Gabinet właściciela
AutorWiadomość
Gabinet właściciela
Niewielki gabinet, do którego wejście znajduje się na górnej galerii sklepu, z podwójnymi, wyciszonymi drzwiami i niewielkim oknem na jednej ze ścian. Zazwyczaj w środku panuje półmrok, rzadziej zasłony są odsłonięte, wpuszczając nieco światła. W gabinecie znajdują się, prócz dokumentów dotyczących księgarni, również najcenniejsze zbiory, które trzymane są z dala od ciekawskich rąk niedoświadczonych klientów - księgi stare, nierzadko prawie się rozsypujące, wciąż jeszcze niezbadane lub pochodzące z niezidentyfikowanego źródła, przez co nie można ich oddać do ogólnej sprzedaży. Wolne miejsce na ścianach, którego nie zajmują półki z książkami, obwieszone są mniejszymi i większymi obrazami przedstawiającymi krajobraz jezior. Centralne miejsce w rogu zajmuje dębowe biurko, wiecznie zawalone różnymi szpargałami, za którym - przy odrobinie szczęścia - można dojrzeć głowę zapracowanego właściciela.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:38, w całości zmieniany 1 raz
I połowa grudnia
Cisza. To pierwsze, co dostrzegała i odczuwała każda osoba przekraczająca próg gabinetu Colina. Przestrzeń sali sprzedażowej, zawsze tętniąca życiem, pełna dziesiątek przekrzykujących się głosów, dźwięków dzwonka u drzwi i ciągłego szurania drabin, zostawiana była za grubymi, dębowymi drzwiami, które skutecznie tłumiły wszelkie hałasy. Nic dziwnego, że Colin często się krył w gabinecie – nie tylko przed rozpaczliwymi spojrzeniami pracowników, którzy użerali się z upierdliwymi klientami, ale głównie dla własnego świętego spokoju. Cisza sprawiała, że z nogami założonymi na biurko i spojrzeniem wlepionym w sufit mógł się z a s t a n a w i a ć. Na przykład na tym, dlaczego Morpheus Malfoy, zajmujący skądinąd wysokie stanowisko w Ministerstwie Magii, związane z czarodziejską współpracą na całym świecie, zainteresował się zegarami, czasem i jego nieubłaganym upływem. Co sprawiało, że zwykła pasja stała się niemalże fascynacją, której Malfoy gotów był poświęcić... no właśnie – mnóstwo czasu.
Wzrok Colina spoczął na książce leżącej na brzegu biurka, niewielkiej i niepozornej, której jednak zdobycie kosztowało go trochę wysiłku; uruchomienia znajomości i przewertowania dziesiątek spisów, aby znaleźć coś, co tak zainteresowało jego przyjaciela. Z jednej strony Colin przywykł do dziwnych próśb swoich znajomych, których zresztą nie miał aż tak wielu; z drugiej jednak każda kolejna prośba odsłaniała jakieś tajemnice tych ludzi. Pokazywała ich zainteresowania, nierzadko pragnienia i fantazje, które spełnić mogli jedynie w zaczarowanym świecie ksiąg i pergaminów. Przywykł więc do wyciągania zakurzonych tomów o animagii albo ponurych ksiąg o najmroczniejszych eliksirach, nigdy jednak nie miał jeszcze do czynienia z tematem tak subtelnym, a zarazem zastanawiającym jak czas.
- A więc? - spojrzenie Colina powędrowało z książki na siedzącego naprzeciwko Morpheusa. Sylwetka urzędnika rozpartego na krześle stanowiło wyraźne tło na małej książeczki, w którą od czasu do czasu wpatrywał się łakomym wzrokiem. Colin celowo nie rozpoczynał tematu ich dzisiejszego spotkania, wyczekując, że to przybyły gość nie wytrzyma tej wymownej pół-ciszy i od razu przejdzie do sedna, ale Malfoy najwyraźniej miał o wiele więcej cierpliwości niż księgarz. Zdecydowanie więcej, bo bez mrugnięcia okiem wytrzymał kolejne mijające minuty, nawet słowem nie zająknąwszy się na temat książki, którą Colin (w bólach niemalże porodowych) dla niego zdobył. Wydostał z mrocznych odmętów włoskich księgarni, opłacając ludzi o niezbyt szanowanej reputacji.
- Cóż takiego jest w tej książce, że tak bardzo zapragnąłeś ją mieć? Podejrzewam, że raczej nie bajki na dobranoc dla twojego syna. - Mało brakowało, a z ust Colina wydobyłoby się drwiące sapnięcie. Nie kartkował książki, nie otworzył nawet okładki, mimo że przez kilka chwil zżerała go wręcz nieopanowana ciekawość; ale słowo i życzenie k l i e n t a, a właśnie klientem w tej sytuacji był Morpheus, powstrzymało Colina przed poddaniem się tejże ciekawości. Nie mógł jednak nie zapytać, skoro już nadarzyła się ku temu okazja. Wbił więc w przyjaciela zaciekawione spojrzenie, lekko wyzywające i kpiące, jakby rzucał mu wyzwanie – czy był w stanie udzielić mu odpowiedzi? I na ile będzie to odpowiedź szczera?
Cisza. To pierwsze, co dostrzegała i odczuwała każda osoba przekraczająca próg gabinetu Colina. Przestrzeń sali sprzedażowej, zawsze tętniąca życiem, pełna dziesiątek przekrzykujących się głosów, dźwięków dzwonka u drzwi i ciągłego szurania drabin, zostawiana była za grubymi, dębowymi drzwiami, które skutecznie tłumiły wszelkie hałasy. Nic dziwnego, że Colin często się krył w gabinecie – nie tylko przed rozpaczliwymi spojrzeniami pracowników, którzy użerali się z upierdliwymi klientami, ale głównie dla własnego świętego spokoju. Cisza sprawiała, że z nogami założonymi na biurko i spojrzeniem wlepionym w sufit mógł się z a s t a n a w i a ć. Na przykład na tym, dlaczego Morpheus Malfoy, zajmujący skądinąd wysokie stanowisko w Ministerstwie Magii, związane z czarodziejską współpracą na całym świecie, zainteresował się zegarami, czasem i jego nieubłaganym upływem. Co sprawiało, że zwykła pasja stała się niemalże fascynacją, której Malfoy gotów był poświęcić... no właśnie – mnóstwo czasu.
Wzrok Colina spoczął na książce leżącej na brzegu biurka, niewielkiej i niepozornej, której jednak zdobycie kosztowało go trochę wysiłku; uruchomienia znajomości i przewertowania dziesiątek spisów, aby znaleźć coś, co tak zainteresowało jego przyjaciela. Z jednej strony Colin przywykł do dziwnych próśb swoich znajomych, których zresztą nie miał aż tak wielu; z drugiej jednak każda kolejna prośba odsłaniała jakieś tajemnice tych ludzi. Pokazywała ich zainteresowania, nierzadko pragnienia i fantazje, które spełnić mogli jedynie w zaczarowanym świecie ksiąg i pergaminów. Przywykł więc do wyciągania zakurzonych tomów o animagii albo ponurych ksiąg o najmroczniejszych eliksirach, nigdy jednak nie miał jeszcze do czynienia z tematem tak subtelnym, a zarazem zastanawiającym jak czas.
- A więc? - spojrzenie Colina powędrowało z książki na siedzącego naprzeciwko Morpheusa. Sylwetka urzędnika rozpartego na krześle stanowiło wyraźne tło na małej książeczki, w którą od czasu do czasu wpatrywał się łakomym wzrokiem. Colin celowo nie rozpoczynał tematu ich dzisiejszego spotkania, wyczekując, że to przybyły gość nie wytrzyma tej wymownej pół-ciszy i od razu przejdzie do sedna, ale Malfoy najwyraźniej miał o wiele więcej cierpliwości niż księgarz. Zdecydowanie więcej, bo bez mrugnięcia okiem wytrzymał kolejne mijające minuty, nawet słowem nie zająknąwszy się na temat książki, którą Colin (w bólach niemalże porodowych) dla niego zdobył. Wydostał z mrocznych odmętów włoskich księgarni, opłacając ludzi o niezbyt szanowanej reputacji.
- Cóż takiego jest w tej książce, że tak bardzo zapragnąłeś ją mieć? Podejrzewam, że raczej nie bajki na dobranoc dla twojego syna. - Mało brakowało, a z ust Colina wydobyłoby się drwiące sapnięcie. Nie kartkował książki, nie otworzył nawet okładki, mimo że przez kilka chwil zżerała go wręcz nieopanowana ciekawość; ale słowo i życzenie k l i e n t a, a właśnie klientem w tej sytuacji był Morpheus, powstrzymało Colina przed poddaniem się tejże ciekawości. Nie mógł jednak nie zapytać, skoro już nadarzyła się ku temu okazja. Wbił więc w przyjaciela zaciekawione spojrzenie, lekko wyzywające i kpiące, jakby rzucał mu wyzwanie – czy był w stanie udzielić mu odpowiedzi? I na ile będzie to odpowiedź szczera?
Rytmiczne uderzenia szczupłych palców o oparcie obleczonego w elegancki materiał fotela wbrew pozorom współgrały z panującą w gabinecie Colina ciszą, nie stanowiąc nieprzyjemnego dysonansu, lecz raczej wypełnienie owego taktu, wpasowując się w metrum i narzucone przez ów bezgłos tempo. Jednak w miarę upływu czasu, Morpheus niecierpliwił się coraz bardziej, starając się jednak nie dać po sobie niczego poznać. Wraz z regularnym tykaniem wskazówek zegara, przejawem kolejnych przemijających minut, gdy pozwalał swobodnie płynąć konwersacji, nawet półsłówkiem nie zahaczając o tak interesujący go temat, nie dopuszczając do przerywania rozmowy nachalnymi pytaniami, aczkolwiek na usta cisnęło mu się przynajmniej jedno: w jaki sposób udało mu się t o zdobyć - choć uzyskanie odpowiedzi wydawało się w gruncie rzeczy tak mało istotne - gdy pozwalał sobie jedynie na, w swoim mniemaniu dyskretne (w oczach Fawleya wyglądające na łakome) zerknięcia w stronę spoczywającej na blacie biurka książki; zmieniała się także i szybkość ruchu palców, odbijających się od drewnianej poręczy. Adagio przeszło w ten sposób w umiarkowane andante, osiągając kulminację: vivace, akurat w momencie zadanego przez niego pytania. A więc?
Morpheus powrócił do świata żywych, zwracając się w jego stronę nieco nieobecnym wzrokiem, prostując się w zajmowanym przez siebie fotelu, lekko potrząsając głową, jakby chcąc odgonić od siebie krążące w umyślę, choć przecież wciąż nienazwane i w żaden sposób nieokreślone, myśli. Uśmiechnął się mimowolnie, unosząc do góry, nieco wyżej, lewy kącik ust, co nadawało jego twarzy odrobinę kpiący wyraz.
- Tak cię to interesuje? - zapytał, nachylając się w jego stronę i utkwił uważny wzrok w zielonobrązowych tęczówkach. Doskonale zdawał sobie sprawę, że decydując się na powierzenie mu tego zlecenia musiał się liczyć z faktem, że zgłębiany przez niego temat w jakiś sposób zainteresuje przyjaciela, a na pewno przyciągnie na siebie jego uwagę. Problemy czasu były wszak niecodziennym tematem rozważań i wewnętrznych rozterek. Odkąd wynaleziono zmieniacz praktycznie nikt nie zawracał sobie więcej głowy owym tematem, traktując jego zgłębianie za co najmniej zbyteczne - należało porzucić zamknięte już sprawy i zająć się czymś zdecydowaniem ciekawszym, a przede wszystkim: ważniejszym. Jednak nie dla Morfeusza.
Dlatego lustrował uważnie jego nieprzeniknioną twarz, usiłując posiłkować się faktami, czy możliwymi do przypisaniu osobie Colina cechami, wynikającymi z ich wcześniejszej, przecież długoletniej już znajomości, aby ocenić na jaki stopieć szczerości może sobie dzisiaj pozwolić. Czy powinien przyoblekać swoje kolejne słowa w pokaźne zasłony fałszu, czy może jednak wręcz przeciwnie. Uchylić przed nim choć rąbka tkwiącej w jego wnętrzu tajemnicy?
Parsknął śmiechem na wspomnienie bajek. W owym chichocie tkwiła nuta chwilowego szaleństwa. Nie, zdecydowanie tej książki nikt nie będzie czytał małemu Odyseuszowi do poduszki. Zreflektował się szybko, kładąc dłoń na gładkiej powierzchni biurka, jeszcze nie sięgając jednak po leżący na nim skarb.
- Odpowiedzi. Na zdecydowanie od zbyt dawna zadawane sobie pytania. - Wziął głęboki, pełen oczekiwania oddech. To właśnie tam, między stronicami niepozornego woluminu mógł znaleźć to, czego poszukiwał przecież od bardzo dawna. Opowieści o kręgu życia, niebycie, zatrzymywaniu czasu, o manipulacji jego delikatną esencją. - Powiedz szczerze, czy nigdy tak naprawdę nie czułeś się zaintrygowany samą ideą czasu? Niekiedy wydaje mi się, że dostrzegam wokół siebie miliony kolorowych nici. Cienkich, kruchych sznurków sekund, które tak łatwo jest zmienić, tak łatwo uszkodzić...
Mówił coraz gorliwiej, może nieco głośniej, oczy świeciły się coraz bardziej, a na policzkach wykwitły delikatne, tak mało charakterystyczne dla rodu Malfoy'ów rumieńce.
Morpheus powrócił do świata żywych, zwracając się w jego stronę nieco nieobecnym wzrokiem, prostując się w zajmowanym przez siebie fotelu, lekko potrząsając głową, jakby chcąc odgonić od siebie krążące w umyślę, choć przecież wciąż nienazwane i w żaden sposób nieokreślone, myśli. Uśmiechnął się mimowolnie, unosząc do góry, nieco wyżej, lewy kącik ust, co nadawało jego twarzy odrobinę kpiący wyraz.
- Tak cię to interesuje? - zapytał, nachylając się w jego stronę i utkwił uważny wzrok w zielonobrązowych tęczówkach. Doskonale zdawał sobie sprawę, że decydując się na powierzenie mu tego zlecenia musiał się liczyć z faktem, że zgłębiany przez niego temat w jakiś sposób zainteresuje przyjaciela, a na pewno przyciągnie na siebie jego uwagę. Problemy czasu były wszak niecodziennym tematem rozważań i wewnętrznych rozterek. Odkąd wynaleziono zmieniacz praktycznie nikt nie zawracał sobie więcej głowy owym tematem, traktując jego zgłębianie za co najmniej zbyteczne - należało porzucić zamknięte już sprawy i zająć się czymś zdecydowaniem ciekawszym, a przede wszystkim: ważniejszym. Jednak nie dla Morfeusza.
Dlatego lustrował uważnie jego nieprzeniknioną twarz, usiłując posiłkować się faktami, czy możliwymi do przypisaniu osobie Colina cechami, wynikającymi z ich wcześniejszej, przecież długoletniej już znajomości, aby ocenić na jaki stopieć szczerości może sobie dzisiaj pozwolić. Czy powinien przyoblekać swoje kolejne słowa w pokaźne zasłony fałszu, czy może jednak wręcz przeciwnie. Uchylić przed nim choć rąbka tkwiącej w jego wnętrzu tajemnicy?
Parsknął śmiechem na wspomnienie bajek. W owym chichocie tkwiła nuta chwilowego szaleństwa. Nie, zdecydowanie tej książki nikt nie będzie czytał małemu Odyseuszowi do poduszki. Zreflektował się szybko, kładąc dłoń na gładkiej powierzchni biurka, jeszcze nie sięgając jednak po leżący na nim skarb.
- Odpowiedzi. Na zdecydowanie od zbyt dawna zadawane sobie pytania. - Wziął głęboki, pełen oczekiwania oddech. To właśnie tam, między stronicami niepozornego woluminu mógł znaleźć to, czego poszukiwał przecież od bardzo dawna. Opowieści o kręgu życia, niebycie, zatrzymywaniu czasu, o manipulacji jego delikatną esencją. - Powiedz szczerze, czy nigdy tak naprawdę nie czułeś się zaintrygowany samą ideą czasu? Niekiedy wydaje mi się, że dostrzegam wokół siebie miliony kolorowych nici. Cienkich, kruchych sznurków sekund, które tak łatwo jest zmienić, tak łatwo uszkodzić...
Mówił coraz gorliwiej, może nieco głośniej, oczy świeciły się coraz bardziej, a na policzkach wykwitły delikatne, tak mało charakterystyczne dla rodu Malfoy'ów rumieńce.
Gość
Gość
Może było coś podobnego w ciszy i muzyce? Z pozoru zupełnie odległych, jedno wszak zwalczało drugie, a drugie wypierało pierwsze, jednak przy bliższym poznaniu okazywały się zaskakująco podobne. Czyż słodkie tony muzyki nie sprawiały, że świat przestawał istnieć, otulając ciszą wszystko poza tyki wybranymi taktami melodii? I czyż sama cisza nie była swoistą muzyką, równie odprężającą, graną na jedno i to samo metrum, przewidywalną i bezpieczną w tej przewidywalności? Cisza grała, a muzyka milczała w chwili, gdy w zaciemnionym, nieco ponurym gabinecie rozgrywały się losu czasu, wciąż niezbadanego i kuszącego, przyciągającego badaczy i fanatyków, gotowych poświęcić wszystko, aby odkryć coś n o w e g o. Colin odmówił sobie dociekań, do której z tych grup należał Morpheus; na niektóre pytania nie trzeba było znać odpowiedzi; niektóre pytania dotyczące przyjaciół powinny na zawsze pozostać retorycznymi.
- Pytam z uprzejmości – zauważył skromnie, acz z nieco ironicznym uśmiechem. Bo przecież czyż nie uprzejmością było pytanie o książkę, która wcale nie była taką zwykłą książką? Niemalże na siłę wyciągniętą ze szponów łakomych, nienasyconych handlarzy, maksymalnie windujących ceny i w końcu przekraczających niewypowiedzianą granicę. Po której w ruch musiały pójść zaklęcia i metody bardziej inwazyjne, niż rozmowa i delikatna sugestia z a c h ę c a j ą c a handlarzy do pozbycia się towaru. Jednakże jedno Obliviate w tę czy w drugą stronę – jakie to miało znaczenie? Wszak cel od zawsze uświęcał środki. - Przecież równie dobrze mogłeś ją zamówić w jednej z tych paskudnych nowych księgarni wysyłkowych – ironizował dalej, krzywiąc się jednocześnie z niesmakiem na samą myśl rosnącej mu pod nosem konkurencji. Doskonale wiedział, że Malfoy nie mógł ot tak, podczas zwykłego spaceru wejść do księgarni i poprosić o sprowadzenie tego wyjątkowego tomiku. I doskonale wiedział, że nie przez przypadek poprosił właśnie Colina o tę szczególną przysługę.
Dłoń blondyna oparła się o biurko, ale jeszcze spoczywała z dala od książki, chociaż w powietrzu było wyraźnie czuć namacalną ciekawość, którą bez wątpienia dałoby się pokroić nożem na malutkie kawałki. Colin uśmiechnął się w duchu, podziwiając cierpliwość Malfoy'a, ale sam również nie wykonał żadnego gestu, aby zachęcić go po sięgnięcie po książkę. Taka mała próba sił; kto się pierwszy wyłamie; kto ulegnie ciekawości – jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
- Gdybym miał się zastanawiać nad czymś, co jest poza moim zasięgiem, zabrakłoby mi czasu na realizację idei będących na wyciągnięcie ręki – powiedział nieco filozoficznie, przenosząc zaciekawione spojrzenie z Morpheusa na stojący za jego plecami barek. Rozkręcał się, a w jego głosie wraz z kolejnymi słowami dostrzec można było coraz większe podniecenie; coraz większą inspirację tym, co sam mówił; gorliwość, której Colin dotąd jeszcze u niego nigdy nie widział. Uznał – słusznie? - że rozsądnym wyjściem będzie wysłuchanie go do końca. Niemniej – również słusznie? - wyciągnął różdżkę, przywołując zaklęciami karafkę ze szkocką i dwie szklanki, przyjemnie schłodzone i grzecznie czekające, aż złocisty trunek napełni je w połowie, a spragnione usta zaczerpną palącej słodyczy. - Czas jest... nieodgadniony – dodał, znajdując w końcu odpowiednie słowo i nalewając szkocką, która rozbijała się o szklane ścianki. - Z jednej strony chcesz go zatrzymać, delektować się, przeżywać nieustannie tę samą chwilę... z drugiej czujesz presję przyszłości i wiesz, że wieczność to tylko pojęcie względne, bo zawsze c o ś następuje, coś się kończy i coś ma swój początek – jak pierwszy łyk alkoholu, który jeszcze nie rozgrzewał, ani nie uspokajał, lecz był dopiero zapowiedzią tego, co miało nastąpić.
- Pytam z uprzejmości – zauważył skromnie, acz z nieco ironicznym uśmiechem. Bo przecież czyż nie uprzejmością było pytanie o książkę, która wcale nie była taką zwykłą książką? Niemalże na siłę wyciągniętą ze szponów łakomych, nienasyconych handlarzy, maksymalnie windujących ceny i w końcu przekraczających niewypowiedzianą granicę. Po której w ruch musiały pójść zaklęcia i metody bardziej inwazyjne, niż rozmowa i delikatna sugestia z a c h ę c a j ą c a handlarzy do pozbycia się towaru. Jednakże jedno Obliviate w tę czy w drugą stronę – jakie to miało znaczenie? Wszak cel od zawsze uświęcał środki. - Przecież równie dobrze mogłeś ją zamówić w jednej z tych paskudnych nowych księgarni wysyłkowych – ironizował dalej, krzywiąc się jednocześnie z niesmakiem na samą myśl rosnącej mu pod nosem konkurencji. Doskonale wiedział, że Malfoy nie mógł ot tak, podczas zwykłego spaceru wejść do księgarni i poprosić o sprowadzenie tego wyjątkowego tomiku. I doskonale wiedział, że nie przez przypadek poprosił właśnie Colina o tę szczególną przysługę.
Dłoń blondyna oparła się o biurko, ale jeszcze spoczywała z dala od książki, chociaż w powietrzu było wyraźnie czuć namacalną ciekawość, którą bez wątpienia dałoby się pokroić nożem na malutkie kawałki. Colin uśmiechnął się w duchu, podziwiając cierpliwość Malfoy'a, ale sam również nie wykonał żadnego gestu, aby zachęcić go po sięgnięcie po książkę. Taka mała próba sił; kto się pierwszy wyłamie; kto ulegnie ciekawości – jeszcze nikomu nie zaszkodziła.
- Gdybym miał się zastanawiać nad czymś, co jest poza moim zasięgiem, zabrakłoby mi czasu na realizację idei będących na wyciągnięcie ręki – powiedział nieco filozoficznie, przenosząc zaciekawione spojrzenie z Morpheusa na stojący za jego plecami barek. Rozkręcał się, a w jego głosie wraz z kolejnymi słowami dostrzec można było coraz większe podniecenie; coraz większą inspirację tym, co sam mówił; gorliwość, której Colin dotąd jeszcze u niego nigdy nie widział. Uznał – słusznie? - że rozsądnym wyjściem będzie wysłuchanie go do końca. Niemniej – również słusznie? - wyciągnął różdżkę, przywołując zaklęciami karafkę ze szkocką i dwie szklanki, przyjemnie schłodzone i grzecznie czekające, aż złocisty trunek napełni je w połowie, a spragnione usta zaczerpną palącej słodyczy. - Czas jest... nieodgadniony – dodał, znajdując w końcu odpowiednie słowo i nalewając szkocką, która rozbijała się o szklane ścianki. - Z jednej strony chcesz go zatrzymać, delektować się, przeżywać nieustannie tę samą chwilę... z drugiej czujesz presję przyszłości i wiesz, że wieczność to tylko pojęcie względne, bo zawsze c o ś następuje, coś się kończy i coś ma swój początek – jak pierwszy łyk alkoholu, który jeszcze nie rozgrzewał, ani nie uspokajał, lecz był dopiero zapowiedzią tego, co miało nastąpić.
Cisza jest muzyką. Lubił wsłuchiwać się w jej nieuchwytne brzmienie. Fałszywe brzmienie, bo przecież była ona tylko grą pozorów. Urojeniem. Umownym nośnikiem pojęcia, dla którego trudno było stworzyć adekwatną do rzeczywistości definicję. Przecież nie istniała - zawsze coś wkradało się, choćby na ułamek sekundy, przerywając, gwałtownie zaburzając jej trwanie. Głośniejszy oddech. Dźwięk przewracanej kartki. Odgłos trzaskających drzwi, dobiegający skądś, z daleka, jakby z innej przestrzeni, równoległego świata, ale wciąż słyszalny, wprawiający w ruch powietrze, sprawiając, że fale dźwiękowe wpadały wprost do ucha.
Kim był? Badaczem, czy fanatykiem? Nie lubił, gdy wrzucano go do jakiegokolwiek pojęciowego worka. Nigdy nie pozwalał zamykać się w ramy, ograniczać swojego obrazu, potrzebował przestrzeni, możliwości ruchu i świadomości, że kiedy tylko zechce - wszystko może się zmienić. A czas wydawał się jedyną materią będącą poza jego zasięgiem, to właśnie on sprawiał, że czasem zdawał sobie sprawę z ograniczeń ciążących na jego wolności - bo to nie on, Morfeusz wybierał chwile, nadawał im trwanie, tworzył jednostki czasu. Chciał choć zarysować kształt jego granic, poznać go od podszewki, zagłębić się w niego tak głęboko, że towarzyszyłoby mu poczucie zgłębiania dedalowego labiryntu, z którego pozornie nie ma wyjścia. Jednak on rozpoznawałby jego kolejne nicie, wiedziałby dokąd prowadzą, jak długo się ciągną i kiedy dokładnie znajdują dla siebie swój koniec. I potrafiłby wrócić. Do swojego świata. Ograniczonej codzienności.
Odwzajemnił uśmiech. Uprzejmość nie była największą z cnót Colina, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego jeszcze zbył tę uwagę krótkim machnięciem ręki, jakby tym gestem chciał pokazać, że on wie już swoje.
- Jestem lojalnym klientem, chyba nie wątpisz? Jak mógłbym nawet pomyśleć, żeby zwrócić się do konkurencji? - odparł sarkastycznie, znowu poprawiając się w fotelu, bo niecierpliwość doskwierała mu coraz bardziej, jakby szalała w jego wnętrzu, sprawiając, ze bez względu na to jakiej pozy by nie przyjął, to i tak czuł się jakby nie na miejscu. Wiedział, że poczucie niewygody nie opuści jego świadomości, dopóki dłoń nie zetknie się z okładką niepozornie wyglądającej książki. - Mam nadzieję, że nie przysporzyłem ci żadnych kłopotów. Wyobrażam sobie... - Szukał odpowiednich słów, bo przecież tak naprawdę nie liczyły się dla niego środki, dzięki którym Colin dotarł do celu i czy komukolwiek mogła przytrafić się krzywda. Ważne było, że tak upragniony wolumin w końcu miał znaleźć się w jego rękach. Teraz uciekał się bardziej do zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Czy ta miała jednak w tej sytuacji znaczenie? Przyzwyczajony do wdziewania masek, nawet przed lepiej sobie znanymi osobami nie pokazywał choć fragmentu swojej prawdziwej twarzy. Zachowywał przezorną ostrością. Bo najwyższym z urwisk jest zaufanie. Nigdy sobie na nie nie pozwalał. Jedynie kolekcjonował ufność innych.- ... żeby należało ono do najłatwiejszych? Nikt nie ucierpiał? W takich chwilach zawsze zastanawia mnie, jak udaje ci się je zdobyć.
Dłoń krążyła po gładkiej powierzchni biurka, tam i z powrotem, ni to zbliżając ni to oddalając się od leżącej przed Colinem książki. Już miał dotknąć jej palcami, gdy w jego stronę nadleciała szklanka szkockiej. Chwycił ją w locie i na powrót odchylił się w fotelu, wyciągając z kieszeni na piersi paczkę papierosów i wtykając do ust jednego z nich. Posłał mu pytające spojrzenie. Czy może? Rozglądnął się na boki, wzrok błądził po przyobleczonych w półmrok regałach, w których - jak przypuszczał - znajdowały się najcenniejsze pozycje. Zastanawiał się, czy dym w jakiś sposób nadszarpnąłby tę jakże ceną materię pożółkłych stron, porysowanych okładek, kryjących w sobie tajemnice niezbadane przez znakomitą większość społeczeństwa. Był ciekawy, czy Colin miał za sobą lekturę każdej z nich.
- To, co na wyciągnięcie ręki, wydaje się dla mnie zbyt proste. Zbyt nudne. Nie znoszę nudy - powiedział twardo, pociągając łyk napoju i uważnie spoglądając mu w oczy. - Patrzyłeś, co jest w środku? - Wtrącił spokojnie, machając dłonią w stronę książki, niby od niechcenia, po czym natychmiast kontynuował rozpoczęty już temat. - I właśnie tego pragnę. Uwolnić się od kajdan czasu - rządów przeszłości i przyszłości, siły ciążącej na każdej sekundzie naszego życia. Uchwycić w dłonie jego materię, zarządzać nią. Stać się panem owej wieczności, o której wspominałeś... W gruncie rzeczy, dopiero wtedy wszystko znajdzie się na wyciągnięcie ręki.
Kim był? Badaczem, czy fanatykiem? Nie lubił, gdy wrzucano go do jakiegokolwiek pojęciowego worka. Nigdy nie pozwalał zamykać się w ramy, ograniczać swojego obrazu, potrzebował przestrzeni, możliwości ruchu i świadomości, że kiedy tylko zechce - wszystko może się zmienić. A czas wydawał się jedyną materią będącą poza jego zasięgiem, to właśnie on sprawiał, że czasem zdawał sobie sprawę z ograniczeń ciążących na jego wolności - bo to nie on, Morfeusz wybierał chwile, nadawał im trwanie, tworzył jednostki czasu. Chciał choć zarysować kształt jego granic, poznać go od podszewki, zagłębić się w niego tak głęboko, że towarzyszyłoby mu poczucie zgłębiania dedalowego labiryntu, z którego pozornie nie ma wyjścia. Jednak on rozpoznawałby jego kolejne nicie, wiedziałby dokąd prowadzą, jak długo się ciągną i kiedy dokładnie znajdują dla siebie swój koniec. I potrafiłby wrócić. Do swojego świata. Ograniczonej codzienności.
Odwzajemnił uśmiech. Uprzejmość nie była największą z cnót Colina, doskonale zdawał sobie z tego sprawę, dlatego jeszcze zbył tę uwagę krótkim machnięciem ręki, jakby tym gestem chciał pokazać, że on wie już swoje.
- Jestem lojalnym klientem, chyba nie wątpisz? Jak mógłbym nawet pomyśleć, żeby zwrócić się do konkurencji? - odparł sarkastycznie, znowu poprawiając się w fotelu, bo niecierpliwość doskwierała mu coraz bardziej, jakby szalała w jego wnętrzu, sprawiając, ze bez względu na to jakiej pozy by nie przyjął, to i tak czuł się jakby nie na miejscu. Wiedział, że poczucie niewygody nie opuści jego świadomości, dopóki dłoń nie zetknie się z okładką niepozornie wyglądającej książki. - Mam nadzieję, że nie przysporzyłem ci żadnych kłopotów. Wyobrażam sobie... - Szukał odpowiednich słów, bo przecież tak naprawdę nie liczyły się dla niego środki, dzięki którym Colin dotarł do celu i czy komukolwiek mogła przytrafić się krzywda. Ważne było, że tak upragniony wolumin w końcu miał znaleźć się w jego rękach. Teraz uciekał się bardziej do zwykłej ludzkiej przyzwoitości. Czy ta miała jednak w tej sytuacji znaczenie? Przyzwyczajony do wdziewania masek, nawet przed lepiej sobie znanymi osobami nie pokazywał choć fragmentu swojej prawdziwej twarzy. Zachowywał przezorną ostrością. Bo najwyższym z urwisk jest zaufanie. Nigdy sobie na nie nie pozwalał. Jedynie kolekcjonował ufność innych.- ... żeby należało ono do najłatwiejszych? Nikt nie ucierpiał? W takich chwilach zawsze zastanawia mnie, jak udaje ci się je zdobyć.
Dłoń krążyła po gładkiej powierzchni biurka, tam i z powrotem, ni to zbliżając ni to oddalając się od leżącej przed Colinem książki. Już miał dotknąć jej palcami, gdy w jego stronę nadleciała szklanka szkockiej. Chwycił ją w locie i na powrót odchylił się w fotelu, wyciągając z kieszeni na piersi paczkę papierosów i wtykając do ust jednego z nich. Posłał mu pytające spojrzenie. Czy może? Rozglądnął się na boki, wzrok błądził po przyobleczonych w półmrok regałach, w których - jak przypuszczał - znajdowały się najcenniejsze pozycje. Zastanawiał się, czy dym w jakiś sposób nadszarpnąłby tę jakże ceną materię pożółkłych stron, porysowanych okładek, kryjących w sobie tajemnice niezbadane przez znakomitą większość społeczeństwa. Był ciekawy, czy Colin miał za sobą lekturę każdej z nich.
- To, co na wyciągnięcie ręki, wydaje się dla mnie zbyt proste. Zbyt nudne. Nie znoszę nudy - powiedział twardo, pociągając łyk napoju i uważnie spoglądając mu w oczy. - Patrzyłeś, co jest w środku? - Wtrącił spokojnie, machając dłonią w stronę książki, niby od niechcenia, po czym natychmiast kontynuował rozpoczęty już temat. - I właśnie tego pragnę. Uwolnić się od kajdan czasu - rządów przeszłości i przyszłości, siły ciążącej na każdej sekundzie naszego życia. Uchwycić w dłonie jego materię, zarządzać nią. Stać się panem owej wieczności, o której wspominałeś... W gruncie rzeczy, dopiero wtedy wszystko znajdzie się na wyciągnięcie ręki.
Gość
Gość
Jakkolwiek nie próbowałby rozgryźć Malfoy'a, jakkolwiek nie próbowałby zajrzeć w głąb jego duszy, szukając znaków i sygnałów między wierszami, między wypowiadanymi z niejakim pietyzmem kolejnymi sylabami, było to zadanie z góry przeznaczone na porażkę. Łatwiej było zrozumieć ogłupiałego trolla machającego maczugą, niż starannie dobrane wypowiedzi blondyna - ot, idealne, aby powiedzieć wystarczająco dużo, ale i ukryć równie wiele, rozbudzając ciekawość rozmówcy i wystawiając go na próbę. Czy przemilczy niedopowiedzenia, wykazując się kulturą wobec adwersarza i nie będzie drążył tematu, czy też raczej obrzuci go świdrującym spojrzeniem, uniesie się z niecierpliwością na krześle i zacznie natarczywie, bezczelnie wypytywać? Wybór nie był łatwy, a Colin miał coraz większe problemy z utrzymaniem swojej ciekawości na wodzy; z drugiej strony wiedział, że każdy sekret ma swoją cenę. Dzisiaj on dowie się czegoś o Malfoy'u, a jutro lub za rok to Malfoy dowie się czegoś o nim. W przyrodzie i w magii nic nie ginie; każda tajemnica i każda fascynacja zdradzona w chwili słabości nie może pozostać bez odzewu; a Colin miał zdecydowanie za dużo do stracenia, by szafować swoimi sekretami.
- Znajomości, Morpheusie, znajomości - powiedział zagadkowo, przeciągając dźwięcznie ostatnią sylabę imienia w lekki syk. Uwielbiał to, chociaż wydawało mu się nieco dziecinne i absolutnie niegodne dorosłego, trzydziestopięcioletniego mężczyzny. Ale cóż mógł na to poradzić? Podczas alkoholowych spotkań z Perseusem nigdy nie mógł sobie darować, aby trochę na nieco posyczeć, co w połączeniu z lekko pijackim bełkotem dawało zgoła parodiowy efekt. Dzisiaj jednak Colin był (jeszcze) trzeźwy, a zwilżone alkoholem gardło wydało bardzo przyjemny, elegancki syk. - Zapewniam, że nikt przy tym nie ucierpiał, chociaż w pewnym momencie konieczne było wykorzystanie nieco bardziej przekonywującej siły perswazji - dodał z lekkim grymasem na twarzy, jakby sam fakt konieczności stosowania jakiejkolwiek przemocy fizycznej lub psychicznej, budził w nim pewną odrazę. Och, nie, zdecydowanie nie był pacyfistą, zwłaszcza w chwilach wzburzenia i podniecenia, gdy dawał się ponieść emocjom, a zaklęcia same wystrzeliwały z różdżki lub pięści samodzielnie układały się do uderzenia. Niemniej, jeśli tylko było to konieczne, wolał jednak unikać tego typu sytuacji z jednego zasadniczego powodu: nie chciał zwracać na siebie i swoje interesy nadmiernej uwagi. Esy i Floresy były jego sztandarowym projektem, ale wolał, aby nikt nie wtrącał się w jego niewielką księgarnię prowadzoną na Nokturnie... ani by nikomu nie zachciało się zaglądać do jego prywatnej pracowni w Inverness.
- Czy ludzie powierzaliby mi zadania znajdowania książek... o wątpliwej reputacji, gdyby wiedzieli, że najpierw je dokładnie przejrzę, zanim oddam w ich ręce? - zapytał nieco urażony, zmrużonymi oczami wpatrując się w papierowa wetkniętego w wargi Malfoy'a. Westchnął w duchu, ale nie kazał mu go wyjąć; palenie nie było równie mocnym nałogiem, co codziennie zażywanie przyjemności wypicia szklanki szkockiej, ale Colin również od czasu do czasu mu ulegał. Dzisiaj jednak wybitnie nie miał ochoty na zaciąganie się drażniącym dymem tytoniu, ale skoro Malfoy chciał się truć, to kimże był, aby mu tego zabraniać? Pchnął książkę w jego stronę, nie mogąc już dłużej wodzić blondyna na pokuszenie i patrzeć na jego łakome, niecierpliwe spojrzenie, którym co chwila wracał do niepozornego tomiku.
- Marzenie ściętej głowy, uwięzić czas i opanować go dla własnych zachcianek - na takie coś mógł się poważyć jedynie głupiec albo szaleniec, a Colin nie widział w Malfoy'u żadnej z tych dwóch osobowości. Z drugiej strony nie znał go przecież aż tak dobrze, aby móc powiedzieć o nim cokolwiek więcej, niż sam zdecydował się przed nim ujawnić w trakcie ich krótkiej znajomości. - Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, jak niebezpieczna może być zabawa z czasem... jakie konsekwencje nieść nie tylko dla ciebie, ale i dla całej magii. Nawet j e ś l i udałoby ci się ujarzmić czas, cokolwiek przez to rozumiesz... czy wyobrażasz sobie, jaką potęgę miałbyś w swoim ręku? Jaką siłą i władzą mógłbyś wtedy dysponować? Decydować o losach i przeszłości... - pokręcił głową z pewnym dystansem, jakby nie do końca rozumiejąc marzenia i fascynacje, które przejawiał Morpheus. Nie wierzył, że udałoby mu się podporządkować sobie czas - na pewno nie w pojedynkę i nie za pomocą jednej książki - ale już sam fakt, że blondyn w ogóle o tym myślał, może wręcz na skraju pewnej obsesji, był nieco... niepokojący.
- Znajomości, Morpheusie, znajomości - powiedział zagadkowo, przeciągając dźwięcznie ostatnią sylabę imienia w lekki syk. Uwielbiał to, chociaż wydawało mu się nieco dziecinne i absolutnie niegodne dorosłego, trzydziestopięcioletniego mężczyzny. Ale cóż mógł na to poradzić? Podczas alkoholowych spotkań z Perseusem nigdy nie mógł sobie darować, aby trochę na nieco posyczeć, co w połączeniu z lekko pijackim bełkotem dawało zgoła parodiowy efekt. Dzisiaj jednak Colin był (jeszcze) trzeźwy, a zwilżone alkoholem gardło wydało bardzo przyjemny, elegancki syk. - Zapewniam, że nikt przy tym nie ucierpiał, chociaż w pewnym momencie konieczne było wykorzystanie nieco bardziej przekonywującej siły perswazji - dodał z lekkim grymasem na twarzy, jakby sam fakt konieczności stosowania jakiejkolwiek przemocy fizycznej lub psychicznej, budził w nim pewną odrazę. Och, nie, zdecydowanie nie był pacyfistą, zwłaszcza w chwilach wzburzenia i podniecenia, gdy dawał się ponieść emocjom, a zaklęcia same wystrzeliwały z różdżki lub pięści samodzielnie układały się do uderzenia. Niemniej, jeśli tylko było to konieczne, wolał jednak unikać tego typu sytuacji z jednego zasadniczego powodu: nie chciał zwracać na siebie i swoje interesy nadmiernej uwagi. Esy i Floresy były jego sztandarowym projektem, ale wolał, aby nikt nie wtrącał się w jego niewielką księgarnię prowadzoną na Nokturnie... ani by nikomu nie zachciało się zaglądać do jego prywatnej pracowni w Inverness.
- Czy ludzie powierzaliby mi zadania znajdowania książek... o wątpliwej reputacji, gdyby wiedzieli, że najpierw je dokładnie przejrzę, zanim oddam w ich ręce? - zapytał nieco urażony, zmrużonymi oczami wpatrując się w papierowa wetkniętego w wargi Malfoy'a. Westchnął w duchu, ale nie kazał mu go wyjąć; palenie nie było równie mocnym nałogiem, co codziennie zażywanie przyjemności wypicia szklanki szkockiej, ale Colin również od czasu do czasu mu ulegał. Dzisiaj jednak wybitnie nie miał ochoty na zaciąganie się drażniącym dymem tytoniu, ale skoro Malfoy chciał się truć, to kimże był, aby mu tego zabraniać? Pchnął książkę w jego stronę, nie mogąc już dłużej wodzić blondyna na pokuszenie i patrzeć na jego łakome, niecierpliwe spojrzenie, którym co chwila wracał do niepozornego tomiku.
- Marzenie ściętej głowy, uwięzić czas i opanować go dla własnych zachcianek - na takie coś mógł się poważyć jedynie głupiec albo szaleniec, a Colin nie widział w Malfoy'u żadnej z tych dwóch osobowości. Z drugiej strony nie znał go przecież aż tak dobrze, aby móc powiedzieć o nim cokolwiek więcej, niż sam zdecydował się przed nim ujawnić w trakcie ich krótkiej znajomości. - Chyba zdajesz sobie sprawę z tego, jak niebezpieczna może być zabawa z czasem... jakie konsekwencje nieść nie tylko dla ciebie, ale i dla całej magii. Nawet j e ś l i udałoby ci się ujarzmić czas, cokolwiek przez to rozumiesz... czy wyobrażasz sobie, jaką potęgę miałbyś w swoim ręku? Jaką siłą i władzą mógłbyś wtedy dysponować? Decydować o losach i przeszłości... - pokręcił głową z pewnym dystansem, jakby nie do końca rozumiejąc marzenia i fascynacje, które przejawiał Morpheus. Nie wierzył, że udałoby mu się podporządkować sobie czas - na pewno nie w pojedynkę i nie za pomocą jednej książki - ale już sam fakt, że blondyn w ogóle o tym myślał, może wręcz na skraju pewnej obsesji, był nieco... niepokojący.
Zajrzeć wgłąb jego duszy. Pytanie tylko, czy ona w ogóle istniała. Jeśli nawet rzeczywiście była ona płomieniem plotanowskiej jedni, to zapewne rozsiewała wokół siebie niewiele blasku, dokładnie tyle, ile Morpheus nosił w swoim sercu. Czyli prawie wcale. Jego wizerunek opierał się na chłodnej kalkulacji. Wszystkie za i przeciw, wykorzystywane właściwie do sytuacji. Może był niezgłębiony, czy też za takiego chciał się uważać, samemu z pozoru nie przywiązując wagi do tego, co czynili i jacy wydawali się inni. Po niektórych jego wzrok ślizgał się bez przekonania, na innych zaś zatrzymywał na dłużej, gdy podskórnie wyczuwał, że należy być ostrożnym. Niektórzy zasługiwali na więcej rzekomego zainteresowania, który miało tylko jeden cel: nie dać się podejść. Właśnie dlatego mierzył Colina uważnym wzrokiem, z miną daleką od wyrazu twarzy ogłupiałego trolla. Przygryzł wargę dostrzegając nutkę zaciekawienia w jego oczach, przechylając lekko głowę, jakby czekając, czy wyrzuci z siebie nurtujące go myśli. Ten jednak zdołał się powstrzymać. Godne pożałowania, doprawdy. Może wypadałoby zrobić ten krok wprzód, chwycić srokę za ogon, uchylić rąbka tajemnicy, zachować gdzieś głęboko w umyśle i wykorzystać. W mniej lub bardziej niedalekiej przyszłości.
A on przecież i tak już zdążył się nieo odsłonić: dzieląc się przemyśleniami na temat czasu, otwierał się bardziej niźli Colin mógłby przypuszczać.
Potrząsnął głową na znak zrozumienia, zbywając błyskiem białych zębów cichy syk wydobywający się z ust jego rozmówcy. Zaciągnął się właśnie odpalonym papierosem, posyłając w przestrzeń kolejne smugi szarego dymu, nieco przysłaniając wzajemny obraz. Twarz Coilina zamazała się nieco, przyobleczona w lekką mgiełkę, ulatniającą się po upływie zaledwie kilku sekund. Zupełnie jak uczucie niecierpliwości, które zniknęło w tym samym momencie, w którym szybkim gestem zatrzymał tomik posłany w jego stronę. Rozluźnił się, gdy tylko jego szczupła dłoń spoczęła na tym niepozornym woluminie. Odłożył na blat stołu szklankę, po czym pochwycił książkę z nieskrywanym pietyzmem, gładząc okładkę w niemal czułym geście i otwierając ją na stronie tytułowej. Wydał z siebie głośne westchnienie, przewracając kolejne strony, nawet z tej odległości wyczuwając zapach nieco nadszarpniętych c z a s e m stron. Podniósł wzrok, przerwyjąc ten krótki rytuał. Zamknął książkę z głuchym trzaskiem, jakby czuł się przyłapany. Na czym? Tego dokładnie nie potrafił nazwać. Na powrót wyprostował się w fotelu.
- Nie nazwałbym tego marzeniem – mruknął. Zamilkł na dłuższy moment, szukając odpowiednich słów. - Raczej przejawem ambicji, wysoko uplasowanych aspiracji. - Mógł wziąć go za szaleńca, ogłosić wszem i wobec, że Morpheus Malfoy ma nie po kolei w głowie, kto jednak przyjąłby takie stwierdzenie bez mrugnięcia okiem? Każdy ambitniejszy człowiek miał swojego konika. Potrafiłby wywrócić świat do góry nogami, tylko po to, aby osiągnąć cel. Jakkolwiek nie wydawałby się on szalonym. Colin zapewne odczuwał coś podobnego kierując swoim potężnym przedsięwzięciem. Utrzymanie dobrej organizacji Esów i Floresów na pewno nie należało do najłatwiejszych zadań. Już nie wspominając o tych miej legalnych zleceniach... Przechylił się w fotelu słysząc ciąg dalszy jego wypowiedzi. Zgasił papierosa w leżącej nieopodal popielniczce i odłożył tomik na biurku z równym pietyzmem, z jakim chwilę wcześniej go z niego uniósł. Podniósł się z miejsca, czy to po to, aby rozprostować kości, czy aby pozornie górować nad swoim rozmówcą. Zbliżył się w stronę regałów znajdujących się za plecami Colina i zaczął zaglądać do środka. - Kpię sobie z niebezpieczeństwa, Colinie. Konsekwencje dla świata magii... - Liczę się tylko ja. Nie ty, nie oni. Nie inni. Ja. Odwrócił się gwałtownie w jego stronę, licząc na to, że ten śledził go w tym momencie wzrokiem – właśnie wtedy mógłby mu spojrzeć prosto w oczy. - Wsłuchaj się w swoje słowa. Właśnie o to chodzi... Nawet jeśli spoglądasz na to z tak wielkim dystansem... Od lat jesteśmy w posiadaniu zmieniaczy czasu, oczywiście, mamy do nich ograniczony dostęp, wyobraź sobie jaki zapanowałby chaos, gdyby każdy czarodziej miał prawo go używać. Wtedy nic nie byłoby na swoim miejscu. Właśnie dlatego należy iść krok dalej. A zająć się tym może nie byle kto...- Krzywy uśmiech. Niema sugestia. - Nie chodzi o władzę. Nie żądam złotej korony, berła. Nigdy nie chciałem zasiąść na żadnym tronie. Chcę poznać go dogłębnie... Czas. Flammel stworzył, jak głoszą legendy, kamień filozofów. Ja będę tym, którego będą kojarzyć właśnie z czasem. Z nieskończonym kręgiem życia... Właśnie dlatego muszę jak najszybciej dostać się do Departamentu Tajemnic... - Przerwał w pół słowa, posyłając mu kolejne nieprzeniknione spojrzenie. Jednym haustem opróżnił swoją szklankę i skinieniem głowy dał znać, że nie pogardziłby jeszcze odrobiną rozgrzewającego wnętrze alkoholu.
A on przecież i tak już zdążył się nieo odsłonić: dzieląc się przemyśleniami na temat czasu, otwierał się bardziej niźli Colin mógłby przypuszczać.
Potrząsnął głową na znak zrozumienia, zbywając błyskiem białych zębów cichy syk wydobywający się z ust jego rozmówcy. Zaciągnął się właśnie odpalonym papierosem, posyłając w przestrzeń kolejne smugi szarego dymu, nieco przysłaniając wzajemny obraz. Twarz Coilina zamazała się nieco, przyobleczona w lekką mgiełkę, ulatniającą się po upływie zaledwie kilku sekund. Zupełnie jak uczucie niecierpliwości, które zniknęło w tym samym momencie, w którym szybkim gestem zatrzymał tomik posłany w jego stronę. Rozluźnił się, gdy tylko jego szczupła dłoń spoczęła na tym niepozornym woluminie. Odłożył na blat stołu szklankę, po czym pochwycił książkę z nieskrywanym pietyzmem, gładząc okładkę w niemal czułym geście i otwierając ją na stronie tytułowej. Wydał z siebie głośne westchnienie, przewracając kolejne strony, nawet z tej odległości wyczuwając zapach nieco nadszarpniętych c z a s e m stron. Podniósł wzrok, przerwyjąc ten krótki rytuał. Zamknął książkę z głuchym trzaskiem, jakby czuł się przyłapany. Na czym? Tego dokładnie nie potrafił nazwać. Na powrót wyprostował się w fotelu.
- Nie nazwałbym tego marzeniem – mruknął. Zamilkł na dłuższy moment, szukając odpowiednich słów. - Raczej przejawem ambicji, wysoko uplasowanych aspiracji. - Mógł wziąć go za szaleńca, ogłosić wszem i wobec, że Morpheus Malfoy ma nie po kolei w głowie, kto jednak przyjąłby takie stwierdzenie bez mrugnięcia okiem? Każdy ambitniejszy człowiek miał swojego konika. Potrafiłby wywrócić świat do góry nogami, tylko po to, aby osiągnąć cel. Jakkolwiek nie wydawałby się on szalonym. Colin zapewne odczuwał coś podobnego kierując swoim potężnym przedsięwzięciem. Utrzymanie dobrej organizacji Esów i Floresów na pewno nie należało do najłatwiejszych zadań. Już nie wspominając o tych miej legalnych zleceniach... Przechylił się w fotelu słysząc ciąg dalszy jego wypowiedzi. Zgasił papierosa w leżącej nieopodal popielniczce i odłożył tomik na biurku z równym pietyzmem, z jakim chwilę wcześniej go z niego uniósł. Podniósł się z miejsca, czy to po to, aby rozprostować kości, czy aby pozornie górować nad swoim rozmówcą. Zbliżył się w stronę regałów znajdujących się za plecami Colina i zaczął zaglądać do środka. - Kpię sobie z niebezpieczeństwa, Colinie. Konsekwencje dla świata magii... - Liczę się tylko ja. Nie ty, nie oni. Nie inni. Ja. Odwrócił się gwałtownie w jego stronę, licząc na to, że ten śledził go w tym momencie wzrokiem – właśnie wtedy mógłby mu spojrzeć prosto w oczy. - Wsłuchaj się w swoje słowa. Właśnie o to chodzi... Nawet jeśli spoglądasz na to z tak wielkim dystansem... Od lat jesteśmy w posiadaniu zmieniaczy czasu, oczywiście, mamy do nich ograniczony dostęp, wyobraź sobie jaki zapanowałby chaos, gdyby każdy czarodziej miał prawo go używać. Wtedy nic nie byłoby na swoim miejscu. Właśnie dlatego należy iść krok dalej. A zająć się tym może nie byle kto...- Krzywy uśmiech. Niema sugestia. - Nie chodzi o władzę. Nie żądam złotej korony, berła. Nigdy nie chciałem zasiąść na żadnym tronie. Chcę poznać go dogłębnie... Czas. Flammel stworzył, jak głoszą legendy, kamień filozofów. Ja będę tym, którego będą kojarzyć właśnie z czasem. Z nieskończonym kręgiem życia... Właśnie dlatego muszę jak najszybciej dostać się do Departamentu Tajemnic... - Przerwał w pół słowa, posyłając mu kolejne nieprzeniknione spojrzenie. Jednym haustem opróżnił swoją szklankę i skinieniem głowy dał znać, że nie pogardziłby jeszcze odrobiną rozgrzewającego wnętrze alkoholu.
Gość
Gość
Nihil novi. Od lat, od wieków, od całych tysiącleci nic nowego; te same wojny, te same walki o władzę, ten sam nudny, zamknięty krąg życia, w którym każda nowość jest deptana, a każda zmiana przyjmowana z wrogim wyszczerzeniem ust, jakby choćby najmniejsze novum miało zniszczyć utrwalony przez tradycję porządek. Porządek, w którym wciąż władała starość, nieprzychylnie odnosząc się do młodości; w którym prym wiodły staroświeckie, niezdatne już zasady; gdzie powiew świeżości traktowany był jak atak na najświętsze sacrum. I w tym wszystkim... czas. Mijający nieubłaganie, niepodatny na zaklinanie rzeczywistości, który za nic miał i starość, i młodość, stawiając między nimi ironiczny znak równości; tworząc karykaturę, drwiącą parodię mijania. Morpheus chciał podjąć się zadania niemożliwego, pragnął spróbować ujarzmić czas, ujarzmić coś, co z definicji było nie do ujarzmienia - bo czy można podporządkować własnej woli rzecz tak nieuchwytną i niedostępną? Ująć w dłonie coś, co nie było widoczne i namacalne? Posiąść prawdę o czymś, co samo w sobie było prawdą o życiu i otaczającym świecie? Czas był, niezaprzeczalnie był - ale bez jednolitej struktury, jednolitej formy, bez materii, którą dałoby się opisać, zamknąć w dłoniach i zatrzymać. W jaki sposób Malfoy chciał być panem bycia?
Colin zamknął oczy, zbyt boleśnie świadom skojarzenia z innym szlachcicem, który również chciał sięgać po władzę i potęgę zbyt silną dla zwykłych ludzi; który pragnął ujarzmić sobie byt i niebyt, rozdzielając twardą ręką zaszczyty i kary wobec tych, którzy nań zasłużyli. Podobieństwo Morpheusa i Samaela było tak oczywiste, że przez moment Colin odczuwał silne, niepokojące przerażenie, jakby starcie tych dwóch potęg miało wstrząsnąć światem, wciąż jeszcze nieutulonym po tragedii niedawnych wojen. W dodatku to właśnie on miał stanąć między młotem i kowadłem, odgrywając rolę niemego obserwatora, rozdarty między wiernością jednemu przyjacielowi, a podziwem dla drugiego. Sam był zbyt słaby i przyznawał to bez ironii i bez żalu, aby sięgać po rzeczy tak potężne, które były marzeniem Malfoy'a. A może był po prostu na tyle pokorny, aby wiedzieć, że wyciąganie ręki po coś, co leżało daleko poza jego zasięgiem i co nigdy nie zostało mu przeznaczone, było po prostu niebezpieczną głupotą? Tak, podziwiał fascynację Morpheusa, podziwiał jego zapał i chęć dążenia do celu; ale widział też błyski szaleńca w jego zmrużonych oczach i słyszałem głębokie oddechy, gdy jego głos brzmiał coraz większym podnieceniem, jakby wszystko wokół przestało istnieć i nic, nic poza czasem i poza Morpheusem nie było już ważne.
- Więc jesteś wybrańcem czasu? - bardziej jednak stwierdził, niż zapytał, chociaż delikatny dźwięk pytania zawisł na chwilę w powietrzu, niknąc jednak błyskawicznie i nie oczekując żadnej odpowiedzi. Malfoy bardziej niż dosadnie wyraził się o swojej roli, o swoich pragnieniach. Kreował się na, jeśli Colin dobrze go zrozumiał, bezwarunkowego strażnika czasu, który nie tyle czuwałby nad prawidłowością mijania, co dbałby o to, aby czas stale się rozwijał: swobodnie, bez przeszkód, niekrępowany idiotycznymi i nieprzemyślanymi eksperymentami. - Jak to ująłeś: panem wieczności. Chcesz władać czasem, ale nie żądasz tronów i korony. Czy tylko ja widzę tu pewną sprzeczność, drogi przyjacielu? - pozwolił sobie nawet na lekki, mdły uśmiech, gdy patrzył na stojącego Morpheusa, dziwnie niepokojącego w tym swoim entuzjazmie. - Jednakże... gdy o tym mówisz, wszystko wydaje się takie... proste. Logiczne. Jakby wystarczyło zrealizować bajecznie łatwy plan. Tymczasem... wybacz mój brak sceptycyzmu... chcesz, zdaje się, zrobić coś o wiele większego niż nasz sławny Flammel. On zmienił wyłącznie siebie i stworzył coś, co było do jego prywatnego, ściśle chronionego użytku, a ty... - głos Colina lekko przycichł, jakby wymawianie kolejnych słów było czystym tabu, o którym nie mówi się głośno i które należałoby raczej trzymać w tajemnicy - ty pragniesz posiąść coś, co n a l e ż y do wszystkich.
Colin zamknął oczy, zbyt boleśnie świadom skojarzenia z innym szlachcicem, który również chciał sięgać po władzę i potęgę zbyt silną dla zwykłych ludzi; który pragnął ujarzmić sobie byt i niebyt, rozdzielając twardą ręką zaszczyty i kary wobec tych, którzy nań zasłużyli. Podobieństwo Morpheusa i Samaela było tak oczywiste, że przez moment Colin odczuwał silne, niepokojące przerażenie, jakby starcie tych dwóch potęg miało wstrząsnąć światem, wciąż jeszcze nieutulonym po tragedii niedawnych wojen. W dodatku to właśnie on miał stanąć między młotem i kowadłem, odgrywając rolę niemego obserwatora, rozdarty między wiernością jednemu przyjacielowi, a podziwem dla drugiego. Sam był zbyt słaby i przyznawał to bez ironii i bez żalu, aby sięgać po rzeczy tak potężne, które były marzeniem Malfoy'a. A może był po prostu na tyle pokorny, aby wiedzieć, że wyciąganie ręki po coś, co leżało daleko poza jego zasięgiem i co nigdy nie zostało mu przeznaczone, było po prostu niebezpieczną głupotą? Tak, podziwiał fascynację Morpheusa, podziwiał jego zapał i chęć dążenia do celu; ale widział też błyski szaleńca w jego zmrużonych oczach i słyszałem głębokie oddechy, gdy jego głos brzmiał coraz większym podnieceniem, jakby wszystko wokół przestało istnieć i nic, nic poza czasem i poza Morpheusem nie było już ważne.
- Więc jesteś wybrańcem czasu? - bardziej jednak stwierdził, niż zapytał, chociaż delikatny dźwięk pytania zawisł na chwilę w powietrzu, niknąc jednak błyskawicznie i nie oczekując żadnej odpowiedzi. Malfoy bardziej niż dosadnie wyraził się o swojej roli, o swoich pragnieniach. Kreował się na, jeśli Colin dobrze go zrozumiał, bezwarunkowego strażnika czasu, który nie tyle czuwałby nad prawidłowością mijania, co dbałby o to, aby czas stale się rozwijał: swobodnie, bez przeszkód, niekrępowany idiotycznymi i nieprzemyślanymi eksperymentami. - Jak to ująłeś: panem wieczności. Chcesz władać czasem, ale nie żądasz tronów i korony. Czy tylko ja widzę tu pewną sprzeczność, drogi przyjacielu? - pozwolił sobie nawet na lekki, mdły uśmiech, gdy patrzył na stojącego Morpheusa, dziwnie niepokojącego w tym swoim entuzjazmie. - Jednakże... gdy o tym mówisz, wszystko wydaje się takie... proste. Logiczne. Jakby wystarczyło zrealizować bajecznie łatwy plan. Tymczasem... wybacz mój brak sceptycyzmu... chcesz, zdaje się, zrobić coś o wiele większego niż nasz sławny Flammel. On zmienił wyłącznie siebie i stworzył coś, co było do jego prywatnego, ściśle chronionego użytku, a ty... - głos Colina lekko przycichł, jakby wymawianie kolejnych słów było czystym tabu, o którym nie mówi się głośno i które należałoby raczej trzymać w tajemnicy - ty pragniesz posiąść coś, co n a l e ż y do wszystkich.
Gabinet właściciela
Szybka odpowiedź