Muzeum Harpii, Walia
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
Muzeum Harpii
Muzeum walijskiej drużyny Quidditcha, założonej w 1203 roku. Kobiety, wchodzące w skład jedynej w pełni żeńskiej drużyny, zbierały każdą pamiątkę, aby ściągnąć tu swoich fanów. Może tu obejrzeć legendarne znicze czy połamane na treningach miotły. Nie mogło też zabraknąć strojów drużyny aż od początków jej istnienia oraz zdjęć wszystkich trenerów. Podobno w nocy harpie strzegą terytorium muzeum, ale to zapewne plotki zazdrosnych Os. Zainteresowanie przede wszystkim przyciąga zdjęcie zaręczyn kapitana Sokołów, Rudolfa Branda oraz kapitan Harpii, Gwendolyn Morgan. Fani drużyny mówią, że to była najpiękniejsza scena po meczu, który trwał aż siedem dni. Co roku składane są przed muzeum kwiaty upamiętniające to wydarzenie. Oprócz eksponatów znajduje się tu także sklepik z bibelotami. Można kupić sztuczne pazury harpii, szaliki, flagi, książki biograficzne, czasami odbywają się tu licytacje autografów. Ceny jednak znacznie przewyższają standardowe, ale czegóż nie robi się dla swojej pasji?
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:27, w całości zmieniany 1 raz
Do umówionej godziny spotkania z Hectorem zostało jeszcze trochę czasu. Dzisiaj zresztą Oliver, jak zwykł już o sobie myśleć i jak począł przedstawiać się wraz z coraz głębszym odkrywaniem prawdy o swej rodzinie, pojawił się w Walii po raz pierwszy nie samotnie. Szarlotka pozostała w domu — podróż z psem była zdecydowanie bardziej męcząca, a Michael przywykł już do kudłatego towarzystwa w środę, grożąc czasami swemu przyjacielowi, że jeżeli nie wróci do domu na czas, zaantektuje wciąż rosnącego szczeniaka, bo Szarlotka lubi go bardziej. Niedoczekanie jego. Wystarczyło przecież zobaczyć radość psiaka z każdego powrotu Olivera do domu na wybrzeżu Exmoor, czy też jak bardzo merdała ogonkiem (wprawiając w ruch cały swój zadek), gdy zabierał ją na spacery albo — nie mogąc odmówić proszącemu wejrzeniu ciemnych oczu — nawet i do sklepu.
Szarlotka nie była jednak jedynym pupilem, który znajdował się pod opieką twórcy talizmanów. Pierwszym był oczywiście Irys, ukochana sowa Olivera, dzięki któremu mógł prowadzić swoje interesy jeszcze skuteczniej, Irys będący jego najbardziej zaufanym i obowiązkowym posłannikiem. Drugim zaś, nieco tylko starszym od Szarlotki, był puszek pigmejski imieniem Racuch, którego otrzymał Oliver od Michaela z okazji pierwszej Wigilii, którą miał obchodzić w życiu. Zwyczaje mugolskie zakładały w tym dniu wymienianie się prezentami, czarodziejskie zaś — jedzenie czekoladowych żab, co i tak miało miejsce. Racuch prędko skradł serce Olivera, najczęściej wijąc sobie gniazdko w gęstych, miodowych lokach, albo — jak dzisiaj — wyglądając ciekawsko z kieszeni koszuli Summersa. Oliver prędko przywykł więc do zwierzęcej obecności, nawet do tego, jak długi język puszka lubił sięgać do jego nosa w poszukiwaniu smarków. Przyzwyczaił wreszcie zwierzę do tego, że gdy rozpoczynali wspólną przygodę, płakał dość często i raczej niekontrolowanie. Ostatnie miesiące sprawiły jednak, że podchodził do życia z większą rezerwą, miał w sobie duszę gorętszą, trudniejszą do popchnięcia w marazm, choć dalej wpadał w typowe dla siebie, melancholijne epizody, gdy nic nie mogło przynieść ukojenia zmęczonej duszy, a świat traktował jego życie jak żart.
Życie, w którym zmieniło się wiele, choć nie dzielił się tym prędko ze światem zewnętrznym. Potrzebował czasu. Zbudować się na własnych warunkach, nie popadać z jednej skrajności w drugą. Im bardziej skupiał się na sobie, na wewnętrznych przeżyciach (często nieświadomie korzystając z asysty Hectora, do którego dzisiaj zmierzał), tym bardziej czuł przecież, że nie potrzebował pędu, a zatrzymania się. Stabilizacji. Czasu; Czasu potrzebował zawsze, a nigdy nie było go wystarczająco, by chociaż zminimalizować nadciągające nad niego bezustannie katastrofy.
Chyba dlatego, gdy tylko do jego uszu dotarło wołanie o pomoc, zacisnął mocno zęby, a także palce na drewnie agarowej różdżki.
— Racuch, schowaj się — polecił wystającemu wciąż z kieszeni stworzeniu, a gdy ten niekoniecznie zrozumiał polecenie, palcem wskazującym nacisnął na niego lekko, zmuszając go do schowania się w kieszeni. Cały czas odrzucał od siebie myśl, że wojna wreszcie — raczej prędzej niż później — dotrze także do Walii. Chciał ufać Vale, gdy ten z przekonaniem mówił, że było tu bezpiecznie. Instynkt zakonnika kazał mu jednak działać, nie mógł przejść obok wezwania obojętnie. Rzucił się więc biegiem w kierunku — jak mu się wydawało — źródła dźwięku. Nie było to daleko, ledwie dwa zakręty, ale gdy zatrzymał się wreszcie w miejscu i wyciągnął różdżkę...
Zaniemówił.
Spodziewał się bowiem sceny, która zapisze się w jego pamięci na czerwono, nie fioletowo—różowo. Oblepiona pufkami figura wydawała mu się skrajnie znajoma, rude kosmyki pogłębiły tylko to wrażenie, aż wreszcie wyłapał charakterystyczne blizny i był już pewien, że to...
— Thalia? — tak, Thalia, oblepiona pufkami ze stojącego nieopodal wozu. Charakterystyczne dźwięki wydawane przez pufki sprawiły, że sam Racuch wysunął się na powrót z kieszeni Olivera, ale ten nie mógł tego zauważyć, próbując przetrawić absurd zaistniałej sytuacji. — Jeju, ale cię polubiły — dodał po chwili, z trudem powstrzymując się od śmiechu. Pamiętał, że Wellers nie przepadała szczególnie za Racuchem, gdy go poznała, ale najwyraźniej pomimo braku wzajemności, pufki i puszki bardzo lubiły ją.
— Nie ruszaj się, spróbuję je jakoś... Z ciebie zdjąć? — do tej pory miał doświadczenie jedynie z zachowaniem jednego przedstawiciela tego gatunku, gdy Thalię pufki oblepiły prawie w całości. Musiał jeszcze przemyśleć to, jak zabrać się do tego zadania, ale niewątpliwie kooperacja Thalii była w tej chwili kluczowa.
Szarlotka nie była jednak jedynym pupilem, który znajdował się pod opieką twórcy talizmanów. Pierwszym był oczywiście Irys, ukochana sowa Olivera, dzięki któremu mógł prowadzić swoje interesy jeszcze skuteczniej, Irys będący jego najbardziej zaufanym i obowiązkowym posłannikiem. Drugim zaś, nieco tylko starszym od Szarlotki, był puszek pigmejski imieniem Racuch, którego otrzymał Oliver od Michaela z okazji pierwszej Wigilii, którą miał obchodzić w życiu. Zwyczaje mugolskie zakładały w tym dniu wymienianie się prezentami, czarodziejskie zaś — jedzenie czekoladowych żab, co i tak miało miejsce. Racuch prędko skradł serce Olivera, najczęściej wijąc sobie gniazdko w gęstych, miodowych lokach, albo — jak dzisiaj — wyglądając ciekawsko z kieszeni koszuli Summersa. Oliver prędko przywykł więc do zwierzęcej obecności, nawet do tego, jak długi język puszka lubił sięgać do jego nosa w poszukiwaniu smarków. Przyzwyczaił wreszcie zwierzę do tego, że gdy rozpoczynali wspólną przygodę, płakał dość często i raczej niekontrolowanie. Ostatnie miesiące sprawiły jednak, że podchodził do życia z większą rezerwą, miał w sobie duszę gorętszą, trudniejszą do popchnięcia w marazm, choć dalej wpadał w typowe dla siebie, melancholijne epizody, gdy nic nie mogło przynieść ukojenia zmęczonej duszy, a świat traktował jego życie jak żart.
Życie, w którym zmieniło się wiele, choć nie dzielił się tym prędko ze światem zewnętrznym. Potrzebował czasu. Zbudować się na własnych warunkach, nie popadać z jednej skrajności w drugą. Im bardziej skupiał się na sobie, na wewnętrznych przeżyciach (często nieświadomie korzystając z asysty Hectora, do którego dzisiaj zmierzał), tym bardziej czuł przecież, że nie potrzebował pędu, a zatrzymania się. Stabilizacji. Czasu; Czasu potrzebował zawsze, a nigdy nie było go wystarczająco, by chociaż zminimalizować nadciągające nad niego bezustannie katastrofy.
Chyba dlatego, gdy tylko do jego uszu dotarło wołanie o pomoc, zacisnął mocno zęby, a także palce na drewnie agarowej różdżki.
— Racuch, schowaj się — polecił wystającemu wciąż z kieszeni stworzeniu, a gdy ten niekoniecznie zrozumiał polecenie, palcem wskazującym nacisnął na niego lekko, zmuszając go do schowania się w kieszeni. Cały czas odrzucał od siebie myśl, że wojna wreszcie — raczej prędzej niż później — dotrze także do Walii. Chciał ufać Vale, gdy ten z przekonaniem mówił, że było tu bezpiecznie. Instynkt zakonnika kazał mu jednak działać, nie mógł przejść obok wezwania obojętnie. Rzucił się więc biegiem w kierunku — jak mu się wydawało — źródła dźwięku. Nie było to daleko, ledwie dwa zakręty, ale gdy zatrzymał się wreszcie w miejscu i wyciągnął różdżkę...
Zaniemówił.
Spodziewał się bowiem sceny, która zapisze się w jego pamięci na czerwono, nie fioletowo—różowo. Oblepiona pufkami figura wydawała mu się skrajnie znajoma, rude kosmyki pogłębiły tylko to wrażenie, aż wreszcie wyłapał charakterystyczne blizny i był już pewien, że to...
— Thalia? — tak, Thalia, oblepiona pufkami ze stojącego nieopodal wozu. Charakterystyczne dźwięki wydawane przez pufki sprawiły, że sam Racuch wysunął się na powrót z kieszeni Olivera, ale ten nie mógł tego zauważyć, próbując przetrawić absurd zaistniałej sytuacji. — Jeju, ale cię polubiły — dodał po chwili, z trudem powstrzymując się od śmiechu. Pamiętał, że Wellers nie przepadała szczególnie za Racuchem, gdy go poznała, ale najwyraźniej pomimo braku wzajemności, pufki i puszki bardzo lubiły ją.
— Nie ruszaj się, spróbuję je jakoś... Z ciebie zdjąć? — do tej pory miał doświadczenie jedynie z zachowaniem jednego przedstawiciela tego gatunku, gdy Thalię pufki oblepiły prawie w całości. Musiał jeszcze przemyśleć to, jak zabrać się do tego zadania, ale niewątpliwie kooperacja Thalii była w tej chwili kluczowa.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
O wiele bardziej ucieszyłaby się na pojawienie się w tym miejscu Szarlotki, jej ukochanej księżniczki, która, jak była pewna, nie była rozpieszczana na tyle mocno, na ile zasługiwała. Inna sprawa, że psa tego Thalia wsadziłaby w złotą lektykę i nosiła po mieście, jednak nie żałując tego, że znalazła swoje miejsce u Castora. Zasługiwała na dobry dom i nawet jeżeli do tej pory Thalia nie miała jeszcze okazji jej spotkać, cieszyła się, że jest pod dobrą opieką. Chyba, bowiem świadoma była tym, że Castor się nią zajmuje i Michael z jakiegoś powodu. I że Michaelowi psa już miała nie kupować, tak na wszelki wypadek. Gdyby miała to chcieć.
Teraz jednak nie miała luksusu tej decyzji, o ile oczywiście o luksusie można by było mówić – mimo wszystko wyczuwalne łaskotanie sprawiało, że nie mogła się opanować. Nie czuła się dobrze, mając ochotę wykrzywiać się w każdym dowolnym kierunku tylko po to, aby zrzucić z siebie górę różowego futra. Na litość morską, czemu akurat ją to spotkało? Widziała nawet zaskoczoną minę kobiety, która trzymała teraz pustą klatkę, nie wiedząc chyba co do końca zrobić. Sama nie mogła powiedzieć, że spodziewała się tej sytuacji, nie chcąc jednak w niej zostać. Czemu akurat musiały to być pufki?!?! Co złego było w jakiś staromodnych bazyliszkach albo innych morderczych kreaturach? Nawet konia by już zniosła, albo wolałaby wybrać już te demoniczne kucyki, cokolwiek, z czym można by się zmierzyć, a nie różowe zjadacze gili.
- Kurwa, Castor! – Przekleństwo nie miało być częścią powitania, ale nie mogła powstrzymać się przed piskami, chichotami i okazjonalną próbą sklęcia całego świata, tak właśnie jak stał. A w tym momencie, po tylu latach na morzu, znała bardzo szeroką gamę wszystkich słów, których dzieci takie jak Racuch słuchać nie powinny. Kolejny pisk, tym razem o wiele głośniejszy, wydał się z jej ust kiedy zgięła się niemal w pół, już nawet nie zastanawiając się, jak ten dostał się akurat pod bieliznę.
- ZABIERZ JE NOOO. – Niemiła też nie chciała być, po prostu musiała liczyć się z tym, że chyba komunikaty w stronę Sporuta nie będą zbyt jasne. Tak samo jak działania, bo w momencie kiedy poczuła łaskotanie pod ramieniem, zamachnęła się do przodu z taką siłą, że liczyć można było jedynie na to, że akurat wtedy nie postanowił podejść w jej stronę.
Teraz jednak nie miała luksusu tej decyzji, o ile oczywiście o luksusie można by było mówić – mimo wszystko wyczuwalne łaskotanie sprawiało, że nie mogła się opanować. Nie czuła się dobrze, mając ochotę wykrzywiać się w każdym dowolnym kierunku tylko po to, aby zrzucić z siebie górę różowego futra. Na litość morską, czemu akurat ją to spotkało? Widziała nawet zaskoczoną minę kobiety, która trzymała teraz pustą klatkę, nie wiedząc chyba co do końca zrobić. Sama nie mogła powiedzieć, że spodziewała się tej sytuacji, nie chcąc jednak w niej zostać. Czemu akurat musiały to być pufki?!?! Co złego było w jakiś staromodnych bazyliszkach albo innych morderczych kreaturach? Nawet konia by już zniosła, albo wolałaby wybrać już te demoniczne kucyki, cokolwiek, z czym można by się zmierzyć, a nie różowe zjadacze gili.
- Kurwa, Castor! – Przekleństwo nie miało być częścią powitania, ale nie mogła powstrzymać się przed piskami, chichotami i okazjonalną próbą sklęcia całego świata, tak właśnie jak stał. A w tym momencie, po tylu latach na morzu, znała bardzo szeroką gamę wszystkich słów, których dzieci takie jak Racuch słuchać nie powinny. Kolejny pisk, tym razem o wiele głośniejszy, wydał się z jej ust kiedy zgięła się niemal w pół, już nawet nie zastanawiając się, jak ten dostał się akurat pod bieliznę.
- ZABIERZ JE NOOO. – Niemiła też nie chciała być, po prostu musiała liczyć się z tym, że chyba komunikaty w stronę Sporuta nie będą zbyt jasne. Tak samo jak działania, bo w momencie kiedy poczuła łaskotanie pod ramieniem, zamachnęła się do przodu z taką siłą, że liczyć można było jedynie na to, że akurat wtedy nie postanowił podejść w jej stronę.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Właściwie to chyba nie miał wiedzy o tym, że Thalia niekoniecznie przepadała za zwierzętami — czy to magicznymi, czy to tymi znanymi mugolom. Dlatego też gdyby wcześniej zdradziłaby mu ten maluczki szczegół o sobie, pewnie nie zareagowałby w ten sposób, jak zrobił to właśnie teraz.
Bowiem przekleństwo i to dość siarczyste (gdyby nie blizny na twarzy Wellers chyba zdążyłby zapomnieć o marynarskiej karierze przyjaciółki, która usprawiedliwiała akurat taki dobór słów) doklejone do jego imienia sprawiło, że zamrugał nagle, a wargi bezwiednie rozchyliły się, jakby wraz ze wciąganym ustami powietrzem, próbował dotrzeć do jakiegoś logicznego wytłumaczenia tej sytuacji. Trwał więc zszokowany przez kilkanaście, prawdopodobnie ciągnących się Thalii w nieskończoność sekund, aż wreszcie nie otrząsnął się z pierwszego szoku, w charakterystycznej dla siebie manierze rozpoczynając od lekkiego zmarszczenia brwi i delikatnej dawki ironii.
— Też mi cię miło widzieć, wiesz? — mruknął, gotów założyć po prostu skrzyżowane ręce na klatce piersiowej i niezrobienie właściwie niczego, co mogłoby w jakiejkolwiek formie wpłynąć na poprawienie sytuacji przemytniczki. Wzrok pomknął w kierunku kobiety, która obok nich stała niemal nieruchomo, trzymając w rękach pustą klatkę. Czyżby była w szoku i z tego powodu nie mogła — lub nie chciała — się ruszyć?
— Jeju, cierpliwości — burknął, przewrócając oczami na te wszystkie krzyki. Im bardziej spokojna była Thalia, tym prędzej byłby w stanie pozbawić ją tego całego pufkowego obciążenia. Niestety, z tego, co już zdążył poznać o tym i pokrewnym gatunku (Racuch był przecież puszkiem pigmejskim, mniejszą odmianą, dlatego mieścił się mu w kieszeni, choć czasami różowo—fioletowe futerko wystawało zza bieli koszuli), wiedział już, że takie wierzganie się nie przyczyni się do sukcesu, a tylko sprawi, że... — Im mocniej będziesz się rzucać, tym bardziej zachęcisz je do dalszych figli! — rzucił przez ramię, bo zdjęcie zwierzątek z Thalii dałoby jej ulgę wyłącznie na chwilę. Musieli jakimś cudem zmusić pufki do powrotu do klatki, ale do tego trzeba było też posiadać klatkę.
Dlatego też pierwsze swe kroki Castor skierował ku wciąż pogrążonej w szoku kobiecie z klatką.
— Pani pozwoli? — pokłonił głowę przed kobietą, układając ostrożnie dłonie na klatce, którą dość delikatnie, ale pewnie wyrwał z jej rąk. Kobieta przez moment przyglądała mu się bezrefleksyjnie, lecz po krótkiej chwili puściła klatkę, umożliwiając blondynowi przejście do bezpośredniej akcji ratunkowej.
W dwóch susach znalazł się ponownie przy Thalii, szczebiocząc przy tym wesoło.
— Puufki, pufeczki, zapraszam do klateczki... — gdyby nie fakt, że absolutnie nie potrafił śpiewać, mogłoby to zabrzmieć jak jakaś piosenka dla dzieci. Teraz zabrzmiało raczej jak radosne, ale mimo wszystko rzępolenie, gdy rozpoczął zbierać ręką część pufków okupujących lewe ramię Thalii, zachęcając je do wejścia do klatki.
Bowiem przekleństwo i to dość siarczyste (gdyby nie blizny na twarzy Wellers chyba zdążyłby zapomnieć o marynarskiej karierze przyjaciółki, która usprawiedliwiała akurat taki dobór słów) doklejone do jego imienia sprawiło, że zamrugał nagle, a wargi bezwiednie rozchyliły się, jakby wraz ze wciąganym ustami powietrzem, próbował dotrzeć do jakiegoś logicznego wytłumaczenia tej sytuacji. Trwał więc zszokowany przez kilkanaście, prawdopodobnie ciągnących się Thalii w nieskończoność sekund, aż wreszcie nie otrząsnął się z pierwszego szoku, w charakterystycznej dla siebie manierze rozpoczynając od lekkiego zmarszczenia brwi i delikatnej dawki ironii.
— Też mi cię miło widzieć, wiesz? — mruknął, gotów założyć po prostu skrzyżowane ręce na klatce piersiowej i niezrobienie właściwie niczego, co mogłoby w jakiejkolwiek formie wpłynąć na poprawienie sytuacji przemytniczki. Wzrok pomknął w kierunku kobiety, która obok nich stała niemal nieruchomo, trzymając w rękach pustą klatkę. Czyżby była w szoku i z tego powodu nie mogła — lub nie chciała — się ruszyć?
— Jeju, cierpliwości — burknął, przewrócając oczami na te wszystkie krzyki. Im bardziej spokojna była Thalia, tym prędzej byłby w stanie pozbawić ją tego całego pufkowego obciążenia. Niestety, z tego, co już zdążył poznać o tym i pokrewnym gatunku (Racuch był przecież puszkiem pigmejskim, mniejszą odmianą, dlatego mieścił się mu w kieszeni, choć czasami różowo—fioletowe futerko wystawało zza bieli koszuli), wiedział już, że takie wierzganie się nie przyczyni się do sukcesu, a tylko sprawi, że... — Im mocniej będziesz się rzucać, tym bardziej zachęcisz je do dalszych figli! — rzucił przez ramię, bo zdjęcie zwierzątek z Thalii dałoby jej ulgę wyłącznie na chwilę. Musieli jakimś cudem zmusić pufki do powrotu do klatki, ale do tego trzeba było też posiadać klatkę.
Dlatego też pierwsze swe kroki Castor skierował ku wciąż pogrążonej w szoku kobiecie z klatką.
— Pani pozwoli? — pokłonił głowę przed kobietą, układając ostrożnie dłonie na klatce, którą dość delikatnie, ale pewnie wyrwał z jej rąk. Kobieta przez moment przyglądała mu się bezrefleksyjnie, lecz po krótkiej chwili puściła klatkę, umożliwiając blondynowi przejście do bezpośredniej akcji ratunkowej.
W dwóch susach znalazł się ponownie przy Thalii, szczebiocząc przy tym wesoło.
— Puufki, pufeczki, zapraszam do klateczki... — gdyby nie fakt, że absolutnie nie potrafił śpiewać, mogłoby to zabrzmieć jak jakaś piosenka dla dzieci. Teraz zabrzmiało raczej jak radosne, ale mimo wszystko rzępolenie, gdy rozpoczął zbierać ręką część pufków okupujących lewe ramię Thalii, zachęcając je do wejścia do klatki.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Lubiła zwierzęta, inaczej nie przygarniałaby Pangura pod dach, pozwalając mu włazić na swoje ramiona kiedy pochylała się w skupieniu nad zapiskami albo tylko trochę przesuwając go, kiedy patrzył na nią wyzywająco ze środka jej własnego łóżka. Inna sprawa, że granicę stawiała przy lubieniu zwierząt kiedy w grę wchodziło zachwycanie się nad rzeczami pokroju niesmacznych. Jedzenie gili nie było urocze i nie trzeba było życie pływać na statkach z grupą mało eleganckich mężczyzn aby być tego świadomym. A jednak z jakiegoś powodu dla ludzi było to zachwycające.
Rzuciła Castorowi wyzywające spojrzenie kiedy tak stanął, nie wiedząc co robić – nie wyzywała go przecież, ale spokój i ciszę trudno zachować, kiedy nagle parę puchatych kulek zrobiło sobie wycieczkę pod twoją koszulę, wciskając się nawet w miejsca gdzie Castorowi zdecydowanie nie wypadało sięgać publicznie. Ale sama nie mogła sięgnąć do niego teraz, z każdym ruchem jeszcze bardziej obłażona przez pufki, które pewnie w swojej miłości pragnęły ją ukochać. Albo zamordować ze złości, nie miała pojęcia czy po obudzeniu się postanowiły wybrać przemoc czy jednak coś innego. Castor jednak wybrał chyba pomoc i za to była mu wdzięczna. Bardzo chętnie mu to jakoś wynagrodzi, kiedy jednak będzie w stanie myśleć jasno i nie będzie musiała wierzgać się w miejscu.
Mimo wszystko, ciężko było jej stanąć w miejscu, co niestety, nie skończyło się dobrze kiedy wierzgnęła do tyłu – stanie przy ścianie miało jednak swoje konsekwencje, bo głową uderzyła o ceglaną ścianę, nie na tyle mocno, by sobie ją rozbić, jednak na tyle, by ból przyćmił chwilowo inne bodźce. Paradoksalnie sprawiło to, że uspokoiła się tak, jak Castor tego potrzebował, zaciskając powieki i pochylając się lekko aby spróbować opanować bolesne wrażenia.
- To nie tak, że chcę, ale…wlazły pod koszulę. - I do spodni, na szczęście głównie poruszając się po nogawkach, tak jakby lubiły korzystać z przestrzeni jako pewnego rodzaju ślizgawki. A Thalia bardzo chętnie by im wybudowała ślizgawkę, a nie robiła za takową. Widziała, że Castor sięgnął po klatkę od zszokowanej kobiety, dlatego sama bez większego wahania prawą ręką zaczynała ściągać je z ramion, próbując dostrzec czy wkłada zwierzęta do klatki, chociaż jej spojrzenie wciąż było jeszcze zamglone przez łzy.
- Znasz jakieś piosenki na ból? – Dla niej Castor mógłby fałszować na całego, i tak nie zamierzała nic mówić. Ważne, że pomagał i to o wiele lepiej niż sama by sobie radziła.
Rzuciła Castorowi wyzywające spojrzenie kiedy tak stanął, nie wiedząc co robić – nie wyzywała go przecież, ale spokój i ciszę trudno zachować, kiedy nagle parę puchatych kulek zrobiło sobie wycieczkę pod twoją koszulę, wciskając się nawet w miejsca gdzie Castorowi zdecydowanie nie wypadało sięgać publicznie. Ale sama nie mogła sięgnąć do niego teraz, z każdym ruchem jeszcze bardziej obłażona przez pufki, które pewnie w swojej miłości pragnęły ją ukochać. Albo zamordować ze złości, nie miała pojęcia czy po obudzeniu się postanowiły wybrać przemoc czy jednak coś innego. Castor jednak wybrał chyba pomoc i za to była mu wdzięczna. Bardzo chętnie mu to jakoś wynagrodzi, kiedy jednak będzie w stanie myśleć jasno i nie będzie musiała wierzgać się w miejscu.
Mimo wszystko, ciężko było jej stanąć w miejscu, co niestety, nie skończyło się dobrze kiedy wierzgnęła do tyłu – stanie przy ścianie miało jednak swoje konsekwencje, bo głową uderzyła o ceglaną ścianę, nie na tyle mocno, by sobie ją rozbić, jednak na tyle, by ból przyćmił chwilowo inne bodźce. Paradoksalnie sprawiło to, że uspokoiła się tak, jak Castor tego potrzebował, zaciskając powieki i pochylając się lekko aby spróbować opanować bolesne wrażenia.
- To nie tak, że chcę, ale…wlazły pod koszulę. - I do spodni, na szczęście głównie poruszając się po nogawkach, tak jakby lubiły korzystać z przestrzeni jako pewnego rodzaju ślizgawki. A Thalia bardzo chętnie by im wybudowała ślizgawkę, a nie robiła za takową. Widziała, że Castor sięgnął po klatkę od zszokowanej kobiety, dlatego sama bez większego wahania prawą ręką zaczynała ściągać je z ramion, próbując dostrzec czy wkłada zwierzęta do klatki, chociaż jej spojrzenie wciąż było jeszcze zamglone przez łzy.
- Znasz jakieś piosenki na ból? – Dla niej Castor mógłby fałszować na całego, i tak nie zamierzała nic mówić. Ważne, że pomagał i to o wiele lepiej niż sama by sobie radziła.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Chyba niewielu było na świecie ludzi, którzy wiedzieliby, jak prawidłowo zareagować w obliczu nagłego ataku pufków, czy też puszków pigmejskich. Przez pierwsze sekundy Castor stał więc tak, jak się zjawił — zaniepokojony, z otworzonymi szeroko szarobłękitnymi oczami, próbując dowiedzieć się, co takiego właściwie miało tutaj miejsce. Dla Thalii pewnie to zastanowienie, swoisty szok ciągnęło się w nieskończoność, ale w rzeczywistości Sprout dość prędko odzyskał rezon, cierpliwie zachęcając zwierzaki do zostawienia biednej Wellers w spokoju i znalezienia tymczasowego, może nie tak ciepłego jakby chciały kącika w klatce, którą były transportowane... właściwie nie wiedział, gdzie. Może powinien przepytać tę handlarkę, ona na pewno udzieliłaby mu stosownych odpowiedzi na wszystkie nurtujące pytania, ale wydawało się, że teraz miał zdecydowanie więcej palących problemów na głowie niż bawienie się w detektywa.
Po pierwsze należało pomóc Thalii — gdyby przypadkiem wpadła w panikę i zamiast stać relatywnie spokojnie, zaczęłaby szarpać się ze zwierzętami, ucierpieć mogłyby obie strony. Co prawda puszki i pufki nie były gatunkami szczególnie zajadliwymi, były przecież ukochanym przez małe dziewczynki i dzieci w ogóle pupilami, ale nie znaczyło to, że bywały zupełnie bezbronne. Racuch również nie należał do agresywnych przedstawicieli swego gatunku, lecz Castor, kierując się w tej chwili przede wszystkim zdrowym rozsądkiem, uznał, że samemu będąc wystawionym na coś niezrozumiałego i niebezpiecznego, zapewne także odpowiedziałby atakiem.
Zamrugał, słysząc kolejne słowa Thalii, zatrzymując się w pół gestu. Jeden z puffków, ten który usiadł mu akurat na zgięciu lewego ramienia wyciągnął zaczepnie język, którym stuknął wystającego delikatnie ze Sproutowej koszuli Racucha, na co ten odpowiedział radosnym szczebiotaniem, które umknęło uwadze jego właściciela wśród pisków i podobnych dźwięków innych zwierzaków.
— Wybacz, Thals, ale ja ci pod koszulę wsadzać rąk nie będę — oznajmił od razu, czując, że na policzki wychodzą mu rumieńce. Wolał postawić granicę od razu, bowiem gdyby doszło do takiej sytuacji, czułby się z tym skrajnie niezręcznie, przede wszystkim przez wzgląd na Hectora. Z drugiej jednak strony nie zachowywał się szczególnie podejrzanie — Wellers znała go w końcu jako odrobinę roztrzepanego, ale mądrego dzieciaka z czystokrwistej rodziny, odpowiednie wychowanie wystarczyło za powód, dla którego wolał nie sprzeciwiać się obyczajom i doprowadzać do jakichś dwuznacznych sytuacji.
Zdecydowana większość pufków z zewnątrz odzienia Thalii bardzo sprawnie znalazła się w środku klatki, najwyraźniej obecność Racucha, który cieszył się dość sporym zainteresowaniem pozostałych puszków, sprawiła, że zwierzęta były w stanie zaufać Castorowi na tyle, aby nie sprawiać problemów. Kątem oka dostrzegł, że nogawki spodni Thalii poruszają się w jakiś dziwny sposób, już miał spytać przyjaciółkę, czy tam również się wślizgnęły, ale w tym samym momencie Thalia spytała się go o piosenki na ból.
Czy ból można było w ogóle łagodzić piosenką? Castor zawsze używał do tego zaklęć.
— Eee... — zaczął z nieciekawą miną, która mogła podpowiedzieć Thalii, że żadnej piosenki z takim przeznaczeniem nie znał, albo przynajmniej nie potrafił sobie w tej chwili przypomnieć. Dopiero po kilku minutach jego twarz rozpromieniła się nieco, gdy rozpoczął od swego rodzaju wstępu. — Moja mama śpiewała mi to kiedyś, gdy spadłem z płotu — jako dziecko przed pójściem do Hogwartu był znacznie większym łobuziakiem niż teraz. — Ekhm — odchrząknął, po czym z delikatnie kwaśną (sam czuł się mocno zawstydzony jakością swego śpiewu, jego koledzy potrafili robić to zdecydowanie lepiej) minął, rozpoczął swój mały recital — Raz uciekły z pozłacanej klatki cztery małe, pluszowe niedźwiadki. Jeden łkał, wracać chciał, do ciemnego lasu wejść się bał.
Po pierwsze należało pomóc Thalii — gdyby przypadkiem wpadła w panikę i zamiast stać relatywnie spokojnie, zaczęłaby szarpać się ze zwierzętami, ucierpieć mogłyby obie strony. Co prawda puszki i pufki nie były gatunkami szczególnie zajadliwymi, były przecież ukochanym przez małe dziewczynki i dzieci w ogóle pupilami, ale nie znaczyło to, że bywały zupełnie bezbronne. Racuch również nie należał do agresywnych przedstawicieli swego gatunku, lecz Castor, kierując się w tej chwili przede wszystkim zdrowym rozsądkiem, uznał, że samemu będąc wystawionym na coś niezrozumiałego i niebezpiecznego, zapewne także odpowiedziałby atakiem.
Zamrugał, słysząc kolejne słowa Thalii, zatrzymując się w pół gestu. Jeden z puffków, ten który usiadł mu akurat na zgięciu lewego ramienia wyciągnął zaczepnie język, którym stuknął wystającego delikatnie ze Sproutowej koszuli Racucha, na co ten odpowiedział radosnym szczebiotaniem, które umknęło uwadze jego właściciela wśród pisków i podobnych dźwięków innych zwierzaków.
— Wybacz, Thals, ale ja ci pod koszulę wsadzać rąk nie będę — oznajmił od razu, czując, że na policzki wychodzą mu rumieńce. Wolał postawić granicę od razu, bowiem gdyby doszło do takiej sytuacji, czułby się z tym skrajnie niezręcznie, przede wszystkim przez wzgląd na Hectora. Z drugiej jednak strony nie zachowywał się szczególnie podejrzanie — Wellers znała go w końcu jako odrobinę roztrzepanego, ale mądrego dzieciaka z czystokrwistej rodziny, odpowiednie wychowanie wystarczyło za powód, dla którego wolał nie sprzeciwiać się obyczajom i doprowadzać do jakichś dwuznacznych sytuacji.
Zdecydowana większość pufków z zewnątrz odzienia Thalii bardzo sprawnie znalazła się w środku klatki, najwyraźniej obecność Racucha, który cieszył się dość sporym zainteresowaniem pozostałych puszków, sprawiła, że zwierzęta były w stanie zaufać Castorowi na tyle, aby nie sprawiać problemów. Kątem oka dostrzegł, że nogawki spodni Thalii poruszają się w jakiś dziwny sposób, już miał spytać przyjaciółkę, czy tam również się wślizgnęły, ale w tym samym momencie Thalia spytała się go o piosenki na ból.
Czy ból można było w ogóle łagodzić piosenką? Castor zawsze używał do tego zaklęć.
— Eee... — zaczął z nieciekawą miną, która mogła podpowiedzieć Thalii, że żadnej piosenki z takim przeznaczeniem nie znał, albo przynajmniej nie potrafił sobie w tej chwili przypomnieć. Dopiero po kilku minutach jego twarz rozpromieniła się nieco, gdy rozpoczął od swego rodzaju wstępu. — Moja mama śpiewała mi to kiedyś, gdy spadłem z płotu — jako dziecko przed pójściem do Hogwartu był znacznie większym łobuziakiem niż teraz. — Ekhm — odchrząknął, po czym z delikatnie kwaśną (sam czuł się mocno zawstydzony jakością swego śpiewu, jego koledzy potrafili robić to zdecydowanie lepiej) minął, rozpoczął swój mały recital — Raz uciekły z pozłacanej klatki cztery małe, pluszowe niedźwiadki. Jeden łkał, wracać chciał, do ciemnego lasu wejść się bał.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Mimo wszystko, czuła, że trafiła w tym momencie na bardzo kompetentną w tym względzie osobę. Nie tylko dlatego, że Castor miał jakieś pojęcie odnośnie zwierząt magicznych generalnie, bo to mogła powiedzieć też o sobie, ale również dlatego, że Castor miał doświadczenie w posiadaniu własnego przedstawiciela puchowokulowego gatunku. Dlatego też wiedział, jak się do tego odnosić, dlatego była pewna, że nawet jeżeli to nie będzie najbardziej prędkie zajęcie się pufkami, będzie to jednak najbezpieczniejsze zajęcie się nią i pufkami.
Ostatecznie udało jej się na tyle na spokojnie ustać, że większość pufków z jej ramion i przedramion, mogła swobodniej sięgnąć pod materiał koszuli. Normalnie może byłaby o wiele bardziej zawstydzona tak publicznym wyciąganiem pufków z rozmaitych miejsc, ale chyba w tym momencie, gdzie i tak stanowiła darmowy cyrk dla każdego przechodnia, więc już pominęła wszystko, wysuwając różowofuterkowe zwierzaki, które obecnie znalazły miejsce gdzieś za jej paskiem i tuż pod biustem. Jak one w ogóle tam wlazły?!
- Za każdą pomoc będę cię karmić wszystkimi rybami, które znajdę, ale jakbyś wsadził mi rękę pod koszulę… - Niewypowiedziana groźba zawisła w powietrzu, ale oczywiście, Castora trzepnęłaby pewnie tylko po głowie w przeciwieństwie do innych, którym raczej złamałaby nos na dzień dobry i to w ramach preludium. Nie miała w sumie po co się domyślać, że Castor kogoś tam ma w swoim życiu, bo podejrzewała, że jakby chciał, to podzielił się tym z nią i nie zastanawiała się nad prywatnymi sprawami.
Oddychała już spokojniej, dając radę poruszać się sprawniej gdy więcej pufków skończyło w klatce. Z jakimś rozbawienie musiała przyznać, że obserwowanie ich, radosnych wielce niezależnie od tego, co się działo, a do szczęścia wystarczało im wypadnięcie z klatki albo towarzystwo innego puszka, który chyba też się cieszył z nowego towarzystwa. Nie zdziwiłaby się nawet, gdyby Castor wrócił do domu z pasażerami na gapę. A zaraz mogła sięgnąć już do nogawek spodni, ostrożnie ale zdecydowanie wsuwając pufki do klatek, krzywiąc się, ale gdy nikt poza Castorem wydawał się nie patrzeć, pogłaskała miękkie futerko pufków. No dobrze, były bardzo miłe w dotyku i były bardzo puchate.
Chyba w tym momencie mógłby śpiewać cokolwiek, tak aby nie musiało jej to wybrzmieć, ale po prostu odwróciło jej uwagę. No cóż, nawet jakby nie znał to i tak w sumie miałby większe pojęcie o kołysankach na dobranoc czy takich, które śpiewało się, gdy dzieci grały w…różne rzeczy. Takie, które dzieci zdecydowanie grały, ale teraz w sumie zastanowiło ją, czy magiczne dzieci przed Hogwartem miały inne zabawy. Kiedy zaś wspomniał o tym, że spadł z płotu, parsknęła z rozbawieniem, chociaż pewnie za dzieciaka by się bardzo z nim dobrze bawiła. „Złaź z tego drzewa, nie jesteś małpą!”. Na szczęście piosenka odwróciła jej uwagę.
- Oczywiście, że się bał, las to groźne miejsce. – Pociągnęła nosem, mając nadzieję, że inne misie wcale mu przez to nie dokuczały, bo to by było przykre. Na całe szczęście, ostatnie pufki zaczęły wchodzić do klatki, parę z nich jednak uciekło już do rękawów Castora, gotowych do zagoszczenia się tam i na odpoczynek i chyba zamieszkanie z nowym właścicielem. W sumie całe to traktowanie w przeskakiwaniu z klatki na drugiego człowieka i na nowo do klatki parę pufków wydawało się traktować jako zabawę.
Ostatecznie udało jej się na tyle na spokojnie ustać, że większość pufków z jej ramion i przedramion, mogła swobodniej sięgnąć pod materiał koszuli. Normalnie może byłaby o wiele bardziej zawstydzona tak publicznym wyciąganiem pufków z rozmaitych miejsc, ale chyba w tym momencie, gdzie i tak stanowiła darmowy cyrk dla każdego przechodnia, więc już pominęła wszystko, wysuwając różowofuterkowe zwierzaki, które obecnie znalazły miejsce gdzieś za jej paskiem i tuż pod biustem. Jak one w ogóle tam wlazły?!
- Za każdą pomoc będę cię karmić wszystkimi rybami, które znajdę, ale jakbyś wsadził mi rękę pod koszulę… - Niewypowiedziana groźba zawisła w powietrzu, ale oczywiście, Castora trzepnęłaby pewnie tylko po głowie w przeciwieństwie do innych, którym raczej złamałaby nos na dzień dobry i to w ramach preludium. Nie miała w sumie po co się domyślać, że Castor kogoś tam ma w swoim życiu, bo podejrzewała, że jakby chciał, to podzielił się tym z nią i nie zastanawiała się nad prywatnymi sprawami.
Oddychała już spokojniej, dając radę poruszać się sprawniej gdy więcej pufków skończyło w klatce. Z jakimś rozbawienie musiała przyznać, że obserwowanie ich, radosnych wielce niezależnie od tego, co się działo, a do szczęścia wystarczało im wypadnięcie z klatki albo towarzystwo innego puszka, który chyba też się cieszył z nowego towarzystwa. Nie zdziwiłaby się nawet, gdyby Castor wrócił do domu z pasażerami na gapę. A zaraz mogła sięgnąć już do nogawek spodni, ostrożnie ale zdecydowanie wsuwając pufki do klatek, krzywiąc się, ale gdy nikt poza Castorem wydawał się nie patrzeć, pogłaskała miękkie futerko pufków. No dobrze, były bardzo miłe w dotyku i były bardzo puchate.
Chyba w tym momencie mógłby śpiewać cokolwiek, tak aby nie musiało jej to wybrzmieć, ale po prostu odwróciło jej uwagę. No cóż, nawet jakby nie znał to i tak w sumie miałby większe pojęcie o kołysankach na dobranoc czy takich, które śpiewało się, gdy dzieci grały w…różne rzeczy. Takie, które dzieci zdecydowanie grały, ale teraz w sumie zastanowiło ją, czy magiczne dzieci przed Hogwartem miały inne zabawy. Kiedy zaś wspomniał o tym, że spadł z płotu, parsknęła z rozbawieniem, chociaż pewnie za dzieciaka by się bardzo z nim dobrze bawiła. „Złaź z tego drzewa, nie jesteś małpą!”. Na szczęście piosenka odwróciła jej uwagę.
- Oczywiście, że się bał, las to groźne miejsce. – Pociągnęła nosem, mając nadzieję, że inne misie wcale mu przez to nie dokuczały, bo to by było przykre. Na całe szczęście, ostatnie pufki zaczęły wchodzić do klatki, parę z nich jednak uciekło już do rękawów Castora, gotowych do zagoszczenia się tam i na odpoczynek i chyba zamieszkanie z nowym właścicielem. W sumie całe to traktowanie w przeskakiwaniu z klatki na drugiego człowieka i na nowo do klatki parę pufków wydawało się traktować jako zabawę.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Muzeum Harpii, Walia
Szybka odpowiedź