Primrose Hill
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Primrose Hill
Najpiękniejsze miejsce w Północnym Londynie, idealne na piknik i chwilę wytchnienia. Wzgórze pozwala podziwiać widok centralnej części miasta, idealnie ukazując kontrast między hałasem, zgiełkiem i gonitwą za pieniądzem a leniwym odpoczynkiem urozmaiconym śpiewem ptaków oraz zapachem kwitnących bzów. Wiele osób przychodzi tu czytać książki, ćwiczyć czy spędzać czas z rodziną bądź współpracownikami na wspólnym posiłku. Dostęp Primrose Hill nie jest ograniczony, więc można tu przyjść o każdej godzinie i podziwiać jak słońce wita bądź żegna Londyn.
The member 'Antonin Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Niepokoiło ją nieprzyjemne spojrzenie chłopca. Zdążyła już poznać dzieci dość dobrze, a przynajmniej tak się jej wydawało, dzięki pracy w Hogwarcie. Starsza młodzież była bardziej zamknięta w sobie i trudniej było jej cokolwiek zinterpretować, lecz młodsze zdawały się nieco... Łatwiejsze w obejściu, choć wcale nie oznaczało, że obcowało się z nimi przyjemniej. Niektóre dzieciaki były po prostu okropne, a inne nieufne. Wydawało się Poppy, że ten o to chłopiec należy do drugiej grupy, co w obecnej sytuacji mogła nawet pochwalić - może po prostu rodzice nauczyli go, by nie ufał nieznajomym i trzymał dystans, zwłaszcza od momentu wybuchu w nocy pierwszego maja. Od tamtego czasu nic nie było pewne, świat stanął do góry nogami i chwiał się w posadach.
Chłopiec miał jednak w oczach coś tak butnego, nieprzyjemnego i natarczywego, że poczuła się po prostu nieswojo. Nie chciała go skrzywdzić, lecz odnosiła wrażenie, że wcale nie bał się tego, ze miała złe zamiary. Właściwie trudno było Poppy o nie posądzić - była niewysoka, drobna i wątła, a przy tym nie potrafiła kłamać. Spojrzenie miała ciepłe i szczere.
Cofnęła dłoń, zawiedziona tym, że nawet nie podziękował, lecz nie zamierzała wygłaszać komentarzy na ten temat - był jeszcze bardzo młodziutki, potłuczony i wśród mugoli, mia pełne prawo czuć się oszołomiony. Sądziła, że jest tu sam, skoro podążył za nią, nie miała pojęcia, że gdzieś nieopodal stoi jego ojciec. Zresztą - i tak chciała jedynie mu pomóc.
Szli chwilę, przemierzając połacie zielonej trawy, a słońce wyjrzało zza chmur - przed ich oczyma rozciągał się krajobraz niezwykle piękny, lecz Poppy miała myśli już zajęte kolanem chłopca. Rana nie była trudna do wyleczenia, lecz przez te dwa tygodnie boleśnie zdążyła się przekonać, że magia płata figle. Bądź odwraca się przeciwko czarodziejom.
Skryli się w cieniu drzew, za wysokim i gęstym krzewem, mugole nie mogli zobaczyć dokładnie co tu robią. Poppy wyciągnęła różdżkę z kieszeni i przykucnęła przy chłopcu:
-Pozwolisz? - spytała uprzejmie, wskazując brodą na ranę. Dzieci lubiły jak traktowało się ich jak dorosłych. Po chwili dodała: -Jak Ci na imię?
Chłopiec miał jednak w oczach coś tak butnego, nieprzyjemnego i natarczywego, że poczuła się po prostu nieswojo. Nie chciała go skrzywdzić, lecz odnosiła wrażenie, że wcale nie bał się tego, ze miała złe zamiary. Właściwie trudno było Poppy o nie posądzić - była niewysoka, drobna i wątła, a przy tym nie potrafiła kłamać. Spojrzenie miała ciepłe i szczere.
Cofnęła dłoń, zawiedziona tym, że nawet nie podziękował, lecz nie zamierzała wygłaszać komentarzy na ten temat - był jeszcze bardzo młodziutki, potłuczony i wśród mugoli, mia pełne prawo czuć się oszołomiony. Sądziła, że jest tu sam, skoro podążył za nią, nie miała pojęcia, że gdzieś nieopodal stoi jego ojciec. Zresztą - i tak chciała jedynie mu pomóc.
Szli chwilę, przemierzając połacie zielonej trawy, a słońce wyjrzało zza chmur - przed ich oczyma rozciągał się krajobraz niezwykle piękny, lecz Poppy miała myśli już zajęte kolanem chłopca. Rana nie była trudna do wyleczenia, lecz przez te dwa tygodnie boleśnie zdążyła się przekonać, że magia płata figle. Bądź odwraca się przeciwko czarodziejom.
Skryli się w cieniu drzew, za wysokim i gęstym krzewem, mugole nie mogli zobaczyć dokładnie co tu robią. Poppy wyciągnęła różdżkę z kieszeni i przykucnęła przy chłopcu:
-Pozwolisz? - spytała uprzejmie, wskazując brodą na ranę. Dzieci lubiły jak traktowało się ich jak dorosłych. Po chwili dodała: -Jak Ci na imię?
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Antonin wykonał szybką kalkulację swoich możliwości. Mógł podejść do ojca, narażając się na jego złość spowodowaną przeszkadzaniem w wykonywanej pracy. To było ostatnie na co miał w tej chwili ochotę, już i tak mu się dzisiaj kilkukrotnie naraził. Mógł również zostać na miejscu i czekać aż ojciec skończy - tylko jak długo musiałby tutaj siedzieć? Zapewne długo; nic nie wskazywało na to, by miał szybko załatwić to cokolwiek załatwiał. Ostatnim rozwiązaniem było pójść za nieznajomą. Postawił na tę trzecią opcję trochę z nudy, trochę z przekory, ale przede wszystkim z ciekawości. Poza tym nie chciał tego po sobie pokazywać, ale kolano faktycznie go bolało, a kobieta zdawała się mieć na to rozwiązanie. Szedł krok za nią, co i rusz oglądając się za siebie, aż nie schowali się za drzewami. Nie lubił mugoli; czuł się wśród nich nieswojo, szczególnie teraz, kiedy z magią działy się dziwne rzeczy. Przymknął oczy, kiedy nagle słońce wyszło zza chmur - ostatnimi czasy słońce rzadko przypominało o swojej obecności, cały czas padało, więc Antek zdążył się od niego odzwyczaić. Aż żałował, że nie jest gdzieś bliżej domu - wtedy mógłby bardziej skorzystać z tej pięknej pogody niż tutaj na otwartej przestrzeni wśród tych dziwnych ludzi. O wiele lepiej czuł się na ciasnych uliczkach w pobliżu Nokturnu niż na tych przestronnych polach. Tutaj nie było nawet dobrego miejsca na ucieczkę, a brak dobrego miejsca na ucieczkę oznaczał, że to miejsce nie jest szczególnie bezpieczne. Oparł się więc o drapiący pień drzewa, czując się lepiej mając coś za plecami. Kiwnął głową w ramach zgody na propozycję leczenia - wciąż nie uważał, by kobieta miała wobec niego jakieś złe zamiary, choć i tak wolał zachować bezpieczny dystans. - Antonin - odpowiedział, przyglądając się jej uważnie i wcale nie przeszkadzało mu, że kobieta może poczuć się przez to niezręcznie. - A ty jak się nazywasz? I co tu robisz? - Zapytał, odbijając piłeczkę. Rodzice go nauczyli, by nie kręcić się wśród mugoli bez powodu, więc ta pani musiała mieć jakiś powód żeby tutaj przebywać i Antonin chciał go poznać!
The member 'Antonin Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Wśród mugoli Poppy czuła się zaskakująco dobrze i swobodnie; najpewniej dlatego, że po części czuła się jedną z nich, w końcu jej matka była osobą niemagiczną i z pewnością nie chciałaby, by Poppy zapomniała o swych krewnych z rodziny Warren, bądź mugolskiej kulturze. Wiedziała o niej co nieco, czytała książki, które wyszły spod pióra niemagicznych autorów, słuchała muzyki, kiedy tylko mogła - w jej mieszkaniu niestety mugolskie radio wariowało z powodu magii. Kamienica w której mieszkała została zbudowana przez czarodziejów i wyłącznie takie rodziny ją zamieszkiwały.
Potrafiła się odpowiednio ubrać, by nie wzbudzać zaufania, posługiwać niemagicznymi pieniędzmi i znała podstawowe wynalazki: nie bała się samochodu, wiedziała, czym jest telefon oraz kino. Jej wiedza była elementarna, lecz na tyle dobra, by nie wzbudzać podejrzeń. Czasami dobrze było odetchnąć wśród ludzi, którym obca była czarna magia.
-Nie ty, a pani, drogi Antoninie - poprawiła go, będąc przy tym poważna, lecz uprzejma; zbytnia surowość w tonie głosu mogłaby go skłonić do buntu, a zamierzała jedynie nakierować go na odpowiednie tory. To nie do przyjęcia, by dziecko zwracało się do dorosłej osoby per ty. Miała jedynie nadzieję, że to nie wina nieodpowiedniego wychowania jakie odebrał, a szok spowodowany bólem oraz mugolami wokół - może po prostu się zapomniał. Liczyła, że prędko naprawi tenże błąd.
Różdżkę natomiast skierowała na jego kolano, gdy wyraził zgodę -Może zapiec - ostrzegła, dodając mu otuchy ciepłym uśmiechem -Purus! - z końca wierzbowej różdżki wychynęła strużka białego światła, która wniknęła w zranione kolano. Rzeczywiście zapiekło, musiała jednak ranę odkazić. Przytrzymała go za kostkę, gdy odruchowo chciał cofnąć nogę -Curatio Vulnera - wyrzekła spokojnie, wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem. Czujnie rozejrzała się wkoło - nikt ich nie widział, na szczęście. Błękitny promień otulił kolano młodego Dolohova i prędko sprawił, że rana zaczęła znikać. Po chwili nie było już po niej śladu. Poppy wstała z klęczek, otrzepując spódnicę z trawy.
-Panna Pomfrey, jestem pielęgniarką w Hogwarcie - wyjaśniła mu, celowo nie podając imienia, by nie zaczął go używać -Pewnie nie możesz się doczekać wyjazdu tam, prawda?
Potrafiła się odpowiednio ubrać, by nie wzbudzać zaufania, posługiwać niemagicznymi pieniędzmi i znała podstawowe wynalazki: nie bała się samochodu, wiedziała, czym jest telefon oraz kino. Jej wiedza była elementarna, lecz na tyle dobra, by nie wzbudzać podejrzeń. Czasami dobrze było odetchnąć wśród ludzi, którym obca była czarna magia.
-Nie ty, a pani, drogi Antoninie - poprawiła go, będąc przy tym poważna, lecz uprzejma; zbytnia surowość w tonie głosu mogłaby go skłonić do buntu, a zamierzała jedynie nakierować go na odpowiednie tory. To nie do przyjęcia, by dziecko zwracało się do dorosłej osoby per ty. Miała jedynie nadzieję, że to nie wina nieodpowiedniego wychowania jakie odebrał, a szok spowodowany bólem oraz mugolami wokół - może po prostu się zapomniał. Liczyła, że prędko naprawi tenże błąd.
Różdżkę natomiast skierowała na jego kolano, gdy wyraził zgodę -Może zapiec - ostrzegła, dodając mu otuchy ciepłym uśmiechem -Purus! - z końca wierzbowej różdżki wychynęła strużka białego światła, która wniknęła w zranione kolano. Rzeczywiście zapiekło, musiała jednak ranę odkazić. Przytrzymała go za kostkę, gdy odruchowo chciał cofnąć nogę -Curatio Vulnera - wyrzekła spokojnie, wykonując odpowiedni ruch nadgarstkiem. Czujnie rozejrzała się wkoło - nikt ich nie widział, na szczęście. Błękitny promień otulił kolano młodego Dolohova i prędko sprawił, że rana zaczęła znikać. Po chwili nie było już po niej śladu. Poppy wstała z klęczek, otrzepując spódnicę z trawy.
-Panna Pomfrey, jestem pielęgniarką w Hogwarcie - wyjaśniła mu, celowo nie podając imienia, by nie zaczął go używać -Pewnie nie możesz się doczekać wyjazdu tam, prawda?
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dla Antonina mugole byli egzotyką. Widywał ich już wcześniej, ale ich brak umiejętności magicznych uważał za coś niesamowicie dziwnego - historie o osobach niemagicznych były dla niego nierzadko straszniejsze od wielkich morskich potworów. Bo jak to tak urodzić się bez magii płynącej w żyłach? Bez tego mrowienia w palcach, kiedy się za bardzo zdenerwuje? W jaki sposób przywoływali do siebie przedmioty jeżeli nie różdżką? Jak gasili pożary w kuchni? Dla Antonina to było niepojęte mimo że sam jeszcze nie potrafił opanować swojej magii i w zasadzie przez to bliżej mu było do mugola niż do dorosłego czarodzieja - szczególnie teraz, kiedy i ich męczyły anomalie. Tego Anotnin jeszcze nie zauważył, za to sam czekał na swój kolejny atak. Chociaż sam nazywał to niespodzianką, bo oprócz incydentu z matką jego anomalie były dla niego fascynujące i zabawne, czasem męczące, ale nigdy straszne.
Wzruszył ramionami na te zwrócenie uwagi, zapominając o słowach kobiety tak szybko jak zostały wypowiedziane. Nie obchodziły go takie rzeczy - co to za różnica jak się człowiek do kogo zwraca? Nawet jej nie znał, dlaczego niby miałby jej okazywać szacunek. Okazywał go ojcu, o, jego szanował bez względu na wszystko. A tej pani to nawet nie znał i pewnie już nigdy jej nie spotka. Przynajmniej miał taką nadzieję, bo jej próba wyleczenia skaleczenia faktycznie okazała się bolesna. Twarz Antonina wykrzywił niezadowolony grymas, a instynkt przetrwania kazał wyrwać kostkę, ale kobieta musiała to przewidzieć - jej uścisk był silny i pewny. Dał się więc wyleczyć, jednak kiedy tylko jego kolano zostało wyleczone, wyrwał nogę dla samej zasady. Spojrzał na nią butnie zamiast podziękować, nie miał tego w zwyczaju. Oczy nieco mu się roziskrzyły, kiedy usłyszał o Hogwarcie. Jeszcze niedawno wcale nie miał ochoty tam iść, ale teraz coraz częściej łapał się na rozmyślaniu o magicznej szkole. Nauka jak nauka - to go wcale nie interesowało (może z wyjątkiem eliksirów; istniała możliwość, że stryj zacznie go wpuszczać do swojej piwnicy jak Anotnin opanuje podstawy tej sztuki). Bardziej ciągnął go wielki zamek pełen tajemnic czy jezioro zamieszkałe przez trytony. Czekało na niego mnóstwo przygód, ot co. Zerknął za siebie, kontrolując ojca, po czym ponownie spojrzał na Poppy. Chcąc nie chcąc kąciki ust uniosły mu się nieznacznie, a sam kiwnął głową. - To prawda, że schody się ruszają i nigdy nie wiadomo gdzie się trafi? - Zapytał, mając nadzieję, że przyzna mu rację. To dopiero byłoby ekscytujące!
Wzruszył ramionami na te zwrócenie uwagi, zapominając o słowach kobiety tak szybko jak zostały wypowiedziane. Nie obchodziły go takie rzeczy - co to za różnica jak się człowiek do kogo zwraca? Nawet jej nie znał, dlaczego niby miałby jej okazywać szacunek. Okazywał go ojcu, o, jego szanował bez względu na wszystko. A tej pani to nawet nie znał i pewnie już nigdy jej nie spotka. Przynajmniej miał taką nadzieję, bo jej próba wyleczenia skaleczenia faktycznie okazała się bolesna. Twarz Antonina wykrzywił niezadowolony grymas, a instynkt przetrwania kazał wyrwać kostkę, ale kobieta musiała to przewidzieć - jej uścisk był silny i pewny. Dał się więc wyleczyć, jednak kiedy tylko jego kolano zostało wyleczone, wyrwał nogę dla samej zasady. Spojrzał na nią butnie zamiast podziękować, nie miał tego w zwyczaju. Oczy nieco mu się roziskrzyły, kiedy usłyszał o Hogwarcie. Jeszcze niedawno wcale nie miał ochoty tam iść, ale teraz coraz częściej łapał się na rozmyślaniu o magicznej szkole. Nauka jak nauka - to go wcale nie interesowało (może z wyjątkiem eliksirów; istniała możliwość, że stryj zacznie go wpuszczać do swojej piwnicy jak Anotnin opanuje podstawy tej sztuki). Bardziej ciągnął go wielki zamek pełen tajemnic czy jezioro zamieszkałe przez trytony. Czekało na niego mnóstwo przygód, ot co. Zerknął za siebie, kontrolując ojca, po czym ponownie spojrzał na Poppy. Chcąc nie chcąc kąciki ust uniosły mu się nieznacznie, a sam kiwnął głową. - To prawda, że schody się ruszają i nigdy nie wiadomo gdzie się trafi? - Zapytał, mając nadzieję, że przyzna mu rację. To dopiero byłoby ekscytujące!
The member 'Antonin Dolohov' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Na Antonino padło spojrzenie pełne dezaprobaty; Poppy nie zwykła tolerować braku kultury i dobrego wychowania. Ona sama była wychowywana w domu, gdzie zasady i dobre maniery były nader ważne, a zwłaszcza już szacunek do starszych. Ciotka Euphemia bardzo skutecznie wbiła do Poppy do głowy i była jej za to naprawdę wdzięczna: takie wartości należało dziecku wpajać od samego początku, by były dlań absolutnymi oczywistościami. Jak to mówią: czego Johnny się nie nauczy, tego John nie będzie umiał. Chłopiec przed nią był naprawdę bardzo młodziutki, miał jeszcze wiele czasu, by pojąć w pełni znaczenie szacunku dla starszych i nauczyć się dobrych manier, jednakże zwracanie się do dorosłych per ty było bardzo niepokojącą oznaką tego, że albo w domu nie dzieje się dobrze, albo ów osobnik jest wyjątkowo oporny. Miała nadzieję, że Antonin był tą drugą opcją.
-Po części to prawda - odpowiedziała mu Poppy, chowając różdżkę do kieszeni płaszcza -Hogwart to naprawdę duży zamek, ma wiele pięter i wież. Ruchome schody znacznie ułatwiają przemieszczanie się, zazwyczaj są posłuszne, wystarczy wiedzieć jak ich używać, lecz w istocie - nierzadko psocą i zabierają Cię na błędne piętro, czasami nie chcą wypuścić - do głosu Poppy wyraźnie wkradła się nuta niezadowolenia.
Naprawdę nienawidziła chaosu i nieporządku. Panna Pomfrey była osobą niemal pedantyczną, która umiłowała sobie ład i porządek: gdy coś szło nie według planu, bardzo ją to sfrustrowało. Nawet takie drobnostki jak psotliwe ruchome schody wprowadzały nieporządek do jej doskonale zorganizowanego świata, dlatego za nimi nie przepadała. Miała nadzieję, że nauczyciel zaklęć w końcu coś z nimi zrobi, niejednokrotnie już o to prosiła. Ją samą to po prostu przewyższało, nigdy nie brylowała w tej dziedzinie zaklęć.
-Hogwart to niezwykłe miejsce - powiedziała łagodnie -Za kilka lat się o tym przekonasz. Mam nadzieję, że nie będziesz odwiedzał mnie w Skrzydle Szpitalnym często. Uważaj na siebie, dobrze, Antoninie? No, a teraz zmykaj już. Twój ojciec na pewno się o Ciebie martwi.
Panna Pomfrey obdarzyła chłopca ciepłym uśmiechem, po czym wyciągnęła z kieszeni płaszcza cukierek toffi, który wręczyła mu za to, że był tak dzielnym pacjentem; zaraz jednak pożegnała się z nim, a kiedy upewniła się, że pobiegł w stronę rosłego mężczyzny, który najpewniej był jego ojcem, sama również odeszła w swoją stronę.
| zt
-Po części to prawda - odpowiedziała mu Poppy, chowając różdżkę do kieszeni płaszcza -Hogwart to naprawdę duży zamek, ma wiele pięter i wież. Ruchome schody znacznie ułatwiają przemieszczanie się, zazwyczaj są posłuszne, wystarczy wiedzieć jak ich używać, lecz w istocie - nierzadko psocą i zabierają Cię na błędne piętro, czasami nie chcą wypuścić - do głosu Poppy wyraźnie wkradła się nuta niezadowolenia.
Naprawdę nienawidziła chaosu i nieporządku. Panna Pomfrey była osobą niemal pedantyczną, która umiłowała sobie ład i porządek: gdy coś szło nie według planu, bardzo ją to sfrustrowało. Nawet takie drobnostki jak psotliwe ruchome schody wprowadzały nieporządek do jej doskonale zorganizowanego świata, dlatego za nimi nie przepadała. Miała nadzieję, że nauczyciel zaklęć w końcu coś z nimi zrobi, niejednokrotnie już o to prosiła. Ją samą to po prostu przewyższało, nigdy nie brylowała w tej dziedzinie zaklęć.
-Hogwart to niezwykłe miejsce - powiedziała łagodnie -Za kilka lat się o tym przekonasz. Mam nadzieję, że nie będziesz odwiedzał mnie w Skrzydle Szpitalnym często. Uważaj na siebie, dobrze, Antoninie? No, a teraz zmykaj już. Twój ojciec na pewno się o Ciebie martwi.
Panna Pomfrey obdarzyła chłopca ciepłym uśmiechem, po czym wyciągnęła z kieszeni płaszcza cukierek toffi, który wręczyła mu za to, że był tak dzielnym pacjentem; zaraz jednak pożegnała się z nim, a kiedy upewniła się, że pobiegł w stronę rosłego mężczyzny, który najpewniej był jego ojcem, sama również odeszła w swoją stronę.
| zt
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z początku nie podobało mu się spotkanie tej kobiety, a już tym bardziej nie podobało mu się to, że leczyła jego kolano jakimiś szczypiącymi zaklęciami. Wystarczyło jednak parę minut, by zmienił zdanie - przecież pracowała w Hogwarcie, a więc była najlepszym źródłem wiedzy o szkole. Schował swoją niechęć gdzieś głęboko do dziurawej kieszeni i wsłuchał się w jej słowa. - Nie chcą wypuścić?! - Zapytał z niedowierzaniem, już sobie wyobrażając jak drewniane poręcze ożywają i ściskają mocno każdego przechodnia, śmiejąc się przy tym swoim dudniącym drewnianym śmiechem. Znaczy nie był do końca pewien jak brzmi drewniany śmiech, ale jakikolwiek by nie był, te schody go posiadały. Zapewne również cicho chichotały, kiedy postanawiały zmienić swoją trasę i zawieść jakąś osobę na trzecie piętro zamiast drugiego. Niesamowite! Tym bardziej Antonin chciał już udać się do Hogwartu i przekonać się o tym wszystkim na własnej skórze - czy te schody to prawda, czy potwory żyją w jeziorze, czy centaury mieszkają w lesie, czy duchy nawiedzają cię we snach. Nie wiedział czy wytrzyma aż... trzy? Nie, nie... Cztery? Nie, też nie. Pięć lat! Liczenie wciąż nie było jego mocną stroną, ale kto by się tym przejmował, skoro dookoła czekało na niego tyle atrakcji. - Na pewno nie będę - odpowiedział, ale nie dlatego, że nie będzie broił - raczej dlatego, że będzie się bał szczypiących zaklęć. Bo jeżeli chodzi o naukę to w ogóle go nie pociągała - on chciał pójść do Hogwartu tylko po to, żeby móc chodzić po długich i krętych korytarzach, ewentualnie walczyć z trytonami.
Niepewnie odebrał od Poppy cukierka, w ogóle nie spodziewając się z jej strony takiego gestu. Toffi - uwielbiał toffi i nawet chciał podziękować, ale jakoś tak stwierdził, że nie będzie aż taki miły. Bez przesady! Dlatego schował cukierka głęboko do kieszeni, żeby ojciec przypadkiem się nie zdenerwował, że bierze jakieś rzeczy od dziwnych ludzi. - Do widzenia - powiedział za to, ach, mama byłaby z niego dumna. Odwrócił się na pięcie i pobiegł do ojca, który chyba zauważył jego zniknięcie, bo rozglądał się dość energicznie na wszystkie strony świata.
zt
Niepewnie odebrał od Poppy cukierka, w ogóle nie spodziewając się z jej strony takiego gestu. Toffi - uwielbiał toffi i nawet chciał podziękować, ale jakoś tak stwierdził, że nie będzie aż taki miły. Bez przesady! Dlatego schował cukierka głęboko do kieszeni, żeby ojciec przypadkiem się nie zdenerwował, że bierze jakieś rzeczy od dziwnych ludzi. - Do widzenia - powiedział za to, ach, mama byłaby z niego dumna. Odwrócił się na pięcie i pobiegł do ojca, który chyba zauważył jego zniknięcie, bo rozglądał się dość energicznie na wszystkie strony świata.
zt
| 26.05
Korzystając z ciepłego i słonecznego dnia po pracy Jocelyn postanowiła wybrać się na przechadzkę do jednego z londyńskich parków. Po stresującym dniu w pracy pragnęła nacieszyć się odrobiną spokoju, zanim wróci do domu i znajdzie się sam na sam z rozkapryszoną matką. Ostatnimi czasy Thea była na tyle nieznośna że Josie coraz bardziej ochoczo przeciągała swoje powroty do domu, za każdym razem czując jednak wyrzuty sumienia. Powinna bardziej dbać o matkę w tym trudnym dla niej okresie. Ciężkim dla nich wszystkich, choć Thea widziała tylko koniec własnego nosa i uważała się za najbardziej pokrzywdzoną.
Oczywiście Thea aprobowała wszelkie wyjścia do galerii i spotkania towarzyskie – pod warunkiem, że Jocelyn spotykała się z odpowiednim towarzystwem. Nie potrafiła jednak wciąż przeboleć jej zapału do uzdrowicielskiego stażu i zdawała się czekać na dzień, kiedy Josie oznajmi, że rezygnuje, by zająć się czymś bardziej odpowiednim dla młódki z dobrej rodziny.
W Londynie czasem brakowało jej większej ilości spokojnych, przesyconych zielenią miejsc. Pozostawało jej się cieszyć, że nie mieszkała w centrum miasta, a bliżej jego obrzeży, w dużym domu starannie ukrytym przed niepowołanym wzrokiem mugoli, ale rozumiała tęsknotę matki za jej dawnym życiem.
W ładniejsze dni po pracy czasem wybierała się na spacery do któregoś z parków; oczywiście dostawała się tam za pomocą teleportacji, zdecydowanie unikając gwarnych mugolskich ulic pełnych zupełnie obcych dla niej i niepokojących machin oraz ich śmierdzących wyziewów. Były jednak i miejsca, gdzie dwa różne światy spotykały się, i takimi miejscami były parki. Tego nie dało się uniknąć, choć w całym Londynie czarodzieje tworzyli swoje magiczne enklawy, gdzie mogli czuć się sobą i nie kryć ze swoją prawdziwą naturą.
Długa suknia Jocelyn wyglądała staromodnie, ale na tyle neutralnie, by nie budzić sensacji. Przez niemagicznych zapewne mogłaby zostać uznana za miłośniczkę minionej już mody na długie do ziemi sukienki o staromodnym kroju, ale Jocelyn nie interesowała się zwyczajami ani modą mugoli w żadnym stopniu i ubierała się stosownie dla swojego pochodzenia. Mimo opuszczenia pracy wciąż unosił się wokół niej lekki zapach medykamentów, którym nasiąkała w Mungu.
Wiedziała, że obecna ładna pogoda może być ulotna; odkąd nastały anomalie potrafiła się bardzo szybko zmieniać, a druga połowa maja była naznaczona wysokimi temperaturami w dzień i wyjątkowo niskimi w nocy, przez co rośliny marniały i park, który pod koniec maja powinien tonąć w zieleni, wyglądał zaskakująco szaro; zupełnie jakby była wczesna wiosna, a nie jej schyłek, ale wahania pogody nie mogły pozostać obojętne dla roślinności, nieprzystosowanej do takich warunków.
Póki jednak mogła nacieszyć się ciepłem, przyjemną odmianą po obfitującej w deszcze pierwszej połowie miesiąca, przysiadła na jednej z ławeczek, a z torby wyciągnęła szkicownik w grubej, skórzanej okładce i starannie naostrzony ołówek. Przygryzła leciutko jego koniuszek, po czym zaczęła szkicować widok, który rozciągał się przed nią; Primrose Hill było w końcu naprawdę ładnym miejscem, a Jocelyn dawno nie miała okazji szkicować w plenerze, więc zatęskniła za tym.
Korzystając z ciepłego i słonecznego dnia po pracy Jocelyn postanowiła wybrać się na przechadzkę do jednego z londyńskich parków. Po stresującym dniu w pracy pragnęła nacieszyć się odrobiną spokoju, zanim wróci do domu i znajdzie się sam na sam z rozkapryszoną matką. Ostatnimi czasy Thea była na tyle nieznośna że Josie coraz bardziej ochoczo przeciągała swoje powroty do domu, za każdym razem czując jednak wyrzuty sumienia. Powinna bardziej dbać o matkę w tym trudnym dla niej okresie. Ciężkim dla nich wszystkich, choć Thea widziała tylko koniec własnego nosa i uważała się za najbardziej pokrzywdzoną.
Oczywiście Thea aprobowała wszelkie wyjścia do galerii i spotkania towarzyskie – pod warunkiem, że Jocelyn spotykała się z odpowiednim towarzystwem. Nie potrafiła jednak wciąż przeboleć jej zapału do uzdrowicielskiego stażu i zdawała się czekać na dzień, kiedy Josie oznajmi, że rezygnuje, by zająć się czymś bardziej odpowiednim dla młódki z dobrej rodziny.
W Londynie czasem brakowało jej większej ilości spokojnych, przesyconych zielenią miejsc. Pozostawało jej się cieszyć, że nie mieszkała w centrum miasta, a bliżej jego obrzeży, w dużym domu starannie ukrytym przed niepowołanym wzrokiem mugoli, ale rozumiała tęsknotę matki za jej dawnym życiem.
W ładniejsze dni po pracy czasem wybierała się na spacery do któregoś z parków; oczywiście dostawała się tam za pomocą teleportacji, zdecydowanie unikając gwarnych mugolskich ulic pełnych zupełnie obcych dla niej i niepokojących machin oraz ich śmierdzących wyziewów. Były jednak i miejsca, gdzie dwa różne światy spotykały się, i takimi miejscami były parki. Tego nie dało się uniknąć, choć w całym Londynie czarodzieje tworzyli swoje magiczne enklawy, gdzie mogli czuć się sobą i nie kryć ze swoją prawdziwą naturą.
Długa suknia Jocelyn wyglądała staromodnie, ale na tyle neutralnie, by nie budzić sensacji. Przez niemagicznych zapewne mogłaby zostać uznana za miłośniczkę minionej już mody na długie do ziemi sukienki o staromodnym kroju, ale Jocelyn nie interesowała się zwyczajami ani modą mugoli w żadnym stopniu i ubierała się stosownie dla swojego pochodzenia. Mimo opuszczenia pracy wciąż unosił się wokół niej lekki zapach medykamentów, którym nasiąkała w Mungu.
Wiedziała, że obecna ładna pogoda może być ulotna; odkąd nastały anomalie potrafiła się bardzo szybko zmieniać, a druga połowa maja była naznaczona wysokimi temperaturami w dzień i wyjątkowo niskimi w nocy, przez co rośliny marniały i park, który pod koniec maja powinien tonąć w zieleni, wyglądał zaskakująco szaro; zupełnie jakby była wczesna wiosna, a nie jej schyłek, ale wahania pogody nie mogły pozostać obojętne dla roślinności, nieprzystosowanej do takich warunków.
Póki jednak mogła nacieszyć się ciepłem, przyjemną odmianą po obfitującej w deszcze pierwszej połowie miesiąca, przysiadła na jednej z ławeczek, a z torby wyciągnęła szkicownik w grubej, skórzanej okładce i starannie naostrzony ołówek. Przygryzła leciutko jego koniuszek, po czym zaczęła szkicować widok, który rozciągał się przed nią; Primrose Hill było w końcu naprawdę ładnym miejscem, a Jocelyn dawno nie miała okazji szkicować w plenerze, więc zatęskniła za tym.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Nie nadawał się na słońce. Zbyt blady, wiecznie okutany czernią i przesiąknięty cierpkimi szpitalnymi zapachami (a może to tylko celowo wybrana na przekór dobremu smakowi intensywna woda kolońska), budził w wielu mijających go przechodniach przeświadczenie, że wychodzi na świeże powietrze po raz pierwszy od miesięcy. Spacerował tymczasem często w ostatnich dniach, chociaż pogoda dopiero dziś zdawała się zachęcać do tego. Wspinając się na wzgórze Primrose musiał chwilami osłaniać oczy przed światłem, mrużyć je, gdy przypatrywał się przechodzącym obok ludziom.
Był zmęczony. Nie pracą, raczej własnymi myślami wijącymi się niespokojnie między godzinami spokojnie minionymi zeszłej nocy na oddziale. W tle do jego rozmyślań pojękiwał nowo przyjęty pacjent odczuwający lęki mimo solidnych dawek eliksirów uspokajających. Richard rozważał przez krótki czas przypasanie go do łóżka, by nie zrobił sobie krzywdy lub przynajmniej spetryfikowanie go na czas nim mikstury zaczną działać, sam po sobie jednak nader często wnioskował, że bezruch nie pomaga – paradoksalnie – poukładać w głowie. Pozostał więc w otoczeniu jęków i ze świadomością, że na podobieństwo jego własnych myśli, mężczyzna szamocze się bezsilnie przez długie godziny.
Przechadzając się zielonymi połaciami Primrose Hill był zupełnie innym człowiekiem, nie uzdrowicielem nasłuchującym wezwań pielęgniarki do kolejnego ataku paniki. Zapomniał o jękach, zaścielonych na biało łóżkach pacjentów, zamiast tego wsiąkał w tłumek spacerowiczów z neutralnym uśmiechem, który pojawił się mimo woli, gdy wystawił twarz do słońca.
Układał w myślach słowa, dopowiadał historie obcych ludzi rzuciwszy na nich zaledwie jedno spojrzenie. Bawił się w dedukcję, pobudzał wyobraźnię z metodyką przewrotnie właściwą naukowcom. Pisząc, szczególnie lubił balansować w swych pomysłach na granicy zupełnego, przeraźliwie nudnego wręcz prawdopodobieństwa, wplatając w swą prozę tylko kilka dziwacznych elementów, które kazały podawać wszystko w wątpliwość, szukać ukrytych znaczeń, których sam nie rozumiał pławiąc się w przyjemności prostoty analizowanych uczuć.
Wzrok przemykał prędko po ludzkich twarzach, w pamięci Richarda nie pozostawał po nich ani jeden ślad. Dopiero gdy zobaczył ją, w okamgnieniu rozpoznał, a widok jej profilu zaabsorbował go zupełnie. Przez jedną krótką chwilę dostrzegł skupienie malujące się na jej twarzy, wzrok wbity w miejsce, które widziała tylko ona, jednocześnie identyczne z widokiem, który kreśliła ostrożnie na papierze, ale także zupełnie inne, przemienione przez jej wyobraźnię i wrażliwość.
Zatrzymał się w niewielkim oddaleniu od ławki, którą zajmowała, dość blisko jednak, by dojrzeć przez jej ramię, jak powstaje rysunek. Grzechem byłoby spłoszyć natchnienie, przyglądał się więc jeszcze przez chwilę w milczeniu. Wyglądała zupełnie inaczej niż gdy mijał ją na szpitalnych korytarzach; miała w prezencji wytrwale wpajany przez matkę pierwiastek starej elegancji, posturą i strojem odróżniała się od młodych kobiet dookoła; przede wszystkim jednak wyglądała ogółem bardzo ładnie, ładniej niż gdy sporadycznie zauważał ją przedtem.
Dopiero gdy poruszył się nieznacznie zdradził się ze swym położeniem i, nabrawszy pewności, że go zauważyła, zbliżył się do ławki, stając tuż za nią i spoglądając z góry na pochyloną głowę i rysunek Jocelyn.
- Pogoda sprzyja dziś artystom.
Był zmęczony. Nie pracą, raczej własnymi myślami wijącymi się niespokojnie między godzinami spokojnie minionymi zeszłej nocy na oddziale. W tle do jego rozmyślań pojękiwał nowo przyjęty pacjent odczuwający lęki mimo solidnych dawek eliksirów uspokajających. Richard rozważał przez krótki czas przypasanie go do łóżka, by nie zrobił sobie krzywdy lub przynajmniej spetryfikowanie go na czas nim mikstury zaczną działać, sam po sobie jednak nader często wnioskował, że bezruch nie pomaga – paradoksalnie – poukładać w głowie. Pozostał więc w otoczeniu jęków i ze świadomością, że na podobieństwo jego własnych myśli, mężczyzna szamocze się bezsilnie przez długie godziny.
Przechadzając się zielonymi połaciami Primrose Hill był zupełnie innym człowiekiem, nie uzdrowicielem nasłuchującym wezwań pielęgniarki do kolejnego ataku paniki. Zapomniał o jękach, zaścielonych na biało łóżkach pacjentów, zamiast tego wsiąkał w tłumek spacerowiczów z neutralnym uśmiechem, który pojawił się mimo woli, gdy wystawił twarz do słońca.
Układał w myślach słowa, dopowiadał historie obcych ludzi rzuciwszy na nich zaledwie jedno spojrzenie. Bawił się w dedukcję, pobudzał wyobraźnię z metodyką przewrotnie właściwą naukowcom. Pisząc, szczególnie lubił balansować w swych pomysłach na granicy zupełnego, przeraźliwie nudnego wręcz prawdopodobieństwa, wplatając w swą prozę tylko kilka dziwacznych elementów, które kazały podawać wszystko w wątpliwość, szukać ukrytych znaczeń, których sam nie rozumiał pławiąc się w przyjemności prostoty analizowanych uczuć.
Wzrok przemykał prędko po ludzkich twarzach, w pamięci Richarda nie pozostawał po nich ani jeden ślad. Dopiero gdy zobaczył ją, w okamgnieniu rozpoznał, a widok jej profilu zaabsorbował go zupełnie. Przez jedną krótką chwilę dostrzegł skupienie malujące się na jej twarzy, wzrok wbity w miejsce, które widziała tylko ona, jednocześnie identyczne z widokiem, który kreśliła ostrożnie na papierze, ale także zupełnie inne, przemienione przez jej wyobraźnię i wrażliwość.
Zatrzymał się w niewielkim oddaleniu od ławki, którą zajmowała, dość blisko jednak, by dojrzeć przez jej ramię, jak powstaje rysunek. Grzechem byłoby spłoszyć natchnienie, przyglądał się więc jeszcze przez chwilę w milczeniu. Wyglądała zupełnie inaczej niż gdy mijał ją na szpitalnych korytarzach; miała w prezencji wytrwale wpajany przez matkę pierwiastek starej elegancji, posturą i strojem odróżniała się od młodych kobiet dookoła; przede wszystkim jednak wyglądała ogółem bardzo ładnie, ładniej niż gdy sporadycznie zauważał ją przedtem.
Dopiero gdy poruszył się nieznacznie zdradził się ze swym położeniem i, nabrawszy pewności, że go zauważyła, zbliżył się do ławki, stając tuż za nią i spoglądając z góry na pochyloną głowę i rysunek Jocelyn.
- Pogoda sprzyja dziś artystom.
Gość
Gość
Jocelyn pozostała nieświadoma tego, że ktoś ją obserwuje. Jej szczupła, blada dłoń z wyczuciem przesuwała się po papierze, pewnie prowadząc ołówek. Nie zasługiwała z pewnością na miano wybitnej artystki, ale jej wyuczone umiejętności prezentowały dobry poziom, a szkic szybko zaczął przypominać rzeczywisty obraz, który widziała. Kolejne precyzyjne pociągnięcia nakreśliły sylwetkę drzewa rosnącego kilkanaście metrów przed nią, i stojącej nieopodal rzeźby. Nie był to może szczególnie wyszukany obrazek, bo nawet w samym Londynie znalazłaby dużo lepsze miejsca do uwiecznienia, ale skoro tu trafiła chciała sprawić sobie odrobinę przyjemności, oddając się twórczości i korzystając z tej prawdopodobnie ulotnej chwili dobrej pogody. Po zachodzie słońca z pewnością zacznie się szybko ochładzać, ale prawdopodobnie wróci do domu wcześniej, nie planowała tu spędzić wiele czasu, a tylko zrelaksować się na świeżym powietrzu, zanim pojawi się w domu i będzie musiała znosić utyskiwania Thei użalającej się na swój żywot oraz na poczynania córek.
Siedziała spokojnie, pozwalając by lekki wiatr muskał jej włosy. Przytrzymała kartkę by powiew nagle jej nie podwiał. Fragment rysika ołówka nieoczekiwanie się ukruszył, więc strzepnęła go na ziemię i już miała powrócić do szkicu, gdy nagle usłyszała tuż za sobą głos. I to znajomy. Odwróciła się odruchowo, spoglądając w jego stronę, a ołówek zamarł kilka cali nad rysunkiem.
- Dzień dobry, Richardzie – powitała go grzecznie, chwytając ołówek w inny sposób, by niechcący nie porysować szkicu. Byli daleką rodziną, więc znała go na długo przed tym, zanim spotkali się w Mungu. Za sprawą dużej różnicy wieku nie byli w przeszłości szczególnie blisko, ale pamiętała go z rodzinnych spotkań, wiedziała też, że tak naprawdę byli do siebie podobni, choćby w tym aspekcie, że oboje byli dziećmi szlachcianek, które uznano za wybrakowane i wydano je za mężów niższego stanu. Oboje nosili na sobie i w zachowaniu ślady starannego i nieco staroświeckiego wychowania wpojonego przez matki, i może dlatego Thea tolerowała Sykesów, pozwalając mężowi by zapraszał ich do domu Vane’ów, i pozwalała też na to by zabierał ją i dzieci do nich. Oboje zdecydowali się też na ścieżki uzdrowicieli, ale podczas gdy Josie swoją dopiero zaczynała, Richard już od dawna był pełnoprawnym uzdrowicielem, magipsychiatrą. Jocelyn miała okazję pracować z nim, gdy wysyłano ją na trzecie piętro. Ta dziedzina bez wątpienia była bardzo ciekawa, i był nawet pewien czas kiedy Josie fascynowała się nią, by ostatecznie zainteresować się bardziej jednak urazami pozaklęciowymi. Wybór specjalizacji był jednak dość trudną decyzją, i czasem cieszyła się że miała jeszcze rok, zanim przyjdzie podjąć ją ostatecznie.
- Zaiste, całkiem przyjemny mamy dziś dzień, biorąc pod uwagę okoliczności – rzekła po chwili, wciąż zaciskając dłonie na szkicowniku. Po chwili jednak wstała i przygładziła długą sukienkę w szaroniebieskim kolorze idealnie współgrającym z barwą jej oczu. Zwróciła się w stronę dalekiego krewnego. – Czyżby to była przyjemna przechadzka po pracy? Naprawdę nie spodziewałam się, że spotkam tu dziś kogoś z Munga. Czasem tu przychodzę... ale zazwyczaj jestem sama – dodała, niepewna, co zrobi Richard. Pożegna ją i ruszy dalej, czy może postanowi zaprosić ją na przechadzkę?
Siedziała spokojnie, pozwalając by lekki wiatr muskał jej włosy. Przytrzymała kartkę by powiew nagle jej nie podwiał. Fragment rysika ołówka nieoczekiwanie się ukruszył, więc strzepnęła go na ziemię i już miała powrócić do szkicu, gdy nagle usłyszała tuż za sobą głos. I to znajomy. Odwróciła się odruchowo, spoglądając w jego stronę, a ołówek zamarł kilka cali nad rysunkiem.
- Dzień dobry, Richardzie – powitała go grzecznie, chwytając ołówek w inny sposób, by niechcący nie porysować szkicu. Byli daleką rodziną, więc znała go na długo przed tym, zanim spotkali się w Mungu. Za sprawą dużej różnicy wieku nie byli w przeszłości szczególnie blisko, ale pamiętała go z rodzinnych spotkań, wiedziała też, że tak naprawdę byli do siebie podobni, choćby w tym aspekcie, że oboje byli dziećmi szlachcianek, które uznano za wybrakowane i wydano je za mężów niższego stanu. Oboje nosili na sobie i w zachowaniu ślady starannego i nieco staroświeckiego wychowania wpojonego przez matki, i może dlatego Thea tolerowała Sykesów, pozwalając mężowi by zapraszał ich do domu Vane’ów, i pozwalała też na to by zabierał ją i dzieci do nich. Oboje zdecydowali się też na ścieżki uzdrowicieli, ale podczas gdy Josie swoją dopiero zaczynała, Richard już od dawna był pełnoprawnym uzdrowicielem, magipsychiatrą. Jocelyn miała okazję pracować z nim, gdy wysyłano ją na trzecie piętro. Ta dziedzina bez wątpienia była bardzo ciekawa, i był nawet pewien czas kiedy Josie fascynowała się nią, by ostatecznie zainteresować się bardziej jednak urazami pozaklęciowymi. Wybór specjalizacji był jednak dość trudną decyzją, i czasem cieszyła się że miała jeszcze rok, zanim przyjdzie podjąć ją ostatecznie.
- Zaiste, całkiem przyjemny mamy dziś dzień, biorąc pod uwagę okoliczności – rzekła po chwili, wciąż zaciskając dłonie na szkicowniku. Po chwili jednak wstała i przygładziła długą sukienkę w szaroniebieskim kolorze idealnie współgrającym z barwą jej oczu. Zwróciła się w stronę dalekiego krewnego. – Czyżby to była przyjemna przechadzka po pracy? Naprawdę nie spodziewałam się, że spotkam tu dziś kogoś z Munga. Czasem tu przychodzę... ale zazwyczaj jestem sama – dodała, niepewna, co zrobi Richard. Pożegna ją i ruszy dalej, czy może postanowi zaprosić ją na przechadzkę?
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Miała ładne, filigranowe ręce, łudząco podobne do tych, które na misternych falbankach swoich sukienek składają porcelanowe lalki. Z mieszaniną żalu i rozbawienia Richard pomyślał na boleśnie długą chwilę o losie, jaki Jocelyn wybrała dla siebie, o tym, jak będzie musiała te ręce nurzać w krwi ludzkiej, cierpliwie separować zdrowe tkanki od zniszczonych przez czary, oparzenia i wreszcie zaniedbanie. Miast rozsądzać, kiedy patrzył na nią, czy wybrała dobrze, czy źle, skonstatował jedynie, że podjęła dziwną decyzję, nie roztrząsając jej motywów.
Nikt, nawet deszcz, nie ma tak małych dłoni, przeszło mu przez myśl zdaniem ulotnym i dziwnie śpiewnym. W jego ustach brzmiałoby obco, nie mogło więc pochodzić z nawet najstarszych stosów jego pisaniny, nie próbował nawet wypowiedzieć go na głos. Anglia, ojczyzna, z którą przez lata uformował co najwyżej dziwną relację, była krajem, w którym lepiej nie mówić nawet słowa „deszcz”, nigdy nie wiadomo bowiem, ile wystarczy, by go wywołać. A od ładnej pogody zależało teraz znacznie więcej niż kondycja jego płaszcza czy sukienki panny Vane – powstawało niepowtarzalne dzieło, a proces twórczy, jeśli wstrzymać mogła się przed tym sama natura, przerwać mógłby tylko zadufany w sobie ignorant. Gdyby zaś nie mówić o przypadkowym towarzyszu Jocelyn po imieniu i nazwisku, właśnie te trzy słowa byłyby odpowiednimi do jego opisu, nie wahał się więc przed tym ani przez chwilę.
- Specyfiką naszej pracy jest rzeczywiście, że lepiej by było nie spotykać w parkach zostawionych tam tego samego dnia osób. A przynajmniej pacjentów tyczy się to w stu procentach.
Zobaczywszy tu któregoś z przyjętych w ostatnim czasie na jego oddział pacjentów, miałby co najmniej powody do niepokoju, a dzień z pewnością do ostatniej jego minuty zrujnowany. Dzisiaj wyjątkowo nie uciekał z pracy, wśród alejek wspinających się po Primrose Hill nie szukał ratunku, a jedynie kilku łyków świeżego powietrza nim na resztę dnia zamknie się w swojej kawalerce na przedmieściach.
Z niezmiennie nudnym uprzejmym uśmiechem skłonił głowę przed Jocelyn, chcąc ruszyć dalej, skoro jednak stwierdziła, że jego obecność miała stać się towarzystwem… nie śmiał odmówić jej, ni tym bardziej sobie.
- Czy mógłbym więc liczyć na to, że przespacerujesz się ze mną? Nie chciałbym, odrywając cię od rysowania, pozbawiać przyszłych koneserów dzieła, o które mogliby licytować się godzinami.
Propozycja była skromna, obrysowana ramą komplementu, jego słowom towarzyszyła jednak irytująca pewność siebie, która nakazała mu mimo wszystko nadstawić damie ramienia, jakby już wiedział, że za nim pójdzie.
Od jakiegoś czasu widywał ją w szpitalu, gdzie zdarzało jej się pomagać na oddziale psychiatrycznym, nie rozmawiali często, a jednak nie dawało mu spokoju pytanie – kim w wyobraźni Jocelyn jest teraz Richard Sykes? Jak zapamiętała go będąc zaledwie dzieckiem, gdy spotykali się podczas nielicznych okazji, kiedy akurat był w domu, milkliwy i tęskniący, by wyrwać się wreszcie biegiem w kierunku dorosłości? Być może umiałby odpowiedzieć na to pytanie, miał w końcu tę przewagę, że wspomnienia z dzieciństwa są zwykle przejaskrawione, wszystkich malują w jaśniejszych i cieplejszych barwach, niż na to zasłużyli.
Czy nie lepiej byłoby jednak, lub ciekawiej, oczywiście w ramach eksperymentu, pozwolić, by Jocelyn zadecydowała na nowo?
Nikt, nawet deszcz, nie ma tak małych dłoni, przeszło mu przez myśl zdaniem ulotnym i dziwnie śpiewnym. W jego ustach brzmiałoby obco, nie mogło więc pochodzić z nawet najstarszych stosów jego pisaniny, nie próbował nawet wypowiedzieć go na głos. Anglia, ojczyzna, z którą przez lata uformował co najwyżej dziwną relację, była krajem, w którym lepiej nie mówić nawet słowa „deszcz”, nigdy nie wiadomo bowiem, ile wystarczy, by go wywołać. A od ładnej pogody zależało teraz znacznie więcej niż kondycja jego płaszcza czy sukienki panny Vane – powstawało niepowtarzalne dzieło, a proces twórczy, jeśli wstrzymać mogła się przed tym sama natura, przerwać mógłby tylko zadufany w sobie ignorant. Gdyby zaś nie mówić o przypadkowym towarzyszu Jocelyn po imieniu i nazwisku, właśnie te trzy słowa byłyby odpowiednimi do jego opisu, nie wahał się więc przed tym ani przez chwilę.
- Specyfiką naszej pracy jest rzeczywiście, że lepiej by było nie spotykać w parkach zostawionych tam tego samego dnia osób. A przynajmniej pacjentów tyczy się to w stu procentach.
Zobaczywszy tu któregoś z przyjętych w ostatnim czasie na jego oddział pacjentów, miałby co najmniej powody do niepokoju, a dzień z pewnością do ostatniej jego minuty zrujnowany. Dzisiaj wyjątkowo nie uciekał z pracy, wśród alejek wspinających się po Primrose Hill nie szukał ratunku, a jedynie kilku łyków świeżego powietrza nim na resztę dnia zamknie się w swojej kawalerce na przedmieściach.
Z niezmiennie nudnym uprzejmym uśmiechem skłonił głowę przed Jocelyn, chcąc ruszyć dalej, skoro jednak stwierdziła, że jego obecność miała stać się towarzystwem… nie śmiał odmówić jej, ni tym bardziej sobie.
- Czy mógłbym więc liczyć na to, że przespacerujesz się ze mną? Nie chciałbym, odrywając cię od rysowania, pozbawiać przyszłych koneserów dzieła, o które mogliby licytować się godzinami.
Propozycja była skromna, obrysowana ramą komplementu, jego słowom towarzyszyła jednak irytująca pewność siebie, która nakazała mu mimo wszystko nadstawić damie ramienia, jakby już wiedział, że za nim pójdzie.
Od jakiegoś czasu widywał ją w szpitalu, gdzie zdarzało jej się pomagać na oddziale psychiatrycznym, nie rozmawiali często, a jednak nie dawało mu spokoju pytanie – kim w wyobraźni Jocelyn jest teraz Richard Sykes? Jak zapamiętała go będąc zaledwie dzieckiem, gdy spotykali się podczas nielicznych okazji, kiedy akurat był w domu, milkliwy i tęskniący, by wyrwać się wreszcie biegiem w kierunku dorosłości? Być może umiałby odpowiedzieć na to pytanie, miał w końcu tę przewagę, że wspomnienia z dzieciństwa są zwykle przejaskrawione, wszystkich malują w jaśniejszych i cieplejszych barwach, niż na to zasłużyli.
Czy nie lepiej byłoby jednak, lub ciekawiej, oczywiście w ramach eksperymentu, pozwolić, by Jocelyn zadecydowała na nowo?
Gość
Gość
Jocelyn czasami sama zastanawiała się nad tym, czego tak naprawdę chce od życia i jaka droga była jej pisana. Z racji specyfiki swojej rodziny od bardzo dawna czuła się wewnętrznie rozdarta między dwoma różnymi wzorcami i postawami, dwoma różnymi drogami, dwoma osobami które kaprys losu wrzucił pod jeden dach i zmusił do stworzenia rodziny. Z jednej strony zawsze pozostawała matka: dumna i kapryśna Thea, która mimo utraty szlacheckiego nazwiska nigdy nie przestała być roszczeniową, wyniosłą damą która chciała wychować córki na swój obraz i podobieństwo, z drugiej był ojciec – Leonard Vane, uzdolniony uzdrowiciel, człowiek bierny i zachowawczy, ale mimo wszystko dobry dla swoich dzieci; choć nigdy nie sprzeciwiał się Thei i pozwalał jej wdrażać jej praktyki wychowawcze, podczas gdy sam poświęcał się pracy. Te dwie skrajności towarzyszyły Josie od zawsze i siłą rzeczy sama utkwiła gdzieś pomiędzy, łącząc w sobie cechy obojga ludzi, którzy powołali ją na świat. Nie była owocem miłości (do tej Thea nie była zdolna, a już na pewno nie wobec mężczyzny, którym gardziła za niższe urodzenie), a obowiązku. Podobnie jak ojciec była na tyle bierna, że była gotowa dostosować się do życzeń matki, byle tylko zasłużyć na jej uwagę i troskę, ale zarazem nawet nauka etykiety, sztuki i innych rzeczy nie mogła całkowicie wyplenić zainteresowania anatomią i lecznictwem, które narodziło się gdy miała lat kilkanaście, i w pewne wakacje zaczęła z coraz większą ciekawością przeglądać książki i czasopisma ojca poświęcone tym dziedzinom. Nie mogła zupełnie oszukać krwi Vane’ów i głodu wiedzy, choć matka widziała dla niej inną przyszłość: małżeńską i może artystyczną. Wybór stażu uzdrowicielskiego był najpoważniejszym w jej życiu przejawem buntu, choć przecież nie robiła nic złego, bo nie wykluczało to kobiecych pasji, o które w czasie wolnym też dbała, a w Mungu pracowali także szlachetnie urodzeni czarodzieje. Thea nie pochwalała jednak w ogóle innej pracy dla kobiet niż działalność artystyczna, więc Josie regularnie stykała się z kąśliwymi uwagami i zawiedzionymi spojrzeniami, których nie łagodziło nawet to, że dzięki swojej rozległej wiedzy sama mogła pomagać Thei podczas ataków jej choroby.
Czasem zastanawiała się, jak to wyglądało w przypadku Richarda. W jakich warunkach przyszło mu dorastać? Czy relacje jego rodziców też były przesycone trudnymi emocjami, nieustającym żalem matki za lepszym życiem które straciła? Czy próbowała wpłynąć na syna i wychować go na swoje podobieństwo? Czy może żałowała, że nie ma córki, którą, jak to zrobiła Thea z nią, mogłaby wyszkolić w etykiecie, w nadziei że jakiś szlachcic, nawet podrzędny, zaszczyci ją uwagą? Była między nimi na tyle duża różnica wieku że nie mogła wychwycić tego tak, jak mogłaby, gdyby byli rówieśnikami i odwiedzali się w czasach, kiedy rozumiała coś więcej. Będąc dzieckiem nie roztrząsała tego typu kwestii, bo nie miała innego punktu odniesienia, nie znała nic innego niż wzorce z własnego domu. Dopiero później, gdy była starsza i stykała się z coraz to nowymi ludźmi, przekonała się, że inne rodziny wcale nie wyglądają tak jak jej własna. Że inne matki nie są jak Thea.
Richard jako ten dużo starszy wydawał się nieco odległy i niedostępny, z pewnością miał już swój własny świat, kiedy bliźniaczki Vane ledwo sięgały głową nad stół. Josie już od urodzenia towarzyszyła niemal identyczna kopia, z Iris zawsze były dwie, nawet jeśli identyczność kończyła się na wyglądzie, bo ich charaktery i uzdolnienia były dużo bardziej zróżnicowane.
Na jego słowa pokiwała głową.
- Sama czuję się niezręcznie, gdy gdzieś poza pracą spotykam swoich pacjentów – przyznała. – Przy twojej specjalizacji pewnie może to być jeszcze bardziej... niepokojące. – Bo w końcu na trzecim piętrze lądowały różne, niekiedy naprawdę dziwaczne i niepokojące przypadki. Mogły się wśród nich trafić i przypadki niebezpieczne. – Na szczęście raczej rzadko tego doświadczam. Ale to może dlatego, że ostatnimi czasy po pracy jestem na tyle zmęczona, że wracam do domu. Pogoda zresztą zwykle nie zachęca do dłuższych spacerów.
Od początku maja często towarzyszył jej dziwny niepokój. Bała się anomalii, zarówno tych magicznych, jak i pogodowych. Pamiętała zbyt żywo tamtą noc z przełomu miesięcy.
- Z przyjemnością, Richardzie – od razu zgodziła się na propozycję przechadzki. – I naprawdę nie sądzę, by moje rysunki kogokolwiek poza mną samą interesowały. Nie jestem prawdziwą artystką, jaką była kiedyś moja matka. Niemniej jednak pochlebia mi to, że masz o nich tak wysokie mniemanie. – Kiedyś, zanim Dotyk Meduzy odebrał jej talent i uczynił sfrustrowaną kobietą próbującą osiągnąć swoje cele za pomocą córek, Thea malowała naprawdę pięknie. – Ale robię to bo po prostu lubię i sprawia mi to przyjemność. Lubię też patrzeć na sztukę innych. A ty? Czy lubisz obcować ze sztuką w dowolnej formie, gdy już opuszczasz mury pracy? Czy może... oddajesz się innym pasjom?
Była tego ciekawa, bo w końcu nie widzieli się od dawna, nie licząc tych spotkań w pracy, podczas których rozmowy ograniczały się do spraw czysto zawodowych. Zastanawiało ją więc, kim się stał i kim był poza pracą, a skoro nadarzyła się okazja do rozmowy i wspólnej przechadzki po parku, warto było skorzystać. Kto powiedział, że ich relacja musi sprowadzać się tylko do pracy? Byli daleką rodziną, a więc czymś więcej niż tylko współpracownikami, i Josie wciąż o tym pamiętała, dlatego odnosiła się do niego inaczej niż do innych czarodziejów, z którymi pracowała. Może warto było odnowić dawne relacje, nawet jeśli ich rodziny nie spotykały się już tak jak dawniej? Nawet Thea czasem o niego pytała, a matka rzadko kogo obdarzała sympatią.
Czasem zastanawiała się, jak to wyglądało w przypadku Richarda. W jakich warunkach przyszło mu dorastać? Czy relacje jego rodziców też były przesycone trudnymi emocjami, nieustającym żalem matki za lepszym życiem które straciła? Czy próbowała wpłynąć na syna i wychować go na swoje podobieństwo? Czy może żałowała, że nie ma córki, którą, jak to zrobiła Thea z nią, mogłaby wyszkolić w etykiecie, w nadziei że jakiś szlachcic, nawet podrzędny, zaszczyci ją uwagą? Była między nimi na tyle duża różnica wieku że nie mogła wychwycić tego tak, jak mogłaby, gdyby byli rówieśnikami i odwiedzali się w czasach, kiedy rozumiała coś więcej. Będąc dzieckiem nie roztrząsała tego typu kwestii, bo nie miała innego punktu odniesienia, nie znała nic innego niż wzorce z własnego domu. Dopiero później, gdy była starsza i stykała się z coraz to nowymi ludźmi, przekonała się, że inne rodziny wcale nie wyglądają tak jak jej własna. Że inne matki nie są jak Thea.
Richard jako ten dużo starszy wydawał się nieco odległy i niedostępny, z pewnością miał już swój własny świat, kiedy bliźniaczki Vane ledwo sięgały głową nad stół. Josie już od urodzenia towarzyszyła niemal identyczna kopia, z Iris zawsze były dwie, nawet jeśli identyczność kończyła się na wyglądzie, bo ich charaktery i uzdolnienia były dużo bardziej zróżnicowane.
Na jego słowa pokiwała głową.
- Sama czuję się niezręcznie, gdy gdzieś poza pracą spotykam swoich pacjentów – przyznała. – Przy twojej specjalizacji pewnie może to być jeszcze bardziej... niepokojące. – Bo w końcu na trzecim piętrze lądowały różne, niekiedy naprawdę dziwaczne i niepokojące przypadki. Mogły się wśród nich trafić i przypadki niebezpieczne. – Na szczęście raczej rzadko tego doświadczam. Ale to może dlatego, że ostatnimi czasy po pracy jestem na tyle zmęczona, że wracam do domu. Pogoda zresztą zwykle nie zachęca do dłuższych spacerów.
Od początku maja często towarzyszył jej dziwny niepokój. Bała się anomalii, zarówno tych magicznych, jak i pogodowych. Pamiętała zbyt żywo tamtą noc z przełomu miesięcy.
- Z przyjemnością, Richardzie – od razu zgodziła się na propozycję przechadzki. – I naprawdę nie sądzę, by moje rysunki kogokolwiek poza mną samą interesowały. Nie jestem prawdziwą artystką, jaką była kiedyś moja matka. Niemniej jednak pochlebia mi to, że masz o nich tak wysokie mniemanie. – Kiedyś, zanim Dotyk Meduzy odebrał jej talent i uczynił sfrustrowaną kobietą próbującą osiągnąć swoje cele za pomocą córek, Thea malowała naprawdę pięknie. – Ale robię to bo po prostu lubię i sprawia mi to przyjemność. Lubię też patrzeć na sztukę innych. A ty? Czy lubisz obcować ze sztuką w dowolnej formie, gdy już opuszczasz mury pracy? Czy może... oddajesz się innym pasjom?
Była tego ciekawa, bo w końcu nie widzieli się od dawna, nie licząc tych spotkań w pracy, podczas których rozmowy ograniczały się do spraw czysto zawodowych. Zastanawiało ją więc, kim się stał i kim był poza pracą, a skoro nadarzyła się okazja do rozmowy i wspólnej przechadzki po parku, warto było skorzystać. Kto powiedział, że ich relacja musi sprowadzać się tylko do pracy? Byli daleką rodziną, a więc czymś więcej niż tylko współpracownikami, i Josie wciąż o tym pamiętała, dlatego odnosiła się do niego inaczej niż do innych czarodziejów, z którymi pracowała. Może warto było odnowić dawne relacje, nawet jeśli ich rodziny nie spotykały się już tak jak dawniej? Nawet Thea czasem o niego pytała, a matka rzadko kogo obdarzała sympatią.
Zamknięci w ramach schematówPamiętajmy, by nie zgubić siebie.
Idea społecznej predestynacji zawsze była w światopoglądzie Richarda obrzydliwą rzeczą. Wiara, że coś komuś może być pisane, poleganie na kaprysie losu czy przypadku – wszystko to było sprzeczne z nauką, a to jej podporządkował swoje życie. Zamiast przeznaczenia chętniej ufał nieuchronności powtarzania historii zapisanej w genach. Przyszłość, co ludzkiej naturze nie było wcale obce, składała tylko mgliste obietnice. Z dnia na dzień miał w życiu dosyć spraw, które odwracały jego uwagę, by się im oprzeć, trzymać się teraźniejszości. Przeszłość jednak zastawiała przemyślane pułapki, których trudniej było uniknąć, bowiem część z nich żerowała właśnie na nieświadomości. Chowała w sobie choroby i wady przekazywane z pokolenia na pokolenia wraz z predyspozycjami. Genetyka wojowała obosiecznym mieczem, a panna Vane była z pewnością świadoma, że wraz z talentem do pędzla i ołówka mogła odziedziczyć po Thei chorobę niszczącą jej teraz życie. Leonard Vane, Richarda stryj z drugiej linii, a Jocelyn rodzony ojciec, był wspaniałym uzdrowicielem i kiedy Richard podzielił się z nim zamiarem pracy w tym samym zawodzie nie wahał się przed zapoznaniem go z historią choroby swej żony. Choroby genetyczne dotykały wszak niewielką, zamkniętą niemal szczelnie grupę ludzi, każdy jej przypadek wart był przestudiowania i obejrzenia. Richard zaś nigdy nie przywiązał się do Vane’ów (widząc, że są równie oziębłym wobec siebie i przetrwałym li tylko dla pozorów małżeństwem jak jego rodzice) wystarczająco, by nie być wobec nich całkowicie obiektywnym. Od wczesnego dzieciństwa obcował z rodowodami, będąc dzieckiem wraz z matką odtwarzał nader często genealogiczne drzewo Bulstrode’ów, z którego ją wykreślono. Z czasem historie rodów szlacheckich zamieniły się w rozrysowywanie dziedziczenia chorób, ale pozostał w nim cichy, cierpliwy i gorzki nie do zniesienia żal, pewien rodzaj zazdrości, która wciąż popychała go w głąb przesiąkniętego manierą i snobizmem środowiska. Jakby wciąż chciał ostatecznie potwierdzić lub zaprzeczyć tezie, że mimo ułomności kobiety, która przyniosła go na świat, on do nich pasuje, mógłby być jednym z nich, odwiedzać krewnych w starych posiadłościach, oglądać motta wyszywane na proporcach, samemu ubiegać się o rękę wysoko urodzonej piękności. Jednocześnie pogardzał jednak światem arystokracji. Ciężar zranionej dumy, poczucie niższości, z którym musiał mierzyć się w miarę zyskiwania świadomości, jak potraktowano jego matkę, ciężka praca, na jaką był skazany nie mając po swojej strony żadnej szlacheckiej protekcji – przez lata drążyły w nim jaskinię, w której ciemności wciąż tkwiła nienawiść. Ile więc nie byłoby sprzeczności w domu rodzinnym Richarda, wśród ładnych mebli i wysokich sufitów, najwięcej powstawało ich w tłoku jego własnych myśli. Sam musiał je porządkować, nigdy nie mogąc uciec i nie będąc nigdy pewnym, że będzie od nich wolny.
- Nie obawiaj się, Jocelyn. – rzadko zwracał się do niej po imieniu. Gdy musiał zwracać się do niej, kiedy jeszcze nie sięgała mu nawet do łokcia, z przymusu zdrabniał jej imię i zbywał półsłówkami. Teraz dorosła i była na dobrą sprawę obcą dla niego osobą. Rozminęli się w czasie; podczas gdy Richard miał już ukształtowaną osobowość, kiedy widywali się przed laty, ona nie mogłaby zrozumieć jej nawet w najmniejszym ułamku. On zaś, w wieku osiemnastu lat w pełni zdolny do analizy nie miał nad czym się pochylić, ponieważ charakter Jocelyn dopiero powstawał i nie interesował go ani trochę. Czy interesował go teraz? Na miejscu śmiałka twierdzącego, że tak, Richard nie stawiałby na to zbyt wiele pieniędzy. – Jeszcze się przyzwyczaisz do ich niesłabnącej wdzięczności.
Ileż to razy musiał wysłuchiwać żarliwych podziękowań i nękających rodziny pacjentów zmartwień, jakże często musiał krzesać w sobie pozory współczucia, by zasłużyć na więcej uśmiechów, na ton, jakim mówili do niego. Pozwalał on Richardowi sądzić, że oto dokonał cudu, ocalił życie wykonując zawód, który wykonać bądź co bądź przysięgał. Dopiero po kilku latach pracy rozmiłował się w każdym „dziękuję” i „gdyby nie pan, uzdrowicielu Sykes…”. Z początku nie mógł tego znieść. Nie wspomniał, może nawet wykazując się taktem, że żaden z jego pacjentów nie napotkał go jeszcze na ulicy, Richard nie przepowiadał sobie więc, jak mogłoby to przebiegać. Był skłonny jednak wyobrażać to sobie jako szczególnie ciekawe doświadczenie.
- Zatem bardzo mi miło. Chodźmy. – uśmiechnął się uprzejmie, cofając nieco zwyczajną dla tej neutralnej miny rezerwę. W końcu byli rodziną, od samej Thei Vane, kobiety noszącej w swym zachowaniu wszelkie znamiona zgorzkniałości, zajmującej się podobno na co dzień marudzeniem i krytyką, otrzymał kiedyś kilka pochwał, w których nie doszukał się śladów nieszczerości. – Nie powinnaś być dla siebie tak surowa. Prawdziwym artystą jest każdy, kto czerpie przyjemność z tworzenia. A jeśli zawarte w nim dowody tego nie przemówią od odbiorcy, doprawdy nie wiem, jakie inne kryteria musiałby spełnić obraz, by być nazwanym dziełem sztuki.
Według podanej przez siebie definicji, sam zaliczał się do grona prawdziwych artystów, choć nie określiłby się tak będąc w pełni trzeźwy i zdrów na umyśle. Satysfakcja, jaką dawało mu pisanie i opinie znajomych, którym odważył się oddać swoje dzieła do oceny, była jak najprawdziwsza, jednak Richard wolał postrzegać swą pozbawioną ozdób i nieposłuszną regułom sztyki prozę jako swego rodzaju wynik badania nad naturą ludzką.
- Gdyby dobrze wykształcony mężczyzna w moim wieku zajmował się wyłącznie pracą… Czy nie byłoby to wyjątkowo smutne? – rzucił, może bardziej do siebie niż chcąc, by Jocelyn odpowiedziała. Tak czy inaczej, podjął zaraz: - Rzadko bywam w muzeach. Dalece bardziej cenię sobie teatr. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu miałem przyjemność pójść na premierę w Palladium.
- Nie obawiaj się, Jocelyn. – rzadko zwracał się do niej po imieniu. Gdy musiał zwracać się do niej, kiedy jeszcze nie sięgała mu nawet do łokcia, z przymusu zdrabniał jej imię i zbywał półsłówkami. Teraz dorosła i była na dobrą sprawę obcą dla niego osobą. Rozminęli się w czasie; podczas gdy Richard miał już ukształtowaną osobowość, kiedy widywali się przed laty, ona nie mogłaby zrozumieć jej nawet w najmniejszym ułamku. On zaś, w wieku osiemnastu lat w pełni zdolny do analizy nie miał nad czym się pochylić, ponieważ charakter Jocelyn dopiero powstawał i nie interesował go ani trochę. Czy interesował go teraz? Na miejscu śmiałka twierdzącego, że tak, Richard nie stawiałby na to zbyt wiele pieniędzy. – Jeszcze się przyzwyczaisz do ich niesłabnącej wdzięczności.
Ileż to razy musiał wysłuchiwać żarliwych podziękowań i nękających rodziny pacjentów zmartwień, jakże często musiał krzesać w sobie pozory współczucia, by zasłużyć na więcej uśmiechów, na ton, jakim mówili do niego. Pozwalał on Richardowi sądzić, że oto dokonał cudu, ocalił życie wykonując zawód, który wykonać bądź co bądź przysięgał. Dopiero po kilku latach pracy rozmiłował się w każdym „dziękuję” i „gdyby nie pan, uzdrowicielu Sykes…”. Z początku nie mógł tego znieść. Nie wspomniał, może nawet wykazując się taktem, że żaden z jego pacjentów nie napotkał go jeszcze na ulicy, Richard nie przepowiadał sobie więc, jak mogłoby to przebiegać. Był skłonny jednak wyobrażać to sobie jako szczególnie ciekawe doświadczenie.
- Zatem bardzo mi miło. Chodźmy. – uśmiechnął się uprzejmie, cofając nieco zwyczajną dla tej neutralnej miny rezerwę. W końcu byli rodziną, od samej Thei Vane, kobiety noszącej w swym zachowaniu wszelkie znamiona zgorzkniałości, zajmującej się podobno na co dzień marudzeniem i krytyką, otrzymał kiedyś kilka pochwał, w których nie doszukał się śladów nieszczerości. – Nie powinnaś być dla siebie tak surowa. Prawdziwym artystą jest każdy, kto czerpie przyjemność z tworzenia. A jeśli zawarte w nim dowody tego nie przemówią od odbiorcy, doprawdy nie wiem, jakie inne kryteria musiałby spełnić obraz, by być nazwanym dziełem sztuki.
Według podanej przez siebie definicji, sam zaliczał się do grona prawdziwych artystów, choć nie określiłby się tak będąc w pełni trzeźwy i zdrów na umyśle. Satysfakcja, jaką dawało mu pisanie i opinie znajomych, którym odważył się oddać swoje dzieła do oceny, była jak najprawdziwsza, jednak Richard wolał postrzegać swą pozbawioną ozdób i nieposłuszną regułom sztyki prozę jako swego rodzaju wynik badania nad naturą ludzką.
- Gdyby dobrze wykształcony mężczyzna w moim wieku zajmował się wyłącznie pracą… Czy nie byłoby to wyjątkowo smutne? – rzucił, może bardziej do siebie niż chcąc, by Jocelyn odpowiedziała. Tak czy inaczej, podjął zaraz: - Rzadko bywam w muzeach. Dalece bardziej cenię sobie teatr. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu miałem przyjemność pójść na premierę w Palladium.
Gość
Gość
Primrose Hill
Szybka odpowiedź