Lia Mulciber
Nazwisko matki: Fiodorowa
Miejsce zamieszkania: Londyn, Anglia.
Czystość krwi: Czysta
Wzrost: 105cm
Waga: 18kg
Kolor włosów: Blond
Kolor oczu: Błękitno-szare
Znaki szczególne: Czarujący uśmiech, zadziorny charakterek (po tatusiu)
Mam taką z czekolady!
Będę w Slytherinie!
Będzie Niedźwiadkiem!
Widok martwego ciała matki
Wanilią i czekoladą
Że jestem potężną czarownicą!
Balet
Lubię czasami popatrzeć
Ćwiczę balet a tak, to głównie rozrabiam
muzyki Klasycznej
Anna Pavaga
Nazywam się Lia, Lia Mulciber. Kiedy rok temu moje życie niespodziewanie fiknęło kozła, miałam wrażenie, że straciłam wszystko. Mamę, dom, przyjaciół, całe mój mały świat. Dzisiaj jednak widzę, że zyskałam na tym znacznie więcej; i choć tęsknie jeszcze czasami za mamą, to teraz mam najlepszego tatę na świecie! I nie zamieniłabym go na nic innego!
Moja mama była piękna niczym anioł. Była najpiękniejszą kobietą na świecie! Najcudowniejszą jaką kiedykolwiek spotkałam! Miała takie lśniące, długie włosy tego samego koloru co moje loczki. Miała duże oczy, ciemne, zupełnie inne od moich. Podobno mówiła, że takie same ma tata. Ogólnie nosiła piękne sukienki, bransoletki i pierścionki. Kiedy szłyśmy po ulicy wszyscy się za nami oglądali, komentując jej urodę. Bo tak jak już wam mówiłam, ona naprawdę wyglądała jak anioł. Zresztą wszyscy tak też jej mówili. Mam kilka jej fotografii, dla potwierdzenia! Do tego zawsze była taka miła i grzeczna, nie to co ja. Ja często dostawałam od niej burę za swoje zachowanie ale to przecież nie moja wina, że lubię mówić co myślę, prawda? Tym bardziej, jeśli to co mówię jest prawdą, za prawdę nie powinno się dzieci upominać! Poza tym ona też nie była miła dla wszystkich, zabraniała mi bawić się z niektórymi dziećmi, mówiła coś o tym, że nie mają czystej krwi, że tak nie wypada i coś tam jeszcze ale nie słuchałam jej za bardzo kiedy fundowała mi przydługawe monologi. Tak wiem co to monolog, kiedyś mi wytłumaczyła. Monolog był wtedy, kiedy ona cały czas mówiła a ja siedziałam machając nogami na krześle obok i się nie odzywałam. Głównie dlatego, że chciałam jak najszybciej wrócić do zabawy. Rzadko kiedy się obrażałam. Po pierwsze, nie umiałam się na nią złościć a po drugie, obrażają się tylko łajzy i mazgaje. To właśnie przy jednym z takich monologów, okazało się, że jestem małą czarownicą. Z nudy, słysząc te same słowa z ust mamy, wpatrywałam się w wazon z kwiatami na stole, tak intensywnie i tak uparcie, że w pewnym momencie zakręcił się on parę razy, po czym z niebywałą prędkością przeleciał przez cały pokój i roztrzaskał się na ścianie. O dziwo, ten jeden incydent ją uszczęśliwił. Że też zawsze nie mogła się cieszyć, jak coś roztrzaskałam... No ale! Mama też zawsze miła nie była ale mnie upominać to już bardzo lubiła. I jak tu zrozumieć świat dorosłych, kiedy oni go tak komplikują? Często więc kręciłam głową na jej zachowanie, tak jak ona na moje ale kochałyśmy się bardzo. Ona kochała mnie a ja ją. W końcu miałyśmy tylko siebie.
O tacie wiedziałam niewiele, mama właściwie nie lubiła o nim mówić, zupełnie tak jakby zrobił coś złego. Za każdym razem kiedy tylko próbowałam ją o niego zapytać, zmieniała szybko temat a kiedy nie chciałam odpuścić wysyłała mnie do swojego pokoju. Nie wiem czemu tak się złościła, przecież dobrze wiedziała, że jestem ciekawska. Czasami jednak, kiedy trafiałam na jej lepszy humor albo kiedy popijała to niedobre czerwone paskudztwo z kieliszków, udawało mi się wyciągnąć z niej parę informacji. Dowiedziałam się więc, że poznała go w Rosji, to taki odległy zimny kraj (a przynajmniej tak mama mówiła, a to co mówi mama zawsze jest prawdą) i że oboje stamtąd pochodzą. Aha, no bo kiedyś podobno należeliśmy do rodu czy czegoś takiego ale tego tez nie wiem do końca, bo znowu musiałabym słuchać monologu. No więc, mama tam wtedy mieszkała a tata przyjechał w odwiedziny czy coś takiego. W każdym razie musieli się bardzo kochać, skoro kilka miesięcy później urodziłam się ja. Mama tak zawsze mówiła, że jak dwoje ludzi bardzo się kocha to potem mają dzidziusia. Podobno kiedy mama dowiedziała się, że będzie mnie mieć, pojechała odszukać tatę ale nigdy jej się to nie udało. (Niestety jeszcze nie wiem, że go znalazła ale okazało się, że ma narzeczoną a ona głupia kózka nie chciała mu psuć życia.) Do domu nie mogła już wrócić, bo dziadek był bardzo surowym mężczyzną, wyznającym jakieś głupie zasady i przeze mnie nie mógł przyjąć jej z powrotem ale babcia po kryjomu dała jej jakieś swoje błyskotki za które mogłyśmy zaszyć się we Francji. Mama nigdy mi o tym nie powiedziała, przecież byłam za mała, żeby cokolwiek zrozumieć ale babcia miała od zawsze słabość do swojej córki. Nie potrafiła odmówić jej niczego a w przeciwieństwie do swojego męża, nigdy nie była surowa w ocenie innych (tym bardziej swojej krwii).
Tak więc miałam wszystko. Dom, rodzinę - dwuosobową ale to zawsze coś. Mieszkałyśmy w takim ładnym mieszkanku a z okien można było wyglądać na rzekę. Miałam nawet swój pokój! Z balkonem, dużym łóżkiem z baldachimem (nie umiem tego dobrze wymawiać), zupełnie takim jakie miały księżniczki! A ja w końcu jestem księżniczką muszę więc mieć wszystko tak jak na księżniczkę przystało. Miałam pełno zabawek, sukienek i błyskotek, prawie takich jak mama! Zawsze dostawałam to, co chciałam. Mama niczego mi nie odmawiała, na wszystko było ją stać bo pracowała. Całe dnie mieszała coś w swoim kociołku, (co jakiś czas powodując drobne wybuchy, zazwyczaj po tym jak całkiem przypadkiem czegoś jej do kociołka dorzucałam) albo umawiała się na spotkania. Kiedyś podpatrzyłam, że sprzedaje różne dziwne przedmioty, skąd miałam wiedzieć, że były to artefakty czarno-magiczne? Moje życie usłane było czekoladowymi żabami, a kolory jakie w nim dominowały były mocno różowe. Jeśli nie uczyłam się z ciocią języków -francuskiego i angielskiego (tak wiem, mama oszalała ale mówiła do mnie we wszystkich od małego, nie miałam więc większych problemów z przeciętną komunikacją na swoim poziomie) to chodziłam na lekcje baletu. Bardzo je lubiłam, sama z resztą wybrałam sobie te zajęcia. Mam taką piękna białą sukienkę z koronkami i tiulem a kiedy ją zakładałam wyglądałam jak najprawdziwsza księżniczka. Wystąpiłam nawet w jednym przedstawieniu! Moja nauczycielka od zawsze mówiła, że mam talent a kiedy mama zobaczyła mnie na scenie, popłakała się jak mała dziewczynka i powiedziała mi, że jest ze mnie dumna. To jest chyba moje najszczęśliwsze wspomnienie, do którego zresztą lubię wracać, kiedy jest mi przykro.
Całe moje życie skończyło się z dniem w którym umarła moja mama. Nie wiedziałam, że jest chora, nigdy się na nic nie skarżyła, nie mówiła że coś ją boli, nie łykała żadnych dziwnych pigułek, tylko jakiś dziwny eliksir musiała pić co miesiąc. Wiem, że ten sam bo pachniał i wyglądał zawsze tak samo. Szpitali też nie odwiedzałyśmy, no chyba że ja coś połknęłam z tej półki obok kociołka, z której jeść niczego nie było mi wolno. Ale moja natura często bierze nade mną górę a zapanować nad nią nie sposób. Kiedyś właśnie w ten sposób, doświadczyłam tego całego Bańkotrucia. Wypuszczałam z buzi kolorowe bańki, niemal przez całą noc a mama musiała czuwać nade mną przez ten cały czas, dopóki mi nie przeszło. W każdym razie, tego pamiętnego dnia, wróciłam do domu z lekcji baletu, ciocia mnie odebrała a po drodze poszłyśmy jeszcze po ciastka, przez co przyszłyśmy nieco później, niż powinnyśmy ale chciałyśmy świętować! W końcu dostałam role w nowym przedstawieniu... Kiedy jednak weszłyśmy do mieszkania, mama leżała na podłodze a z jej ust ciekła cienka stróżka krwi. Oczy wydawały się puste i patrzące gdzieś w sufit. Dobiegłam do niej pierwsza, delikatnie uderzając ją w policzek (podobno tak się robi) ciocia w tym czasie wystrzeliwała niebieskie iskry i krzyczała coś na całe gardło, jednak nie pamiętam co to dokładnie było. Pamiętam jeszcze, że mama chciała coś mi powiedzieć, jej usta poruszyły się delikatnie i zamknęły a głowa opadła bezwiednie na prawy policzek a potem... A potem już wszystko działo się tak szybko. Poczułam jak czyjeś ręce zaciskają się na moim ciałku i odrywają mnie od mamy, krzyczałam, szarpałam się ale nie chcieli puścić. Jacyś ludzie dopadli do jej ciała, próbując najpewniej ją ratować, jednak obraz tego co działo się przed moimi oczami, stawał się coraz bardziej niewyraźny aż w końcu zapanowała całkowita ciemność. Obudziłam się kilka godzin później, w swoim łóżku, obok mnie siedziała ciotka, zapłakana, roztrzęsiona. Spoglądała na mnie taki wzrokiem, że ja wiedziałam, wiedziałam że stało się coś złego. Nigdy nie widziałam jej w podobnym stanie. Właśnie wtedy powiedziała mi, że mama nie żyje.
I tak oto kilka tygodni później, wylądowałam w mieszkaniu pana Mulcibera, jak się później okazuje, mojego ojca. Ciotka odprowadziła mnie pod drzwi, wyjaśniła wszystko pokrótce Grahamowi, wręczyła mu list od mojej matki po czym szybkim krokiem opuściła dworek, żegnając mnie jedynie przeciągłym całusem. Pamiętam, że miałam do nich ogromny żal, do niej i do mamy, że zostawiły mnie na tym świecie samą i oddały w ręce obcego mężczyzny. Z początki wcale nie czułam się tam dobrze, tęskniłam za moim pokojem, zabawkami, lekcjami baletu i ciastkami każdego po południa. Zresztą, mój ojciec nie wydawał się być zbytnio zadowolony z mojego nagłego pojawienia się w jego życiu. Pamiętam też, że miałam przeogromną ochotę uciec i wrócić za ocean, do domu. Nic takiego jednak się nie stało. Sama też, nie dałam po sobie nic poznać, nie krzyczałam, nie płakałam, nie jęczałam, że jest mi źle. Nigdy nie przyznałam się, że chce z powrotem do Francji. Tamtego popołudnia najzwyczajniej w świecie siedziałam na krześle, obserwując całą sytuację, machając nogami i zajadając się kolejną czekoladową żabą, jaką podarował mi mój nowy opiekun. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to prawdopodobnie jeden z najlepszych dni mojego życia a ten czarnooki mężczyzna, stanie się dla mnie najważniejszą osobą pod słońcem.
Kolejne dni tak jak i miesiące upływały nam leniwie, pozwalając nam obojgu na lepsze poznanie się i zbliżenie się do siebie. Muszę przyznać, że tata ma w sobie coś takiego, co nie pozwoliło mi być obojętną, musiałam go poznać. Swoją drogą uważam, że jest całkiem czarujący i nie wiem dlaczego jeszcze nie znalazł sobie jakiejś porządnej czarownicy ale w końcu to nie moja sprawa. Obiecaliśmy sobie, że nie będziemy wtykać nosa w nieswoje sprawy, jeśli druga osoba nie będzie tego chciała. Trochę się to gryzie z moją ciekawską naturą ale obietnica to obietnica. Dużo mamy takich obietnic, szczególnie na mały palec, te są najważniejsze i za nic w świecie nie można ich złamać! To prawie jak taka przysięga na wieczność? Coś takiego. Tata mówi, że złożył taką mamie, dlatego teraz jestem u niego. I tak właściwie to dobrze, że ją złożył, przysięgę znaczy się! Jestem szczęśliwa, widzę że on też jest, wszyscy widzą, że nam razem dobrze. No i nie mam lepszego przyjaciela niż on, naprawdę jest najlepszy! Zrobił mi piękny pokój, jest jeszcze piękniejszy niż ten który miałam we Francji! Naprawdę się postarał, chyba musi mu na mnie zależeć. Poza tym, zapisał mnie na tutejsze zajęcia z baletu i przychodzi na każdy mój występ! A przecież wcale nie ma tak dużo czasu (dla mnie znajduje go zawsze ale ciii), i mógłby łatwo się wymigać, w końcu jest aurorem! Oni mają strasznie mało czasu, bo ciągle ganiają za złymi czarodziejami, co jest bardzo niebezpieczne więc mój tata jest bardzo odważnym mężczyzną! Czasami się boję, że coś mu się stanie... Nie chciałabym, żeby i on umarł, wtedy nie miałabym już nikogo i pewnie sama też bym umarła, z tęsknoty i rozpaczy. Zawsze kiedy tak mówię, tata stara się mnie pocieszać, obiecuje że nic mu nie będzie ale ja i tak się martwię. W końcu jesteśmy rodziną prawda? A rodzinę się kocha, szanuje i martwi się o nią. Ta jego praca jednak nie jest taka zła. Ostatnio zabrał mnie na Islandię, to takie piękne miejsce, daleko daleko stąd. Jest tam trochę zimniej niż w Anglii ale za to są piękne zorze. Zorza to takie zjawisko na niebie, pasy kolorowych świateł na niebie, zielonych, fioletowych... Nie ma na świcie nic piękniejszego, naprawdę. Kiedyś tam z tatą zamieszkamy. Będziemy spędzać cały czas tylko ze sobą, tamtejszymi zwierzątkami, puszkiem i zorzami! Och, prawię bym zapomniała, puszek to moje nowe zwierzątko, tata podarował mi go jak byliśmy na Islandii. Jest taki mały i uroczy, chociaż jest też trochę dziwny, bo przylepia swój mały jęzorek do wszystkiego, co czasami bywa lekko obrzydliwe ale i tak go kocham, tak jak tatę. Jesteśmy najlepszą rodziną na świecie!
Rok temu byłam małą (bo teraz jestem już duża) przestraszoną dziewczynką, myślałam że straciłam wszystko. Dzisiaj już wiem, że zyskałam znacznie więcej i że czasami utrata czegoś, nawet bardzo cennego, nie oznacza wcale końca; czasami oznacza piękny początek.
Puszek pigmejski
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Lia Mulciber dnia 29.04.16 1:48, w całości zmieniany 2 razy