Gabinet Percivala
AutorWiadomość
Gabinet Percivala
Gabinet może i nie zachwyca przestronnością ani elegancją, ale z całą pewnością jest wygodny. Niedawno położona tapeta i zdobiony dywan znalazły się tutaj już po objęciu stanowiska przez Percivala. Większość mebli - drewniane regały, rzeźbione biurko, skórzany fotel oraz krzesła dla nielicznych interesantów - dostały mu się z kolei w spadku po poprzednim właścicielu, stąd widoczne nadgryzienie zębem czasu. Znajdujące się na centralnej ścianie półki zapełnione są książkami w różnych językach, traktującymi głównie o odległych krajach, w których wciąż spotkać można dziko żyjące smoki; zabudowane szafki kryją w sobie pergaminy ze sprawozdaniami z zakończonych i rozliczonych wypraw, szuflady - z tych świeższych bądź wciąż trwających. Blat biurka jest zazwyczaj całkowicie zastawiony szpargałami: czekającymi na przejrzenie dokumentami, przeczytanymi do połowy listami, piórami, buteleczkami z atramentem; znaleźć można tam również samoczyszczącą się popielniczkę, talię czarodziejskich kart, opakowanie przysmaku dla sów i podręczny globus z kolorowymi kropkami, oznaczającymi pozycje przebywających w terenie grup badawczych. Na lewej ścianie znajduje się sporych rozmiarów okno, na tej naprzeciwko regałów - stara, ścienna mapa świata. W kącie gabinetu stoi klatka, zauważyć można też kilka drewnianych skrzyń i skrzyneczek z niewiadomą zawartością. Trudny do zignorowania stolik szachowy również został odziedziczony po poprzednim lokatorze, a nowy jakoś nigdy nie znalazł czasu ani chęci, żeby się go pozbyć. Upchnięte za plecami Percivala radio nastawione jest zwykle na stację nadającą bluesowe piosenki; w gabinecie unosi się słaby zapach dymu papierosowego.
| 12 listopada
Za dwadzieścia dwunasta, za piętnaście, za osiem. Wskazówki wiszącego na ścianie zegara zdawały się przesuwać nieznośnie wolno, odmierzając upływający czas minuta po minucie i sekunda po sekundzie, a siedzący za biurkiem mężczyzna był każdej z nich boleśnie świadomy, mimo że, teoretycznie, zajęty był czytaniem długiego, wypełnionego zgrabnym pismem raportu. Rolka pergaminu od dłuższej chwili tkwiła jednak w bezruchu, a zielone oczy śledziły tekst nieprzytomnie, tak naprawdę wcale nie dostrzegając sensu w niekończących się ciągach znaków. Coraz częściej zresztą odrywały się od lektury, żeby podążyć do wspomnianej już wcześniej, błyszczącej tarczy; następnie spomiędzy warg wydobywało się ciche westchnienie i cała sekwencja ruchów oraz drobnych gestów zaczynała się od początku.
O dwunastej do nerwowego zerkania dołączyło postukiwanie stopą o wypolerowany parkiet. Pięć minut po wybiciu południa Percival przestał już nawet udawać zainteresowanie sprawozdaniem; pergamin zwinął się w rulon i sturlał po blacie, zatrzymując się pod jednym z regałów pod ścianą. Nott podniósł się z fotela i zaczął nerwowo chodzić po pomieszczeniu, walcząc z naglącą potrzebą zapalenia. Jego wzrok powędrował do wiszącej na ścianie mapy świata, na której oprócz kolorowych pinezek, pojawiły się niedawno również niepokojące, jaskrawe znaki zapytania. Minęły kolejne dwie minuty, w czasie których mężczyzna zdążył trzy razy wyjrzeć przez okno, dwa razy włączyć i wyłączyć trzeszczące radio oraz wrócić do nerwowej wędrówki między sąsiednimi kątami pomieszczenia.
O dwunastej dwanaście rozległo się głośne pukanie, a następnie drzwi uchyliły się, ukazując niską sylwetkę młodego czarodzieja, ubranego w długi, podróżny płaszcz i ubłocone buty. – Doge – mruknął Percival, witając się pospiesznie i krótko ściskając dłoń przybysza. Była szorstka i pokryta zaleczonymi śladami po poparzeniach. Spóźniłeś się, miał ochotę dodać, jednak zamiast tego po prostu pokręcił głową, wpatrując się w zmęczoną, pucołowatą twarz z widocznym wyczekiwaniem. Jasne oczy mężczyzny błyszczały w lekkim, słabo skrywanym podekscytowaniu, a w spojrzeniu miał coś świeżego – czego z całą pewnością nie można było powiedzieć o jego włosach, którym należało się porządne mycie. Płowa fryzura pozostawała w niemal groteskowym nieładzie, długie kosmyki sterczały we wszystkie strony, sztywne od kurzu; lewa strona wyglądała na nadpaloną.
– Nott. Siadaj – odezwał się czarodziej nazwany Dogem, po czym sam zajął wolne krzesło przy biurku. Percival bez słowa opadł na fotel, nie zwracając uwagi, że właśnie wydano mu polecenie w jego własnym gabinecie.
– Ale ambaras – westchnął mężczyzna, przecierając twarz dłonią. Długie nogi wyciągnął luźno przed siebie, opierając się ciężko o drewniane oparcie; widać było, że mimo nerwowości swojego rozmówcy, czuł się całkowicie swobodnie. – Ale ambaras – powtórzył, zawieszając wreszcie spojrzenie gdzieś w okolicach ciemnozielonych oczu. – Masz tu jakąś kawę?
Percival sięgnął po różdżkę i machnął nią nieco niecierpliwie, przywołując dzbanek czarnej jak noc kawy i dwie filiżanki. Dzbanek przechylił się, rozlewając płyn do porcelanowych naczyń i część rozchlapując prosto na leżące na blacie dokumenty. – Znaleźliście ich? – zapytał, nie wytrzymując w końcu przedłużającego się milczenia. Mówiąc to, odruchowo spojrzał na stojący obok globus, na którym niewielkie, czerwone kropki układały się w identyczny wzór jak pinezki na mapie.
Rzadko zdarzało mu się zachowywać w pracy tak nerwowo; odkąd przeniósł się z terenu do biura, częściej się nudził, niż przejmował, ale tym razem sprawa wyglądała poważnie. Jeden z zespołów przebywających aktualnie na zorganizowanej przez niego wyprawie, przestał kontaktować się z departamentem dwa tygodnie temu. Termin zaplanowanego powrotu minął początkiem listopada i chociaż spóźnienia w tym względzie były całkiem normalne, to zupełny brak kontaktu – już nie. Od tygodnia druga grupa, wysłana w ślad za pierwszą, próbowała zlokalizować zaginionych badaczy; Doge dowodził poszukiwaniami i jak wynikało z lakonicznej notatki przesłanej na biurko Percivala dzisiaj rano, właśnie wrócił razem ze swoimi ludźmi do Londynu. Wyraźne podenerwowanie Notta wydawało się więc całkiem usprawiedliwione; w końcu nie codziennie piątka czarodziejów, za którą jest się odpowiedzialnym, rozpływa się w powietrzu.
Na Doge’u wychodzący z siebie rozmówca nie robił jednak specjalnego wrażenia. Podróżnik pociągnął spory łyk kawy, niespiesznie odstawił filiżankę na blat i dopiero wtedy podjął temat. – No pewnie, że znaleźliśmy – powiedział, splatając spracowane dłonie na klatce piersiowej. – Właśnie eskortujemy ich z powrotem do kraju. Spokojnie, wszyscy żyją – dodał, widząc, jak Percival prawie wstaje z fotela. – Mieli trochę przygód po drodze, nie uwierzysz, jak ci opowiem. – Wyprostował się, po raz pierwszy od momentu wejścia do gabinetu wyglądając na poruszonego. Najwidoczniej od samego rana nie mógł doczekać się podzielenia się tą historią; wziął do ręki filiżankę, biorąc kolejny łyk ciemnego napoju.
– Znaleźliście ich w…? – ponaglił go mężczyzna za biurkiem, odprężając się nieco na wieść o rychłym, szczęśliwym powrocie zespołu, ale nadal chcąc jak najszybciej wypełnić ziejące w posiadanych informacjach luki.
– W Turcji, oczywiście – odpowiedział blondyn, kiwając głową. – Byli tam już dwa tygodnie temu, wtedy, kiedy przyszedł ostatni list. Pamiętasz, że mieli sprawdzić cynk o porzuconych jajach trójogona edalskiego? – zapytał. Percival skinął szybko głową. Przez ostatni tydzień czytał ten list tyle razy, że pierwotnie zwinięty w rulon pergamin, leżał na blacie całkowicie płasko. – Cóż, znaleźli legowisko, ale w pobliżu nie było śladu ani po jajach, ani po matce.
– Smoki zdążyły się wykluć?
– Tak na początku pomyśleli, ale nie było też żadnych skorup. Odkryli za to ślady butów.
– Ktoś dotarł tam przed nimi?
– Na to wyglądało. Nie ucieszyli się zbytnio, ale co mieli zrobić? Dookoła jest pełno mugolskich wiosek, nie mogli po prostu zacząć wypytywać, czy ktoś nie znalazł przypadkiem kilku smoczych jaj. Pokręcili się chwilę po okolicy, niczego nie znaleźli, no i Blake stwierdził, że wracają.
Percy pokiwał głową. Do tej pory wszystko wydawało się układać w logiczną całość, jednak sytuacja, którą opisywał Doge, miała miejsce dwa tygodnie wcześniej. Nic, co powiedział, nie wyjaśniało opóźnienia. – Ale nie wrócili – mruknął, mało dyplomatycznie popędzając mężczyznę.
– No nie, tu właśnie zaczyna się robić ciekawie. Po drodze zatrzymali się w jakimś czarodziejskim zajeździe, chcieli odpocząć, no i napić się ognistej z lokalnymi. I wyobraź sobie – kontynuował, poprawiając się na krześle – Rockeby gra z jednym typkiem w karty, opowiada trochę o swoim zawodzie, gadka szmatka. I nagle ten koleś – słuchaj – nagle ten koleś wylatuje z pytaniem, czy nie chciałby od niego kupić jaja trójogona.
– Idiota.
– I to jaki. Chyba wziął Rockeby’ego za pasjonata-kolekcjonera, nie za pracownika ministerstwa. Albo po prostu bardzo mu się spieszyło, w każdym razie – niesamowicie go do tego zakupu zachęcał. Chłopaki na początku chcieli go od razu zwinąć, ale wtedy mieliby tylko jedno jajo – a wiedzieli, że było ich co najmniej kilka. No więc Rockeby zaczął go podpuszczać, że jasne, kupiłby, ale najchętniej od razu cały miot. I umówili się na następny dzień, że razem z kumplami zbiorą kasę i zorganizują wymianę. – Blondyn pokręcił z dezaprobatą głową, jakby chciał powiedzieć: amatorzy. – Poszli tam z rana i od razu stało się jasne, dlaczego typkowi się tak spieszyło. Smoki zaczęły się wykluwać, jeden nawet już wylazł i próbował zrobić im z tej kryjówki kominek. Nie mieli pojęcia, co z nim zrobić, chyba pierwszy raz w życiu widzieli bestię na oczy. Wydawało się, że zrobią wszystko, żeby pozbyć się kłopotu, ale nie zareagowali za dobrze, kiedy się w końcu dowiedzieli, że mają do czynienia z ministerstwem.
– Zaatakowali ich?
– Merlinie, nie. To byli jacyś podrzędni przemytnicy, nie kryminaliści. Ale nagle stracili ochotę do rozmowy, większość z nich nie mówiła zresztą nawet po angielsku, wrzeszczeli coś po turecku. Nasi próbowali załagodzić sytuację, wyjaśnić, że chcą tylko smoki, ale tamci byli pewni, że ich aresztują. Cóż, powinni byli, z tym, że mieli bardziej naglące sprawy na głowie. Wreszcie ci idioci wystraszyli się na dobre i się deportowali, trolle wiedzą gdzie. – Zamilkł na chwilę, robiąc przerwę na nabranie powietrza. Usadowił się wygodniej na krześle, przeczesując palcami brudne włosy – kiedy to zrobił, trochę spalonych końcówek opadło mu na ramiona i przykleiło się do ciemnego płaszcza.
Percival zdążył już uspokoić się nieco i nawet zdecydował się wziąć do ręki swoją filiżankę z kawą, przez moment żałując, że Doge nie poprosił o coś mocniejszego. Czarny płyn smakował w jego ocenie jak pomyje. – Zabrali jaja i pisklę?
– No pewnie, ale to nie był koniec problemów. Zanim dotarli do granicy z Bułgarią, wykluł im się jeszcze jeden. Dwa smoki, trzy jaja – nie mieli łatwej podróży. A jeszcze ci tureccy kretyni z czarodziejskiej straży granicznej podnieśli raban, że Blake i reszta nie mają pozwolenia na wywiezienie z kraju żywych stworzeń. Nie wiem, co im to robiło za różnicę, czy smoki siedziały w skorupach, czy w klatkach – ale uparli się i koniec.
Percival pokręcił głową. Jednej rzeczy nadal nie rozumiał. – Nasi nie wysłali sowy?
– Wysłali, a jakże. Ale to szmat drogi, nie zdziwiłbym się, gdyby list dotarł za parę dni. Albo nie dotarł wcale. Całe szczęście, że ich znaleźliśmy, bo jakby wykluła się reszta, to mieliby naprawdę przeje… No, nie byłoby ciekawie. Już i tak byli wykończeni.
– Ale Turcy już ich nie trzymają?
– Nie, nasz departament w mig załatwił wszystkie zezwolenia, chociaż moim zdaniem po prostu chodziło o kasę. Opłaty za przewiezienie smoka są trzy razy wyższe niż za przewiezienie jaja. Kretyństwo. W każdym razie – dopił kawę, odstawił filiżankę na blat i podniósł się z krzesła – najdalej za tydzień będziesz miał swoich ludzi z powrotem, zacznij lepiej kombinować, co zrobić z dodatkowymi członkami w ekipie. – Uśmiechnął się z przekąsem.
Nott również wstał, czując się zdecydowanie spokojniej, niż jeszcze dziesięć minut temu. – Dobra robota – powiedział, po raz drugi ściskając dłoń Doge’owi. Odprowadził go spojrzeniem do wyjścia, a kiedy drzwi się zamknęły, opadł z westchnieniem z powrotem na fotel. Machnął różdżką, usuwając z blatu czajnik, filiżanki i okrągłe plamy z kawy, po czym przysunął się do biurka, sięgając po pióro oraz czysty arkusz pergaminu.
Peak District, naskrobał na samej górze. Nadeszła pora, żeby zapytać, czy nie znaleźliby miejsca dla piątki nowych lokatorów.
| zt
Za dwadzieścia dwunasta, za piętnaście, za osiem. Wskazówki wiszącego na ścianie zegara zdawały się przesuwać nieznośnie wolno, odmierzając upływający czas minuta po minucie i sekunda po sekundzie, a siedzący za biurkiem mężczyzna był każdej z nich boleśnie świadomy, mimo że, teoretycznie, zajęty był czytaniem długiego, wypełnionego zgrabnym pismem raportu. Rolka pergaminu od dłuższej chwili tkwiła jednak w bezruchu, a zielone oczy śledziły tekst nieprzytomnie, tak naprawdę wcale nie dostrzegając sensu w niekończących się ciągach znaków. Coraz częściej zresztą odrywały się od lektury, żeby podążyć do wspomnianej już wcześniej, błyszczącej tarczy; następnie spomiędzy warg wydobywało się ciche westchnienie i cała sekwencja ruchów oraz drobnych gestów zaczynała się od początku.
O dwunastej do nerwowego zerkania dołączyło postukiwanie stopą o wypolerowany parkiet. Pięć minut po wybiciu południa Percival przestał już nawet udawać zainteresowanie sprawozdaniem; pergamin zwinął się w rulon i sturlał po blacie, zatrzymując się pod jednym z regałów pod ścianą. Nott podniósł się z fotela i zaczął nerwowo chodzić po pomieszczeniu, walcząc z naglącą potrzebą zapalenia. Jego wzrok powędrował do wiszącej na ścianie mapy świata, na której oprócz kolorowych pinezek, pojawiły się niedawno również niepokojące, jaskrawe znaki zapytania. Minęły kolejne dwie minuty, w czasie których mężczyzna zdążył trzy razy wyjrzeć przez okno, dwa razy włączyć i wyłączyć trzeszczące radio oraz wrócić do nerwowej wędrówki między sąsiednimi kątami pomieszczenia.
O dwunastej dwanaście rozległo się głośne pukanie, a następnie drzwi uchyliły się, ukazując niską sylwetkę młodego czarodzieja, ubranego w długi, podróżny płaszcz i ubłocone buty. – Doge – mruknął Percival, witając się pospiesznie i krótko ściskając dłoń przybysza. Była szorstka i pokryta zaleczonymi śladami po poparzeniach. Spóźniłeś się, miał ochotę dodać, jednak zamiast tego po prostu pokręcił głową, wpatrując się w zmęczoną, pucołowatą twarz z widocznym wyczekiwaniem. Jasne oczy mężczyzny błyszczały w lekkim, słabo skrywanym podekscytowaniu, a w spojrzeniu miał coś świeżego – czego z całą pewnością nie można było powiedzieć o jego włosach, którym należało się porządne mycie. Płowa fryzura pozostawała w niemal groteskowym nieładzie, długie kosmyki sterczały we wszystkie strony, sztywne od kurzu; lewa strona wyglądała na nadpaloną.
– Nott. Siadaj – odezwał się czarodziej nazwany Dogem, po czym sam zajął wolne krzesło przy biurku. Percival bez słowa opadł na fotel, nie zwracając uwagi, że właśnie wydano mu polecenie w jego własnym gabinecie.
– Ale ambaras – westchnął mężczyzna, przecierając twarz dłonią. Długie nogi wyciągnął luźno przed siebie, opierając się ciężko o drewniane oparcie; widać było, że mimo nerwowości swojego rozmówcy, czuł się całkowicie swobodnie. – Ale ambaras – powtórzył, zawieszając wreszcie spojrzenie gdzieś w okolicach ciemnozielonych oczu. – Masz tu jakąś kawę?
Percival sięgnął po różdżkę i machnął nią nieco niecierpliwie, przywołując dzbanek czarnej jak noc kawy i dwie filiżanki. Dzbanek przechylił się, rozlewając płyn do porcelanowych naczyń i część rozchlapując prosto na leżące na blacie dokumenty. – Znaleźliście ich? – zapytał, nie wytrzymując w końcu przedłużającego się milczenia. Mówiąc to, odruchowo spojrzał na stojący obok globus, na którym niewielkie, czerwone kropki układały się w identyczny wzór jak pinezki na mapie.
Rzadko zdarzało mu się zachowywać w pracy tak nerwowo; odkąd przeniósł się z terenu do biura, częściej się nudził, niż przejmował, ale tym razem sprawa wyglądała poważnie. Jeden z zespołów przebywających aktualnie na zorganizowanej przez niego wyprawie, przestał kontaktować się z departamentem dwa tygodnie temu. Termin zaplanowanego powrotu minął początkiem listopada i chociaż spóźnienia w tym względzie były całkiem normalne, to zupełny brak kontaktu – już nie. Od tygodnia druga grupa, wysłana w ślad za pierwszą, próbowała zlokalizować zaginionych badaczy; Doge dowodził poszukiwaniami i jak wynikało z lakonicznej notatki przesłanej na biurko Percivala dzisiaj rano, właśnie wrócił razem ze swoimi ludźmi do Londynu. Wyraźne podenerwowanie Notta wydawało się więc całkiem usprawiedliwione; w końcu nie codziennie piątka czarodziejów, za którą jest się odpowiedzialnym, rozpływa się w powietrzu.
Na Doge’u wychodzący z siebie rozmówca nie robił jednak specjalnego wrażenia. Podróżnik pociągnął spory łyk kawy, niespiesznie odstawił filiżankę na blat i dopiero wtedy podjął temat. – No pewnie, że znaleźliśmy – powiedział, splatając spracowane dłonie na klatce piersiowej. – Właśnie eskortujemy ich z powrotem do kraju. Spokojnie, wszyscy żyją – dodał, widząc, jak Percival prawie wstaje z fotela. – Mieli trochę przygód po drodze, nie uwierzysz, jak ci opowiem. – Wyprostował się, po raz pierwszy od momentu wejścia do gabinetu wyglądając na poruszonego. Najwidoczniej od samego rana nie mógł doczekać się podzielenia się tą historią; wziął do ręki filiżankę, biorąc kolejny łyk ciemnego napoju.
– Znaleźliście ich w…? – ponaglił go mężczyzna za biurkiem, odprężając się nieco na wieść o rychłym, szczęśliwym powrocie zespołu, ale nadal chcąc jak najszybciej wypełnić ziejące w posiadanych informacjach luki.
– W Turcji, oczywiście – odpowiedział blondyn, kiwając głową. – Byli tam już dwa tygodnie temu, wtedy, kiedy przyszedł ostatni list. Pamiętasz, że mieli sprawdzić cynk o porzuconych jajach trójogona edalskiego? – zapytał. Percival skinął szybko głową. Przez ostatni tydzień czytał ten list tyle razy, że pierwotnie zwinięty w rulon pergamin, leżał na blacie całkowicie płasko. – Cóż, znaleźli legowisko, ale w pobliżu nie było śladu ani po jajach, ani po matce.
– Smoki zdążyły się wykluć?
– Tak na początku pomyśleli, ale nie było też żadnych skorup. Odkryli za to ślady butów.
– Ktoś dotarł tam przed nimi?
– Na to wyglądało. Nie ucieszyli się zbytnio, ale co mieli zrobić? Dookoła jest pełno mugolskich wiosek, nie mogli po prostu zacząć wypytywać, czy ktoś nie znalazł przypadkiem kilku smoczych jaj. Pokręcili się chwilę po okolicy, niczego nie znaleźli, no i Blake stwierdził, że wracają.
Percy pokiwał głową. Do tej pory wszystko wydawało się układać w logiczną całość, jednak sytuacja, którą opisywał Doge, miała miejsce dwa tygodnie wcześniej. Nic, co powiedział, nie wyjaśniało opóźnienia. – Ale nie wrócili – mruknął, mało dyplomatycznie popędzając mężczyznę.
– No nie, tu właśnie zaczyna się robić ciekawie. Po drodze zatrzymali się w jakimś czarodziejskim zajeździe, chcieli odpocząć, no i napić się ognistej z lokalnymi. I wyobraź sobie – kontynuował, poprawiając się na krześle – Rockeby gra z jednym typkiem w karty, opowiada trochę o swoim zawodzie, gadka szmatka. I nagle ten koleś – słuchaj – nagle ten koleś wylatuje z pytaniem, czy nie chciałby od niego kupić jaja trójogona.
– Idiota.
– I to jaki. Chyba wziął Rockeby’ego za pasjonata-kolekcjonera, nie za pracownika ministerstwa. Albo po prostu bardzo mu się spieszyło, w każdym razie – niesamowicie go do tego zakupu zachęcał. Chłopaki na początku chcieli go od razu zwinąć, ale wtedy mieliby tylko jedno jajo – a wiedzieli, że było ich co najmniej kilka. No więc Rockeby zaczął go podpuszczać, że jasne, kupiłby, ale najchętniej od razu cały miot. I umówili się na następny dzień, że razem z kumplami zbiorą kasę i zorganizują wymianę. – Blondyn pokręcił z dezaprobatą głową, jakby chciał powiedzieć: amatorzy. – Poszli tam z rana i od razu stało się jasne, dlaczego typkowi się tak spieszyło. Smoki zaczęły się wykluwać, jeden nawet już wylazł i próbował zrobić im z tej kryjówki kominek. Nie mieli pojęcia, co z nim zrobić, chyba pierwszy raz w życiu widzieli bestię na oczy. Wydawało się, że zrobią wszystko, żeby pozbyć się kłopotu, ale nie zareagowali za dobrze, kiedy się w końcu dowiedzieli, że mają do czynienia z ministerstwem.
– Zaatakowali ich?
– Merlinie, nie. To byli jacyś podrzędni przemytnicy, nie kryminaliści. Ale nagle stracili ochotę do rozmowy, większość z nich nie mówiła zresztą nawet po angielsku, wrzeszczeli coś po turecku. Nasi próbowali załagodzić sytuację, wyjaśnić, że chcą tylko smoki, ale tamci byli pewni, że ich aresztują. Cóż, powinni byli, z tym, że mieli bardziej naglące sprawy na głowie. Wreszcie ci idioci wystraszyli się na dobre i się deportowali, trolle wiedzą gdzie. – Zamilkł na chwilę, robiąc przerwę na nabranie powietrza. Usadowił się wygodniej na krześle, przeczesując palcami brudne włosy – kiedy to zrobił, trochę spalonych końcówek opadło mu na ramiona i przykleiło się do ciemnego płaszcza.
Percival zdążył już uspokoić się nieco i nawet zdecydował się wziąć do ręki swoją filiżankę z kawą, przez moment żałując, że Doge nie poprosił o coś mocniejszego. Czarny płyn smakował w jego ocenie jak pomyje. – Zabrali jaja i pisklę?
– No pewnie, ale to nie był koniec problemów. Zanim dotarli do granicy z Bułgarią, wykluł im się jeszcze jeden. Dwa smoki, trzy jaja – nie mieli łatwej podróży. A jeszcze ci tureccy kretyni z czarodziejskiej straży granicznej podnieśli raban, że Blake i reszta nie mają pozwolenia na wywiezienie z kraju żywych stworzeń. Nie wiem, co im to robiło za różnicę, czy smoki siedziały w skorupach, czy w klatkach – ale uparli się i koniec.
Percival pokręcił głową. Jednej rzeczy nadal nie rozumiał. – Nasi nie wysłali sowy?
– Wysłali, a jakże. Ale to szmat drogi, nie zdziwiłbym się, gdyby list dotarł za parę dni. Albo nie dotarł wcale. Całe szczęście, że ich znaleźliśmy, bo jakby wykluła się reszta, to mieliby naprawdę przeje… No, nie byłoby ciekawie. Już i tak byli wykończeni.
– Ale Turcy już ich nie trzymają?
– Nie, nasz departament w mig załatwił wszystkie zezwolenia, chociaż moim zdaniem po prostu chodziło o kasę. Opłaty za przewiezienie smoka są trzy razy wyższe niż za przewiezienie jaja. Kretyństwo. W każdym razie – dopił kawę, odstawił filiżankę na blat i podniósł się z krzesła – najdalej za tydzień będziesz miał swoich ludzi z powrotem, zacznij lepiej kombinować, co zrobić z dodatkowymi członkami w ekipie. – Uśmiechnął się z przekąsem.
Nott również wstał, czując się zdecydowanie spokojniej, niż jeszcze dziesięć minut temu. – Dobra robota – powiedział, po raz drugi ściskając dłoń Doge’owi. Odprowadził go spojrzeniem do wyjścia, a kiedy drzwi się zamknęły, opadł z westchnieniem z powrotem na fotel. Machnął różdżką, usuwając z blatu czajnik, filiżanki i okrągłe plamy z kawy, po czym przysunął się do biurka, sięgając po pióro oraz czysty arkusz pergaminu.
Peak District, naskrobał na samej górze. Nadeszła pora, żeby zapytać, czy nie znaleźliby miejsca dla piątki nowych lokatorów.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| 25 marca
Rzęsisty deszcz uderzał miarowo o zaczarowane okno w gabinecie, wypełniając pomieszczenie ponurą muzyką. Pracownicy odpowiedzialni za ministerialną pogodę najwidoczniej znów nie dostali wypłat na czas, bo o ile narzekania urzędnika sprawdzającego różdżki w atrium były prawdziwe, ten stan rzeczy utrzymywał się od co najmniej kilku dni, sprawiając, że jakakolwiek próba uchylenia okiennic skutkowała otrzymaniem lodowatego, wodnego prysznica. Być może dlatego, gdy Percival pojawił się na czwartym piętrze budynku – po raz pierwszy od trzech tygodni – odniósł wrażenie, że atmosfera jest jednocześnie senna i nerwowa, kojarząca się z uczuciem rozdrażnienia, wywołanego chronicznym brakiem snu. Możliwe też, że ta mało optymistyczna aura promieniowała od niego samego, przez co wyłożony brzydką wykładziną korytarz wydawał się jeszcze bardziej szary niż zwykle, a sterta raportów na biurku o wiele wyższa, niż kiedykolwiek w całej jego karierze.
Nie, to ostatnie spostrzeżenie z całą pewnością było prawdziwe.
Zatrzymał się w otwartych drzwiach do pomieszczenia na całą minutę, z mieszaniną niedowierzania i przerażenia przypatrując się imponującej wieży złożonej z kilkunastostronicowych sprawozdań i paru balansujących na samym szczycie rolek pergaminu, która chwiała się, jakby w każdej chwili mogła runąć, a następnie przeniósł wzrok na odrobinę tylko mniejszą kupkę nieotwartych listów; wyglądało na to, że niektóre z nich zdążyły otworzyć się same, bo na kawałku niezasypanego niczym blatu biurka widniały co najmniej trzy wypalone wyjcami ślady. Percival zamrugał szybko powiekami, jakby spodziewając się, że rozgoni w ten sposób nagły atak omamów, ale raporty ani drgnęły; drgnęła za to jego ręka, odruchowo sięgając do kieszeni płaszcza i wyciągając stamtąd paczkę papierosów.
Ocknąwszy się wreszcie z chwilowego otępienia, zamknął za sobą drzwi i dopiero wtedy zauważył, że gabinet był pusty. A nie powinien; jego wzrok powędrował do upchniętego w kąt stolika, przy którym zazwyczaj siedziała zatrudniona niedawno stażystka, a który – w przeciwieństwie do jego własnego biurka – świecił pustkami. Pstryknął zapalniczką, zapalił końcówkę papierosa, po czym powoli okrążył mało stabilną, papierową konstrukcję, jakby się bał, że za moment zacznie strzelać w niego zaklęciami. Zanim jeszcze ściągnął z ramion wierzchnie okrycie, zdążył pożałować, że w ogóle gdzieś wyjechał; wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że jego nieobecność – całkowicie usprawiedliwiona i zatwierdzona przez czarownicę, zajmującą się sprawami kadrowymi – nie została wypełniona przez żadne sensowne zastępstwo. A to oznaczało, że najprawdopodobniej minie dużo czasu, zanim będzie mu dane po raz kolejny opuścić czwarte piętro. Westchnął ciężko, zsuwając wreszcie płaszcz, siadając w fotelu i przyciągając do siebie (z trudem wyłowioną spod sterty czarno-białych fotografii) popielniczkę.
Dwadzieścia minut później udało mu się przejrzeć pobieżnie wszystkie listy, segregując je w kolejności od tych najpilniejszych, do tych, które mogły jeszcze trochę poczekać. Po następnej godzinie i czterdziestu minutach przejrzał mniej więcej jedną trzecią korespondencji, która trafiła na pierwszą kupkę. Trzy godziny od momentu wejścia do gabinetu, sterta raportów nie zmniejszyła się nawet o jedną dziesiątą. Percival kończył właśnie wypalać siódmego z kolei papierosa i dopijać trzecią kawę, gdy w pomieszczeniu rozległo się krótkie pukanie, a następnie drzwi do gabinetu skrzypnęły cicho, stając otworem. Nott zgasił niedopałek, podnosząc głowę z nadzieją, jednak nie zobaczył przed sobą jasnych włosów asystentki; zamiast tego stał przed nim August, jego dobry przyjaciel z departamentu, którego poznał jeszcze w czasie stażu.
– Jesteś, świetnie – powiedział w ramach powitania, pochodząc do biurka i siadając na krześle po drugiej stronie. Tak jak wszyscy inni, których widział dzisiaj, wyglądał na zmęczonego; jego jasne włosy, zazwyczaj starannie ułożone, znajdowały się w lekkim nieładzie, a elegancka koszula wystająca spod szaty wyglądała, jakby nie prasowano jej od tygodnia. – Udał ci się urlop? – zapytał szybko, ale w jego głosie próżno było szukać zainteresowania. Zerknął w dół, zatrzymując spojrzenie na sprawozdaniu z postępów wyprawy badawczej w Chinach, które Percival właśnie przeglądał. – Zostaw to teraz, to może zaczekać. Widziałeś raport ze Słowenii?
Percy odłożył pergamin, który natychmiast zwinął się w schludny rulon. – Ciebie też miło widzieć – mruknął odrobinę zirytowany i gdyby nie fakt, że doskonale znał siedzącego naprzeciw niego człowieka i wiedział, że skoro odpuścił sobie przyjacielską pogawędkę, to sprawa naprawdę była nagląca, zapewne dorzuciłby coś jeszcze. Zamiast tego wyprostował się w fotelu, marszcząc brwi i starając się wyłowić z pamięci szczegóły słoweńskiej wyprawy – bez skutku. – Mamy kogoś w Słowenii? – zapytał, prawie stuprocentowo pewien, że odpowiedź brzmiała nie, choć prawdę mówiąc, po czterech godzinach wdychania kurzu i papierosowego dymu, nie był już pewien niczego.
Mężczyzna westchnął i wyciągnął zza pazuchy najnowszy numer poczytnego czasopisma naukowego, traktującego o smokach, które mimo sporych nakładów, wśród orientujących się w temacie osób budziło raczej pobłażliwe uśmiechy, niż realne zainteresowanie. Rozłożył gazetę przed Nottem; wydanie, najwidoczniej rozprostowywane i składane już wielokrotnie, przylgnęło do blatu całkowicie płasko. Percival zerknął na pierwszą stronę i odruchowo przyciągnął tekst bliżej do siebie. – Brytyjczycy badają nowy gatunek smoka? – przeczytał, z niedowierzaniem śledząc tłuste litery nagłówka. Pod spodem widniało spore, czarno-białe zdjęcie Augusta stojącego w ministerialnym atrium; uwieczniona na fotografii postać, naturalnie ruchoma, tylko teoretycznie odpowiadała na pytania stojącego po drugiej stronie obiektywu dziennikarza – w rzeczywistości natomiast usilnie próbowała umknąć poza kadr. Percy przebiegł pobieżnie wzrokiem tekst artykułu; w międzyczasie jego znajomy poczęstował się papierosem, odpalając go końcówką różdżki.
Jak się okazało, artykuł nie podawał żadnych konkretów, przedstawiał za to boleśnie ubogą w szczegóły historię rozbicia grupy przemytników, którzy próbowali pozbyć się nielegalnych smoczych jaj na słoweńskim czarnym rynku. Jedno z nich, zabezpieczone przez tamtejszą policję, trafiło w ręce brytyjskiego rządu, gdy – jak się okazało – żaden z lokalnych badaczy nie był w stanie stwierdzić, od jakiego gatunku smoka pochodziło. Biuro Wyszukiwania i Kontroli Smoków zgodziło się asystować w badaniach i… właściwie tutaj artykuł się urywał, aczkolwiek jego autorka – niejaka Chloe Branburry – obiecywała podzielić się nowymi, rewolucyjnymi szczegółami w następnym numerze.
Percival podniósł spojrzenie, mając wrażenie, że rozumie jeszcze mniej niż pięć minut temu. – No więc mamy to jajo? – zapytał, nie wiedząc, czy powinien przykładać jakąkolwiek wagę do tego, co właśnie przeczytał, ale August najwidoczniej to robił. Jego przyjaciel prychnął pogardliwie i machnął ręką, rozganiając dym z wetkniętego w usta papierosa. – Mamy. Jest mniejsze niż większość. Niebieskie. Z łuskami. Trochę jak u chińskiego ogniomiota, tylko kolor się nie zgadza. – Odchylił się na krześle, przyglądając się Percivalowi z ukosa. – Jestem pewien, że wykluje się z niego piękna, psidwacza mać, wywerna – dodał i zaśmiał się, ale brzmiało to odrobinę jak śmiech szaleńca, suchy i trwający zbyt długo.
Nott milczał przez dłuższą chwilę, jakby czekając na ciąg dalszy (albo lepiej – puentę tego żartu), ale odpowiedziała mu tylko cisza. – Słoweńcy pomylili jajo smoka z jajem wywerny? – zapytał, na tym etapie traktując to wszystko jako zabawną anegdotę, ale wciąż nie rozumiejąc, jak to wszystko odnosiło się do niego samego. August zacmokał. – Wątpię – powiedział, wypuszczając z ust kłąb szarego dymu. – Dlaczego palisz to świństwo? – zapytał retorycznie, ale nie czekał na wyjaśnienie. Ponownie zamachał dłonią, odganiając dym od twarzy. – Jestem prawie pewien, że wysłali to nam w formie wewnętrznego dowcipu. Bo widzisz – jajo rzeczywiście nie przypomina do końca jaja wywerny. Moja teoria jest taka, że goście, którym je zabrano, natknęli się na nie przypadkiem i liczyli na to, że wcisną je jakiemuś naiwniakowi. Coś przy nim kombinowali, transmutacja, eliksiry, nie wiem, to teraz nieistotne. Podejrzewam, że badacze ze Słowenii sami tego nie wiedzieli, ale myśleli, że też się z tego uśmiejemy. I pewnie nawet by tak było, gdyby nie ten cholerny artykuł, który robi z nas kompletnych idiotów.
Percival zerknął jeszcze raz na nagłówek. – Przecież wszyscy wiedzą, że ta gazeta publikuje same śmieci. Nikt tego nie weźmie na poważnie, a za dwa tygodnie będą mieć już nową rewel…
– Nasze biuro to potwierdziło – przerwał mu przyjaciel.
– Co?
– No, właściwie to ty potwierdziłeś. A raczej twoja asystentka, w twoim imieniu. I obiecała im więcej informacji, gdy tylko wrócisz z urlopu. Ta dziennikarka – Chloe Jak-Jej-Tam – czeka na dole od dwudziestu minut. – August podkreślił własne słowa gasząc papierosa w popielniczce i zerkając na Percivala z wyrazem twarzy, który wyraźnie mówił, że czekał na podzielenie się tym faktem od chwili, w której przestąpił próg gabinetu. Nott zamrugał, przenosząc spojrzenie od znajomego na gazetę, a następnie na drzwi, jakby się spodziewał, że za moment do środka wparuje stado dziennikarzy. Jego wzrok zahaczył o stolik stażystki.
– Gdzie ona jest? – zapytał głucho.
– Na dole, mówiłem ci…
– Nie, nie. – Machnął ręką. – Moja asystentka. Nie widziałem jej dzisiaj. – Nie był pewien, w jaki sposób obecność blondynki by tutaj pomogła; być może mógłby wypytywać ją tak długo, aż wreszcie przyznałaby, że to wszystko to mało zabawny żart.
– Nie wiem. I szczerze mówiąc – nikt tu teraz nie chce jej widzieć – odpowiedział August lekceważącym tonem, zanim pochylił się do przodu, splatając ręce na kolanach. – Słuchaj, nie zawracałbym ci tym głowy, ale szefowi trochę nie podoba się ta nagła atencja, którą dostajemy. Gdybyś mógł tam zejść i jakoś… po cichu załatwić sprawę z tą dziennikarką, wszystkim by ulżyło. Może napisze jakieś sensowne sprostowanie. Przestaniemy dostawać listy od czytelników, którzy uznali nasze odkrycie za niesamowicie zabawne i teraz dzielą się wrażeniami.
Percival westchnął ciężko i nic nie powiedział, opierając się wygodnie o oparcie fotela i przez dobre pół minuty masując palcami skronie. Ból głowy, który zaczął się już w trakcie przekładania niezliczonej ilości dokumentów, zaczynał powoli przekształcać się w pokaźną migrenę. Zrobiłby wszystko, żeby choć na chwilę wydostać się z tego dusznego…
Podniósł się nagle z miejsca, chwytając zwisający z oparcia płaszcz. – Chodź – mruknął do przyjaciela, który również się poderwał, odrobinę zaskoczony. – Co jej powiesz? – zapytał, podążając za Nottem, gdy ten go wyminął, kierując się w stronę drzwi. Zapytany odwrócił się, już z ręką na klamce. – Wymyślę po drodze – odpowiedział, uśmiechając się pod nosem i – nawet nie próbując tłumaczyć, co tak nagle poprawiło mu humor – wyszedł na korytarz, zamykając gabinet za nimi oboma.
| zt
Rzęsisty deszcz uderzał miarowo o zaczarowane okno w gabinecie, wypełniając pomieszczenie ponurą muzyką. Pracownicy odpowiedzialni za ministerialną pogodę najwidoczniej znów nie dostali wypłat na czas, bo o ile narzekania urzędnika sprawdzającego różdżki w atrium były prawdziwe, ten stan rzeczy utrzymywał się od co najmniej kilku dni, sprawiając, że jakakolwiek próba uchylenia okiennic skutkowała otrzymaniem lodowatego, wodnego prysznica. Być może dlatego, gdy Percival pojawił się na czwartym piętrze budynku – po raz pierwszy od trzech tygodni – odniósł wrażenie, że atmosfera jest jednocześnie senna i nerwowa, kojarząca się z uczuciem rozdrażnienia, wywołanego chronicznym brakiem snu. Możliwe też, że ta mało optymistyczna aura promieniowała od niego samego, przez co wyłożony brzydką wykładziną korytarz wydawał się jeszcze bardziej szary niż zwykle, a sterta raportów na biurku o wiele wyższa, niż kiedykolwiek w całej jego karierze.
Nie, to ostatnie spostrzeżenie z całą pewnością było prawdziwe.
Zatrzymał się w otwartych drzwiach do pomieszczenia na całą minutę, z mieszaniną niedowierzania i przerażenia przypatrując się imponującej wieży złożonej z kilkunastostronicowych sprawozdań i paru balansujących na samym szczycie rolek pergaminu, która chwiała się, jakby w każdej chwili mogła runąć, a następnie przeniósł wzrok na odrobinę tylko mniejszą kupkę nieotwartych listów; wyglądało na to, że niektóre z nich zdążyły otworzyć się same, bo na kawałku niezasypanego niczym blatu biurka widniały co najmniej trzy wypalone wyjcami ślady. Percival zamrugał szybko powiekami, jakby spodziewając się, że rozgoni w ten sposób nagły atak omamów, ale raporty ani drgnęły; drgnęła za to jego ręka, odruchowo sięgając do kieszeni płaszcza i wyciągając stamtąd paczkę papierosów.
Ocknąwszy się wreszcie z chwilowego otępienia, zamknął za sobą drzwi i dopiero wtedy zauważył, że gabinet był pusty. A nie powinien; jego wzrok powędrował do upchniętego w kąt stolika, przy którym zazwyczaj siedziała zatrudniona niedawno stażystka, a który – w przeciwieństwie do jego własnego biurka – świecił pustkami. Pstryknął zapalniczką, zapalił końcówkę papierosa, po czym powoli okrążył mało stabilną, papierową konstrukcję, jakby się bał, że za moment zacznie strzelać w niego zaklęciami. Zanim jeszcze ściągnął z ramion wierzchnie okrycie, zdążył pożałować, że w ogóle gdzieś wyjechał; wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że jego nieobecność – całkowicie usprawiedliwiona i zatwierdzona przez czarownicę, zajmującą się sprawami kadrowymi – nie została wypełniona przez żadne sensowne zastępstwo. A to oznaczało, że najprawdopodobniej minie dużo czasu, zanim będzie mu dane po raz kolejny opuścić czwarte piętro. Westchnął ciężko, zsuwając wreszcie płaszcz, siadając w fotelu i przyciągając do siebie (z trudem wyłowioną spod sterty czarno-białych fotografii) popielniczkę.
Dwadzieścia minut później udało mu się przejrzeć pobieżnie wszystkie listy, segregując je w kolejności od tych najpilniejszych, do tych, które mogły jeszcze trochę poczekać. Po następnej godzinie i czterdziestu minutach przejrzał mniej więcej jedną trzecią korespondencji, która trafiła na pierwszą kupkę. Trzy godziny od momentu wejścia do gabinetu, sterta raportów nie zmniejszyła się nawet o jedną dziesiątą. Percival kończył właśnie wypalać siódmego z kolei papierosa i dopijać trzecią kawę, gdy w pomieszczeniu rozległo się krótkie pukanie, a następnie drzwi do gabinetu skrzypnęły cicho, stając otworem. Nott zgasił niedopałek, podnosząc głowę z nadzieją, jednak nie zobaczył przed sobą jasnych włosów asystentki; zamiast tego stał przed nim August, jego dobry przyjaciel z departamentu, którego poznał jeszcze w czasie stażu.
– Jesteś, świetnie – powiedział w ramach powitania, pochodząc do biurka i siadając na krześle po drugiej stronie. Tak jak wszyscy inni, których widział dzisiaj, wyglądał na zmęczonego; jego jasne włosy, zazwyczaj starannie ułożone, znajdowały się w lekkim nieładzie, a elegancka koszula wystająca spod szaty wyglądała, jakby nie prasowano jej od tygodnia. – Udał ci się urlop? – zapytał szybko, ale w jego głosie próżno było szukać zainteresowania. Zerknął w dół, zatrzymując spojrzenie na sprawozdaniu z postępów wyprawy badawczej w Chinach, które Percival właśnie przeglądał. – Zostaw to teraz, to może zaczekać. Widziałeś raport ze Słowenii?
Percy odłożył pergamin, który natychmiast zwinął się w schludny rulon. – Ciebie też miło widzieć – mruknął odrobinę zirytowany i gdyby nie fakt, że doskonale znał siedzącego naprzeciw niego człowieka i wiedział, że skoro odpuścił sobie przyjacielską pogawędkę, to sprawa naprawdę była nagląca, zapewne dorzuciłby coś jeszcze. Zamiast tego wyprostował się w fotelu, marszcząc brwi i starając się wyłowić z pamięci szczegóły słoweńskiej wyprawy – bez skutku. – Mamy kogoś w Słowenii? – zapytał, prawie stuprocentowo pewien, że odpowiedź brzmiała nie, choć prawdę mówiąc, po czterech godzinach wdychania kurzu i papierosowego dymu, nie był już pewien niczego.
Mężczyzna westchnął i wyciągnął zza pazuchy najnowszy numer poczytnego czasopisma naukowego, traktującego o smokach, które mimo sporych nakładów, wśród orientujących się w temacie osób budziło raczej pobłażliwe uśmiechy, niż realne zainteresowanie. Rozłożył gazetę przed Nottem; wydanie, najwidoczniej rozprostowywane i składane już wielokrotnie, przylgnęło do blatu całkowicie płasko. Percival zerknął na pierwszą stronę i odruchowo przyciągnął tekst bliżej do siebie. – Brytyjczycy badają nowy gatunek smoka? – przeczytał, z niedowierzaniem śledząc tłuste litery nagłówka. Pod spodem widniało spore, czarno-białe zdjęcie Augusta stojącego w ministerialnym atrium; uwieczniona na fotografii postać, naturalnie ruchoma, tylko teoretycznie odpowiadała na pytania stojącego po drugiej stronie obiektywu dziennikarza – w rzeczywistości natomiast usilnie próbowała umknąć poza kadr. Percy przebiegł pobieżnie wzrokiem tekst artykułu; w międzyczasie jego znajomy poczęstował się papierosem, odpalając go końcówką różdżki.
Jak się okazało, artykuł nie podawał żadnych konkretów, przedstawiał za to boleśnie ubogą w szczegóły historię rozbicia grupy przemytników, którzy próbowali pozbyć się nielegalnych smoczych jaj na słoweńskim czarnym rynku. Jedno z nich, zabezpieczone przez tamtejszą policję, trafiło w ręce brytyjskiego rządu, gdy – jak się okazało – żaden z lokalnych badaczy nie był w stanie stwierdzić, od jakiego gatunku smoka pochodziło. Biuro Wyszukiwania i Kontroli Smoków zgodziło się asystować w badaniach i… właściwie tutaj artykuł się urywał, aczkolwiek jego autorka – niejaka Chloe Branburry – obiecywała podzielić się nowymi, rewolucyjnymi szczegółami w następnym numerze.
Percival podniósł spojrzenie, mając wrażenie, że rozumie jeszcze mniej niż pięć minut temu. – No więc mamy to jajo? – zapytał, nie wiedząc, czy powinien przykładać jakąkolwiek wagę do tego, co właśnie przeczytał, ale August najwidoczniej to robił. Jego przyjaciel prychnął pogardliwie i machnął ręką, rozganiając dym z wetkniętego w usta papierosa. – Mamy. Jest mniejsze niż większość. Niebieskie. Z łuskami. Trochę jak u chińskiego ogniomiota, tylko kolor się nie zgadza. – Odchylił się na krześle, przyglądając się Percivalowi z ukosa. – Jestem pewien, że wykluje się z niego piękna, psidwacza mać, wywerna – dodał i zaśmiał się, ale brzmiało to odrobinę jak śmiech szaleńca, suchy i trwający zbyt długo.
Nott milczał przez dłuższą chwilę, jakby czekając na ciąg dalszy (albo lepiej – puentę tego żartu), ale odpowiedziała mu tylko cisza. – Słoweńcy pomylili jajo smoka z jajem wywerny? – zapytał, na tym etapie traktując to wszystko jako zabawną anegdotę, ale wciąż nie rozumiejąc, jak to wszystko odnosiło się do niego samego. August zacmokał. – Wątpię – powiedział, wypuszczając z ust kłąb szarego dymu. – Dlaczego palisz to świństwo? – zapytał retorycznie, ale nie czekał na wyjaśnienie. Ponownie zamachał dłonią, odganiając dym od twarzy. – Jestem prawie pewien, że wysłali to nam w formie wewnętrznego dowcipu. Bo widzisz – jajo rzeczywiście nie przypomina do końca jaja wywerny. Moja teoria jest taka, że goście, którym je zabrano, natknęli się na nie przypadkiem i liczyli na to, że wcisną je jakiemuś naiwniakowi. Coś przy nim kombinowali, transmutacja, eliksiry, nie wiem, to teraz nieistotne. Podejrzewam, że badacze ze Słowenii sami tego nie wiedzieli, ale myśleli, że też się z tego uśmiejemy. I pewnie nawet by tak było, gdyby nie ten cholerny artykuł, który robi z nas kompletnych idiotów.
Percival zerknął jeszcze raz na nagłówek. – Przecież wszyscy wiedzą, że ta gazeta publikuje same śmieci. Nikt tego nie weźmie na poważnie, a za dwa tygodnie będą mieć już nową rewel…
– Nasze biuro to potwierdziło – przerwał mu przyjaciel.
– Co?
– No, właściwie to ty potwierdziłeś. A raczej twoja asystentka, w twoim imieniu. I obiecała im więcej informacji, gdy tylko wrócisz z urlopu. Ta dziennikarka – Chloe Jak-Jej-Tam – czeka na dole od dwudziestu minut. – August podkreślił własne słowa gasząc papierosa w popielniczce i zerkając na Percivala z wyrazem twarzy, który wyraźnie mówił, że czekał na podzielenie się tym faktem od chwili, w której przestąpił próg gabinetu. Nott zamrugał, przenosząc spojrzenie od znajomego na gazetę, a następnie na drzwi, jakby się spodziewał, że za moment do środka wparuje stado dziennikarzy. Jego wzrok zahaczył o stolik stażystki.
– Gdzie ona jest? – zapytał głucho.
– Na dole, mówiłem ci…
– Nie, nie. – Machnął ręką. – Moja asystentka. Nie widziałem jej dzisiaj. – Nie był pewien, w jaki sposób obecność blondynki by tutaj pomogła; być może mógłby wypytywać ją tak długo, aż wreszcie przyznałaby, że to wszystko to mało zabawny żart.
– Nie wiem. I szczerze mówiąc – nikt tu teraz nie chce jej widzieć – odpowiedział August lekceważącym tonem, zanim pochylił się do przodu, splatając ręce na kolanach. – Słuchaj, nie zawracałbym ci tym głowy, ale szefowi trochę nie podoba się ta nagła atencja, którą dostajemy. Gdybyś mógł tam zejść i jakoś… po cichu załatwić sprawę z tą dziennikarką, wszystkim by ulżyło. Może napisze jakieś sensowne sprostowanie. Przestaniemy dostawać listy od czytelników, którzy uznali nasze odkrycie za niesamowicie zabawne i teraz dzielą się wrażeniami.
Percival westchnął ciężko i nic nie powiedział, opierając się wygodnie o oparcie fotela i przez dobre pół minuty masując palcami skronie. Ból głowy, który zaczął się już w trakcie przekładania niezliczonej ilości dokumentów, zaczynał powoli przekształcać się w pokaźną migrenę. Zrobiłby wszystko, żeby choć na chwilę wydostać się z tego dusznego…
Podniósł się nagle z miejsca, chwytając zwisający z oparcia płaszcz. – Chodź – mruknął do przyjaciela, który również się poderwał, odrobinę zaskoczony. – Co jej powiesz? – zapytał, podążając za Nottem, gdy ten go wyminął, kierując się w stronę drzwi. Zapytany odwrócił się, już z ręką na klamce. – Wymyślę po drodze – odpowiedział, uśmiechając się pod nosem i – nawet nie próbując tłumaczyć, co tak nagle poprawiło mu humor – wyszedł na korytarz, zamykając gabinet za nimi oboma.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
| druga połowa kwietnia
Gabinet wyglądał, jakby przeszedł przez niego huragan.
Wpadające przez okno światło, wieczorne, różowawe, rzucało słaby poblask na panujące wewnątrz pobojowisko, wyciągając z półmroku sterty pergaminów, teczek i kopert. Największa ich ilość, w formie rulonów, przewiązanych sznurkiem stosów i pojedynczych świstków, zaścielała sporych rozmiarów biurko na środku, tworząc na wypolerowanym blacie coś, co przy (sporych) pokładach dobrej woli można było nazwać artystycznym nieładem. Na tym bałagan jednak się nie kończył; dokumenty i zapiski walały się po krzesłach, dywanie i szachowym stoliku; część z nich – w postaci wykresów, map, listów – przytwierdzono do ścian i regałów, i jeżeli w ich ułożeniu tkwił jakiś schemat, to dla przeciętnego obserwatora pozostawał niewidoczny. Niektóre szafki, zazwyczaj schudnie pozamykane, stały otworem, ukazując dumnie swoją zawartość; to samo dotyczyło szuflad i ogromnego, stojącego pod ścianą kufra, który wyglądał, jakby ktoś próbował opróżnić go w pośpiechu, ale zmienił zdanie w połowie tego procesu. Oprócz pergaminów, w pokoju znajdowało się zbiorowisko innych przedmiotów różnorakiego rodzaju: otwartych kałamarzy, porzuconych piór, książek z pozaginanymi rogami; na krawędzi biurka, częściowo przysłonięty, leżał duży, złoty kompas, którego wskazówka kręciła się wariacko dookoła, w rytm trzasków wydobywających się z wciśniętego na półkę, rozstrojonego radia.
W samym środku tego chaosu, miotając się nerwowo od ściany do okna, przechadzał się Percival; z rękawami koszuli podwiniętymi do łokci i włosami w wyraźnym nieładzie, mruczał do siebie pod nosem, powtarzając (po raz dziewiąty) listę rzeczy, które musiał dopilnować. Znajdując się w stanie wyższego zdenerwowania, zdawał się nieświadomy faktu, że powinien był opuścić pracę trzy godziny temu; nie dostrzegał też osmalonej, okrągłej plamy na podłodze w miejscu, gdzie eksplodował nieotwarty wyjec. Jego spojrzenie, lekko nieprzytomne, błądziło od rozwieszonej na ścianie mapy do tykającego zegarka na nadgarstku, na żadnym z tych przedmiotów nie zatrzymując się jednak na długo, zupełnie jakby wcale ich nie widział, myślami znajdując się setki kilometrów od własnego gabinetu. I, prawdę mówiąc – tak właśnie było; jego umysł tkwił aktualnie gdzieś na bezdrożach dalekiej Rumunii, planując wyprawę, która powinna być gotowa na wczoraj, którą zaczął organizować dokładnie jedenaście godzin wcześniej.
Nienawidził działać pod presją prawie tak samo, jak nienawidził improwizować; przywykły do tworzenia uwzględniających wszelkie możliwe warianty dopiętych na ostatni guzik planów, nie znosił, gdy sytuacja pozbawiała go możliwości wcześniejszego się w niej rozeznania. Wszystko, co tworzone było na szybko, nieuchronnie kryło w sobie ślady niechlujstwa, odłamki niewiadomej, odbijające się później czkawką nie tylko samym uczestnikom wyprawy, ale również i jemu. Być może się starzał, w końcu podążanie za krótkotrwałymi porywami serca kiedyś wcale mu nie przeszkadzało, ale życie i doświadczenie (zawsze w takich sytuacjach przypominał sobie feralny wyjazd do Peru, a blizny na przedramionach zdawały się odzywać fantomowym swędzeniem) nauczyło go pokory wyjątkowo skutecznie, sprawiając, że zaczął dbać o szczegóły z niemal pedantyczną starannością. Konieczność załatwienia czegoś na szybko wpędzała go w stan wewnętrznego niepokoju i gdy zastępca szefa departamentu przyszedł do niego dziś rano, polecając mu zebranie ludzi, którzy następnego dnia wyruszą na podbój rumuńskich pustkowi, prawie mu odmówił, przekonany jedynie obawą, że jeżeli to zrobi, to wykonanie zadania spadnie na jakiegoś nieopierzonego żółtodzioba; nie chciał mieć na sumieniu (kolejnej) największej porażki w historii biura – to, co działo się w brytyjskim Ministerstwie Magii i tak budziło już różnorakie komentarze we wszystkich zagranicznych krajach.
Ostatnie godziny spędził więc na gorączkowej gonitwie, próbując dokonać w ciągu jednej zmiany tego, co w normalnych okolicznościach zajęłoby mu co najmniej dwa tygodnie, popędzając ociągających się pracowników, wykorzystując wszystkie możliwe przysługi i prawie doprowadzając do płaczu stażystkę z działu kadrowego. Najgorsze i najtrudniejsze okazało się przeprowadzenie pomyślnego dialogu z rumuńskimi przedstawicielami, bo choć opuszczenie Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów teoretycznie nie powinno było odbić się na podróżowaniu samym w sobie, to mimo wszystko nie pozostało bez echa, a kraje europejskie nie patrzyły na Brytyjczyków już tak przychylnie, jak kiedyś. Reakcje wśród zagranicznych przyjaciół bywały różne – od zawoalowanego pokpiwania do otwartej nieufności – w żadnym wypadku jednak nie pomagały i Percival, po całodniowym znoszeniu kreatywnych przytyków, miał o bieżącej polityce pani Minister jeszcze więcej do powiedzenia, niż do tej pory.
A przecież na tym problemy się nie kończyły; załatwienie formalności i zezwoleń stanowiło tylko czubek góry lodowej, rzucającej na niego głęboki cień i spoglądającej ponuro na jego żmudne starania. Musiał opracować listę niezbędnego ekwipunku i zatroszczyć się o jego zdobycie; ustalić trasę główną i co najmniej dwie alternatywne, w razie gdyby przekroczenie granic w konkretnych punktach okazało się niemożliwe; zebrać komplet informacji o dzikich gatunkach, pułapkach i wszelkich innych trudnościach, na jakie wyruszająca grupa mogła natrafić. Co jednak najważniejsze – na niego spadł obowiązek dobrania ludzi kompetentnych i wystarczająco szalonych, żeby porwać się na nieznane dosłownie z dnia na dzień; i o ile pozostałe zadania udało mu się wykonać na czas, o tyle to ostatnie wciąż balansowało na granicy niepewności.
Zegar wybijał właśnie wpół do ósmej wieczorem, gdy zatrzymał wreszcie swój szaleńczy marsz, kierując się w stronę biurka i opierając się ciężko o blat. Na zewnątrz (jeżeli mógł wierzyć sztucznie wykreowanej pogodzie za oknem) zapadał zmrok, gasząc nie tylko resztki światła, ale i jego niknącą nadzieję na pozytywne załatwienie sprawy. Westchnął przeciągle, z przewieszonej przez oparcie fotela szaty wyciągając zgniecioną paczkę papierosów. W półmroku błysnął płomień, a po chwili Percival zaciągnął się dymem, wydmuchując go prosto w zastałe, przesiąknięte zapachem kurzu powietrze. Jego spojrzenie powędrowało w dół, gdzie na krawędzi blatu, na jedynym skrawku niezasłoniętym przez pergaminy, stała oprawiona w rzeźbioną ramkę fotografia czarnowłosej, roześmianej kobiety; uśmiechnął się pod nosem, przyglądając się znajomym rysom i już miał zamiar ruszyć w stronę drzwi wyjściowych, gdy w gabinecie rozległo się skrzypnięcie, a rzeczone drzwi otwarły się na oścież.
Przytwierdzone do ścian lampy rozżarzyły się jaśniej, jakby witając młodego mężczyznę, który pojawił się w wejściu, przystając tam w pozie pełnej niedowierzania, ale pozbawionej wrogości czy niechęci. Nott uniósł spojrzenie, zatrzymując je na przybyszu; obaj czarodzieje mierzyli się wzrokiem przez kilka sekund; dopiero później wargi tego starszego rozciągnęły się w szczerym uśmiechu. – Johnson – przywitał się, a w jego głosie, oprócz naturalnej życzliwości, zabrzmiała ledwie wyczuwalna ulga. Johnson był świeżym, ale obiecującym pracownikiem Biura Wyszukiwania i Kontroli Smoków, który jeszcze do dzisiaj przebywał na dobrze zasłużonym urlopie w Alpach, i do którego tego ranka Percival posłał nagląco-błagającą wiadomość; był też ostatnim brakującym członkiem nadchodzącej wyprawy, a przynajmniej osobą, którą Nott do tej roli wytypował, wykazując się charakterystyczną dla siebie, głupią pewnością siebie. Próba ściągnięcia go z powrotem do kraju w kilka godzin aż prosiła się o porażkę, wyglądało jednak na to, że tym razem miał szczęście – skoro mężczyzna stał w jego progu, zamiast polować na olbrzymy gdzieś na końcu świata, wniosek nasuwał się sam.
Czarodziej odchylił się do tyłu, spoglądając na Percivala z ukosa i zaplatając ramiona na klatce piersiowej. – Oszalałeś – stwierdził rzeczowo, kręcąc głową, ale w jego tęczówkach – bursztynowych, lśniących w wieczornym świetle prawie tak jasno, jak zaczarowane lampy – migały rozbawione ogniki. Johnson miał duszę odkrywcy, odważną i narwaną; granie na jego niemożności do przepuszczenia okazji do przygody było ryzykiem dobrze uzasadnionym, co potwierdził rozciągający się na jego ustach uśmiech, kompletnie nie idący w parze z przeciągłym, teatralnym westchnięciem. – Wisisz mi skrzynkę ognistej – powiedział, siląc się na powagę, co mu się nie udało.
Nott nie potrzebował dodatkowego potwierdzenia. – Najpierw zobaczę, z czym wrócisz – odpowiedział. Choć w jego głosie pobrzmiewała żartobliwość, dało się usłyszeć tam również daleko idącą wdzięczność; chętnie kupiłby Johnsonowi cały zapas ognistej whisky, jaki tylko udałoby mu się zdobyć.
Mężczyzna przewrócił oczami. – Widzimy się jutro o szóstej – rzucił jeszcze, odwracając się na pięcie i znikając w załamaniu korytarza, pozostawiając za sobą otwarte na oścież drzwi. Percival skinął w jego stronę, po czym z zadowoleniem pochylił się nad leżącym na blacie pergaminem i – wciąż trzymając tlącego się papierosa między zębami – dopisał do listy nazwisk ostatnie. Dłoń zawisła mu nad kartką na długą sekundę, w czasie której zastanawiał się, co by było, gdyby umieścił tam również swoje – przez moment już-już miał ochotę to zrobić – ale koniec końców tylko pokręcił głową, odkładając pióro i dogaszając papierosa w przepełnionej popielniczce. Objął spojrzeniem zabałaganiony gabinet, po czym wolną dłonią zdjął z oparcia szatę i ruszył w stronę szeroko otwartych drzwi.
Może następnym razem.
| zt
Gabinet wyglądał, jakby przeszedł przez niego huragan.
Wpadające przez okno światło, wieczorne, różowawe, rzucało słaby poblask na panujące wewnątrz pobojowisko, wyciągając z półmroku sterty pergaminów, teczek i kopert. Największa ich ilość, w formie rulonów, przewiązanych sznurkiem stosów i pojedynczych świstków, zaścielała sporych rozmiarów biurko na środku, tworząc na wypolerowanym blacie coś, co przy (sporych) pokładach dobrej woli można było nazwać artystycznym nieładem. Na tym bałagan jednak się nie kończył; dokumenty i zapiski walały się po krzesłach, dywanie i szachowym stoliku; część z nich – w postaci wykresów, map, listów – przytwierdzono do ścian i regałów, i jeżeli w ich ułożeniu tkwił jakiś schemat, to dla przeciętnego obserwatora pozostawał niewidoczny. Niektóre szafki, zazwyczaj schudnie pozamykane, stały otworem, ukazując dumnie swoją zawartość; to samo dotyczyło szuflad i ogromnego, stojącego pod ścianą kufra, który wyglądał, jakby ktoś próbował opróżnić go w pośpiechu, ale zmienił zdanie w połowie tego procesu. Oprócz pergaminów, w pokoju znajdowało się zbiorowisko innych przedmiotów różnorakiego rodzaju: otwartych kałamarzy, porzuconych piór, książek z pozaginanymi rogami; na krawędzi biurka, częściowo przysłonięty, leżał duży, złoty kompas, którego wskazówka kręciła się wariacko dookoła, w rytm trzasków wydobywających się z wciśniętego na półkę, rozstrojonego radia.
W samym środku tego chaosu, miotając się nerwowo od ściany do okna, przechadzał się Percival; z rękawami koszuli podwiniętymi do łokci i włosami w wyraźnym nieładzie, mruczał do siebie pod nosem, powtarzając (po raz dziewiąty) listę rzeczy, które musiał dopilnować. Znajdując się w stanie wyższego zdenerwowania, zdawał się nieświadomy faktu, że powinien był opuścić pracę trzy godziny temu; nie dostrzegał też osmalonej, okrągłej plamy na podłodze w miejscu, gdzie eksplodował nieotwarty wyjec. Jego spojrzenie, lekko nieprzytomne, błądziło od rozwieszonej na ścianie mapy do tykającego zegarka na nadgarstku, na żadnym z tych przedmiotów nie zatrzymując się jednak na długo, zupełnie jakby wcale ich nie widział, myślami znajdując się setki kilometrów od własnego gabinetu. I, prawdę mówiąc – tak właśnie było; jego umysł tkwił aktualnie gdzieś na bezdrożach dalekiej Rumunii, planując wyprawę, która powinna być gotowa na wczoraj, którą zaczął organizować dokładnie jedenaście godzin wcześniej.
Nienawidził działać pod presją prawie tak samo, jak nienawidził improwizować; przywykły do tworzenia uwzględniających wszelkie możliwe warianty dopiętych na ostatni guzik planów, nie znosił, gdy sytuacja pozbawiała go możliwości wcześniejszego się w niej rozeznania. Wszystko, co tworzone było na szybko, nieuchronnie kryło w sobie ślady niechlujstwa, odłamki niewiadomej, odbijające się później czkawką nie tylko samym uczestnikom wyprawy, ale również i jemu. Być może się starzał, w końcu podążanie za krótkotrwałymi porywami serca kiedyś wcale mu nie przeszkadzało, ale życie i doświadczenie (zawsze w takich sytuacjach przypominał sobie feralny wyjazd do Peru, a blizny na przedramionach zdawały się odzywać fantomowym swędzeniem) nauczyło go pokory wyjątkowo skutecznie, sprawiając, że zaczął dbać o szczegóły z niemal pedantyczną starannością. Konieczność załatwienia czegoś na szybko wpędzała go w stan wewnętrznego niepokoju i gdy zastępca szefa departamentu przyszedł do niego dziś rano, polecając mu zebranie ludzi, którzy następnego dnia wyruszą na podbój rumuńskich pustkowi, prawie mu odmówił, przekonany jedynie obawą, że jeżeli to zrobi, to wykonanie zadania spadnie na jakiegoś nieopierzonego żółtodzioba; nie chciał mieć na sumieniu (kolejnej) największej porażki w historii biura – to, co działo się w brytyjskim Ministerstwie Magii i tak budziło już różnorakie komentarze we wszystkich zagranicznych krajach.
Ostatnie godziny spędził więc na gorączkowej gonitwie, próbując dokonać w ciągu jednej zmiany tego, co w normalnych okolicznościach zajęłoby mu co najmniej dwa tygodnie, popędzając ociągających się pracowników, wykorzystując wszystkie możliwe przysługi i prawie doprowadzając do płaczu stażystkę z działu kadrowego. Najgorsze i najtrudniejsze okazało się przeprowadzenie pomyślnego dialogu z rumuńskimi przedstawicielami, bo choć opuszczenie Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów teoretycznie nie powinno było odbić się na podróżowaniu samym w sobie, to mimo wszystko nie pozostało bez echa, a kraje europejskie nie patrzyły na Brytyjczyków już tak przychylnie, jak kiedyś. Reakcje wśród zagranicznych przyjaciół bywały różne – od zawoalowanego pokpiwania do otwartej nieufności – w żadnym wypadku jednak nie pomagały i Percival, po całodniowym znoszeniu kreatywnych przytyków, miał o bieżącej polityce pani Minister jeszcze więcej do powiedzenia, niż do tej pory.
A przecież na tym problemy się nie kończyły; załatwienie formalności i zezwoleń stanowiło tylko czubek góry lodowej, rzucającej na niego głęboki cień i spoglądającej ponuro na jego żmudne starania. Musiał opracować listę niezbędnego ekwipunku i zatroszczyć się o jego zdobycie; ustalić trasę główną i co najmniej dwie alternatywne, w razie gdyby przekroczenie granic w konkretnych punktach okazało się niemożliwe; zebrać komplet informacji o dzikich gatunkach, pułapkach i wszelkich innych trudnościach, na jakie wyruszająca grupa mogła natrafić. Co jednak najważniejsze – na niego spadł obowiązek dobrania ludzi kompetentnych i wystarczająco szalonych, żeby porwać się na nieznane dosłownie z dnia na dzień; i o ile pozostałe zadania udało mu się wykonać na czas, o tyle to ostatnie wciąż balansowało na granicy niepewności.
Zegar wybijał właśnie wpół do ósmej wieczorem, gdy zatrzymał wreszcie swój szaleńczy marsz, kierując się w stronę biurka i opierając się ciężko o blat. Na zewnątrz (jeżeli mógł wierzyć sztucznie wykreowanej pogodzie za oknem) zapadał zmrok, gasząc nie tylko resztki światła, ale i jego niknącą nadzieję na pozytywne załatwienie sprawy. Westchnął przeciągle, z przewieszonej przez oparcie fotela szaty wyciągając zgniecioną paczkę papierosów. W półmroku błysnął płomień, a po chwili Percival zaciągnął się dymem, wydmuchując go prosto w zastałe, przesiąknięte zapachem kurzu powietrze. Jego spojrzenie powędrowało w dół, gdzie na krawędzi blatu, na jedynym skrawku niezasłoniętym przez pergaminy, stała oprawiona w rzeźbioną ramkę fotografia czarnowłosej, roześmianej kobiety; uśmiechnął się pod nosem, przyglądając się znajomym rysom i już miał zamiar ruszyć w stronę drzwi wyjściowych, gdy w gabinecie rozległo się skrzypnięcie, a rzeczone drzwi otwarły się na oścież.
Przytwierdzone do ścian lampy rozżarzyły się jaśniej, jakby witając młodego mężczyznę, który pojawił się w wejściu, przystając tam w pozie pełnej niedowierzania, ale pozbawionej wrogości czy niechęci. Nott uniósł spojrzenie, zatrzymując je na przybyszu; obaj czarodzieje mierzyli się wzrokiem przez kilka sekund; dopiero później wargi tego starszego rozciągnęły się w szczerym uśmiechu. – Johnson – przywitał się, a w jego głosie, oprócz naturalnej życzliwości, zabrzmiała ledwie wyczuwalna ulga. Johnson był świeżym, ale obiecującym pracownikiem Biura Wyszukiwania i Kontroli Smoków, który jeszcze do dzisiaj przebywał na dobrze zasłużonym urlopie w Alpach, i do którego tego ranka Percival posłał nagląco-błagającą wiadomość; był też ostatnim brakującym członkiem nadchodzącej wyprawy, a przynajmniej osobą, którą Nott do tej roli wytypował, wykazując się charakterystyczną dla siebie, głupią pewnością siebie. Próba ściągnięcia go z powrotem do kraju w kilka godzin aż prosiła się o porażkę, wyglądało jednak na to, że tym razem miał szczęście – skoro mężczyzna stał w jego progu, zamiast polować na olbrzymy gdzieś na końcu świata, wniosek nasuwał się sam.
Czarodziej odchylił się do tyłu, spoglądając na Percivala z ukosa i zaplatając ramiona na klatce piersiowej. – Oszalałeś – stwierdził rzeczowo, kręcąc głową, ale w jego tęczówkach – bursztynowych, lśniących w wieczornym świetle prawie tak jasno, jak zaczarowane lampy – migały rozbawione ogniki. Johnson miał duszę odkrywcy, odważną i narwaną; granie na jego niemożności do przepuszczenia okazji do przygody było ryzykiem dobrze uzasadnionym, co potwierdził rozciągający się na jego ustach uśmiech, kompletnie nie idący w parze z przeciągłym, teatralnym westchnięciem. – Wisisz mi skrzynkę ognistej – powiedział, siląc się na powagę, co mu się nie udało.
Nott nie potrzebował dodatkowego potwierdzenia. – Najpierw zobaczę, z czym wrócisz – odpowiedział. Choć w jego głosie pobrzmiewała żartobliwość, dało się usłyszeć tam również daleko idącą wdzięczność; chętnie kupiłby Johnsonowi cały zapas ognistej whisky, jaki tylko udałoby mu się zdobyć.
Mężczyzna przewrócił oczami. – Widzimy się jutro o szóstej – rzucił jeszcze, odwracając się na pięcie i znikając w załamaniu korytarza, pozostawiając za sobą otwarte na oścież drzwi. Percival skinął w jego stronę, po czym z zadowoleniem pochylił się nad leżącym na blacie pergaminem i – wciąż trzymając tlącego się papierosa między zębami – dopisał do listy nazwisk ostatnie. Dłoń zawisła mu nad kartką na długą sekundę, w czasie której zastanawiał się, co by było, gdyby umieścił tam również swoje – przez moment już-już miał ochotę to zrobić – ale koniec końców tylko pokręcił głową, odkładając pióro i dogaszając papierosa w przepełnionej popielniczce. Objął spojrzeniem zabałaganiony gabinet, po czym wolną dłonią zdjął z oparcia szatę i ruszył w stronę szeroko otwartych drzwi.
Może następnym razem.
| zt
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Gabinet Percivala
Szybka odpowiedź