Colette Baudelaire zd. de Voyer
Nazwisko matki: Black
Miejsce zamieszkania: Londyn, Wielka Brytania
Status majątkowy: Średniozamożny
Czystość krwi: Czysta
Zawód: Uzdrowicielka w św. Mungu – choroby genetyczne
Wzrost: 170 cm
Waga: 55 kg
Kolor włosów: Brązowy
Kolor oczu: Ciemnobrązowy
Znaki szczególne: Kpiące spojrzenie nieprzystające damie. Dłonie o wyjątkowo długich i smukłych palcach, które zdają się nigdy nie zastygać w bezruchu.
12 ¾, dość giętka, magnolia, łuska smoka
Akademia Magii Beauxbatons, Smoki
Złotokot afrykański
We mnie samą będącą starą kobietą
Liśćmi mięty pieprzowej i tytoniu, piżmem i rozgrzaną w słońcu skórą Françoisa
Siebie samą, jako uznanego w świecie specjalistę od genetyki
Zielarstwem, wpływem magii (białej i czarnej) na ludzki organizm
Nie kibicuję nikomu
Czytam, poszerzam swoją wiedzę w zakresie uzdrowicielstwa. Bawię się z synem, dużo spaceruję. Razem z Harriett odgrywam koneserkę win.
Najchętniej swojego głosu, poza tym wszystkiego co wpadnie mi w ucho
Keira Knightley
Urodziłam się we francuskiej dolinie Loary zwanej słusznie przez niektórych Kolebką języka francuskiego oraz Ogrodem Francji. Choć nasza rodzina utraciła tytuł szlachecki przed ponad dwustu laty to wciąż była siłą niezwykle istotną w politycznym życiu kraju, a i poza jego granicami poszerzała swoje wpływy. Zdaje się, że największym marzeniem mojego ojca było przywrócenie nazwisku de Voyer dawnej świetności, a jednym z pierwszych kroków ku temu miało być poślubienie arystokratki z krwi i kości, Apodis Black będącej najmłodszą córką lorda z Wysp. Posiadając trzy starsze siostry miała nikłe szanse na zamążpójście dorównujące jej urodzeniu, dlatego też postanowiono wydać ją za syna dobrego znajomego rodziny, który chociaż nie mógł pochwalić się lordowskim tytułem był człowiekiem szanowanym i posiadającym coraz prężniej rozwijające się wpływy we francuskim Ministerstwie. Byłam pierwszym z piątki ich potomstwa, ku zgryzocie ojca tytuł pierworodnego dziecka przypadł dziewczynce. Może właśnie dlatego zawsze pozostawał w stosunku do mnie oschły, jakbym już w dniu narodzin zawiodła jego oczekiwania. Miałam ledwie dwa lata, gdy matka powiła syna – nie kazała swemu ślubnemu długo czekać na upragnionego dziedzica nazwiska. Zanim skończyłam dziesięć lat mogłam pochwalić się trójką młodszych braci i siostrą, której prawdopodobnie już w dniu narodzin bezpowrotnie oddałam cząstkę swojego serca. Byłam bezsprzecznie zauroczona Louise, niejedną godzinę spędziłam nachylając się nad jej kołyską opowiadając historie podsunięte przez wybujałą dziecięcą wyobraźnię. Wydawało mi się, że doskonale mnie rozumie odpowiadając na moje słowa gaworzeniem i uśmiechami, czasami ściskając w swojej malutkiej dłoni moje palce. To właśnie przy niej po raz pierwszy objawiły się moje zdolności magiczne wprawiając w pląs przyniesione przeze mnie do kołyski lalki - jest to jedno z moich najwcześniejszych i najmilszych wspomnień. Żaden z braci nigdy nie wzbudził we mnie tyle zainteresowania i uczucia co Louise. Oczywiście kochałam ich, a przynajmniej lubię tak myśleć rozkoszując się wizją siebie, jako idealnej starszej siostry, za którą (czy słusznie?) zawsze chciałam uchodzić. Zapatrzona w matkę pragnęłam być damą, tak jak ona była nią w każdym calu swojego jestestwa. Byłam więc cicha, grzeczna i niekiedy zbyt uległa. Chętnie uczyłam się savoir-vivre, kaligrafii, historii oraz języka angielskiego. Pokochałam taniec i śpiew, choć nieszczególnie przepadałam za grą na fortepianie i skrzypcach. Odebrałam wzorowe wychowanie przynależne mojemu urodzeniu, choć nieskromnie muszę wspomnieć, iż uczennicą byłam nadzwyczajnie pilną i pojętną.
Wybór szkoły był bezdyskusyjny, Akademia Magii Beauxbatons wykształciła w swych murach liczne pokolenia de Voyerów i to właśnie szeregi jej uczniów miałam zasilić. Dzień wyjazdu w Pireneje był dniem, w którym po raz pierwszy czułam jak moje serce rwie w dwie przeciwne strony – chęć dołączenia do Françoisa dorównywała niechęci pozostawienia Louise. Tęsknotę za siostrą osłodziło mi towarzystwo kuzyna, który cztery lata wcześniej dołączył do Gryfów, choć tutaj się różniliśmy, gdyż moim wymarzonym domem niezmiennie pozostawały Smoki. Życzenie stało się rzeczywistością, a mi przyszło oswajanie się z nową codziennością, którą byłam z dnia na dzień coraz bardziej zafascynowana. W odróżnieniu od wielu moich nowych znajomych to zielarstwo najbardziej przypadło mi do gustu – odkąd pamiętam kochałam naturę, rośliny były ważną częścią mojego dzieciństwa, na co zapewne miały wpływ ogromne ogrody otaczające moją rodzimą rezydencję, w których to spędzałam wolne chwile. Dlatego też uważam mój brak ręki do warzenia eliksirów za co najmniej ironiczny, te dwie zwykle współgrające ze sobą dziedziny w moim przypadku zupełnie się nie pokrywały. Szybko okazało się, że nie tylko wybuchające kociołki miały stać się moją zmorą. Niespecjalnie radziłam sobie z zaklęciami z dziedziny tych typowo domowych, nie raz żartowano ze mnie z tego powodu – zwykłe chłoszczyść za sprawą mojej różdżki mogło zamienić się w mały huragan, a ja załamując ręce nie mogłam nic na to poradzić. Pomimo młodego wieku byłam perfekcjonistką. Własne niepowodzenia powodowały u mnie parzące dumę łzy złości, które przełykałam w samotności, aby po chwili z powrotem wracać do ćwiczeń. Początki były ciężkie, jednak długie godziny spędzane w bibliotece powoli zaczęły przynosić efekty – czyniłam coraz większe postępy, żmudnie pnąc się na szczyt listy najbardziej obiecujących uczniów. Patrząc na to z perspektywy czasu z niechęcią przyznaję, że byłam przeciętniakiem, który wszystko co osiągnął zawdzięcza wyłącznie swojej pracowitości i trudnemu do zaspokojenia łaknieniu wiedzy. Zręcznie łączyłam naukę z życiem towarzyskim, być może właśnie dlatego w tamtym okresie czasu cierpiałam na chroniczne niewyspanie – wartość niczym niezmąconego snu poznałam dużo później, wtedy jeszcze nie był on dla mnie szczególnie istotną rzeczą, byłam młoda i pełna energii. Wśród uczniów Akademii odnalazłam się bez większego trudu, otaczając się grupką starannie wyselekcjonowanych (jakkolwiek by to brzmiało) osób, między którymi znalazł się oczywiście również mój kuzyn będący dla mnie dużym wsparciem zarówno na początku edukacji, jak i w dalszym jej okresie. Pielęgnując wartości wyniesione z rodzinnego domu nie zwracałam uwagi na uczniów nie mogących poszczycić się statusem krwi dorównującemu mojemu. Nie byłam w stosunku do nich nieprzyjemna, nie miałam na celu sprawienia im chociażby najmniejszej przykrości – byli mi obojętni, niezauważalni i nic ponad to. Bez sztucznej skromności mogę powiedzieć, że cieszyłam się sporą popularnością i zdaje się także sympatią. Nie narzekałam również na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej, lubiłam być adorowana i zdobywana, choć zawsze zachowywałam odpowiedni dystans. Jednak żaden ze szkolnych kolegów nie wzbudzał mojego szczególnego zainteresowania, za co najprawdopodobniej odpowiedzialny był Borgin, którego w tamtym okresie swojego życia idealizowałam ponad granice dobrego smaku. Wzbudzał we mnie nie tylko potrzebę bliskości, lecz także niepokojące uczucie, którego jeszcze nie potrafiłam dokładnie zdefiniować. Miałam czternaście lat kiedy François skończył szkołę i mimo słodkiej obietnicy wspólnie spędzonych dwóch najbliższych miesięcy, wciąż nie mogłam pozbyć się niemiłej myśli, że kiedy wrócę do Akademii jego już tam nie będzie. Mówi się, że starsi bracia przychodzą na świat pierwsi, aby chronić swoje młodsze siostry. W moim życiu tę rolę sprawował Borgin. Przywłaszczył mnie sobie w pełni, tak jak nikt inny wcześniej (i później?) tego nie zrobił. To w odpowiedzi na jego słowa drżałam z niecierpliwości. Jego dotyku pragnęłam, a oczekiwanie na tenże ujawniało się nieznanym do tej pory ściskiem w podbrzuszu. Pożądałam po raz pierwszy, a on nie pozostawał na to obojętny – wiedziałam, że odwzajemnia moje odczucia, choć nigdy nie pozwalał sobie na przekroczenie granicy, za którą czekały wyłącznie kłopoty. Słodka niewinność, świeża i orzeźwiająca, wprawiająca serce w tęsknotę nieznaną podlotkowi, którym w ten czas byłam. Pamiętam, że wakacje minęły mi zdecydowanie zbyt szybko, niechętnie pożegnałam ramiona Françoisa i wróciłam do Akademii, w której oprócz mnie uczyła się już trójka mojego rodzeństwa. Razem z nowym rokiem szkolnym odnalazłam pasję, której jak później miało się okazać poświęciłam kolejną dekadę życia.
Akademię ukończyłam z wynikami, które zyskały aprobatę nawet w oczach mojego ojca - spokojnie mogłam aplikować na staż do szpitala, jak to miałam początkowo w planach. Nie było to jednak zgodne z planami rodziny, która widziała mnie u boku szanowanego czarodzieja, dla którego miałabym być idealną żoną przynoszącą chlubę zarówno jemu, jak i nazwisku de Voyer. Nie sprzeciwiałam się życzeniom ojca, po zdradzie Françoisa całkowicie zobojętniałam w kwestii zamążpójścia – cóż za różnica kto wsunie obrączkę na mój palec? Borgin był dla mnie nieosiągalny, pławiący się w szczęściu u boku swojej świeżo poślubionej małżonki nagle wydawał mi się dziwnie obcy. Cieszyłam się na wieść, iż przeprowadza się do ponurej Anglii – możliwość stracenia go z oczu po raz pierwszy w życiu miała przynieść mi ulgę. Kierowana zapalczywością nie chciałam go znać, czułam się zraniona i wzgardzona, co jest prawdopodobnie najgorszą mieszanką, gdy w grę wchodzą uczucia kobiety. Niestety dla siebie wybrałam najgorszy rodzaj zemsty i przyjęłam oświadczyny Arcady’ego, nieświadomie przyczyniając się do powolnego przemieniania swojego życia w prywatne piekło, w którym miałam spalać się przez kolejne lata wspólnego pożycia. Poznaliśmy się na jednym z przyjęć organizowanych przez brytyjską ambasadę, w której pełnił funkcję sekretarza, a na którym znalazłam się w zastępstwie mojej matki nie mogącej towarzyszyć ojcu będącemu jednym z kilkunastu francuskich przedstawicieli Ministerstwa. Przystojny i głośny, zwracał na siebie uwagę otoczenia i z naturalnym wdziękiem wzbudzał sympatię towarzystwa. Chociaż nie mógł pochwalić się lordowskim tytułem w oczach mego ojca wydawał się kandydatem idealnym do mojej ręki, a ja nie oponowałam. Mogłam trafić gorzej, a przynajmniej wtenczas tak właśnie mi się wydawało. Niedługo byliśmy narzeczeństwem – raptem trzy miesiące? Baudelaire nigdy nie należał do cierpliwych osób, także i w tej kwestii nalegając na szybkie przypieczętowanie naszego związku. Pobraliśmy się wczesną jesienią, a ja jeszcze nigdy wcześniej nie czułam się tak przerażona. Miałam osiemnaście lat, bliżej nieznanego mi mężczyznę za męża oraz perspektywę przeprowadzenia się do obcego kraju, bowiem kadencja Arcady’ego w ambasadzie powoli dobiegała końca i wzywano go do Ministerstwa na Wyspach będących jego domem. Już w pierwszych tygodniach naszego wspólnego życia pojawiły się między nami zgrzyty, gdy Cady postanowił wcześniej zakończyć nasz miesiąc miodowy, tłumacząc się natłokiem obowiązków. Byłam obrażona z czym ostentacyjnie się obnosiłam. Posunęłam się nawet do tego, iż nie wróciłam razem z nim do domu, zostając dodatkowe dwa tygodnie we francuskich Alpach. Był wściekły, chociaż starał się tego nie okazywać, a ja czułam złośliwą satysfakcję. Nie czułam się samotna, dużo czas spędzałam na spacerach i lekturze, wieczorami przesiadując w hotelowej restauracji, ćmiąc papierosy i nawiązując nowe znajomości. Tak właśnie poznałam jego – ciemnowłosego młodzieńca, od którego ciężko było oderwać spojrzenie. Dużo rozmawialiśmy i jeszcze więcej piliśmy, wino niezawodnie działało jak afrodyzjak, a wzajemne przyciąganie było silniejsze niż zdrowy rozsądek. Spędziliśmy ze sobą kilka nocy, co długo jeszcze było dla mnie powodem wstydu i wyrzutów sumienia. Spalając się w poczuciu winy solennie przyrzekałam przed sobą, iż wynagrodzę Cady’emu wszystkie wyrządzone krzywdy. Nie żegnając się z moją chwilową słabostką, spakowałam walizki i opuściłam Francję, aby w ślad za mężem udać się do Anglii mającej zostać moim nowym domem. Przyjął mnie z otwartymi ramionami i przeprosinami za zniszczenie naszych pierwszych wspólnych wakacji, a ja czułam się jak ostatnia wywłoka niezasługująca na tak cudownego mężczyznę. Apogeum tego stanu osiągnęłam wraz z wiadomością o ciąży; spodziewałam się dziecka, które wedle moich rachunków nie mogło być owocem małżeńskiej miłości. Nie zliczę łez wylanych w poduszkę będącą jedynym ich świadkiem. Nigdy wcześniej nie czułam się tak samotna, choć paradoksalnie nigdy nie byłam sama. Długo męczyłam się z myślą o usunięciu ciąży, pozbycia się problemu raz na zawsze. Nie zrobiłam tego – zakończenie życia, które nawet jeszcze na dobre się nie rozpoczęło było ponad moje siły. Powoli oswajałam się z myślą, że zostanę matką, a Arcady cieszył się na wieść, że niedługo dane mu będzie sprawdzić się w nowej dla niego roli ojca.
Cała ciąża była udręką, delikatny organizm źle znosił obciążenia, buntował się przy byle okazji – nie zliczę ilości wzmacniających eliksirów i zaklęć, którymi wspomagałam się w czasie nieznośnie długich miesięcy trwania w stanie błogosławionym. Byłam cały czas zmęczona i rozdrażniona, nie doceniałam wysiłków męża, który obchodził się ze mną jak z drogocennym jajkiem, pragnęłam tylko tego aby ten koszmar nareszcie się zakończył. Chciałam odzyskać swoje ciało, które w tamtym okresie zdawało mi się obce, jakby należące do kogoś innego, co poniekąd było prawdą. Dnie spędzałam głównie snując się po naszej kamienicy, starając przyzwyczaić się do nowego lokum tak bardzo różniącego się od dworu, w którym dorastałam. Nadrabiałam zaległości w literaturze, pilnie pochłaniałam kolejne tomy ksiąg na temat zielarstwa i uzdrowicielstwa, a w głowie kiełkowała mi myśl, aby jednak spróbować swoich sił w świętym Mungu, który był moim marzeniem odkąd tylko postawiłam stopę na brytyjskiej ziemi. Właściwie dlaczego nie?, coraz częściej zadawałam sobie to pytanie. Pierwsze miesiące po urodzeniu dziecka mogłam spędzić z nim w domu, jednak nie widziałam powodu aby stan ten specjalnie przedłużać. Wiedziałam, że mąż mój nie będzie długo oponował i zgodzi się ze mną w tej kwestii – odkąd tylko dowiedział się o ciąży zdawał się całkowicie zatracić zdolność mówienia „nie”, a ja pomimo początkowych wyrzutów sumienia wykorzystywałam ten fakt przy każdej nadarzającej się okazji. Upragniony dzień rozwiązania był prawdopodobnie jednym z najszczęśliwszych, a zarazem najstraszniejszych w moim życiu. Phillipe od samego początku wzbudzał zachwyt otoczenia. „Och, jakie ma malutkie paluszki! Jakie śliczne czarne włoski! Chciałoby się go zjeść! Może go pani jeszcze potrzymać, jeśli pani chce, pani Baudelaire. Bardzo jest do pana podobny, panie Baudelaire!”. Nie wiem kogo starała się oszukać położna, wystarczyło spojrzeć na mojego syna, żeby wiedzieć, że wygląda zupełnie jak ja i moi krewni, a śladu podobieństwa do mojego męża na próżno można było szukać. Tuląc w ramionach kwilącego Phillipe pozbyłam się resztek wątpliwości co do swoich decyzji – widziałam w nim najdoskonalszą istotę, jaką dane mi było do tej pory spotkać. Zresztą czy mogło być inaczej, skoro poniekąd był tą lepszą częścią mnie?
Kolejne miesiące były niczym wyrwane z bajki. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie byłam tak szczęśliwa w małżeństwie. Miałam rozkosznego zdrowo rozwijającego się syna oraz męża, który uchyliłby mu skrawka nieba, gdyby tylko było to możliwe. Nie brakowało mi również swobody ani towarzystwa najbliższych, z których to chociażby Louise odwiedzała mnie przy każdej nadarzającej się okazji. Także moja złość na Borgina w międzyczasie gdzieś po prostu… znikła? Nie trzeba było wiele czasu, aby nasze kontakty ponownie odżyły i rozkwitły, choć nie sądzę aby było to dla niego jakimkolwiek zaskoczeniem. Nie potrafiłam poprawnie funkcjonować bez niego, a gdy cała złość opadła nie mogłam wyobrazić sobie dalszego życia osobno. Arcady oczywiście nie miał nic przeciwko moim spotkaniom z Françoisem będącym moją najbliższą na Wyspach rodziną, chociaż nie darzył go przesadną sympatią. Czy dostrzegał, że łączy nas coś więcej niźli powinno? Zapewne. Jednak nie należał do mężczyzn zazdrosnych, pewny siebie i uczucia (przyzwoitości?), którym go darzyłam nie dawał po sobie poznać niepewności czy też zaborczości. Ceniłam go za to, chociaż było to na wskroś ironiczne zważywszy na fakt, iż swoim nazwiskiem nieświadomie obdarzył syna innego mężczyzny. Nie uważałam aby ten jeden błąd z mojej strony miał przekreślić nasze wspólne szczęście i tak jak obiecałam przed samą sobą byłam żoną, której nigdy nie musiał się przed nikim wstydzić. Chętnie towarzyszyłam mu na służbowych kolacjach, zabawiałam rozmową połowice wpływowych polityków, a także starałam się być gospodynią w każdym calu idealną. Oczywiście nie zamierzałam poprzestać na pozostaniu mężowską ozdobą i tak jak planowałam podjęłam się stażu w Mungu. Rozstanie z Phillipe na długie godziny było największym wyzwaniem z jakim przyszło mi się zmierzyć – nie sądziłam, że można aż tak uzależnić się od czyjejś obecności, odczuwać aż tak ogromny niepokój, gdy traciło się z oczu drogocenną dla siebie osobę. Mimo początkowego stresu nauka przychodziła mi bez większych trudności, a ja pod wpływem nowych wyzwań rozkwitałam. Wszystko układało się w zgodną całość i nic nie wskazywało na to aby stan ten miał się odmienić, a jeśli już to na pewno nie na gorsze. Kolejne dwa, nie, trzy lata pozwoliły mi złudnie wierzyć w to, że życie naszej trzyosobowej rodziny faktycznie będzie usłane różami. Nie przewidziałam jednak tego, że nie ma róży bez kolców, a te które przypadły mi w udziale będą naprawdę boleśnie wżynały się w ciało nieprzywykłe do poniżenia, które było stokroć gorsze od siniaków i broczących krwią warg. Obserwowałam z niemym zdumieniem, a następnie przerażeniem jak mężczyzna, którego sądziłam, że znam na wskroś powoli przemienia się w kogoś zupełnie innego, obcego i strasznego. Początkowo starałam się tłumaczyć go przed samą sobą – stres i niepowodzenia w pracy mogły wprowadzać go w zły nastrój, prawda? Nie było też niczym szczególnie dziwnym, że za pomocą alkoholu starał się poprawić sobie samopoczucie, cóż z tego, iż następnego dnia dręczony kacem był w jeszcze podlejszym humorze i mizernej formie, przez którą jego sprawy służbowe były w coraz bardziej opłakanym stanie. Sądziłam, że to chwilowe – każdy miewa przecież gorsze okresy. Tydzień, dwa. Następnie miesiąc i kolejne kilka. Czułam jak wszystko co udało nam się wspólnie zbudować kruszeje, a kolejne próby naprawienia tego czezną na niczym. Wygłuszając zaklęciem pokój Phillipe, przygotowywałam się na kolejną awanturę, którą przyjmowałam ze stoickim spokojem i uniesionym podbródkiem, czym jeszcze bardziej go rozwścieczałam – nie poznawałam własnego męża, nie wierzyłam w to co widzę ani słyszę. Czas spędzany wśród szpitalnych korytarzy i sali był jedynym w pełni spokojnym w ciągu większości moich dni. Nie wszystkich, oczywiście. Bywały chwile kiedy Arcady zachowywał się poprawnie, prawie tak jak dawniej. Cóż z tego, skoro było ich coraz mniej? Straciłam w niego wiarę, pogrzebałam nadzieję, że może jeszcze kiedyś będzie dobrze. Jak się miało okazać całkiem słusznie. Doskonale pamiętam dzień, w którym po raz pierwszy posunął się do tego, aby podnieść na mnie rękę. Nigdy wcześniej nie czułam się równie upokorzona, zraniona duma piekła stokroć mocniej niż palący ślad jego dłoni na moim policzku. Och, jakże mocno pragnęłam wydrapać mu oczy. Przez rozedrgane myśli przesunął mi się cały ciąg inkantacji tak obrzydliwych, że towarzyszyły temu ciarki na plecach. Nigdy wcześniej nie posunęłam się do użycia czarnej magii na jakiekolwiek żywej istocie. Wiedza, którą zaszczepił we mnie przed laty Borgin od dawna zdawała się nie istnieć w moim umyśle, a jednak wciąż w nim była i wręcz prosiła, aby po nią sięgnąć. Ta kreatura, którą zwałam mężem w jednej chwili mogła pełzać u moich stóp i nigdy więcej nie odważyć się (nie móc?) powtórzyć tego co przed chwilą uczyniła. Oczywiście, mogłam to zrobić. Dlaczego więc powstrzymałam dłoń przed sięgnięciem po różdżkę, zamiast tego przykładając ją do obolałej szczęki? Patrząc na to z perspektywy czasu ciężko mi zrozumieć samą siebie. Dałam przyzwolenie na to co działo się pod naszym dachem. Opuszczając cztery ściany domu byłam jak zawsze spokojna i skupiona, wyróżniająca się poczuciem humoru i niekiedy zbyt ciętym językiem. Nikt nie poznałby we mnie tego rozedrganego i nerwowego stworzenia, którym stawałam się chwilę po przekroczeniu progu mieszkania. Z niepokojem przyglądałam się Phillipe, od którego starałam się trzymać jak najdalej Arcady’ego. Jak się okazało niepotrzebnie, bo o ile jego stosunek do mojej osoby zmienił się o sto osiemdziesiąt stopni, tak syn wciąż pozostawał jego oczkiem w głowie. Nigdy jednak nie zostawiałam ich samych – pod moją nieobecność zawsze towarzyszyła im opiekunka, przy której mój mąż na powrót stawał się dawnym sobą. Potrafił się zachować, co irracjonalnie frustrowało mnie i uspokajała w porównywalnym stopniu. Odbywałam wtenczas ogólny obowiązkowy dla każdego przyszłego uzdrowiciela staż na oddziale magipsychiatrii, co poniekąd mogło pomóc w zrozumieniu (zdiagnozowaniu?) tego co kierowało Arcadym. Mogłam to zmienić? Naprawić? Już sama w to nie wierzyłam, co nie oznaczało, że mniej przykładałam się do tego co robiłam. Ta dziedzina magii leczniczej nigdy nie była mi szczególnie bliska, znajdowała się najpewniej na szarym końcu moich zainteresowań, na których czele niezmiennie plasowały się zmiany genetyczne występujące u czarodziei oraz urazy pozaklęciowe. Początkowo to wrodzony perfekcjonizm pchał mnie do przodu, jednak szybko zaobserwowałam u siebie chęć nie tyle co zaimponowania (niby czym?), co zaskarbienia uznania (tolerancji?) w oczach swojego przełożonego. Czym bardziej Avery był obojętny czy wręcz niezadowolonym, tym bardziej zależało mi na zmienieniu tego – pokazaniu mu, że jestem w stanie sprostować stawianym wymaganiom. Imponował mi swoją wiedzą, intrygował, a tym samym prowokował do wyróżnienia się na tle reszty stażystów. Gdy już szczerze powątpiewałam w powodzenie tego przedsięwzięcia otrzymałam od Samaela recenzję stażu, która jednoznacznie wskazywała na to, że mimo sprawianych pozorów był całkiem zadowolony z naszej współpracy. Pozostał mi ostatni etap nauki w świętym Mungu – dwa lata studiowania wybranej specjalizacji, na którą obrałam oczywiście choroby genetyczne.
Oczywiście nawet przez myśl nie przeszło mi aby podzielić się z kimkolwiek tym co działo się w czterech ścianach naszej kamienicy, wstydziłam się tego i nie chciałam żeby cała ta sytuacja wyszła na światło dzienne. Wydaje mi się, że całkiem umiejętnie wychodziło mi odgrywanie przedstawienia, w którego scenariuszu nie było miejsca na brzydką prawdę. Wszystko szło po mojej myśli, aż do czasu niezapowiedzianej wizyty Borgina. Stanął w progu sypialni akurat gdy maskowałam zieleniejące już widmo uderzenia szpecące gładką fakturę policzka – nasze spojrzenia skrzyżowały się w ogromnym lustrze, a ja wiedziałam, że żadne kłamstwa czy półprawdy tym razem nie przejdą przez moje usta nawykłe do subtelnych uśmiechów. Gdy zatrzasnął za sobą drzwi, zostawiając mnie samą zamiast ulgi właściwej chwilom, gdy zrzucało się z wątłych ramion ogromny ciężar, odczuwałam wyłącznie niepokój. Bałam się tego co może zrobić François, jego porywczość nie raz spędzała mi sen z powiek. Kazałam mu obiecać, że nie poczyni żadnych kroków w tej sprawie i utrzyma ją w sekrecie, nie sądziłam jednak aby przyniosło to jakiekolwiek efekty. Widziałam to w jego oczach, choć wolałabym odwrócić od nich rozgorączkowane spojrzenie. Szczęściem w nieszczęściu następnego dnia odwiedziła mnie Louise, trawiona tęsknotą za młodszą siostrą całkowicie poświęciłam jej swoją uwagę, jakby zapominając o Borginie – czy słusznie?, nie chcę wiedzieć. Arcady najpewniej nie mogąc znieść towarzystwa Lou nie szczędzącej mu kąśliwych złośliwości już od dnia naszego ślubu wyniósł się z mieszkania, oznajmiając że wróci późno i żebyśmy na niego nie czekały, jakbyśmy chociaż sprawiały najmniejsze pozory, iż właśnie jego nieobecność zaprząta nam głowy w jakimkolwiek stopniu. Faktycznie długo nie wracał – dzień, dwa, trzy. Nie niepokoiło mnie to, byłam przyzwyczajona do tego, że zdarzało mu się znikać. Niedługo później miałam przekonać się, że nie wróci już nigdy. Sześć lat wspólnego życia zakończyło się w mętnych wodach Tamizy, z których wyłowiono ciało mojego małżonka. Nieskromnie przyznam, że nigdy nie było mi tak dobrze w czerni jak w tamtym okresie. Żałobę wspominam jako oczyszczające przeżycie, spychając osobę Arcady’ego w odmęty niepamięci pierwszy raz od dawna czułam się po prostu spokojna. Czas dzieliłam głównie pomiędzy Mungiem, a opieką nad Phillipe w czym niezastąpioną pomoc okazała mi Louise, która wprowadziła się do nas niedługo po pogrzebie – zastąpienie pięknej Francji mglistą i ponurą Wielką Brytanią było wyrzeczeniem, za które byłam jej prawdziwie wdzięczna. Dobrze było mieć ją ponownie przy sobie. Szybko przekonałam się, że zaszczepione w nią przed laty zainteresowanie czarną magią nie minęło, a wręcz się rozwinęło. Nie przeszkadzało mi to, sama kierowana naukową ciekawością zgłębiałam jej tajniki – wpływ magii na ludzki organizm szybko uplasował się na samym szczycie moich zainteresowań. Intrygowały mnie zmiany, którym za jej sprawą przechodziło ciało. Zarówno te pozytywne, jak i negatywne, składające się między innymi z chorób genetycznych, niebezpiecznych mutacji trawiących w głównej mierze arystokratów – cena za błękitną krew była wysoka. Stając się uzdrowicielem miałam zdecydowanie większe zaplecze do prowadzenia badań z czego ochoczo korzystałam, wciąż goniąc za wiedzą. Właśnie to zbliżyło mnie do Samaela. Konsultując niektóre z przypadków, a co za tym idzie spędzając z nim więcej czasu odkryłam, że potrafi być towarzystwem nie tylko interesującym, ale i przyjemnym, co wcześniej zupełnie nie przyszłoby mi do głowy. To właśnie Avery po raz pierwszy zaprosił mnie na spotkanie grupy czarodziei nazywających siebie Rycerzami Walpurgii – ich poglądy, ideologie i charyzmatyczny przywódca będący najbardziej utalentowanym czarodziejem jakiego do tej pory dane było mi poznać szybko sprawiły, że zapragnęłam stać się częścią tego towarzystwa. Chociaż przyznam, że miałam chwilę zawahania. Spotkanie twarzą w twarz z osobą, z którą jak wcześniej sądziłam nigdy nie będzie mi dane się zobaczyć, a tym bardziej dłużej przebywać w jednym pomieszczeniu była… niewygodna? Tak, zdecydowanie ponowne spotkanie z ojcem Phillipe’a nie należało do najbardziej komfortowych sytuacji w moim życiu.
0 | |
0 | |
5 | |
0 | |
21 | |
1 | |
0 |
Różdżka, 12 punktów statystyk, teleportacja
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Colette Baudelaire dnia 28.05.16 21:14, w całości zmieniany 4 razy
Witamy wśród Morsów
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych