię - o ile to kiedyś faktycznie nadejdzie.
Ziemie w Kent i Rosierzy, którzy sprawowali nad nimi jakąś dziwną kontrolę, wydawały się najgorszym możliwym miejscem na wczasy. Oczywiście Stevie nie życzył nikomu źle, ale nie mógł doczekać się momentu gdy podobnych do nich dupków wyrzucą daleko poza normalne społeczeństwo, a najlepiej wsadzą głęboko do celi w więzieniu i nigdy nie pozwolą zobaczyć światła dziennego. Nie wierzył, że ktoś tak zły i podły aż do szpiku kości, kiedykolwiek mógłby się zmienić.
- Auroro, o wiele lepiej sprawdzi się w tym wypadku świstoklik. Nie żeby Bombarda sama w sobie była zła, co to to nie... Ale magia czasem szwankuje, tak jak mi dzisiaj - nieco pochmurniał na pamięć o tym jak próbując pozbawić jednego łupieżnika sił, tylko mu ich dodał. - Jak wpadniesz do Trixie to przypomnij mi, żebym znalazł coś dla Ciebie - lepiej było dmuchać na zimne.
Powoli docierali na miejsce, gdyż w oddali było już widać światła w oknach, chociaż wioska wydawała się opustoszona. Spacer faktycznie nie był długi, ale wystarczający by nieco zmęczyć stary kręgosłup Becketta. Nigdy jednak nie chciałby się skarżyć, zwłaszcza gdy dookoła było wystarczająco dużo problemów i to o wiele większych niż ból w kościach. Ostatecznie jednak adrenalina po pojedynku zaczęła spadać, to też było powodem.
Znaleźli opisany wcześniej przez Nathana dom, który o dziwo był otwarty. Czyżby gospodarz pędził aż na takie złamanie karku, że zapomniał zamknąć za sobą drzwi? Na wszelki wypadek Stevie wyciągnął różdżkę, gdy ze środka wypadła kobieta, celując prosto w nich. Z wewnętrznych izb dało się słyszeć głos dziecka, co najwyżej nastoletniego. Beckett rozumiał obronną postawę tej kobiety prawdopodobnie lepiej niż pozostała dwójka.
- Pani Agatho... - rozpoczął opuszczając różdżkę na znak, że nie chce jej zaatakować. - Nazywam się Stevie Beckett. Wysłał nas pani mąż, Nathan. Złapał tych łupieżców, którzy na Was napadali - posłał kobiecie łagodny uśmiech. Widać było, że jej twarz ozdobił czas, ale kogoś mu przypominała. Przez chwile zmrużył oczy i dopiero wtedy go olśniło. - Agatha... Agatha Elliott? - na twarz mężczyzny spłynął szeroki uśmiech. - Ale się pozmieniałaś! Co się z Tobą działo po szkole? - niemal wybuchł śmiechem na widok starej znajomej, jeszcze z Hogwartu. - Już wam nie będą przeszkadzać. A twój mąż to bohater, Agatha, prawdziwy bohater! Takie spotkanie... Kto by pomyślał...
Temat dzieci zrobił się jakiś przygnębiający, więc Michael przytomnie ugryzł się w język. Samemu niejednokrotnie żałował, że nie zdążył założyć rodziny przed wojną, przed spotkaniem wilkołaka w Norwegii... Gdyby się ustatkował, nigdy by tam nie pojechał. Byłby normalny. Szczęśliwy.
Ale, może to lepiej? Przynajmniej nie sprowadził nowych, niewinnych istot na świat dotknięty wojną, na świat, który chciałby je zgnieść z powodu (nie)czystości krwi ich ojca.
-No, to dobrze, że pan wie. - burknął do Steviego, nadal nieco rozdrażniony wspomnieniem Hagrida. Uniknął Aurory wzrokiem - jeśli nie zrozumiała, że ich rozmowa odnosi się właśnie do mugolskiej krwi, to tym lepiej dla jej nastroju. -Zapamiętam. - obiecał, choć nieco z mniejszym przekonaniem. Feniksy? Centaury? Stevie tłumaczył mu drogę równie obrazowo, jak zmarła pani Tonks, a Michael wolałby konkretny adres od opowieści podobnych do gawęd własnej mamy. -Pokątna stoi. - przyznał z bladym uśmiechem, tyle przynajmniej wiedział od właścicieli Dziurawego Kotła, którzy od maja współpracowali z Zakonem Feniksa. -Poszedłbym tam z tobą. Lubisz piwo, Auroro? - zagaił. Ale nie wróciłbyś do domu, jak jakiś dziadek, prawda? Zagadałbyś na tym piwie jakąś panienkę. Albo Aur... - wtrącił się wilk w tyle głowy, ale Mike zamrugał i zepchnął te myśli na dno świadomości.
-Bombarda jest za słaba, a Bombarda Maxima pogrzebałaby wszystkich żywcem. - wtrącił fachowo. -Na kilku wrogów dobrze sprawdza się Orcumiano. Zawsze możesz też użyć Ascendio żeby trochę uciec i stamtąd rzucić Bombar... ach, Maximy pewnie nigdy nie ćwiczyłaś? - trochę zagalopował się w aurorskich rozważaniach i spojrzał na pannę Sprout ze skruchą, przypomniawszy sobie, że nie każdy odbywa trzyletni kurs, na którym ćwiczy rozwalanie budynków.
-Polecam świstokliki od pana Becketta. - przytaknął z uśmiechem. Sam jeszcze nie użył tych, które zamówił w październiku - trzymał je na czarną godzinę. W tych czasach bez świstoklika to jak bez ręki.
Wszedł do chaty za Steviem, gotów uzupełnić jego opowieść, ale pani Agatha rozpromieniła się, gdy tylko Beckett ją rozpoznał.
-Stevieeee! Tyle lat! Jak to, ty i mój mąż złapaliście łupieżców?! Wejdźcie, wejdźcie! Jeszcze nie zrobiłam kolacji, ale mogę podzielić się świeżym chlebem... - zaproponowała, a potem zaczęła trajkotać szybko do Becketta, wspominając dawne lata i dopytując, co u niego.
Na Merlina, czy on z nią... flirtuje? - zerknął na Aurorę wymownie, z bladym uśmiechem. Najwyraźniej pani Agatha przypisała całą zasługę Nathanowi i Steviemu, ale jakoś mu to nie przeszkadzało.
-Oni chyba jeszcze trochę tu zostaną. A ty, chciałabyś już wracać do Doliny? Odprowadzić cię do domu? - zaproponował dziewczynie ściszonym głosem. Sam był trochę zmęczony walką i adrenaliną, a i ona wyglądała trochę blado. Rozmowa o wojennym Londynie chyba wcale jej nie uspokoiła.
Ale, może to lepiej? Przynajmniej nie sprowadził nowych, niewinnych istot na świat dotknięty wojną, na świat, który chciałby je zgnieść z powodu (nie)czystości krwi ich ojca.
-No, to dobrze, że pan wie. - burknął do Steviego, nadal nieco rozdrażniony wspomnieniem Hagrida. Uniknął Aurory wzrokiem - jeśli nie zrozumiała, że ich rozmowa odnosi się właśnie do mugolskiej krwi, to tym lepiej dla jej nastroju. -Zapamiętam. - obiecał, choć nieco z mniejszym przekonaniem. Feniksy? Centaury? Stevie tłumaczył mu drogę równie obrazowo, jak zmarła pani Tonks, a Michael wolałby konkretny adres od opowieści podobnych do gawęd własnej mamy. -Pokątna stoi. - przyznał z bladym uśmiechem, tyle przynajmniej wiedział od właścicieli Dziurawego Kotła, którzy od maja współpracowali z Zakonem Feniksa. -Poszedłbym tam z tobą. Lubisz piwo, Auroro? - zagaił. Ale nie wróciłbyś do domu, jak jakiś dziadek, prawda? Zagadałbyś na tym piwie jakąś panienkę. Albo Aur... - wtrącił się wilk w tyle głowy, ale Mike zamrugał i zepchnął te myśli na dno świadomości.
-Bombarda jest za słaba, a Bombarda Maxima pogrzebałaby wszystkich żywcem. - wtrącił fachowo. -Na kilku wrogów dobrze sprawdza się Orcumiano. Zawsze możesz też użyć Ascendio żeby trochę uciec i stamtąd rzucić Bombar... ach, Maximy pewnie nigdy nie ćwiczyłaś? - trochę zagalopował się w aurorskich rozważaniach i spojrzał na pannę Sprout ze skruchą, przypomniawszy sobie, że nie każdy odbywa trzyletni kurs, na którym ćwiczy rozwalanie budynków.
-Polecam świstokliki od pana Becketta. - przytaknął z uśmiechem. Sam jeszcze nie użył tych, które zamówił w październiku - trzymał je na czarną godzinę. W tych czasach bez świstoklika to jak bez ręki.
Wszedł do chaty za Steviem, gotów uzupełnić jego opowieść, ale pani Agatha rozpromieniła się, gdy tylko Beckett ją rozpoznał.
-Stevieeee! Tyle lat! Jak to, ty i mój mąż złapaliście łupieżców?! Wejdźcie, wejdźcie! Jeszcze nie zrobiłam kolacji, ale mogę podzielić się świeżym chlebem... - zaproponowała, a potem zaczęła trajkotać szybko do Becketta, wspominając dawne lata i dopytując, co u niego.
Na Merlina, czy on z nią... flirtuje? - zerknął na Aurorę wymownie, z bladym uśmiechem. Najwyraźniej pani Agatha przypisała całą zasługę Nathanowi i Steviemu, ale jakoś mu to nie przeszkadzało.
-Oni chyba jeszcze trochę tu zostaną. A ty, chciałabyś już wracać do Doliny? Odprowadzić cię do domu? - zaproponował dziewczynie ściszonym głosem. Sam był trochę zmęczony walką i adrenaliną, a i ona wyglądała trochę blado. Rozmowa o wojennym Londynie chyba wcale jej nie uspokoiła.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Cieszyła się oczywiście, że Stevie nie wybiera się do Londynu w czasie wojennej zawieruchy. Jeśli cokolwiek by mu się stało, Trixie zostałaby sama na świecie. Oczywiście z pewnością miałaby wsparcie od dalszej rodziny, jeśli takową posiadała, a jeśli nie to była taka rodzina Sprout, która by o nią zadbała w miarę możliwości. Ale nigdy nie zastąpiliby jej ojca, dlatego Aurora z wielu względów, ale również z tego cieszyła się, że wykazał się zrozumieniem wojennych czasów. Ba, najpewniej rozumiał je lepiej niż sama Aurora, która postanowiła nie przeszkadzać mężczyznom w wymianie zdań. Nie miała zbyt wielu znajomych mieszkających w samym Londynie — większość z nich zamieszkiwała raczej tereny ustronne lub zdążyła uciec ze stolicy przed wojną, no, a przynajmniej Aurora miała nadzieję, że tak właśnie było. Z wieloma utraciła już kontakt, wierząc, że jeśli to będzie konieczne, to los znów postawi ich na swojej drodze. Nie ze wszystkimi miała na to nadzieję, ale były przyjacielskie wyjątki. Pytanie jednak — czy w czasach należało ufać komukolwiek?
Czy w takim niewinnym pytaniu o piwo nie kryło się wybadanie jakichś politycznych opcji? Bo może coś na zasadzie, jedna strona pije whisky, druga whiskey?
Ale co miała powiedzieć? Że po szklance piwa zaczyna jej się robić wesoło jak niektórym po czterech szklankach? Na Merlina właśnie wzięła udział w pojedynku i mieszkała dwa lata w Irlandii!! Z pewnością umiała wiele wypić!
- Lubię. - Odpowiedziała z przekonaniem w głosie, chociaż w rzeczywistości dwa piwa i Rorka śpiewałaby piosenkę tiary na melodię szant, jak domowy skrzat po kremowym. - Z miłą chęcią z tobą pójdę. - Dodała, próbując grać nieco odważniejszą, niż była. Bo przecież to plany były tak odległe, że pewnie pan Tonks… Michael trzy razy zapomni, że zaprosił ją na piwo.
I wtedy do niej dotarło, jak bardzo ludzie mogli zmienić się w tak trudnych czasach — ona rzuciła jedynie żartem, nawiązującym do powiedzenia, że zapędzona w kozi róg, nie miałaby wyjścia, a tymczasem dostała propozycje Swistoklika i porady, jak rozwalać wszystko w 3 prostych krokach (kraj wydania: Polska).
Stevie był wytwórcą świstoklików — a to ciekawe. Z jakiegoś powodu Aurora wyobrażała go sobie zawsze pucującego pomidorki na błysk. Nie, żeby to było coś złego, ale zwyczajnie, chyba nigdy wcześniej nie wspominano jej o tym, a może po prostu było to tak oczywistego dla wszystkich, że nikt nie raczył jej o tym wspomnieć?
- Przyjdę, jasne, że przyjdę. - Przy czym nie chciała też przyjść z pustą kieszenią. To zaś nieco odkładało wizytę u Trixie o przynajmniej kilka maści. Ostatnio nauczyła się, jak kruchą rzeczą jest honor, więc skoro była już gorsza od części czarownic tylko dlatego, że zaufała niewłaściwemu mężczyźnie, to chciała wypracować sobie pewien szacunek u pozostałej części społeczności. Na samo wspomnienie Aresa poczuła nieprzyjemny skurcz w żołądku. Starała się jednak nie dać nic po sobie poznać.
Na szczęście uwagę ich wszystkich skupiła się na kobiecie, która wyszła z domu, a która okazała się starą znajomą wujka. Aurora nie mogła się nie uśmiechnąć, bo spotkania czarodziejów w kwiecie wieku, w takich czasach musiały być nie tylko miłe, ale przynoszące również pewną ulgę. To była taka poduszka bezpieczeństwa, przypominająca o bezpieczniejszych, przyjemniejszych czasach.
Aurora przyglądała się, jak kobieta kraśnieje pod słowem wuja, który roztacza ten swój czar. Czy miała wrażenie, czy może mięśnie jego klatki piersiowej napięły się nieco, a całą sylwetką się wyprostował? A może to jedynie złudzenie wywołane dziwnym światłem i zmęczeniem? Och, jak dziwnie było myśleć o tym, że wujek kiedyś w szkole mógł łamać serca lub wzdychać do kogoś potajemnie. Była to myśl tęskna jakby trochę z innego świata.
Głos Michaela przywrócił ją do rzeczywistości.
- Wracajmy. Dziś i tak raczej nic już nie załatwię… Spróbuję posłać bratu wiadomość. - Powiedziała, a kobieta, rozmawiająca z Beckettem podchwyciła, to momentalnie oferując ich sowę. Aurora skreśliła szybko kilka słów, wysłała sowę w powietrze i podziękowała, żeby wrócić do Michaela.
- O ile na pewno nie masz zbyt daleko, to nie miałabym nic przeciwko. Nie wiem, czy dalibyście sobie tam wcześniej radę bez mojej pomocy, ale wolę dwa razy nie kusić losu. - Kolejny raz spróbowała zażartować, próbując jednak zepchnąć gdzieś na sam tył głowy myśl, że przecież niewiele brakowało, a dziś wyruszyłaby sama. Skutki takiej wyprawy mogłyby nie być najprzyjemniejsze. Pomachała do wujaszka i Agathy, żeby wrócić do domu z panem Tonksem.
/zt x2 dla Aurory i Michaela
Czy w takim niewinnym pytaniu o piwo nie kryło się wybadanie jakichś politycznych opcji? Bo może coś na zasadzie, jedna strona pije whisky, druga whiskey?
Ale co miała powiedzieć? Że po szklance piwa zaczyna jej się robić wesoło jak niektórym po czterech szklankach? Na Merlina właśnie wzięła udział w pojedynku i mieszkała dwa lata w Irlandii!! Z pewnością umiała wiele wypić!
- Lubię. - Odpowiedziała z przekonaniem w głosie, chociaż w rzeczywistości dwa piwa i Rorka śpiewałaby piosenkę tiary na melodię szant, jak domowy skrzat po kremowym. - Z miłą chęcią z tobą pójdę. - Dodała, próbując grać nieco odważniejszą, niż była. Bo przecież to plany były tak odległe, że pewnie pan Tonks… Michael trzy razy zapomni, że zaprosił ją na piwo.
I wtedy do niej dotarło, jak bardzo ludzie mogli zmienić się w tak trudnych czasach — ona rzuciła jedynie żartem, nawiązującym do powiedzenia, że zapędzona w kozi róg, nie miałaby wyjścia, a tymczasem dostała propozycje Swistoklika i porady, jak rozwalać wszystko w 3 prostych krokach (kraj wydania: Polska).
Stevie był wytwórcą świstoklików — a to ciekawe. Z jakiegoś powodu Aurora wyobrażała go sobie zawsze pucującego pomidorki na błysk. Nie, żeby to było coś złego, ale zwyczajnie, chyba nigdy wcześniej nie wspominano jej o tym, a może po prostu było to tak oczywistego dla wszystkich, że nikt nie raczył jej o tym wspomnieć?
- Przyjdę, jasne, że przyjdę. - Przy czym nie chciała też przyjść z pustą kieszenią. To zaś nieco odkładało wizytę u Trixie o przynajmniej kilka maści. Ostatnio nauczyła się, jak kruchą rzeczą jest honor, więc skoro była już gorsza od części czarownic tylko dlatego, że zaufała niewłaściwemu mężczyźnie, to chciała wypracować sobie pewien szacunek u pozostałej części społeczności. Na samo wspomnienie Aresa poczuła nieprzyjemny skurcz w żołądku. Starała się jednak nie dać nic po sobie poznać.
Na szczęście uwagę ich wszystkich skupiła się na kobiecie, która wyszła z domu, a która okazała się starą znajomą wujka. Aurora nie mogła się nie uśmiechnąć, bo spotkania czarodziejów w kwiecie wieku, w takich czasach musiały być nie tylko miłe, ale przynoszące również pewną ulgę. To była taka poduszka bezpieczeństwa, przypominająca o bezpieczniejszych, przyjemniejszych czasach.
Aurora przyglądała się, jak kobieta kraśnieje pod słowem wuja, który roztacza ten swój czar. Czy miała wrażenie, czy może mięśnie jego klatki piersiowej napięły się nieco, a całą sylwetką się wyprostował? A może to jedynie złudzenie wywołane dziwnym światłem i zmęczeniem? Och, jak dziwnie było myśleć o tym, że wujek kiedyś w szkole mógł łamać serca lub wzdychać do kogoś potajemnie. Była to myśl tęskna jakby trochę z innego świata.
Głos Michaela przywrócił ją do rzeczywistości.
- Wracajmy. Dziś i tak raczej nic już nie załatwię… Spróbuję posłać bratu wiadomość. - Powiedziała, a kobieta, rozmawiająca z Beckettem podchwyciła, to momentalnie oferując ich sowę. Aurora skreśliła szybko kilka słów, wysłała sowę w powietrze i podziękowała, żeby wrócić do Michaela.
- O ile na pewno nie masz zbyt daleko, to nie miałabym nic przeciwko. Nie wiem, czy dalibyście sobie tam wcześniej radę bez mojej pomocy, ale wolę dwa razy nie kusić losu. - Kolejny raz spróbowała zażartować, próbując jednak zepchnąć gdzieś na sam tył głowy myśl, że przecież niewiele brakowało, a dziś wyruszyłaby sama. Skutki takiej wyprawy mogłyby nie być najprzyjemniejsze. Pomachała do wujaszka i Agathy, żeby wrócić do domu z panem Tonksem.
/zt x2 dla Aurory i Michaela
Aurora Sprout
Zawód : Uzdrowiciel
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And if you don't like me, as I do you;
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
I understand.
Because who would really choose a daisy,
in a field of roses?
OPCM : 6
UROKI : 0
ALCHEMIA : 19 +3
UZDRAWIANIE : 10 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasem przyjemnie było wyrwać się z domu, chociaż takiego zakończenia spraw przy zwykłej wycieczce z Aurorą, to się nie spodziewał. Zresztą, gdyby nie obecność Tonksa najpewniej taki pojedynek skończyłby się o wiele gorzej. Tymczasem szli sobie jak gdyby nigdy nic, oddychając ciężko po stoczonej właśnie walce.
- No wie pan... - Beckett pochmurniał na burkniecie mężczyzny. Nastrój Tonksa zdawał się zmieniać z minuty na minutę, ale i to można było wpisać w poczet wojny. Merlin jeden wiedział, co tak naprawdę Michael przeżył, a Stevie wolał absolutnie w szczegóły nie wnikać.
Rad, że Pokątna stała, postanowił jednak większość tego co cisnęło mu się na usta, zachować jedynie dla siebie. Przez Anglię przeszła dzika, zła, wulgarna, próżna ludzka niedojrzałość, a w zimnych źrenicach ministerialnych dupków widać było jedynie krew. Każdy powoli spadał na dno i wyglądało, że chociażby mieli się od niego odbić, to poniesione straty będą nie do odbudowania. Przynajmniej Pokątna dalej stała.
W tych wszystkich trudnych dniach przydało się trochę uśmiechu, tym bardziej Beckett nie mógł się doczekać wesela. W końcu, gdy się śmiejesz to świat śmieje się z Tobą bez litości. Albo z Ciebie. Zależy od sytuacji. Sam wolał po prostu mieć spokój, a miał szczęście jak mało kto, mając przy sobie Trixie, która nie dość, że potrafiła zaopiekować się sama sobą, to jeszcze przejęła znaczącą część domowych obowiązków. Tym bardziej należały jej się odwiedziny koleżanki i trochę rozluźnienia w tym okrytym wojną świecie.
- Koniecznie, Trixie bardzo się ucieszy - lekki uśmiech spłynął na twarz Becketta, gdy Tonks skomplementował jego świstokliki. - O, dziękuję. Gdyby dostęp do pyłów był łatwiejszy, to pewnie sam wciskałbym je wam siłą, ale teraz... No teraz jest trudniej - zamyślił się, brak komponentów stanowił jeden z największych problemów.
Szczerze wątpił również, że Agatha mierzyła się z innymi problemami. Może co prawda nie była twórcą świstoklików, ale wojna doskwierała każdemu, a brak zaopatrzenia krzywdził tych najmniejszych. Nie spodziewał się zresztą takiego spotkania, ale widok starej znajomej nastroił go dziwnie na lepsze. Znaczyło to, że chociaż część starego pokolenia przeżyła. Oby jak najliczniejszym się udało.
- Idźcie, idźcie - powiedział jeszcze skupiając wzrok na starej koleżance ze szkoły. - Ja chwilę zostanę - zwłaszcza, że już przed nim wylądowała zaparzona świeżo herbata. Mogli przynajmniej w ten sposób dodać sobie otuchy. Gdy Agatha posłała kilku okolicznych czarodziejów do wskazanej kryjówki łupieżców, można się było spodziewać, że gdy tam dojdą, Nathan nie odpuści zemsty. Kobieta wydawała się być całkiem zadowolona z tego jak sprawa się potoczyła, wręczając mu zresztą kilogram najsłodszych jabłek i bochen świeżo upieczonego chleba.
zt, biorę od Agathy chlebek i jabłuszka
- No wie pan... - Beckett pochmurniał na burkniecie mężczyzny. Nastrój Tonksa zdawał się zmieniać z minuty na minutę, ale i to można było wpisać w poczet wojny. Merlin jeden wiedział, co tak naprawdę Michael przeżył, a Stevie wolał absolutnie w szczegóły nie wnikać.
Rad, że Pokątna stała, postanowił jednak większość tego co cisnęło mu się na usta, zachować jedynie dla siebie. Przez Anglię przeszła dzika, zła, wulgarna, próżna ludzka niedojrzałość, a w zimnych źrenicach ministerialnych dupków widać było jedynie krew. Każdy powoli spadał na dno i wyglądało, że chociażby mieli się od niego odbić, to poniesione straty będą nie do odbudowania. Przynajmniej Pokątna dalej stała.
W tych wszystkich trudnych dniach przydało się trochę uśmiechu, tym bardziej Beckett nie mógł się doczekać wesela. W końcu, gdy się śmiejesz to świat śmieje się z Tobą bez litości. Albo z Ciebie. Zależy od sytuacji. Sam wolał po prostu mieć spokój, a miał szczęście jak mało kto, mając przy sobie Trixie, która nie dość, że potrafiła zaopiekować się sama sobą, to jeszcze przejęła znaczącą część domowych obowiązków. Tym bardziej należały jej się odwiedziny koleżanki i trochę rozluźnienia w tym okrytym wojną świecie.
- Koniecznie, Trixie bardzo się ucieszy - lekki uśmiech spłynął na twarz Becketta, gdy Tonks skomplementował jego świstokliki. - O, dziękuję. Gdyby dostęp do pyłów był łatwiejszy, to pewnie sam wciskałbym je wam siłą, ale teraz... No teraz jest trudniej - zamyślił się, brak komponentów stanowił jeden z największych problemów.
Szczerze wątpił również, że Agatha mierzyła się z innymi problemami. Może co prawda nie była twórcą świstoklików, ale wojna doskwierała każdemu, a brak zaopatrzenia krzywdził tych najmniejszych. Nie spodziewał się zresztą takiego spotkania, ale widok starej znajomej nastroił go dziwnie na lepsze. Znaczyło to, że chociaż część starego pokolenia przeżyła. Oby jak najliczniejszym się udało.
- Idźcie, idźcie - powiedział jeszcze skupiając wzrok na starej koleżance ze szkoły. - Ja chwilę zostanę - zwłaszcza, że już przed nim wylądowała zaparzona świeżo herbata. Mogli przynajmniej w ten sposób dodać sobie otuchy. Gdy Agatha posłała kilku okolicznych czarodziejów do wskazanej kryjówki łupieżców, można się było spodziewać, że gdy tam dojdą, Nathan nie odpuści zemsty. Kobieta wydawała się być całkiem zadowolona z tego jak sprawa się potoczyła, wręczając mu zresztą kilogram najsłodszych jabłek i bochen świeżo upieczonego chleba.
zt, biorę od Agathy chlebek i jabłuszka
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
10 listopada 1957
Bieganie po hodowlach poza Londynem było o tyle odprężające, że nigdy nie było wiadomo kogo i co się spotka przy okazji. Na ziemie Fawley’ów sprowadziła ją potrzeba podpisania papierów względem jednej z hodowli wodnych. Plumpki, karpie i inne rybki, a do tego druzgotki, też sobie ktoś wymyślił – o ile do ryb większego problemu nie miała, tak hodowanie druzgotek było odpowiednie jeśli w jeziorze przebywały trytony, natomiast to jezioro było stworzone sztucznie i to na potrzeby tego przedsięwzięcia. Pannie Crabbe już nawet nie chciało się wnikać komu i ile zapłacił hodowca od siedmiu boleści za możliwość stworzenia czegoś takiego.
Stała, wysłuchując starszego mężczyzny i jego opowieści o tym, jak to z dziada pradziada jego rodzina zajmowała się hodowlą zwierząt na ubój. On zaś miał inne marzenie i kochał wędkować – tyle zapamiętała, wszak reszta tej historii odpłynęła dawno w niebyt, gdy za oknem niewielkiego domku dostrzegła znajomą sylwetkę. Przemknął na tle jeziora, o którym raczył opowiadać gospodarz. Zaraz potem rozległo się pukanie i żona hodowcy wprowadziła Macnaira w skromne progi niewielkiego biura – a raczej pokoju pełnego trofeów z ryb, jakichś cudowny wędek i certyfikatów poświadczających jakim wszechwiedzącym znawcą był właściciel tego wszystkiego. - Cillian? – uniosła brwi, widząc znajomą twarz, a zaraz potem pokręciła głową. Świat magizoologów wbrew pozorom był dosyć mały, a mimo to była zdziwiona jego obecnością. Ostatni raz przemknął jej na pogrzebie, lecz nie mieli okazji zamienić ze sobą słów, zresztą to mogłoby się źle skończyć. Kącik ust wzniósł się do góry i kiwnęła głową na powitanie – być może zdąży ją uratować od kolejnych wędkarskich historii. Poniekąd tak się wydarzyło, gdy starszy mężczyzna zaczął zajmować się dostarczonymi przez Macnaira okazami magicznych ryb. Wprost idealnych do krzyżowania z plumpkami – wedle słów entuzjasty wędkarstwa. Czarownica przysłuchiwała się temu wszystkiemu, zastanawiając się, czy kiedykolwiek przyda jej się ta wiedza, lecz zaraz potem jej myśli pomknęły w inny nurt, przywołane dopiero gromkim odchrząknięciem hodowcy. – Teraz jak mam państwa we dwójkę to może mi państwo pomogą, co? Wie pani jak mówiłem o tej kelpii to ja myślę, że ona tak po złości przeskoczyła jakoś wał i hyc do mojego jeziora! Bo to rzeka zaraz blisko, zmiłujcie się i wypędźcie mi ją, ja za stary już jestem na ganianie za takimi, ten tego, stworami. Zapłacę podwójnie – zaznaczył i błagalnym wręcz wzrokiem wędrował z Cilliana na Forsythię i odwrotnie. Powrót do biura i smrodliwego Londynu nie brzmiał tak ciekawie, jak możliwość obcowania z kelpią, więc nie mając chyba za grosz instynktu samozachowawczego, panna Crabbe przytaknęła na propozycję starszego jegomościa. – Chętnie pomogę – dygnęła leciutko, odkładając na biurko mężczyzny skórzaną teczkę z wytłoczonym znakiem Ministerstwa. Ciemnym spojrzeniem powędrowała na twarz dobrego znajomego, któremu już nie raz, nie dwa pomagała swoim podpisem w urzędzie. – A pan? Panie Macnair? – zapytał właściciel hodowli, będąc już właściwie gotowym, aby wyprowadzić dwójkę magizoologów na zewnątrz i wskazać im miejsce, gdzie widział magiczne stworzenie. – Chyba nie boi się pan kelpii, panie Macnair – czarownica rzuciła, wymijając mężczyznę z odrobinę pyszałkowatym uśmieszkiem.
Łapał się różnych zleceń, czasami lepszych czasami gorszych lub po prostu głupich, które później próbował zapomnieć jak najszybciej. Sprawdzając kompletność dokumentów, nie wiedział jak sklasyfikować dzisiejsze, mając wyjątkowo mieszane odczucia. Chociaż znał się dobrze na zwierzętach, posiadał wiedzę, którą w jego kręgach nie gardziło się, tak magiczna morska fauna, była specyficznym zamówieniem. Przyjmując zlecenie, nie komentował jednak, bo i nie było po co. Wystarczyło rozejrzeć się po gabinecie klienta, aby dotarło, że miał do czynienia z prawdziwym pasjonatem, który najwyraźniej chciał zostać hodowcom. Zamykając kopertę, złapał się na tym, że dawno już nie finalizował transakcji tak mocno legalnej, gdzie wszystko szło prostą urzędową ścieżką, pozostając od początku do końca krystalicznie czystą. Może odrobinę żałował, bo tym samym uciekła mu znów okazja, aby pojawić się w Ministerstwie i podenerwować pewną pracownicę odpowiedniego wydziału, niewybrednymi docinkami. Ich znajomość była dziwna, zaczęta całkowicie przeciętnie, ot panienka, która miała podbić mu dokumenty pozwalające na wwiezienie demimoza. Nic, co powinno zwrócić jego uwagę, zatrzymać na dłużej spojrzenie i jakkolwiek zapaść w pamięć. Rzeczywistość okazała się inna, a on w duchu nie raz dziękował dziewczynie, gdy szybko machnięta parafką i bez zbędnych pytań, oszczędzała mu utraty wielu godzin w budynku Ministerstwa.
Zjawiając się na miejscu, rzucił krótkie spojrzenie na pięć zbiorników, które kilka minut wcześniej zostały dostarczone. Mniejsze zwierzęta przynosił sam, lecz nie miał ochoty szarpać się z transportówkami wypełnionymi wodą. Sprawdził szybko, czy wszystko się zgadza, zanim podszedł budynku i zapukał lekko w drzwi. Skinął lekko głową, starszej kobiecie, która otworzyła, by wpuścić go do środka. Nie rozglądał się, wykazując zerowe zainteresowanie wszystkim, co mijał w drodze do niedużego biura. Dopiero wchodząc do pomieszczenia, zerknął jeszcze raz na ściany, powstrzymując grymas, gdy ilość trofeów przytłaczała nawet jego. Niespodziewanie kobiecy głos, sprowadził go myślami na ziemię. Spojrzał na drobną dziewczynę, pozwalając sobie na oszczędny uśmiech i odpowiedź lekkim skinieniem. No proszę, nie miał okazji wpaść na nią w pracy, więc odnalazła się tutaj.
Przeniósł zaraz swoją uwagę na starszego mężczyznę, by uścisnąć mu rękę i przejść do omawiania dostarczonych gatunków.- Sprawdź, czy wszystko się zgadza, nie wątpię, że jest dobrze, ale żeby później nie było nieporozumień.- rzucił w końcu, oddając mu kopertę z dokumentami. Czekał cierpliwie, przenosząc jednak błękitne tęczówki na stojącą nieopodal pannę Crabbe. Wydawała się zamyślona, więc nie zamierzał wyrywać ją z tego stanu. Dostając potwierdzenie oraz drugą część zapłaty, zamierzał już pożegnać się i zniknąć stąd. Nie planował marnować czasu na rozmowę o sukcesach wędkarskich, byłego już zleceniodawcy. Los miał jednak inne plany o czym przekonał się bardzo szybko. Miał już odmówić, wykręcić się od opcji polowania na kelpię, ale Forsythia zdążyła go ubiec. Spojrzał na nią z jawnym niezadowoleniem, którego nawet nie starał się stłumić. Miałby to gdzieś, odwrócił się i odszedł, ale nie mógł ryzykować, że dziewczynie stanie się krzywda po spotkaniu ze stworzeniem. Nie przejmował się stricte jej bezpieczeństwem, lecz kto wiedział, kiedy będzie potrzebował jej pomocy, aby znów coś podpisała. Miał w tym więc własny interes, a to zawsze było na pierwszym miejscu.- Pomogę.- niechęć bez wątpienia odbiła się w jego głosie, gdy opuszczał gabinet i wyszedł na dwór.- Kelpia to moje najmniejsze zmartwienie.- odparł, zerkając na nią.- Próbowałaś kiedyś złapać takową? – spytał, kiedy zatrzymali się przy brzegu jeziora. Nie napawało go radością, że za moment przyjdzie mu wejść do zimnej wody w listopadzie, bo inaczej nie znajdą stworzenia. Dlatego z pewnym ociąganiem zdjął płaszcz, konfrontując się powoli z wyczuwalnie niższą temperaturą otoczenia.
Zjawiając się na miejscu, rzucił krótkie spojrzenie na pięć zbiorników, które kilka minut wcześniej zostały dostarczone. Mniejsze zwierzęta przynosił sam, lecz nie miał ochoty szarpać się z transportówkami wypełnionymi wodą. Sprawdził szybko, czy wszystko się zgadza, zanim podszedł budynku i zapukał lekko w drzwi. Skinął lekko głową, starszej kobiecie, która otworzyła, by wpuścić go do środka. Nie rozglądał się, wykazując zerowe zainteresowanie wszystkim, co mijał w drodze do niedużego biura. Dopiero wchodząc do pomieszczenia, zerknął jeszcze raz na ściany, powstrzymując grymas, gdy ilość trofeów przytłaczała nawet jego. Niespodziewanie kobiecy głos, sprowadził go myślami na ziemię. Spojrzał na drobną dziewczynę, pozwalając sobie na oszczędny uśmiech i odpowiedź lekkim skinieniem. No proszę, nie miał okazji wpaść na nią w pracy, więc odnalazła się tutaj.
Przeniósł zaraz swoją uwagę na starszego mężczyznę, by uścisnąć mu rękę i przejść do omawiania dostarczonych gatunków.- Sprawdź, czy wszystko się zgadza, nie wątpię, że jest dobrze, ale żeby później nie było nieporozumień.- rzucił w końcu, oddając mu kopertę z dokumentami. Czekał cierpliwie, przenosząc jednak błękitne tęczówki na stojącą nieopodal pannę Crabbe. Wydawała się zamyślona, więc nie zamierzał wyrywać ją z tego stanu. Dostając potwierdzenie oraz drugą część zapłaty, zamierzał już pożegnać się i zniknąć stąd. Nie planował marnować czasu na rozmowę o sukcesach wędkarskich, byłego już zleceniodawcy. Los miał jednak inne plany o czym przekonał się bardzo szybko. Miał już odmówić, wykręcić się od opcji polowania na kelpię, ale Forsythia zdążyła go ubiec. Spojrzał na nią z jawnym niezadowoleniem, którego nawet nie starał się stłumić. Miałby to gdzieś, odwrócił się i odszedł, ale nie mógł ryzykować, że dziewczynie stanie się krzywda po spotkaniu ze stworzeniem. Nie przejmował się stricte jej bezpieczeństwem, lecz kto wiedział, kiedy będzie potrzebował jej pomocy, aby znów coś podpisała. Miał w tym więc własny interes, a to zawsze było na pierwszym miejscu.- Pomogę.- niechęć bez wątpienia odbiła się w jego głosie, gdy opuszczał gabinet i wyszedł na dwór.- Kelpia to moje najmniejsze zmartwienie.- odparł, zerkając na nią.- Próbowałaś kiedyś złapać takową? – spytał, kiedy zatrzymali się przy brzegu jeziora. Nie napawało go radością, że za moment przyjdzie mu wejść do zimnej wody w listopadzie, bo inaczej nie znajdą stworzenia. Dlatego z pewnym ociąganiem zdjął płaszcz, konfrontując się powoli z wyczuwalnie niższą temperaturą otoczenia.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Palce właściciela prędko otworzyły kopertę z dokumentami dostarczoną przez Macnaira, a prędkie rzucenie okiem na wszystko, czego oczekiwał, skwitował szerokim uśmiechem. – Pan to żeś jest, panie Macnair! – stwierdził ciepło entuzjasta ryb, nim przeszedł do dalszych sprawunków. Podobną radością wyraził się gdy usłyszał zgodę mężczyzny na udział w pozbyciu się zmory wodnej i dziarsko wybył z domostwa. Forsythia podążała za właścicielem, starając się dotrzymać kroku Cillianowi, raz po raz zerkając na okoliczne tereny. Wreszcie dotarli nad wodę, gdzie po długim i wyczerpującym monologu właściciela, opowiadającym o kelpii, mogli przejść do pracy. – Coś państwu pomóc? Bo ja ten… do tej wody to – zaczął starszy mężczyzna, zatapiając się w błocie razem ze swoimi rybackimi kaloszkami. – Niech pan przygotuje dla nas ręczniki i coś ciepłego do picia, dobrze? – stwierdziła bez chwili zawahania. Cóż innego mógł dla nich zrobić? Jedynie złożyć podpis na raporcie, za który ona dostanie swoje wynagrodzenie. – Moja żonka to wie pani, na magii leczniczej troszeńke się zna, to rach-ciach państwu pomoże i pewnie jakąś zupę da, a ręczniki… gdzieżem je miał, hm… – zamyślił się, a zaraz potem wyciągnął zza pazuchy różdżkę. – Czekajta, ja tu jeszcze takie znam sam zaklęcia, co pomogą wam odrobinę – stwierdził, a chwilę potem mężczyzna zakręcił różdżką, by inkantacja transmutacyjna wybiegła prędko z jego ust. Chwilę potem zrobiło się odrobinę cieplej, lecz wiatr wciąż zdawał się przynosić podmuchy chłodu. Niemniej jednak czarownica kiwnęła głową z podziękowaniem do starszego właściciela stawu, a ten wreszcie skierował się ponownie do swojego domku. Powlokła następnie ciemne tęczówki do błękitnego nieba, zamkniętego w oczach Cilliana i słysząc jego pytanie, wzruszyła lekko ramionami. Czuła jego niechęć do całego tego przedsięwzięcia, lecz ani myślała się poddawać. – Niezależnie co ci odpowiem i tak będziesz to nadal uważał za zły pomysł – rzuciła odrobinę butnie, a cień uśmiechu przebiegł po wargach. – Fawleyowie dosiadają ich za pomocą magicznych wędzideł, podejrzewam, że będziemy mieli trudności bez takowego… – westchnęła. – Ale jeździłeś kiedyś konno, prawda? – zapytała, wszak pamiętała rozmowy ze swoim przełożonym o tym, jak pomocna była to umiejętność w przypadku prób poskromienia kelpii. Zawiesiła wyczekujące spojrzenie na Cillianie, a zaraz potem zaczęła tłumaczyć dalej. – Trzeba będzie złapać ją za oślizgłą grzywę i… cóż, spróbować obejść się podobnie jak z koniem. Chyba że masz inny pomysł – zerknęła z ukosa na magizoologa. Nie miała na celu tworzenia z tego konkurencji, lecz jej podświadomość najwyraźniej próbowała płatać jej figla. Gdy właściciel całkowicie zniknął z jej pola widzenia, wówczas rozpięła powoli płaszcz, a zaraz potem rzuciła go na chybotliwą ławeczkę. Podobnie zrobiła z kobaltową kamizelką, aż wreszcie zatrzymała dłonie na guzikach dłuższej spódnicy. Przez chwilę przeniosła spojrzenie na Macnaira, chcąc rzucić jakąś reprymendę – odwróć się, nie patrz, zakryj oczy. Tylko… po co? Zaraz i tak oboje mieli wylądować w lodowatej wodzie. Gdy zdała sobie sprawę z ewidentnie nazbyt długiego zawieszenia spojrzenia, westchnęła cicho i zdjęła z siebie spódnicę, wychodząc z założenia, że przecież niewiele różniło się to wszystko od stroju kąpielowego. Prędkim ruchem zdjęła również ocieplane zakolanówki, pozostając zaledwie w koszuli, halce i gustownych pantalonach. Nie czekając na Cilliana, pewnym krokiem ruszyła do wody, zagryzając mocno wargi gdy stopy zderzyły się z chłodną, wręcz lodowatą taflą jeziora. Lecz nie był to jej pierwszy raz, czyż nie? Wiele razy przyszło jej już brodzić i pływać w tak wielkim chłodzie, on po prostu poganiał do prędkiego wykonania zadania. – To jak, próbujemy ją okiełznać i przewlec przez wał? – zapytała, schodząc coraz głębiej i głębiej, każdy krok traktując jak wyzwanie, z którym przyszło jej dziś się zmierzyć. Może to była jakaś próba charakteru nadesłana przez los?
Po ustaleniu planu i dotarciu do momentu gdy zaczynała powoli tracić stabilny grunt pod nogami, uznała, że należało rzucić odpowiednie zaklęcie. Wypowiedziała inkantację Bąblogłowy, by zaraz zanurkować pod wodą i zacząć płynąć dalej w toń, mocno ściskając różdżkę w dłoni. Oczywiście, mogli stać i czekać na brzegu, lecz jeśli urocze stworzenie, nie raczyłoby się zainteresować śmiałkami zakłócającymi wodę, to kto wie, ile przyszłoby im tak sterczeć? Godzinę? Dwie? A może nawet cały dzień?
Bąblogłowa tura 1/5
| k1. Kelpia już się nami zainteresowała, woda wzburzyła się kilkanaście metrów dalej. (Rzut na spostrzegawczość pozwoli dostrzec stwora zawczasu | st60)
k2. Kelpia gdzieś jest, ale póki co nie zainteresowała się nami, wokół pusto.
k3. Kelpia gdzieś jest, ale póki co nie zainteresowała się nami, wokół roi się od plumpek, które utrudniają pływanie.
#1 – rzut na zdarzenie #2 – rzut na ewentualną spostrzegawczość
Po ustaleniu planu i dotarciu do momentu gdy zaczynała powoli tracić stabilny grunt pod nogami, uznała, że należało rzucić odpowiednie zaklęcie. Wypowiedziała inkantację Bąblogłowy, by zaraz zanurkować pod wodą i zacząć płynąć dalej w toń, mocno ściskając różdżkę w dłoni. Oczywiście, mogli stać i czekać na brzegu, lecz jeśli urocze stworzenie, nie raczyłoby się zainteresować śmiałkami zakłócającymi wodę, to kto wie, ile przyszłoby im tak sterczeć? Godzinę? Dwie? A może nawet cały dzień?
Bąblogłowa tura 1/5
| k1. Kelpia już się nami zainteresowała, woda wzburzyła się kilkanaście metrów dalej. (Rzut na spostrzegawczość pozwoli dostrzec stwora zawczasu | st60)
k2. Kelpia gdzieś jest, ale póki co nie zainteresowała się nami, wokół pusto.
k3. Kelpia gdzieś jest, ale póki co nie zainteresowała się nami, wokół roi się od plumpek, które utrudniają pływanie.
#1 – rzut na zdarzenie #2 – rzut na ewentualną spostrzegawczość
The member 'Forsythia Crabbe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k100' : 57
#1 'k3' : 1
--------------------------------
#2 'k100' : 57
Wiedział, że ludzie byli różni i reagowali na wszystko typowo dla siebie, lecz od zawsze przesadni entuzjaści budzili w nim specyficzną niechęć. Tak było i tym razem, dlatego spojrzał uważniej na mężczyznę, który wydawał się zachwycony tym, co właśnie dostał, mimo że zgodnie z zawartą przez nich umową. Dziwiło go to nieco, ale postanowił nie komentować. W końcu zawsze robił to, co powinien i wywiązywał się z zadań. Pracował w tym zawodzie zbyt długo, aby zawodzić. Inna kwestia była względem przemytu, lecz teraz jego działania nie miały nic z nielegalnych działań. Zatrzymując się przy brzegu zbiornika, uniósł wzrok na pozornie spokojną taflę wody, lecz to tam miał kryć się niepotrzebny lokator. Wiedział trochę na temat kelpii, mając okazję pracować z tymi stworzeniami kilka razy oraz obserwować dziko żyjące sztuki. Nie wtrącał się w tym czasie w rozmowę miedzy Forsythią, a mężczyzną, który właśnie w cwany sposób pozbędzie się problemu, bez tracenia swojego czasu i ryzykowania własnym zdrowiem. Zauważył subtelną zmianę temperatury, dlatego spojrzał w jego kierunku i jedynie skinął głową. Chociaż tyle pomocy… pozornie nic, ale jednak zawsze coś.
Kiedy w końcu zostali sami, zerknął przelotnie na dziewczynę, dopiero teraz pozwalając sobie na jakiekolwiek emocje, przebijające się przez obojętność.- Masz rację, bo to jest zły pomysł i nie nasza sprawa.- wyjaśnił, nawet jeśli zdawało się, że wcale nie musiał.- Brak ci w życiu rozrywek albo ryzyka? Potrzebujesz dawki adrenaliny? – spytał, nie bardzo wiedząc, dlaczego podtrzymuje rozmowę. W końcu miał świadomość, że cokolwiek powie, to i tak nie zmieni już niczego. Dziewczyna była najwyraźniej zdeterminowana, aby wleźć do tej cholernej, zimnej wody.
Słuchał, co do powiedzenia miała Crabbe, komentując milczeniem większość, nawet jeśli wiedza była poprawna i może komuś by jakoś zaimponowała.- Nie, zostawię tę przyjemność Tobie. Kim, bym był, jakbym odebrał ci możliwość wykazania się, ile z tych informacji potrafisz przekuć w praktykę.- odparł, kiedy napomknęła o jeździectwie i sposobie na opanowanie kelpii. Pozornie nie chciał się w to mieszać, ale pewnym było, że jeśli tylko coś wyrwie się spod kontroli… pomoże jej, jak ten ostatni kretyn, nadstawiając znów karku za jakąś pannę. Gdy z pola widzenia całkowicie zniknął właściciel terenu, spojrzał ponownie na Forsythię. Błękitne tęczówki przez moment śledziły każdy jej ruch, by chwilę później powędrować w kierunku jeziora. Rzucił płaszcz na ławkę, zdjął koszulkę i skopał z nóg buty. Tym samym pozbył się wszystkiego, co musiał, aby nie ograniczało ruchów. W ślad za nią ruszył w kierunku jeziora, cedząc przez zęby przekleństwa w pierwszym kontakcie z lodowatą, listopadową wodą.- Spróbuj rzucić Orbis, gdy będzie blisko. Będzie ci łatwiej ją złapać i zatrzymać przy sobie- podpowiedział. Próbował już tego kiedyś, działało, więc nie widział powodów, aby nie miała sprawdzić, czy i jej się to uda. Tracąc grunt pod nogami, uniósł judaszowiec, by rzucić zaklęcie.- Bąblogłowa.- szepnął pod nosem i chwilę później zanurzył się całkiem. Popłynął za dziewczyną w poszukiwaniu stworzenia kryjącego się gdzieś w odmętach. Zaczął się rozglądać, aby nic ich nie zaskoczyło.
Bąblogłowa 1/5
| k1. Kelpia mimo zainteresowania pozostaje nieufna, pływa dookoła i nie pozwala się zbliżyć do siebie
k2. Kelpia okazuje się być przyzwyczajona do ludzi, podpływa jeszcze bliżej, stając się doskonale widoczną i najwyraźniej czeka na nasz ruch
k3. Mamy pecha, stworzenie szybko się nudzi i odpływa, ukrywając się przy dnie
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kiedy w końcu zostali sami, zerknął przelotnie na dziewczynę, dopiero teraz pozwalając sobie na jakiekolwiek emocje, przebijające się przez obojętność.- Masz rację, bo to jest zły pomysł i nie nasza sprawa.- wyjaśnił, nawet jeśli zdawało się, że wcale nie musiał.- Brak ci w życiu rozrywek albo ryzyka? Potrzebujesz dawki adrenaliny? – spytał, nie bardzo wiedząc, dlaczego podtrzymuje rozmowę. W końcu miał świadomość, że cokolwiek powie, to i tak nie zmieni już niczego. Dziewczyna była najwyraźniej zdeterminowana, aby wleźć do tej cholernej, zimnej wody.
Słuchał, co do powiedzenia miała Crabbe, komentując milczeniem większość, nawet jeśli wiedza była poprawna i może komuś by jakoś zaimponowała.- Nie, zostawię tę przyjemność Tobie. Kim, bym był, jakbym odebrał ci możliwość wykazania się, ile z tych informacji potrafisz przekuć w praktykę.- odparł, kiedy napomknęła o jeździectwie i sposobie na opanowanie kelpii. Pozornie nie chciał się w to mieszać, ale pewnym było, że jeśli tylko coś wyrwie się spod kontroli… pomoże jej, jak ten ostatni kretyn, nadstawiając znów karku za jakąś pannę. Gdy z pola widzenia całkowicie zniknął właściciel terenu, spojrzał ponownie na Forsythię. Błękitne tęczówki przez moment śledziły każdy jej ruch, by chwilę później powędrować w kierunku jeziora. Rzucił płaszcz na ławkę, zdjął koszulkę i skopał z nóg buty. Tym samym pozbył się wszystkiego, co musiał, aby nie ograniczało ruchów. W ślad za nią ruszył w kierunku jeziora, cedząc przez zęby przekleństwa w pierwszym kontakcie z lodowatą, listopadową wodą.- Spróbuj rzucić Orbis, gdy będzie blisko. Będzie ci łatwiej ją złapać i zatrzymać przy sobie- podpowiedział. Próbował już tego kiedyś, działało, więc nie widział powodów, aby nie miała sprawdzić, czy i jej się to uda. Tracąc grunt pod nogami, uniósł judaszowiec, by rzucić zaklęcie.- Bąblogłowa.- szepnął pod nosem i chwilę później zanurzył się całkiem. Popłynął za dziewczyną w poszukiwaniu stworzenia kryjącego się gdzieś w odmętach. Zaczął się rozglądać, aby nic ich nie zaskoczyło.
Bąblogłowa 1/5
| k1. Kelpia mimo zainteresowania pozostaje nieufna, pływa dookoła i nie pozwala się zbliżyć do siebie
k2. Kelpia okazuje się być przyzwyczajona do ludzi, podpływa jeszcze bliżej, stając się doskonale widoczną i najwyraźniej czeka na nasz ruch
k3. Mamy pecha, stworzenie szybko się nudzi i odpływa, ukrywając się przy dnie
[bylobrzydkobedzieladnie]
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Ostatnio zmieniony przez Cillian Macnair dnia 15.06.21 23:49, w całości zmieniany 2 razy
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
The member 'Cillian Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
Kraina Jezior
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland