Alejki
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:38, w całości zmieniany 1 raz
- Pomona - powtarzam głośniej, kiedy dostrzegam minimalne zawahanie. Przystanęłaś, w i d z ę t o i nie udawaj, że jest inaczej. Wnętrzności, te z mlekiem i płatkami, robią kolejnego fikołka, kłucie przechodzi wyżej, gardło mi się ściska, a kończyny sztywnieją, ale czuję nagły przypływ determinacji. Zupełnie jakbym dostał jakąś nowość, którą mogę zbadać i zdolny byłbym jej poświęcić kolejne miesiące i lata swojego życia; niemal wszystkie godziny składające się na tak krótką dobę. To wprawdzie niedokładnie to samo, bo nie można cię badać zaklęciami, znajdować informacji w księgach czy notować (pamiętasz, jak denerwowałaś się, kiedy prowadziłem szczegółowe zapiski na twój temat? czułaś się jak obiekt badań, a ja po prostu nadawałem ci wysoką rangę wśród wszystkich moich zajęć), ale przynajmniej przez moment czuję, że musisz się odwrócić i nie skłoni cię do tego nikt inny.
- Pomono - powtarzam po raz trzeci, tym razem z mocą, i porzucam swoje stanowisko przy regale, by podejść bliżej, tak aż do zaparcia tchu w piersi, żeby móc powiedzieć (twoim plecom) chyba po raz pierwszy w życiu, za to z niebywałym u mnie przekonaniem - nie odchodź.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie odchodź, słyszę. Wyraźnie, zdecydowanie - to nie może być przypadek. Jestem w budynku, to nie mogą być słowa niesione wraz z wiatrem. Tyle rzeczy muszę przeanalizować, tyle rzeczy muszę wykreślić. Dochodzę do sedna sprawy: stał się cud, zauważyłeś mnie. Być może pierwszy raz odkąd się poznaliśmy. To takie zabawne, to wszystko, ta sytuacja,
Dlatego śmieję się, głośno, niepohamowanie. Przykładam książkę do ust, chcąc trochę stłumić tę dziwną reakcję - nie mogę. Śmieję się nadal, rozbawienie wypełnia mnie całą i wydostaje się na zewnątrz. Obracam się przodem do ciebie, szybko, energicznie, nie zatrzymując karuzeli wesołości. To tak absurdalne, groteskowe, boli mnie w środku tak bardzo, że aż się śmieję. Serce mi krwawi, pęka w szwach, na nowo, a ja potrafię się tylko śmiać.
- To ja mam nie odchodzić? - zadaję w końcu pytanie. Mój głos drży, ma szaleńczą, rozbawioną barwę. Tylko oczy mam takie smutne, zaszklone. Chcę ci tyle powiedzieć, nie wiem czy mogę. Ty na pewno tego nie chcesz. Co cię mogę obchodzić? - Słuchaj, nie musimy ze sobą rozmawiać. Możemy udawać, że się nie znamy. To nie jest tak dalekie od prawdy. Co ty na to? Na pewno się zgodzisz. Niepotrzebnie tu przychodziłam, mogłam się domyślić, że tu będziesz. Idę już, tak jak chciałeś. Widzisz, jaka miła jestem? Robię co tylko chcesz. Chcesz, żebym zniknęła, to ja puff! I znikam. Na kilka lat. Wykupiłeś pakiet na całą wieczność. Udajmy, że to błąd systemu. Nie widziałeś mnie. Żegnaj. - Wyrzucam z siebie morze słów. Drżących, niepewnych. Macham rękoma, rozbawienie ustępuje panice, nie wiem co robić. W ferworze emocji gadam jak najęta, głupia dziewucha z czasów Hogwartu. Bywa. Z tego wszystkiego znów upuszczam książkę, a ona ponownie ląduje na ziemi. Biedna książka. Zaraz obezwładni mnie sztab pracowników, wymierzą chłostę na niszczenie mienia.
To wszystko przez ciebie.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
Wreszcie się odwracasz i czuję próżnię w płucach. Nie oddycham, chociaż to przecież takie głupie, każdy w końcu oddychać musi, ale ja przez moment nie mogę się niczym zdekoncentrować. Twarz masz zupełnie podobną do własnej, wciąż te ciemne, roziskrzone oczy, blada cera otulona miękkimi falami. Podobną, ale to nie twoja twarz, tak sobie myślę. Śmiejesz się, ale nie uśmiechasz, mam wrażenie, że zaraz wybuchniesz płaczem, a ja - oczywiście - nie będę miał pojęcia, co zrobić. Bo wiesz, książki, notatki, badania nie płaczą. One zwyczajne są i istnieją gdzieś w martwej ciszy, nigdy nie są na ciebie złe. Ty chyba jesteś, tak mi się wydaje, ale wyglądasz na szaloną. Nie w tej sposób, jak moja matka, bo ona... ona ma zupełnie inny rodzaj kręćka. Ciebie nie powinno się zamknąć na oddziale magipsychiatrii.
Chcę coś powiedzieć, ale nie wiem co, więc czekam, aż się wypowiesz. Przecież często mówiłaś za mnie, może to i lepiej, bo czasem tak trudno znaleźć odpowiednie słowa, a ty masz ich tak wiele. Tym razem jednak nie mówisz domyślnie tego, co ja chciałbym ci przekazać, ani tego, co chciałbym usłyszeć, w sumie nie wiem nawet, czy mówisz to, co sama chcesz powiedzieć. Ale po co byś w takim razie mówiła? Z twoich słów wylatują całe skupiska rozbiegających się w popłochu słów, a ja nie rozumiem, chociaż semantyka ich jest mi znana. Słucham, zupełnie nie słysząc, a wraz z każdym zarzutem zdaję się kulić w sobie, zmniejszać, marnieć. Kiedy się żegnasz, czuję się wielkości goblina.
I wiem, że muszę coś powiedzieć natychmiast, ale wszystkie słowa giną gdzieś w otchłaniach umysłu. Do tego dekoncentrujesz mnie, gdy wypuszczasz z dłoni książkę, a ona znów spada z głuchym łoskotem.
Po raz pierwszy w życiu chyba, wcale się po nią nie schylam.
Pozwalam leżeć temu skarbowi cywilizacji, nawet nie patrzę na okładkę smętnie komponującą się właśnie z kolorami podłogi. Patrzę na ciebie, tylko na ciebie, i jak zwykle nie wiem co zrobić. Chciałbym znów uciec, zamknąć się w toalecie i przez parę godzin rozmyślać nad odpowiednim doborem słów, ale jeśli znikniesz to faktycznie nigdy już cię nie spotkam.
- Pomono - powtarzam po raz czwarty, tym razem prosząco. W i e s z, że ja nie umiem. Nie umiem powiedzieć ci tego co bym chciał, nie umiem wyjaśnić czy się wytłumaczyć. - Nie chcę - mówię wreszcie, chociaż nie mam pewności, której części twojej wypowiedzi to dotyczy. - Nie możesz odejść. Zabraniam.
Teraz zebrało ci się na nadrabianie zaległości. W kółko powtarzasz moje imię, nawet próbujesz być stanowczy. Artykułować swoje potrzeby. I nie patrzysz na książkę. Wpatruję się w ciebie milcząc. Pozornie wyglądam na uspokojoną, skupioną. Jednak mój zaszklony wzrok patrzy na ciebie podejrzliwie.
- Kim jesteś i co zrobiłeś z Billym? - pytam bez cienia żartu w głosie, w mimice twarzy. Czy to demoniczny brat bliźniak Havishama? Tylko skąd miałby mnie znać? Po co miałby do mnie mówić zamiast pozwolić mi odejść? Coś tu brzydko pachniało i to na pewno nie ode mnie. Czego chcesz?, zdaję się pytać całą moją postawą. Nie pytam o to w głos, doskonale wiem, że nie uzyskam odpowiedzi. Uczę się na swoich błędach. Nie wiem jak się zachować i co zrobić. W takich sytuacjach improwizuję. - Nie możesz mi niczego zabronić. - Już nie. Wzdycham trochę zrezygnowana, opuszczam ręce wzdłuż tułowia w geście bezradności. Książka nadal boleśnie leży na podłodze. Między nami. - Jeżeli chcesz mnie przeprosić to w porządku. Przeprosiny przyjęte. Czy teraz mam iść? - Wpadam na pomysł. Może dręczy cię sumienie i po to to wszystko. Nie zasługujesz na to, żebym cię wyręczała, żebym wybaczała. Właśnie do mnie dotarło, że ta uraza, ten ból, niszczy mnie od środka. Nie pójdę na przód bez pojednania. Rozstańmy się w zgodzie, jak cywilizowani ludzie.
Boli mnie serce.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
Wiesz, co jest największym problemem? Chciałbym martwić się tym, że jeśli teraz rzeczywiście odejdziesz, będę tęsknić tak bardzo jak w tym momencie, że będę zastanawiać się, co byłoby, gdybyś została. Paradoksalnie, byłoby dobrze, gdybym czuł się zraniony, opuszczony i samotny. Ale okrutna prawda jest taka - i wiemy to oboje - że minie parę dni, a ja zwyczajnie zapomnę. Wpadnę znów w wir pracy, zamknę się na całe tygodnie w bibliotece czy Departamencie - tam nie ma okien, nie wiadomo nawet, czy to dzień, czy noc - i tylko czasem pojawi się w mojej głowie myśl, że kiedyś cię znałem. Westchnę wtedy ciężko, zastanowię się, czy może nie napisać, ale przede mną będzie rozpoczęta już praca nad mózgiem mugoli i postanowię się do ciebie zwrócić po jej zakończeniu. Może obudzę się tak naprawdę koło sześćdziesiątki, wtedy zdarzyć się może cud i wytrwam w swoim postanowieniu. A ty odpiszesz mi ciepło i czule, lecz podpiszesz się innym nazwiskiem. Nie Sprout, nie Havisham.
Nie chcę tego innego nazwiska.
Nie chcę zapomnieć.
Nie odpowiadam na twoje pytanie, bo jest retoryczne.
- Nie - mówię znów stanowczo; ostatnio ciągle się powtarzam, nie wiem, czy to dobry znak. - To znaczy tak - poprawiam się, bo zaraz dociera do mnie, że nie znasz moich myśli. To naprawdę irytujące, byłoby o wiele łatwiej między nami i tak w życiu, po prostu, ale nie znasz i nic na to nie poradzę. - Chcę cię przeprosić. - Konkretyzuję, bo po krótkiej chwili zastanowienia stwierdzam, że przecież tak wiele skumulowałaś w swojej wypowiedzi stanowisk, do których mógłbym się odnieść, a ja mówię, jak zwykle, bardzo lakonicznie. Wzdycham - ta rozmowa mnie męczy, a za słabo umiem ukrywać emocje, by udawać, że jest inaczej.
- Powiedziałem, że nie możesz odejść. - Wyprowadzasz mnie z równowagi tymi pytaniami. Najpierw się przyzwyczaiłem, gdy się pojawiłaś, później odzwyczaiłem, kiedy zniknęłaś z mojego życia, teraz powinienem być znów przyzwyczajony, bo przecież Polly też ma podobny system działania, ale chyba nigdy nie będę sobie z tym radzić. Mam umysł jednowątkowy, jeśli chodzi o kwestie inne, niż naukowe. Jestem mężczyzną, nie mam podzielnej uwagi. Poza tym, jestem Billym Havishamem. - Chociaż faktycznie nie mogę ci tego zabronić - zauważam z pewną dozą niechęci, ale to ten krok, który czynię w stronę porozumienia. To nowość, po tylu latach chociaż tyle wiem o rozmowie z kobietami. Lepsze to niż nic. Chyba. - Nie po tym wszystkim. - Tutaj wykonuję nieokreślony ruch ręką, która jest równie sztywna, jak cała moja postać. Mam na myśli moje zamknięcie w mieszkaniu, nie każ mi tłumaczyć. - Ale chciałbym - kawałkuję wypowiedź, starając się dobrać odpowiednie słowa - móc. - Nie wiem czy patrzeć na ciebie, czy może lepiej na regały, za bardzo się denerwuję - Chciałbym wciąż - teraz już rzeczywiście gapię się gdzieś ponad twoją głową na tabliczkę działu zielarstwa - mieć do ciebie prawo - kończę wreszcie, z przerażeniem konstatując, że naprawdę t o powiedziałem.
To chyba najbardziej uczuciowa rzecz, jaką wyrzuciłem z siebie w przeciągu całego naszego pokręconego związku.
Całej znajomości.
Całego życia.
Drżą mi usta, oczy robią się coraz mokrzejsze. Zaciskam palce w pięść, za chwilę je rozluźniam. I tak w kółko. Rozładowuję w ten sposób emocje. Patrzę na ciebie doszukując się zmian. Nie widzę ich. Może jesteś odrobinę bardziej zmęczony. Może trochę strapiony moim widokiem. Mówię do ciebie, mówię, że odejdę, a ty mnie wciąż zatrzymujesz. Mało już mnie zraniłeś? Nadal chcesz się nade mną znęcać? Zlituj się człowieku. Nie jadłam nic dzisiaj, prawie mdleję. Zastanawiam się czy dobrze zrobiłam puszczając się regału, całkiem stabilnej opoki. Drgają mi kolana, mięciutkie, takie bezbronne. Czekam na twoje słowa, wiem, że rodzą się w bólach. Mnie boli ta bliskość i dalekość jednocześnie. Te trwające sekundy i minuty w twojej obecności. W niepewności co do twoich myśli, uczuć (czy posiadasz jakieś?), czy wreszcie tego, co chcesz mi powiedzieć. Chcesz, musisz, powinieneś - wydaje mi się to być bez znaczenia. Zależy mi na tym, żeby uspokoić oddech, sprawiać mniej idiotyczne wrażenie niż jest w rzeczywistości. Podejść do sytuacji na trzeźwo, odłożyć emocje na bok.
To takie trudne.
Patrzę na ciebie zdziwiona. Nie pamiętam, żebyś kiedykolwiek wcześniej był tak stanowczy. Nie wiem jak reagować. Nie spodziewałam się tego. Nie po tylu latach. Skoro mówisz prawdę dlaczego nie wyjawiłeś jej wcześniej? Zapomniałeś o mnie? To dlaczego mam wierzyć, że tym razem będziesz pamiętać? To skomplikowane.
- To… nie jest takie proste. - W końcu mówię to tobie, a nie tylko sobie. - Nie możesz tak nagle… po tylu latach. I oczekiwać, że od razu będzie jak dawniej - dodaję. Drapię się w kark, zerkając na leżącą na ziemi książkę. Zrobiło się niezręcznie. - Zaskoczyłeś mnie. Nie spodziewałam się takich słów podczas niespodziewanego spotkania. Czy mogę ci ufać? - Zrób coś. Nie wiem co, ale coś zrób. Przekonaj mnie albo znów zniknijmy ze swoich oczu, tym razem na zawsze.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
Nie mogę. Oczywiście, że nie mogę nic oczekiwać, bo zawiodłem zbyt wiele twoich oczekiwań, żeby teraz móc wymagać. Pytasz, a ja znów zamieram i milczę skonfundowany. Wyjątkowo wiem chyba, co chcesz usłyszeć. A ja chciałbym to powiedzieć. Chciałbym głośno zapewnić cię, że się zmieniłem, że dojrzałem, pamiętam o ważnych sprawach, nie tracę poczucia czasu, że kiedy coś ci obiecam, zrobię wszystko, żeby zostało spełnione. Chciałbym, naprawdę. Chciałbym, żeby to było prawdą.
Ale nie jest.
Nie jestem dobrym kłamcą, ale nie próbuję nawet znaleźć sposobu na to, by cię oszukać. Przecież należy ci się szczerość. Nie umiem dać ci opieki, nie umiem dać ci szczęścia, powinienem w takim razie dać ci przynajmniej tyle. Niepodważalne fakty wskazują na prawidłową odpowiedź i wiemy o tym oboje, choć próbujemy udawać, że jest inaczej. Przecież tak łatwo jest potwierdzić, ale co to zmieni? Wciąż żyć będziemy z wewnętrznym przekonaniem, że się mylimy, z poczuciem winy po zaakceptowaniu kłamstwa.
- Nie powinnaś - odpowiadam więc. Bo zasługujesz na prawdę. Jestem ci to winny, choć tyle po tych wszystkich krzywdach, jakie wyrządziłem. Czy ja cię rozczarowuję? Bo wiesz, jest mi źle, kiedy pomyślę, że spojrzysz na mnie tylko z żalem i odejdziesz, ale jestem też trochę z siebie zadowolony. Że nie mydlę ci oczu, egoistycznie chcąc zatrzymać przy sobie za wszelką cenę, gdy czuję, że przy tobie odetchnąłbym pełną piersią. Chciałbym, żebyś znalazła kogoś godnego zaufania. Kogoś, kto pamięta, kto się troszczy. Kto nigdy nie zapomni, jak bardzo jesteś dla niego ważna.
- Chciałbym, żebyś była szczęśliwa - mówię na głos, chociaż tego nie planowałem. Może moje strachy lepiej umieją o ciebie zadbać niż ja. Może zaryglowały drzwi, żebyś nie popełniła swojego życiowego błędu. Może te łzy wylane są niczym w porównaniu z losem, jaki by cię ze mną czekał.
Nie dowiemy się chyba nigdy.
- Ja chyba nie umiałbym tego zrobić - tłumaczę. Nie wiem, kogo próbuję przekonać tak naprawdę, siebie czy ciebie, ale postępuję mimowolnie krok do przodu, jakby to miało choć trochę pomóc w tej mojej małej mowie. Nie pomaga. Zamiast przypływu umiejętności perswazyjnych widzę z bliska twoje zaszklone oczy, a do nosa dociera zapach perfum pomieszanych z ziołami, które niezmiennie odznaczają się na twoich ubraniach. I paraliżuje mnie lęk. Że odejdziesz naprawdę. Czy ja umiałbym to przeżyć? Czy może zapomniał, nim pękłoby mi serce?
- Mógłbym dać ci pierścionek. - Słychać w moim głosie desperację, kiedy tak się odzywam nagle. Przecież powiedziałem - lepiej dla ciebie byłoby odejść, a ja nie mogę być egoistą. Nie mogę. Więc czemu jestem? Czemu tak usilnie próbuję cię przekonać? - Ale czy to by było dla ciebie dobre? Czy ty byś umiała z tym żyć? Czy nie zraniłbym cię znowu, będąc po prostu sobą? - pytam z paniką, pytam niepewnie. Nie mogę obiecać przecież, że stanę się innym człowiekiem. Mężczyzną z twoich snów i marzeń. Może mnie sobie wymyśliłaś, a potem obudziłaś się w rzeczywistości i dlatego myślałaś, że moglibyśmy. Że moglibyśmy m y.
Czekam aż wydusisz z siebie cokolwiek. Tak, wiem, męczy cię to. Nie masz wyboru. Jesteś mi to winien. Tę chwilę męczarni, która jest niczym przy moich kilku latach. Naturalnie, że nie myślałam o tobie w kółko, miałam dużo własnych spraw na głowie. Jednak to wszystko powracało co jakiś czas jak bumerang. Nie potrafię o tobie zapomnieć tak zupełnie. Zazdroszczę ci tej umiejętności. Odpłynięcia w zupełnie inną krainę, gdzie nikt cię nie niepokoi. Skoncentrowany na celu nie zauważasz niczego innego po drodze, odcinasz się grubym murem od trosk i niepowodzeń. To piękne, tylko niesamowicie trudne do przeżycia tego we dwoje. To musi być jednoosobowa, samotna droga. Czy nawet ciebie to czasem nie męczy?
Nie powinnam. Doceniam twoją szczerość, nawet pomimo bólu rozlewającego się nieprzyjemnym ciepłem po całym ciele. Chcę odejść, tak zupełnie. Rozpłynąć się cicho na wietrze, zaszyć w mieszkaniu na długie miesiące objadając się wszystkimi lodami świata. Znowu mam cierpieć, a pocieszenie w postaci jasno przekazanych przez ciebie informacji jest dość wątłe, wręcz marne. Nie dodaje mi ani odrobiny otuchy. Mrugam energicznie chcąc odgonić cisnące się w kącikach oczu łzy – nie przystoi płakać w miejscu publicznym. Wiem, że tego nie lubisz. Nawet w takiej chwili myślę o tobie, nie umiem inaczej.
Podjęłam heroiczną decyzję o obróceniu się na pięcie i odejściu, a wtedy ty mówisz dalej. Nadal boli mnie serce, patrzę gdzieś nieprzytomnie w bok, zaciskam mocno usta nie chcąc wprawiać je w drżenie. Wiem do czego to prowadzi. Do niczego. Szkoda jedynie, że na te słowa musiałam czekać tak długo.
Kiedyś o tym marzyłam. O pierścionku, o nas, wspólnym życiu. Tylko czy nadal tego chciałam? Jakaś część mnie na pewno. Rozum się jednak bardzo buntował i trudno mu się dziwić. Chciał dla mnie jak najlepiej.
- Żyłam z tobą dosyć długo. - Przypomniałam mu. Głos mi się lekko załamywał. - Pewnie nie wiesz - zaczęłam. Skąd mógłbyś wiedzieć, nie mamy wspólnych znajomych. - ale pracuję teraz w Hogwarcie. Jako nauczycielka zielarstwa. Mam czas tylko w weekendy i przerwy wolne od szkoły. - Kończę. Czyżby to była desperacka próba podjęcia wyzwania? - Wiem jaki jesteś. Nie chcę, żebyś uciekał przed problemami tylko je rozwiązywał. Lub mówił, że musisz to przemyśleć, a potem zwyczajnie się odzywał. Nie zostawiał mnie w niewiedzy. - Wiem, że to i tak sporo. Nie można jednak tylko brać, czasem trzeba coś dać. To nie są wygórowane prośby. Naprawdę.
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
Wiesz, nie ukrywam, że byłoby o wiele, wiele łatwiej, gdybyś jednak była nieco bardziej stanowcza. Ja tutaj się miotam, nie umiem podjąć decyzji - no najwyraźniej jednak jestem okropnym egoistą, że nie mogę dać ci odejść tak po prostu - a ty niby chcesz uciec, ale nie dajesz konkretnego znaku. Gdybyś powiedziała, że kogoś masz, że mnie nie chcesz, że po prostu mój widok cię mierzi, to przecież bym zrozumiał. To znaczy, byłoby mi na pewno niezwykle źle, ale nie jestem tym typem, który zatrzymuje osobę zdecydowaną na odejście.
Niestety.
No więc d l a c z e g o tak nie powiesz? Dlaczego wciąż stoisz tutaj, patrzysz na mnie tymi smutnymi oczami rozdzierającymi moje serce jak nożyczki papier na książki, mówisz mi o swoim planie tygodnia, o swoim życiu, o tym, jaki powinienem być? Patrzę na ciebie z powątpiewaniem nie tylko dlatego, że żądasz ode mnie czynów bohaterskich, ale i ze względu na to, że nieco gubię wątek. Trudno mi się domyślić, o co ci właściwie chodzi, przecież wiesz. Więc kiedy nie odchodzisz, ale i nie zgadzasz się, mówisz do mnie o takich rzeczach, sam już nie wiem, czy powinienem cię przytulić czy przyznać, że jestem okropny.
- Co mam zrobić? - pytam w końcu bardzo cicho i robię jeszcze krok w twoją stronę. Nie wiem, czy tłumaczysz mi właśnie, że to nie ma sensu, czy może ta moja cząstka ciebie próbuje przebić się przez mur rozsądku i oczywistości. Nie jestem człowiekiem, w którym ktokolwiek mógłby czy powinien się zakochać. Nie jestem dobrym materiałem na opiekuna dla rybek, a co dopiero mówić o byciu mężem czy ojcem. Ale stoisz tutaj, na wyciągnięcie ręki, nie odchodzisz. Zupełnie jakbyś...
Nie czekam na odpowiedź, wszystko dzieje się jakoś tak szybko, kiedy poddaję się nieoczekiwanemu impulsowi. Sztywna sylwetka zyskuje na moment dynamikę, a ja, chociaż nie umiem okazywać uczuć, otwieram nieporadnie ramiona, by cię w nich zamknąć choć na moment. Może mnie odepchniesz, może wyśmiejesz ten uścisk manekina, ale to potrzeba silniejsza ode mnie. Czuję jak miękkie masz włosy, jak słodko pachniesz, i jak bije ci gwałtownie serce. Tuż obok mojego.
To tylko gest, on nic nie rozwiąże, nie zastąpi rozmowy, jaką odbyć powinniśmy; słów, które rodzić się będą w bólach w moim umyśle, a potem niepewnie przechodzić przez krtań, ale to jeden z tych nielicznych przypadków, gdy przytulam kogoś i sam czuję z tego powodu zadowolenie. Zwykle to trochę mechaniczny gest wynikający z wiedzy, że ludzie tego potrzebują. Mama, Polly, ty.
- Chodźmy coś zjeść - proponuję, otulając ciepłym powietrzem czubek twojej głowy. Porzucę dla ciebie książki, całą księgarnię.
Ale chodźmy.
Nadal nie wiesz co robić. Mówię do ciebie jasno, wytłuszczam wielkimi literami moje oczekiwania. Na próżno. Z moich ust wyrywa się głośne westchnięcie, takie z pogranicza rezygnacji. Nie mogę robić za ciebie wszystkiego. Potrzebuję mężczyzny, nie wiecznego dziecka do opieki. Mam małą Megi, mam Sophię nieradzącą sobie po śmierci rodziców, mam dużo na głowie. Cały świat do zbawienia, rośliny do podlania lub nakarmienia, tak mało mam czasu. Ulżyj mi choć odrobinę, weź coś w swoje ręce i nie oglądaj się na mnie. Zdaj się na instynkt, ale zadziałaj.
Wiele mogłabym się po tobie spodziewać, ale nie tego. Nie tego, że znajdziesz się nagle tak blisko. Że poczuję twoją obecność tak mocno fizycznie. Twoje ramiona, ciepło ciała, zapach kręcący w nosie i szybki rytm serca. To dla mnie tak dużo. Tak dużo na raz. Początkowo stoję sztywno, z opuszczonymi w dół rękoma, ale nie długo. Obejmuję cię nimi, zaskoczona, ale zadowolona. Nie jestem pewna co to oznacza, wiem tylko, że nogi mi się tak mocno nie uginają, odnoszę wrażenie, że stoję stabilnie. Po raz pierwszy odkąd cię dziś zobaczyłam.
- Chodźmy - mówię do twojej klatki piersiowej, nie do końca wiedząc czy naprawdę chcę iść. Tak mi dobrze. Dopiero głośne burczenie żołądka oznajmia mi, że nie ma chwili dłużej do stracenia. Odsuwam się, odkładamy książkę na regał, wychodzimy. Razem, a jednak osobno. W to samo miejsce, w inną rzeczywistość.
zt. x2
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
Ponoć sposobów na hodowanie ciepłolubnych roślin zimą było naprawdę wiele. Dynie okazywały się jednak bardzo oporne, o czym przekonać się miała okazję Eileen - gajowa Hogwartu, którą od dłuższego czasu upraszano o świeżo zerwane składniki na dyniowy sok. Jednak pomimo największych starań i najlepiej rzuconych zaklęć oszukać naturę wcale nie jest tak łatwo: łodygi łamały się, a same dynie za nic w świecie nie chciały urosnąć do przyzwoitej wielkości. Gdy wszystkie znane sposoby już zawiodły (może miała z tym coś wspólnego jakaś epidemia, na przykład choroba wściekłych dyń?), pozostało poszukać pomocy w literaturze. Ostatnimi czasy pewna dobrze znana w zielarskim światku czarownica, ekspertka od przydomowych ogródków, wydała książkę zatytułowaną "20 porad jak ujarzmić niepokorne dyniowce". W nadziei, że w jej nowym dziele Eileen odnajdzie odpowiedzi na wszystkie swoje pytania, udała się do Esów i Floresów.
Łatwo się domyślić, że tego dnia wycieczka do księgarni na ulicy Pokątnej nie była najlepszym pomysłem. Gromadziły się w niej bowiem tłumy ludzi, a wszystko dlatego, że dzisiaj znany autor romansów, Abraham Rowston, rozdawał autografy w związku z premierą swojego nowego dzieła, "Wilkołaczego głodu". Z jakiegoś powodu Titus odczuwał silną potrzebę, żeby je kupić, i to czym prędzej - kto wie, może poprosiła go o to jedna z ciotek, może miało służyć to za prezent bądź sam panicz Ollivander lubił zaczytywać się w historiach miłosnych dotkniętych klątwą czarodziejów? Jedno jest pewne: wejście do księgarni, a co dopiero dokonanie zakupu, może być nie lada wyzwaniem.
Eileen nie miała pojęcia, jaką apokalipsę zastanie w momencie przekroczenia progu sklepu - ludzi było w środku tak wielu, że niemal nie dało się oddychać. W momencie przedzierania się pomiędzy niebosiężnymi regałami kobieta mogła być już pewna, że zdobycie upragnionego poradnika okaże się o wiele trudniejszym zadaniem, niż pierwotnie jej się zdawało. Titusowi również zależało na czasie; spróbował więc okrążyć tłumy i dotrzeć bliżej lady sklepowej inną alejką sklepu. Przypadek sprawił, że na jednym ze skrzyżowań ścieżek Eileen i Titus dość dosłownie na siebie wpadli. Niestety, w tym samym czasie "Potworna księga potworów", którą próbował przelewitować nad ich głowami jeden z pracowników sklepu, z hukiem wpadła w sąsiedni regał i wywołała katastrofę. Włochata książka zębiskami zaczęła wgryzać się w inne dzieła, które wkrótce pospadały na posadzkę. Z jednego tomiszcza po otwarciu wylała się jakby kolorowa, lepka kałuża przypominająca tęczę, inna księga po zderzeniu z posadzką zaczęła na cały głos fałszować świąteczne przyśpiewki, część dzieł uniosła się i poczęła kręcić niczym w wirze; niesamowite rzeczy działy się też z wieloma innymi książkami i wszystko wskazywało na to, że przyczyną zamieszania są Eileen i Titus. Klienci zauważyli, że coś jest nie tak, jedna z ksiąg wystrzeliła jak z armaty i trafiła Abrahama Rowstona prosto w skroń, powalając go bez przytomności na ziemię. Jego fani oburzyli się, niektóre panie wydobyły z siebie pisk. Domniemanych sprawców katastrofy dostrzegł któryś z pracowników księgarni, zaczął wymachiwać groźnie ręką i przedzierał się w ich kierunku przez tłumy, wyglądając, jakby nie miał najlepszych intencji.
Na dodatek pozostawała kwestia tego, że zarówno Eileen, jak i Titusowi niezwykle zależało na dokonaniu dzisiaj zakupu...
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Dynie ostatnio były jej zmorą, spijały z niej ostatnie soki, spędzały sen z powiek. Musiała trzymać się terminów, bo oczywiście wróg nie śpi i każda niedyspozycja z czyjejkolwiek strony w hogwarckim sztabie pedagogicznym była karana. Wolała tego uniknąć. Więc szukała. Szukała sposobów na przesadzenie, a potem na wyhodowanie jak największych dyń, żeby uczniowie nie narzekali na brak soku dyniowego pod swoimi nosami. Szukała w bibliotece Hogwartu i pytała ojca, czy nie ma czegoś przydatnego w swoim domu, ale niestety żadnych materiałów do ręki nie dostała. Powiedział jej jednak, że niedawno ktoś w Ministerstwie oszalał na punkcie pewnej książki, która niedawno co zasiedliła księgarniane półki. "20 porad jak ujarzmić niepokorne dyniowce". Musiała ją kupić, cholera, choćby nie wiem co!
Od kiedy uświadomiła sobie, że te pomarańczowe bulwy stoją na drodze do jej bezpiecznych powrotów do chatki, postawiła sobie za punkt honoru, żeby je przesadzić w inne miejsce i otoczyć taką opieką, na jaką po prawdzie zasługiwały. Cierpliwie poczekała na sobotę i dopiero wtedy postanowiła aportować się na ulicę Pokątną. Nie miała pojęcia, że natrafi akurat na olbrzymi korek niemal trąbiący przed "Esami i Floresami". Stanęła na palcach i wyjrzała ponad ramionami zgromadzonych przed księgarnią czarodziejami i czarownicami, żeby sprawdzić, co się działo. Tuż obok drzwi stała tabliczka z plakatem promującym wielkie wydarzenie - "Premiera "Wilkołaczego głodu", dzieła znanego Abrahama Rowstona, już dziś w "Esach i Floresach"!".
Westchnęła tylko i wywróciła oczami, bo niczego podobnego niestety się nie spodziewała. A teraz będzie stała tutaj jak kołek i czekała, aż ci ludzie nasycą swoje żądne romansów nosy zapachem świeżego atramentu wysychającego w kształt autografu pisarza. Zawsze o to chodziło. O autograf. Jakby był ważniejszy od samej treści książki!
- Ja przepraszam państwa, chciałabym przejść, przepraszam! - upraszała się o przesunięcie kilka chwil po tym, jak pomyślała o tym, że jednak tu ugrzęźnie.
Zaczęła się przedzierać się przez tabuny wrogów, nadużywając przy tym słowa przepraszam.
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Wilde dnia 30.10.16 0:16, w całości zmieniany 1 raz
Wilkołaczy głód - czekał na premierę tej książki od miesięcy! Serio, Titus naprawdę lubił romanse - jako zagorzały czytelnik wszystkiego co wpadnie mu w ręce, nie mógłby wzgardzić tak wspaniałą pozycją i musiał, po prostu MUSIAŁ, mieć ją na swoim regale. A jakby jeszcze udało mu się zdobyć autograf autora to byłoby po prostu bajecznie! Poprosi pana Rowstona żeby mu napisał jakąś ładną dedykację, na przykład - Dla mojego największego fana, albo coś w rodzaju - Pamiętaj Titusie, że każda potwora znajdzie swojego adoratora... lub adoratorkę. Ostatecznie jak powieść jednak nie przypadnie mu do gustu to da ją Lotcie w prezencie na ich miesięcznicę. Zawsze to jakiś pomysł.
W każdym razie pojawił się przed księgarnią zdecydowanie za późno - wszędzie roiło się od czarodziei i czarownic (głównie czarownic). A mógł koczować tu od rana! No nic, stało się, zaś on musiał teraz przedrzeć się przez tłum rozentuzjazmowanych kobiet. Gdyby sam był panną to pewnie łokcie poszłyby w ruch, a tak? Tak zostało mu wciśnięcie się do środka i szukanie innej drogi niźli zakorkowane przejścia pomiędzy regałami. A wierzcie, że było to prawie niewykonalne! Na szczęście gdzieś pomiędzy półkami z poezją i podręcznikami było nieco luźniej - ruszył więc tamtędy z zamiarem dostania się do kasy... Niestety i tu napotkał pewną przeszkodę. Przeszkodę w postaci swojej nauczycielki zielarstwa, w którą wpadł całym ciałem w dodatku w taką siłą, że pewnie obydwoje zaliczyli bliskie spotkanie z podłogą, a jakby tego było mało, pokaźnych rozmiarów romans wypadł mu z rąk wystrzeliwując w górę jak pocisk i strącając lecącą ponad ich głowami Potworną księgę potworów. Titus aż krzyknął, a przecież był to dopiero początek najprawdziwszej katastrofy! Cóż za niefart! Chciał tylko oddać się zaczytywaniu w słodkich akapitach romansów, natomiast zamiast tego otrzyma pewnie dożywotni zakaz wstępu do księgarni...
If they can do it,
why not us?
- Titus, no nie leż tak, musimy uciekać! - wyciągnęła do niego dłoń, pomagając mu wstać na równe nogi i spojrzała przed siebie.
W tym momencie dojrzała pomarańczową okładkę książki, po którą przyszła, przez którą na jej twarz lśniła od srebrnego pyłu i za którą musiała teraz cierpieć! Ona tego tak nie zostawi, na wszystkie króliki tego świata!
Spojrzała na młodego Ollivandera z tak ogromną wolą walki, że większą mógł już się tylko pochwalić gladiator z krwi i kości. Musieli się jakoś przedrzeć przez te tabuny rozwścieczonych czarodziejów i czarownic próbujących ratować biednego Rowstona. Ale może to był właśnie najodpowiedniejszy moment na to, żeby wmieszać się w tłum i chociaż przez chwilę poudawać użytkowników peleryny niewidki.
- Szukałeś tu czegoś ważnego? Może uda nam się jeszcze dokonać zakupu!
Albo ukraść. Tę jednak myśl postanowiła zamieść szybko pod dywan niechcianych bodźców lawinowo napływających z zewnątrz.
Nasze serca świecą w mroku
- Dziękuję... - mruknął, wciąż będąc w niemałym szoku i wciąż przykładając dłoń do zaczerwienionego czoła. Gdzieś z tyłu usłyszał oburzony krzyk księgarza, a później głuchy stukot i kolejne przerażone wrzaski - jego idol, pan Rowston, leżał właśnie na podłodze powalony jakimś grubym egzemplarzem. No i masz! Ollivander mógł pożegnać się z autografem, a jeśli tak dalej pójdzie to będzie też mógł pożegnać się z życiem, bo rozwścieczone stado fanek już szukało wzrokiem sprawców tego zamieszania.
- Ja... tu... ja... przyszedłem po książkę. - stwierdził, bardzo zresztą inteligentnie - kto w końcu przychodził do księgarni po książki? - Znaczy po ten nowy romans... dla matki. - w samotności mógł zaczytywać się w romansach, ale raczej nie chciał żeby jego była nauczycielka się o tym dowiedziała. Już znikali gdzieś w tłumie, już mogli uciekać, kiedy obydwoje usłyszeli za sobą krzyki księgarza - stać! zapłacicie za to! pan Rowston leży...! - nie zdążył dokończyć, bo Ollivander zaraz odwrócił się w jego kierunku posyłając mu groźne spojrzenie. Raczej nie wrzeszczał na ludzi, raczej był miłym człowiekiem i raczej nie odnajdywał się w awanturach, ale wiedział także, że ludzie nie lubią wchodzić w dyskusje w rozwścieczonymi szlachcicami.
- Jak pan śmie! - ryknął - Wie pan kim ja w ogóle jestem?! Wie pan na kogo pan wrzeszczy?! I kogo oskarża?! - złapał Eileen za nadgarstek, żeby mu czasem nie uciekła, bo nie chciał teraz zostawać tutaj sam - I przede wszystkim o co pan oskarża?! Czy ja wyglądam na kogoś, kto tu przyszedł narobić rabanu?! Ja nie mam czasu na takie zabawy! Wie pan jakim jestem zapracowanym człowiekiem?! Nie wie pan! Bo skąd ma pan wiedzieć! Chociaż powinien pan to wiedzieć! - gość rozchylił usta, ale Titus uciszył go unosząc wolną dłoń - Jeszcze nie skończyłem, proszę mi nie przerywać! Otóż ta pańska książka, ta o potworach, najpierw zaatakowała mnie, a później jeszcze tą panią! - potrząsnął dłonią Eileen, nieznacznie ją przy tym unosząc - Czy pan widzi jak ta pani wygląda?! Czy ona ma teraz wyjść tak na uli... - znowu wrzeszczał, ale tym razem to jemu coś przerwało - Potworna księga potworów jak na zawołanie wgryzła mu się w powłóczystą szatę, pożerając jej koniec, więc Ollivander nieznacznie podwinął materiał sprawiając, że księga zawisła w powietrzu - Czy pan to widzi?! Czy pan wie ile kosztowała ta szata?! To najnowszy model z domu mody Parkinson! Oooo, to pan nam za to zapłaci, mi i tej pani, bo ja tego tak nie zostawię! - i posłał mu ostatnie groźne spojrzenie, mając szczerą nadzieję, że owy mężczyzna nie okaże się jednak jakimś wyjątkowo odważnym księgarzem.
If they can do it,
why not us?
Strona 2 z 4 • 1, 2, 3, 4