Pokój Minnie
AutorWiadomość
Sypialnia
Jasna, przestronna sypialnia, ciche zacisze - jedyne prywatne miejsce Minnie, prawdopodobnie wyłącznie dlatego, że starsza pani, u której mieszka, jest zbyt słaba, by wchodzić po schodach na poddasze. Potwornie skrzypiących schodach, warto dodać, trudno przemknąć się przez nie tak, by babcia nie zauważyła.
Sama sypialnia jest utrzymana w jasnych, pastelowych odcieniach, a Minine utrzymuje w niej porządek. Tuż przy łóżku znajduje się szafka nocna obłożona opasłymi tomiszczami przyniesionymi z pobliskiej biblioteki; czarownica bardzo dużo czasu spędza na czytaniu. Większość pozycji dotyczy transmutacji, jest kilka książek o animagii i dwie lub trzy czarodziejskie powieści.
Sama sypialnia jest utrzymana w jasnych, pastelowych odcieniach, a Minine utrzymuje w niej porządek. Tuż przy łóżku znajduje się szafka nocna obłożona opasłymi tomiszczami przyniesionymi z pobliskiej biblioteki; czarownica bardzo dużo czasu spędza na czytaniu. Większość pozycji dotyczy transmutacji, jest kilka książek o animagii i dwie lub trzy czarodziejskie powieści.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Ostatnio zmieniony przez Minnie McGonagall dnia 21.07.17 19:42, w całości zmieniany 2 razy
Był późny wieczór, Minerwa dłuższy czas temu wróciła do domu – zdążyła przygotować pani Middlefox kolację, zwykle staruszka robiła ją sobie sama, ale kilka dni temu coś strzyknęło jej w kręgosłupie i od tamtej pory wysługiwała się nią w większej ilości obowiązków. Zdążyła nawet wziąć prysznic i usiąść przy biurku otulona szlafrokiem, z kąpielowym ręcznikiem zawiniętym na głowie niczym arabski turban, bo choć powinna już iść spać – to nie mogła. Miała na dzisiaj ciężką pracę domową: wilkołaki.
Pracowała z nimi na co dzień, znała kilka z nich, dłubała przy rejestrze dzień po dniu, niejednokrotnie zostając w pracy po nocach, właściwie większość swojego i tak młodziutkiego życia zastanawiając się nad tym, co wywoływało tę okropną bolesną przemianę. Przemianę, za którą mogło odpowiadać wiele czynników, z czego główny z całą pewnością powiązany być musiał z pełnią. Pełnia będąca katalizatorem – w jaki sposób? – rozpoczynała mimowolny proces transmutacji. Mimowolny, tym właśnie różniła się od animagii, zaklęć… zaklęć – może nie aż tak bardzo? Lapifors przemieniał czarodzieja w królika niezależnie od jego woli. Zupełnie tak, jak gdyby w trakcie pełni to księżyc rzucał zaklęcie transmutacyjne. Proces był bardziej skomplikowany, wiedziała o tym – bo musiał być – i właśnie tę skomplikowaną ścieżkę musieli odnaleźć, by móc w jakimkolwiek stopniu w nią… zaingerować.
Klątwa likantropii towarzyszyła czarodziejom od zarania dziejów, lecz czy ktokolwiek zadał sobie pytanie: od kiedy właściwie? Czy wiąże się z tym legenda o konkretnym czarodzieju i konkretnej ofierze, od których wszystko się rozpoczęło? Gdyby tak było, wskazówki do odwrócenia klątwy mogłyby się odnaleźć w traktatach czarnoksiężnika, który to wszystko rozpoczął. Gdyby tak było. Zakasała rękawy szlafroka, sięgając drobnymi dłońmi do opasłej księgi leżącej przed nią na biurku, „Historia Transmutacji”, jedna z tych egzaminacyjnych pozycji Historii Magii, których nigdy nikt nie czyta – nikt oprócz takich jak ona, których głód wiedzy nigdy nie zostawał zaspokojony. Otworzywszy księgę, przesunęła drobnym palcem wzdłuż spisu treści, poszukując pierwszych przemian u ludzi – była przekonana, że kiedy czytała tę księgę na pierwszym roku w Hogwarcie, znalazła tam wzmiankę o wilkołactwie… która wtedy nie zainteresowała jej jeszcze aż tak. Przemiany, transmutacja, całość zawsze pozostawała w sferze jej naukowych ambicji, lecz wilkołakami tak naprawdę zaciekawiła się w trakcie ostatnich lat, głównie po szkole, kiedy trafiła do rejestru. Zgrabnie obróciła kartki księgi, wysuwając plączącą się po drodze jedwabną zakładkę, ostrożnie, zawsze szanowała księgi – i to, że bibliotekarki londyńskiej biblioteki były, jakie były, nie miało tym razem nic do rzeczy.
I: jest. Znalazła wspominki o pierwszych wilkołakach, nie było jednak przy nich żadnej historii, wilkołaki po prostu odnaleziono – pierwsze pojawiały się przy mugolskich wioskach, które chroniły przed nimi wiejskie czarownice. Zaintrygowała ją ta wzmianka – w jaki sposób chroniły? Nie zostało to jednak rozwinięte, być może uda się w najbliższym czasie do biblioteki i poszuka na ten temat czegoś więcej. Informacja o tym, że wilkołaki zostały tak po prostu znalezione, nic jej nie mówiły. Starała się to połączyć z historią o Remusie i Romulusie, ale fakt w żaden sposób nie pasowały, chłopcy wychowani przez wilczycę według wszelkich podań sami nie mogli być wilkołakami. Kim więc – lub czym – mogli być? Westchnęła, czytając dalej, lecz wciąż nie znalazła nic ponadto to, że to księżyc… był głównym winowajcom. Jak dobrze, że następnym przystankiem miała być właśnie wieża astronomiczna. Liczne podania jako przyczynę podają złość, ponoć kiedy emocje biorą górę, wilkołakom i bez przemiany zdarza się im… trudno kontrolować siebie samych. Być może to od tego się wszystko rozpoczęło – od wielkiego gniewu, o którym wielkie księgi z jakiegoś powodu zapomniały?
Wyjęła wykresy wykonane w pracy, w trakcie wywiadów często dopytywała ludzi, gdzie najmocniej odczuwają przemianę. Gdzie rozpoczyna się ból, jaki czują, podczas przeobrażania się w potwora. Najwięcej z nich mówi, że w sercu, jak potwierdzała linia, którą właśnie dorysowała delikatnym ołówkiem na podstawie leżącej nieopodal transkrypcji wywiadu. Serce. W sercu tkwi najwięcej uczuć i najwięcej emocji, w sercu tkwi też lęk, który im towarzyszy. Serce może być tylko złudzeniem. A może być kluczem do rozwiązania tej zagadki.
Zobaczymy, Minerwa zamknęła księgę i zdmuchnęła świecę.
[zt]
Pracowała z nimi na co dzień, znała kilka z nich, dłubała przy rejestrze dzień po dniu, niejednokrotnie zostając w pracy po nocach, właściwie większość swojego i tak młodziutkiego życia zastanawiając się nad tym, co wywoływało tę okropną bolesną przemianę. Przemianę, za którą mogło odpowiadać wiele czynników, z czego główny z całą pewnością powiązany być musiał z pełnią. Pełnia będąca katalizatorem – w jaki sposób? – rozpoczynała mimowolny proces transmutacji. Mimowolny, tym właśnie różniła się od animagii, zaklęć… zaklęć – może nie aż tak bardzo? Lapifors przemieniał czarodzieja w królika niezależnie od jego woli. Zupełnie tak, jak gdyby w trakcie pełni to księżyc rzucał zaklęcie transmutacyjne. Proces był bardziej skomplikowany, wiedziała o tym – bo musiał być – i właśnie tę skomplikowaną ścieżkę musieli odnaleźć, by móc w jakimkolwiek stopniu w nią… zaingerować.
Klątwa likantropii towarzyszyła czarodziejom od zarania dziejów, lecz czy ktokolwiek zadał sobie pytanie: od kiedy właściwie? Czy wiąże się z tym legenda o konkretnym czarodzieju i konkretnej ofierze, od których wszystko się rozpoczęło? Gdyby tak było, wskazówki do odwrócenia klątwy mogłyby się odnaleźć w traktatach czarnoksiężnika, który to wszystko rozpoczął. Gdyby tak było. Zakasała rękawy szlafroka, sięgając drobnymi dłońmi do opasłej księgi leżącej przed nią na biurku, „Historia Transmutacji”, jedna z tych egzaminacyjnych pozycji Historii Magii, których nigdy nikt nie czyta – nikt oprócz takich jak ona, których głód wiedzy nigdy nie zostawał zaspokojony. Otworzywszy księgę, przesunęła drobnym palcem wzdłuż spisu treści, poszukując pierwszych przemian u ludzi – była przekonana, że kiedy czytała tę księgę na pierwszym roku w Hogwarcie, znalazła tam wzmiankę o wilkołactwie… która wtedy nie zainteresowała jej jeszcze aż tak. Przemiany, transmutacja, całość zawsze pozostawała w sferze jej naukowych ambicji, lecz wilkołakami tak naprawdę zaciekawiła się w trakcie ostatnich lat, głównie po szkole, kiedy trafiła do rejestru. Zgrabnie obróciła kartki księgi, wysuwając plączącą się po drodze jedwabną zakładkę, ostrożnie, zawsze szanowała księgi – i to, że bibliotekarki londyńskiej biblioteki były, jakie były, nie miało tym razem nic do rzeczy.
I: jest. Znalazła wspominki o pierwszych wilkołakach, nie było jednak przy nich żadnej historii, wilkołaki po prostu odnaleziono – pierwsze pojawiały się przy mugolskich wioskach, które chroniły przed nimi wiejskie czarownice. Zaintrygowała ją ta wzmianka – w jaki sposób chroniły? Nie zostało to jednak rozwinięte, być może uda się w najbliższym czasie do biblioteki i poszuka na ten temat czegoś więcej. Informacja o tym, że wilkołaki zostały tak po prostu znalezione, nic jej nie mówiły. Starała się to połączyć z historią o Remusie i Romulusie, ale fakt w żaden sposób nie pasowały, chłopcy wychowani przez wilczycę według wszelkich podań sami nie mogli być wilkołakami. Kim więc – lub czym – mogli być? Westchnęła, czytając dalej, lecz wciąż nie znalazła nic ponadto to, że to księżyc… był głównym winowajcom. Jak dobrze, że następnym przystankiem miała być właśnie wieża astronomiczna. Liczne podania jako przyczynę podają złość, ponoć kiedy emocje biorą górę, wilkołakom i bez przemiany zdarza się im… trudno kontrolować siebie samych. Być może to od tego się wszystko rozpoczęło – od wielkiego gniewu, o którym wielkie księgi z jakiegoś powodu zapomniały?
Wyjęła wykresy wykonane w pracy, w trakcie wywiadów często dopytywała ludzi, gdzie najmocniej odczuwają przemianę. Gdzie rozpoczyna się ból, jaki czują, podczas przeobrażania się w potwora. Najwięcej z nich mówi, że w sercu, jak potwierdzała linia, którą właśnie dorysowała delikatnym ołówkiem na podstawie leżącej nieopodal transkrypcji wywiadu. Serce. W sercu tkwi najwięcej uczuć i najwięcej emocji, w sercu tkwi też lęk, który im towarzyszy. Serce może być tylko złudzeniem. A może być kluczem do rozwiązania tej zagadki.
Zobaczymy, Minerwa zamknęła księgę i zdmuchnęła świecę.
[zt]
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
The member 'Minnie McGonagall' has done the following action : rzut kością
'k100' : 63
'k100' : 63
Nie musiała przyglądać się dwa razy ani zastanawiać nad zachowaniem Minerwy, która wyglądała wręcz przygnębiająco w stosunku do porannego nastroju. Choć starała się ukryć niezadowolenie i udawało jej się to przed właścicielką domu, to Josie znała na tyle dobrze przyjaciółkę, by wiedzieć, że coś jest nie w porządku, a najpewniej wiązało się to wszystko z porannym przygotowaniami. W końcu nie bez powodu zrezygnowały z dłuższego snu, a wcześniej wydały część oszczędności Minnie na zakup eleganckich butów; do tego odpowiedni strój, subtelny makijaż – który jakimś sposobem ukryły przed panią Doublefax – to wszystko nadało Minnie uroku, a wychodząc do pracy, biła od niej pewność i dziewczęcy, świetlisty wręcz urok. Któż mógłby się mu oprzeć?
Josephine wiedziała, że to wszystko nie miało na celu poderwania jej mentora, jednocześnie chciała udowodnić przyjaciółce, że mężczyźni mimo wszystko dostrzegają takie rzeczy. Na Merlina, jak mogła nie mieć racji, przecież są wzrokowcami! Najwyraźniej Hereward stanowił ewenement w tej kwestii lub był doskonałym aktorem, skoro Minnie ulotniła się do swojego pokoju bez powitania, praktycznie bezszelestnie, chociaż ciężko o tym mówić, gdy schody skrzypią przy nawet najlżejszym kroku. Najwyraźniej przyjaciółka potrzebowała chwili dla siebie, sama Jo w takiej sytuacji pragnęłaby odpoczynku i zaszycia się w czterech ścianach. Minęło dobry kwadrans zanim ułożyła talerze, wyciągnęła kubki i przygotowała najlepszą czekoladę, jaką tylko była w stanie. Gęstą i słodką. Z karmelizowanymi piankami nabitymi na dłuższe wykałaczki. Być może Jo nie miała zbyt wielkich zdolności kulinarnych, jednak napój ten stanowił doskonały pocieszacz, rozweselacz, czyste antidotum na gorszy dzień. Działające może i lepiej niż krople felix felixis, szczególnie jeśli przygotowywany był przez Gideona. Wspomnienie o bracie wcale nie zmniejszało nagle pojawiającej się guli w gardle, przez którą oddech stawał się płytszy. Przynajmniej wspomnienie wspólnego przesiadywania na szerokim, kuchennym parapecie nie wyciskało już z niej łez. Nauczyła się je hamować, tak samo jak nauczyła się przyrządzać czekoladę – swego czasu robiła ją tak często, że mogłaby przygotowywać ją na zamówienie, nikt niestety nie zgłosił się po przepis, a Jo skończyła z dodatkowymi dwoma kilogramami. Przelała napój do kubków, ustawiła je wraz z piankami na tacy zanim wdrapała się ostrożnie po schodach. Minerwa miała na dość czasu by ochłonąć. Dwa lata temu, gdy przeżyła osobisty kryzys i zachwianie fundamentalnych wartości, poprzez które postrzegała świat, przyjaciółka nie zostawiła jej samej – musiałaby więc nie mieć serca, gdyby nie spędziły tego wieczoru razem; nawet jeśli chodziło o taką błahostkę. A może wręcz przeciwnie – o coś bardzo wielkiego. - Czekolada na osłodę – postawiła tacę na parapecie okna, gdy Minnie pozwoliła jej wejść do środka. Nie musiała wyczekiwać pod drzwiami, tak jakby wiedziała, że na kilka godzin wieczornych będzie miała gościa. Nic niespodziewanego, w końcu niejeden wieczór spędziły wspólnie - prowadząc zaciekłe dysputy, dyskutując o nowym artykule w Horyzontach zaklęć – i testując zaklęcia – chichocząc z ploteczek zawartych w Czarownicy czy też w po prostu popijając czekoladę.
- Nie spodobały mu się buty? – spytała już poważniej, gdy zajęła miejsce w nogach łóżka, łopatki wspierając o zimną ścianę. Była odrobinę zaniepokojona, a co jeśli profesor odebrał to wszystko wręcz przeciwnie, a Minnie ośmieszyła się przez jej głupie pomysły? Cała ta sytuacja była nietypowa, przecież obydwie były uczone przez profesora Bartiusa w czasach szkolnych. Josie przez rok zdążyła poczuć respekt do umiejętności mężczyzny – naprawdę była mu wdzięczna, że odpowiednio przygotował ją do egzaminu z transmutacji, pokazując dziedziny, które wydawały się nieuchwytne. Jednak transmutacja stanowiła konik Minnie, Jo mogła tylko pomarzyć, że kiedyś osiągnie taki poziom; nie zdziwiła się ani odrobinę, gdy przyjaciółka została asystentką Herewarda. Mężczyzna widział w niej potencjał i doceniał nieocenioną pomoc, jednak jak twierdziła Minnie, na tym wszystko się kończyło. Osobiście Fenwick nie dowierzała temu, a dzisiejszy dzień pracy miał stanowić pewnego rodzaju test – gdyby traktował Minerwę jako zwykłą pomocnicę, byłby najzwyklejszym bucem. Co też najwyraźniej miało miejsce. Widząc, że Minnie zależało na tym by wypaść jak najlepiej, Josie chwilowo zmieniła swój stosunek do znawcy transmutacji - czyżby niezwykła zdolność w czarach rozmijała się z otwartym sercem? Miała nadzieję, że przyjaciółka podzieli się z nią przeżytym dniem, tak by mogła pojąć, gdzie leży problem i, ewentualnie, utrwalić w głowie taki a nie inny obraz profesora. W tej chwili nie rozumiała nic.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Josephine wiedziała, że to wszystko nie miało na celu poderwania jej mentora, jednocześnie chciała udowodnić przyjaciółce, że mężczyźni mimo wszystko dostrzegają takie rzeczy. Na Merlina, jak mogła nie mieć racji, przecież są wzrokowcami! Najwyraźniej Hereward stanowił ewenement w tej kwestii lub był doskonałym aktorem, skoro Minnie ulotniła się do swojego pokoju bez powitania, praktycznie bezszelestnie, chociaż ciężko o tym mówić, gdy schody skrzypią przy nawet najlżejszym kroku. Najwyraźniej przyjaciółka potrzebowała chwili dla siebie, sama Jo w takiej sytuacji pragnęłaby odpoczynku i zaszycia się w czterech ścianach. Minęło dobry kwadrans zanim ułożyła talerze, wyciągnęła kubki i przygotowała najlepszą czekoladę, jaką tylko była w stanie. Gęstą i słodką. Z karmelizowanymi piankami nabitymi na dłuższe wykałaczki. Być może Jo nie miała zbyt wielkich zdolności kulinarnych, jednak napój ten stanowił doskonały pocieszacz, rozweselacz, czyste antidotum na gorszy dzień. Działające może i lepiej niż krople felix felixis, szczególnie jeśli przygotowywany był przez Gideona. Wspomnienie o bracie wcale nie zmniejszało nagle pojawiającej się guli w gardle, przez którą oddech stawał się płytszy. Przynajmniej wspomnienie wspólnego przesiadywania na szerokim, kuchennym parapecie nie wyciskało już z niej łez. Nauczyła się je hamować, tak samo jak nauczyła się przyrządzać czekoladę – swego czasu robiła ją tak często, że mogłaby przygotowywać ją na zamówienie, nikt niestety nie zgłosił się po przepis, a Jo skończyła z dodatkowymi dwoma kilogramami. Przelała napój do kubków, ustawiła je wraz z piankami na tacy zanim wdrapała się ostrożnie po schodach. Minerwa miała na dość czasu by ochłonąć. Dwa lata temu, gdy przeżyła osobisty kryzys i zachwianie fundamentalnych wartości, poprzez które postrzegała świat, przyjaciółka nie zostawiła jej samej – musiałaby więc nie mieć serca, gdyby nie spędziły tego wieczoru razem; nawet jeśli chodziło o taką błahostkę. A może wręcz przeciwnie – o coś bardzo wielkiego. - Czekolada na osłodę – postawiła tacę na parapecie okna, gdy Minnie pozwoliła jej wejść do środka. Nie musiała wyczekiwać pod drzwiami, tak jakby wiedziała, że na kilka godzin wieczornych będzie miała gościa. Nic niespodziewanego, w końcu niejeden wieczór spędziły wspólnie - prowadząc zaciekłe dysputy, dyskutując o nowym artykule w Horyzontach zaklęć – i testując zaklęcia – chichocząc z ploteczek zawartych w Czarownicy czy też w po prostu popijając czekoladę.
- Nie spodobały mu się buty? – spytała już poważniej, gdy zajęła miejsce w nogach łóżka, łopatki wspierając o zimną ścianę. Była odrobinę zaniepokojona, a co jeśli profesor odebrał to wszystko wręcz przeciwnie, a Minnie ośmieszyła się przez jej głupie pomysły? Cała ta sytuacja była nietypowa, przecież obydwie były uczone przez profesora Bartiusa w czasach szkolnych. Josie przez rok zdążyła poczuć respekt do umiejętności mężczyzny – naprawdę była mu wdzięczna, że odpowiednio przygotował ją do egzaminu z transmutacji, pokazując dziedziny, które wydawały się nieuchwytne. Jednak transmutacja stanowiła konik Minnie, Jo mogła tylko pomarzyć, że kiedyś osiągnie taki poziom; nie zdziwiła się ani odrobinę, gdy przyjaciółka została asystentką Herewarda. Mężczyzna widział w niej potencjał i doceniał nieocenioną pomoc, jednak jak twierdziła Minnie, na tym wszystko się kończyło. Osobiście Fenwick nie dowierzała temu, a dzisiejszy dzień pracy miał stanowić pewnego rodzaju test – gdyby traktował Minerwę jako zwykłą pomocnicę, byłby najzwyklejszym bucem. Co też najwyraźniej miało miejsce. Widząc, że Minnie zależało na tym by wypaść jak najlepiej, Josie chwilowo zmieniła swój stosunek do znawcy transmutacji - czyżby niezwykła zdolność w czarach rozmijała się z otwartym sercem? Miała nadzieję, że przyjaciółka podzieli się z nią przeżytym dniem, tak by mogła pojąć, gdzie leży problem i, ewentualnie, utrwalić w głowie taki a nie inny obraz profesora. W tej chwili nie rozumiała nic.
[bylobrzydkobedzieladnie]
these violent delights have
violent ends...
Ostatnio zmieniony przez Josephine Fenwick dnia 22.08.16 15:53, w całości zmieniany 2 razy
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kiedy Josie z nią skończyła, a Minnie przejrzała się w lustrze przed wyjściem, na jej twarzy zakwitł naprawdę szeroki uśmiech. Od kiedy rozstała się z Dougiem nie miała właściwie żadnego poważniejszego zetknięcia się z mężczyzną, a profesor Bartius imponował jej od dawna. Był mądry, dojrzały, doświadczony, o wiele rozsądniejszy od wszystkich chłopców, których znała, razem wziętych. Był też bardzo przystojny, wysoki, rudy co prawda, ale ta rudość nie odbierała mu wcale męskości. Subtelny makijaż podkreślił jej urodę i była przekonana, że warto było go nałożyć, pomimo tego, że aby wyjść z domu, musiała przebiec całą drogę od schodów do werandy, odwracając głowę w taki sposób, by nie dostrzegła jej pani Dubblefax. Josie pomogła jej zapleść włosy w naprawdę ładny dobierany warkocz, dziewczęcy, delikatny, może trochę zbyt romantyczny jak na nią, ale wciąż naprawdę ładny. Nowe buty kupiła niedawno i miały najwyższy obcas, na jakim Minnie dotąd chodziła, dobre pięć centymetrów. Ale to wszystko na nic.
Siedziała u profesora, mozolnie przepisując jego notatki w oczekiwaniu, aż wreszcie na nią spojrzy – ale nie zrobił tego. Nie zatrzymał na niej dłużej spojrzenia nawet na krótką chwilę, nie zauważając zupełnie zmian w jej wyglądzie. W ogóle. Nic. Ani trochę. Była brzydka? Nie dość ładna dla niego? Odpowiednia tylko dla mugolskiego farmera w swojej rodzinnej wsi… nie, nie mogła być ostra dla Douga, naprawdę go ceniła – jako przyjaciela. Ale ostatnimi czasy odczuwała też głębszą pustkę w sercu i czuła, że nadszedł czas, aby ją zapełnić ciepłem. Tylko czy była tego w ogóle warta? Skoro nikt nie chciał… Zaciskała powieki, powstrzymując napływające do oczu łzy i pożegnała profesora wcześniej, niż powinna, zostawiając – jak nie ona – część pracy rozgrzebaną. Myśl o tym nieporządku będzie jej natrętnie towarzyszyła przez całą najbliższą noc.
Znalazłszy się przed domem, bezszelestnie wsunęła się przez drzwi i zanim pani Doublefax zdążyła ją zawołać, przemknęła się szybkim truchtem ku schodom i swojemu pokoikowi. Wiedziała, że ją usłyszy, ta stara wiedźma słyszała wszystko. I wiedziała, że Josie też ją usłyszy, choć nie potrafiła się przemóc, żeby wpaść prosto do jej pokoju, choć wydawało jej się, że chce teraz pobyć sama – w głębi serca miała nadzieję, że przyjaciółka ją usłyszy.
Kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi pokoju, przywarła do nich plecami i dopiero teraz pozwoliła, by łzy pociekły jej po policzkach. Wykrzywione usta wytarła w rękaw, na oślep biorąc pierwszą z brzegu chusteczkę – czy to w ogóle była chusteczka? Bez znaczenia – z biurka, które mijała i smarknęła w nią donośnie, rzucając się na łóżko. Dopiero stamtąd zrzuciła nowe buty, nowy sweter, który może nie był już tak nowy jak buty, ale jeszcze nigdy go nie miała u profesora, i ze złością rozplotła fryzurę, odkładając lusterko znajdujące się na szafce nocnej obok lustrem w dół. Okryła się kocem, pogrążając się w cichej, beznadziejnej i donikąd prowadzącej rozpaczy, sama nie wiedząc, jak długo tak przeleżała, może dziesięć minut, może godzinę, a może minęło już pół nocy. Aż weszła Josie.
Nie drgnęła, kiedy przyjaciółka weszła do środka, choć od wewnątrz krzyczała całym sercem: nie odchodź. Leżąc nieruchomo, otulona kocykiem, wywęszyła zapach czekolady, bardzo kuszący zapach. Wysunęła nos, obracając głowę w kierunku Josie, łzy rozmazały jej makijaż po całej twarzy – choć było go tak niewiele. Podciągnęła się do pozycji siedzącej, nie wypełzając z kocyka.
- Och, Josie – westchnęła, a jej nabrzmiałe wargi znowu zadrżały niebezpiecznie, ostrzegając przed nadchodzącą falą płaczu. – On ich nawet nie zauważył! – krzyknęła dramatycznie, tak, że pewnie nawet pani Doubblefax usłyszała. Miała rację, żadnych mężczyzn, z nimi same kłopoty - tylko i wyłącznie! Oparła się o ścianę, nie widząc już sensu w chowaniu twarzy, gorzej wyglądać i tak już nie będzie. – Nawet… nawet na mnie nie spojrzał. To bez sensu, nie podobam mu się – mruknęła na pół płaczliwie, na pół obrażona.
I pociągnęła nosem. Głośno.
Siedziała u profesora, mozolnie przepisując jego notatki w oczekiwaniu, aż wreszcie na nią spojrzy – ale nie zrobił tego. Nie zatrzymał na niej dłużej spojrzenia nawet na krótką chwilę, nie zauważając zupełnie zmian w jej wyglądzie. W ogóle. Nic. Ani trochę. Była brzydka? Nie dość ładna dla niego? Odpowiednia tylko dla mugolskiego farmera w swojej rodzinnej wsi… nie, nie mogła być ostra dla Douga, naprawdę go ceniła – jako przyjaciela. Ale ostatnimi czasy odczuwała też głębszą pustkę w sercu i czuła, że nadszedł czas, aby ją zapełnić ciepłem. Tylko czy była tego w ogóle warta? Skoro nikt nie chciał… Zaciskała powieki, powstrzymując napływające do oczu łzy i pożegnała profesora wcześniej, niż powinna, zostawiając – jak nie ona – część pracy rozgrzebaną. Myśl o tym nieporządku będzie jej natrętnie towarzyszyła przez całą najbliższą noc.
Znalazłszy się przed domem, bezszelestnie wsunęła się przez drzwi i zanim pani Doublefax zdążyła ją zawołać, przemknęła się szybkim truchtem ku schodom i swojemu pokoikowi. Wiedziała, że ją usłyszy, ta stara wiedźma słyszała wszystko. I wiedziała, że Josie też ją usłyszy, choć nie potrafiła się przemóc, żeby wpaść prosto do jej pokoju, choć wydawało jej się, że chce teraz pobyć sama – w głębi serca miała nadzieję, że przyjaciółka ją usłyszy.
Kiedy tylko zamknęła za sobą drzwi pokoju, przywarła do nich plecami i dopiero teraz pozwoliła, by łzy pociekły jej po policzkach. Wykrzywione usta wytarła w rękaw, na oślep biorąc pierwszą z brzegu chusteczkę – czy to w ogóle była chusteczka? Bez znaczenia – z biurka, które mijała i smarknęła w nią donośnie, rzucając się na łóżko. Dopiero stamtąd zrzuciła nowe buty, nowy sweter, który może nie był już tak nowy jak buty, ale jeszcze nigdy go nie miała u profesora, i ze złością rozplotła fryzurę, odkładając lusterko znajdujące się na szafce nocnej obok lustrem w dół. Okryła się kocem, pogrążając się w cichej, beznadziejnej i donikąd prowadzącej rozpaczy, sama nie wiedząc, jak długo tak przeleżała, może dziesięć minut, może godzinę, a może minęło już pół nocy. Aż weszła Josie.
Nie drgnęła, kiedy przyjaciółka weszła do środka, choć od wewnątrz krzyczała całym sercem: nie odchodź. Leżąc nieruchomo, otulona kocykiem, wywęszyła zapach czekolady, bardzo kuszący zapach. Wysunęła nos, obracając głowę w kierunku Josie, łzy rozmazały jej makijaż po całej twarzy – choć było go tak niewiele. Podciągnęła się do pozycji siedzącej, nie wypełzając z kocyka.
- Och, Josie – westchnęła, a jej nabrzmiałe wargi znowu zadrżały niebezpiecznie, ostrzegając przed nadchodzącą falą płaczu. – On ich nawet nie zauważył! – krzyknęła dramatycznie, tak, że pewnie nawet pani Doubblefax usłyszała. Miała rację, żadnych mężczyzn, z nimi same kłopoty - tylko i wyłącznie! Oparła się o ścianę, nie widząc już sensu w chowaniu twarzy, gorzej wyglądać i tak już nie będzie. – Nawet… nawet na mnie nie spojrzał. To bez sensu, nie podobam mu się – mruknęła na pół płaczliwie, na pół obrażona.
I pociągnęła nosem. Głośno.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Po wślizgnięciu się do sypialni Minerwy, czekał na nią obraz boleśnie chwytający za serce. Rzadko kiedy zakopywała się tak skrupulatnie pod kocem. Zanim zbliżyła się do jej łóżka, westchnęła cicho; widząc Minnie w takim stanie, doszła do wniosku, że powinna uwierzyć jej na słowo i nie nagabywać do przeprowadzenia całej akcji. Profesor Bartius był ślepy albo bez serca – Josie miała nadzieję, że to tylko ta pierwsza opcja. Wciąż miała w pamięci jego lekcje transmutacji i dobre wrażenie jakie po sobie pozostawił, nie mogła więc uwierzyć w tak perfidną nieczułość. Cała sytuacja wydawała się irracjonalna niczym jakieś abstrakcyjne dzieło szalonego malarza. Czuła się z tym wszystkim jeszcze gorzej, bo miała w tym wszystkim dość spory udział. Och, to wszystko wina tych paskudnych walentynek, które prowokują do czynienia głupot – kiedy w normalny dzień roku ludzie ośmielają się na takie kroki? W Ministerstwie większość sów zamiast standardowych notatek i raportów roznosiło liściki na różowej papeterii; co gorsza, jedno z tych ptaszysk omal nie zapaskudziło jej szaty. Straszny dzień! Że też razem wpadły w jego sidła, być może nawet łudząc się, że odrobina amorków pobudzonych za pomocą zaklęć i różowej papeterii cokolwiek zmienia. Jo cieszyła się, że nie dostała żadnego z anonimowych wyznań – po tym, co ją spotkało, nie potrzebowała łopoczącego serca, w końcu nie bez powodu porzuciła bez słowa wszystkie znajomości – oczywiście poza tą z Minnie – i dawnego chłopaka. Jednak Minerwa po wszystkich ciężkich decyzjach, porzuceniu Douga i przeprowadzce do Londynu, by kontynuować magiczną karierę, zasługiwała na odrobinę czułości, wnoszącej odmianę do jej życia. Zasługiwała na osobę, przed którą nie będzie musiała ukrywać najważniejszej części swojego życia czy też z niej rezygnować. Nikt nie powinien stawać przed takimi wyborami jak Minerwa, dlatego właśnie za swoją odwagę i niezłomność zasłużyła na coś magicznego; na kogoś kto pozna ją taką jaką jest - bez żadnych masek czy pominięć prawdy. A co dostała w zamian? Złamane serce i rozbite nadzieje – że też Hereward potrafił być tak okrutnym człowiekiem, by odrzucić jej delikatne uczucia! Tak przynajmniej o tym wszystkim myślała, bo cóż innego mogło doprowadzić Minnie do takiego stanu? Cóż, najwyraźniej, w ramach kobiecej solidarności, powinna złożyć rudzielcowi niezbyt miłą wizytę. - Może tytułuje się profesorem, jednak jest strasznie głupi, jeśli… – miała zamiar powiedzieć przyjaciółce, co też sądzi o ich dawnym nauczycielu, którego obraz uległ całkowitej zmianie w zaledwie kilka chwil, lecz Minnie podniosła się do pozycji siedzącej i dramatycznie zakomunikowała, co się stało. Stała oniemiała, nie dopuszczając do siebie sensu jej słów – wydawały się jakieś nierealne. Jak to nic nie zauważył? Być może teraz makijaż był rozmazany, lecz rano, tuż przed wyjściem, Minerwa wydawała się podekscytowana i rozpromieniona – przyciągnęłaby wzrok niejednego mężczyzny na korytarzach Ministerstwa... Jak więc mógł nie zauważyć tej ewidentnej przemiany zwieńczonej nietypową fryzurą? Przysiadła na skraju łózka, podając Minnie kubek z ciepłym płynem, licząc, że magiczne właściwości czekolady pomogą na rozedrgane usta. - Daj spokój. Wiesz jak to wygląda? Najwyraźniej musiał uznać, że masz zamiar spędzić wieczór z kimś innym – westchnęła ciężko, obracając własny kubek w dłoniach. Że też o tym wcześniej nie pomyślała – w walentynki wiele osób się stroi, kupuje kwiatki i czekoladki, czasami nawet i amortencję, więc profesor najwyraźniej musiał uznać, że całe starania nie są dla niego. To całkiem możliwe, przecież jego asystentka była o wiele młodsza... To wydawało się jedynym sensownym wytłumaczeniem, jednak Minnie szła w zaparte, będąc przekonaną, że było inaczej. Profesor Hereward Bartius ją zignorował. Jej makijaż, fryzurę, sweterek i obcasy. Toż to niemożliwe. - Jeśli tak było, to jest najzwyklejszym… gumochłonem! Ot co! Na psidwakowe kostki, Minnie, naprawdę nie wiem, jak możesz pracować z tak okropną osobą – wybuch był nagły, niespodziewany nawet dla samej Josephine, jednak widok smutku wymalowanego na twarzy przyjaciółki bez problemu ją rozjuszył. Być może przyczyniła się do tego cała otoczka walentynek, która działała nie tak jak powinna i rozdrażnienie, wiążące się ze snem, który wyczerpał ją bardziej niż niejeden trening.
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jeszcze raz, w jakimś ostatnim, beznadziejnym zrywie, podciągnęła koc pod samą brodę, wzdychając ciężko, niechętnie i boleśnie. Łzy lały się jej z oczu niekontrolowanymi strumieniami, a zaczerwieniona buzia wyglądała żałośnie - naprawdę była aż tak nieatrakcyjna? Co jeszcze mogła zrobić, żeby zwrócić na siebie uwagę profesora? Och, do pomysłu podeszła krytycznie, ale Josie naprawdę pomogła jej ładnie wyglądać. Niecodziennie. Wyjątkowo. Jak mógł nie zauważyć? Mógł zignorować, wydąć ironicznie wargi, obśmiać, zbulwersowany oświadczyć, że nie powinna przychodzić w takim (!) stroju do pracy, miała przecież buty na obcasie, ale zamiast tego... on nawet nie zauważył. Zupełnie, jakby była obok niego jak cień, nic nie znaczący przebłysk światła przepisujący jego notatki. Zacisnęła powieki, ale to nie pomogło powstrzymać potoku łez, szlochnęła głośno. Zaskoczona mina Josie sprawiła, że wróciły do niej wszystkie smutki - ona też nie mogła w to uwierzyć! Jak pan mógł, panie profesorze! Jak pan mógł?! Odebrała od przyjaciółki kubek z gorącą herbatą, dumając w ciszy - może był ślepy, tylko nikomu o tym nie mówił i poruszał się za pomocą jakiejś skomplikowanej magii? Przecież, był taki mądry. Albo, po prostu miał tego dnia dużo na głowie...
- Josie, nie mów tak - poprosiła, marszcząc brew. Co by sobie o niej pomyślał, gdyby faktycznie uznał, że umówiła się z kimś innym? Nie była przecież jakąś... latawicą! Ech, musiała spojrzeć prawdzie w oczy - nawet gdyby była latawicą, profesor by tego nie zauważył. On nic nie widział. A może - nie chciał widzieć? Czy to koniec jej starań, czy może powinna powinna starać się dalej? Nie sądziła, że po Dougu pozna mężczyznę, który skradnie jej serce, a jednak, profesor cały czas był obok - był obok, i...
i jej nie widział.
Łyknęła czekoladę, opierając mokry podbródek na ramieniu przyjaciółki. Dobrze było ją mieć obok w takiej chwili. Smutnej chwili. Chwili tak smutnej, że smutniejsza być nie mogła - jak ona dożyje końca tego dnia?
- On wcale nie jest okropny - mimo wszystko kategorycznie wzięła profesora w obronę, w końcu, cokolwiek by nie mówić o Herewardzie, na pewno nie był gumochłonem. Był profesorem, nauczycielem transmutacji, jednym z najbardziej utalentowanych czarodziejów, jakich Minerwa miała okazję spotkać w całym swoim życiu. Wyjątkowym czarodziejem, szczególnym. Oddanym większej sprawie. Większej sprawie, która... - Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki on jest odważny, jaki... skory do poświęcenia, jaki dobry, szlachetny, i....
Jej źrenice się rozszerzyły, z przerażeniem odsunęła się od Josie, wpatrując się prosto w jej oczy. Oddany większej sprawie i odważny. Oczywiście, że tak, jak mogła zapomnieć?
- Josie - odezwała się dramatycznie, dziwnie suchym, drętwym głosem, potok łez płynący z jej oczu przerzedził się aż w końcu ustał - pozostawiając po sobie jedynie błyszczące smugi. - Josie, posłuchaj mnie - dodała, odstawiając kubek czekolady na szafkę obok. - Muszę ci powiedzieć coś bardzo, ale to bardzo ważnego. Ważnego jak nigdy dotąd. Coś, czego nikomu nie możesz powtórzyć. Mogę ci zaufać? - Ujęła w zwolnione ręce dłonie przyjaciółki, wpatrując się w prosto w jej oczy - i choć wyglądała żenująco, z zaczerwienionymi ślepiami, zapłakanymi policzkami, bladą cerą i kudłatymi włosami, brzmiała w tym momencie śmiertelnie poważnie.
- Josie, nie mów tak - poprosiła, marszcząc brew. Co by sobie o niej pomyślał, gdyby faktycznie uznał, że umówiła się z kimś innym? Nie była przecież jakąś... latawicą! Ech, musiała spojrzeć prawdzie w oczy - nawet gdyby była latawicą, profesor by tego nie zauważył. On nic nie widział. A może - nie chciał widzieć? Czy to koniec jej starań, czy może powinna powinna starać się dalej? Nie sądziła, że po Dougu pozna mężczyznę, który skradnie jej serce, a jednak, profesor cały czas był obok - był obok, i...
i jej nie widział.
Łyknęła czekoladę, opierając mokry podbródek na ramieniu przyjaciółki. Dobrze było ją mieć obok w takiej chwili. Smutnej chwili. Chwili tak smutnej, że smutniejsza być nie mogła - jak ona dożyje końca tego dnia?
- On wcale nie jest okropny - mimo wszystko kategorycznie wzięła profesora w obronę, w końcu, cokolwiek by nie mówić o Herewardzie, na pewno nie był gumochłonem. Był profesorem, nauczycielem transmutacji, jednym z najbardziej utalentowanych czarodziejów, jakich Minerwa miała okazję spotkać w całym swoim życiu. Wyjątkowym czarodziejem, szczególnym. Oddanym większej sprawie. Większej sprawie, która... - Nawet sobie nie wyobrażasz, jaki on jest odważny, jaki... skory do poświęcenia, jaki dobry, szlachetny, i....
Jej źrenice się rozszerzyły, z przerażeniem odsunęła się od Josie, wpatrując się prosto w jej oczy. Oddany większej sprawie i odważny. Oczywiście, że tak, jak mogła zapomnieć?
- Josie - odezwała się dramatycznie, dziwnie suchym, drętwym głosem, potok łez płynący z jej oczu przerzedził się aż w końcu ustał - pozostawiając po sobie jedynie błyszczące smugi. - Josie, posłuchaj mnie - dodała, odstawiając kubek czekolady na szafkę obok. - Muszę ci powiedzieć coś bardzo, ale to bardzo ważnego. Ważnego jak nigdy dotąd. Coś, czego nikomu nie możesz powtórzyć. Mogę ci zaufać? - Ujęła w zwolnione ręce dłonie przyjaciółki, wpatrując się w prosto w jej oczy - i choć wyglądała żenująco, z zaczerwienionymi ślepiami, zapłakanymi policzkami, bladą cerą i kudłatymi włosami, brzmiała w tym momencie śmiertelnie poważnie.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Cała ta sytuacja zmieniła jej podejście do profesora Bartiusa na mocno ambiwalentny. Nie potrafiła zrozumieć jego zachowania, ale także nie mogła zapomnieć o latach w Hogwarcie, gdy był ich nauczycielem. Może ich działania zakrawają o lekkomyślność? Przecież profesor był dużo starszy, skoncentrowany na nauce… Jednak nie potrafiła odmówić Minnie odrobiny szczęścia i docenienia przez płeć przeciwną; przecież na to zasługiwała jak nikt inny. Była w stanie pojąć te uczucia, chociaż można było zarzucić im brak logiki; Minnie zasługiwała na kogoś równego jej samej, kogoś więcej niż ci dwudziestolatkowie równie interesujący jak nieopierzone feniksy. Przecież dzisiaj natknęła się na jednego z nich i nawet herbata nie potrafiła zdusić walecznego humoru, który wkroczył po raz kolejny na pierwszy plan. Złośliwość losu zbyt często sprawia, że wszystko dzieje się na odwrót. Dała im chwilę ciszy z kubkiem czekolady w ręku, w końcu ten napój potrafił zadziałać na najgorsze smutki. - Masz rację, przepraszam – westchnęła. Dopiero teraz uświadomiła sobie jak to zabrzmiało, Minnie na pewno nie chciała, by jej działania zostały odebrane w taki sposób. I pewnie nie zostały. Josephine po prostu desperacko szukała jakiegoś uzasadnienia. - Wiesz… Mówi się, że faceci są ślepi. Sądzisz, że możliwym byłoby, że… Po prostu nie zwróciłby uwagi dopóki nie wyłożyłabyś wszystkich kart? – nie brzmiała zbyt pewnie, ale faktem było to, że mężczyźni dostrzegali tyle, ile chcieli, czyli w dużej mierze zbyt dużo lub zbyt mało. Postawienie sprawy jasno było działaniem ryzykownym i była świadoma, że Minnie nigdy nie zdecyduje się na coś takiego. - Kiedyś otworzą mu się oczy. Wystarczy tylko poczekać - obdarowała rozmówczynie przyjaznym uśmiechem. A co jeśli chodziło tutaj o zwykłą uprzejmość i nieranienie uczuć? Nie wychodziło jej wyszukiwanie argumentów dla działań Herewarda. Może nie było czego szukać? Wysłuchała dramatycznej przemowy o heroizmie, a na jej twarzy przemknął cień zdziwienia. Skąd takie przekonanie? Przecież profesor był tylko profesorem… Czyżby podczas swoich badań przebył nieprzemierzone puszcze lub stanął twarzą w twarz z wrogimi klanami wyznającymi pierwotną magię? Wyobraźnia stawiała przed nią najróżniejsze obrazy, zanim jednak zdążyła wypytać, wyraz twarzy Minnerwy dramatycznie się zmienił. Nie mogła tego puścić mimo oczu; dotychczas podejrzliwie ściągnięte brwi rozluźniły się. - Możesz mi powiedzieć o wszystkim. Przecież wiesz... – w jej głosie można było wyczuć silne przekonanie wymieszane z nutami niepokoju. Minerwa nagle spoważniała, a jej mina wyrażała pełne skupienie, bardziej niż podczas niejednych dysput na temat rebelii goblińskich albo przygotowywania jednego z naukowych raportów. Sprawa musiała być niebagatelnej wagi, stąd Josephine poczuła się niepewnie; co takiego mogło wprowadzić ją w tak rzadko spotykany stan? Nic dziwnego, że pojawiły się obawy, a przez myśli przelatywały najróżniejsze scenariusze. - Słucham – ścisnęła lekko jej dłonie w przyjaznym geście, dodając tym samym otuchy do podzielenia się tym, co leży jej na sercu.
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Trzymała dłonie przyjaciółki we własnych, patrząc głęboko w jej błyszczące oczy; jej zapuchnięte od łez powieki nagle nabrały iskier: coś, o czym musiała jej powiedzieć, było o wiele ważniejsze od wszystkiego, co się dzisiaj wydarzyło, od każdej nieudanej randki i każdego zakochanego westchnienia. Od wszystkiego: chodziło o większe dobro. I choć po jej policzkach wciąż spływały słone łzy, wyraz jej twarzy wyraźnie wskazywał na to, że te smutki przestały mieć znaczenie. Jakiekolwiek, ważne było coś innego. Coś większego. Coś ponad ich rozumieniem. Coś, co miało połączyć i czymś o wiele znaczniejszym, niż przyjaźń. Przygryzła usta, nie wypuszczając z uścisku jej dłoni, aż w końcu nabrała powietrza, uspokajając przyśpieszony czarną rozpaczą oddech i stwierdziła, może do niej , a może jednak bardziej do siebie.
- Pióro - jakby odkrywczo, staczając się z łóżka na podłogę, nie przejmując się zanadto potłuczonymi kolanami; choć nieczułość Herewarda jeszcze przed momentem wydawała się koszmarną tragedią, teraz nagle objawiły jej się rzeczy o wiele ważniejsze. - Pióro, muszę dać ci pióro - powtórzyła, otwierając szufladkę szafki nocnej i wyjmując z niej ogniste pióro: złote, rdzawe, pochodzące od mitycznego feniksa. Westchnęła, dotykając opuszkiem palca wygrawerowanego imienia, Josephine Fenwick. Powolnym ruchem, wciąż z podłogi, podała je przyjaciółce.
- Posłuchaj mnie uważnie, Josie - zaczęła, choć nie bardzo wiedziała, od czego powinna zacząć. - Profesor Bartius jest odważny, bo walczy o lepsze jutro - dodała, wdrapując się z powrotem na łóżko, nieco niezręcznie, odnalazła na pościeli drobną dłoń Josie i uścisnęła ją ponownie. - O nas i za nas. Z tym wszystkim, co dzieje się wokół. Z ministerstwem, z... z nim, z Grindelwaldem, i z czymś, o czym wiemy, że jest, choć nie wiemy, czym jest - zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo enigmatycznie brzmiały jej słowa - a to nie ułatwiało jej sprawy. Lubiła być konkretna i rozsądna, dzisiejszego dnia nie brzmiała tak ani przez sekundę. Ani wcześniej, kiedy martwiło ją złamane serce, ani teraz, kiedy opisywała ten abstrakcyjny byt, jakim był Zakon Feniksa. - O to, żeby na świecie zapanowała sprawiedliwość - dodała z widoczną na piegowatej twarzy konsternacją. - Walczymy jako Zakon Feniksa, i... Josie, nie wiem, nie rozumiem, jaka tu działa magia, ale ta magia wybrała ciebie; uważa, że jesteś godna do nas przyłączyć. Tak, do nas - dodała z przekonaniem. - Ja też biorę w tym udział. Ja, profesor, nie on jeden, jest tam też profesor Tonks, i mnóstwo aurorów, Frederick, Samuel, Garrett... sama się zresztą przekonasz - Mimo zapuchniętych od łez oczu i zaczerwienionych warg, na jej ustach rozjaśniał szczery uśmiech. - Przyjdziesz, Josie? Na następne spotkanie? Zaprowadzę cię, kwatera jest chroniona Fideliusem - to naprawdę potężna magia.
- Pióro - jakby odkrywczo, staczając się z łóżka na podłogę, nie przejmując się zanadto potłuczonymi kolanami; choć nieczułość Herewarda jeszcze przed momentem wydawała się koszmarną tragedią, teraz nagle objawiły jej się rzeczy o wiele ważniejsze. - Pióro, muszę dać ci pióro - powtórzyła, otwierając szufladkę szafki nocnej i wyjmując z niej ogniste pióro: złote, rdzawe, pochodzące od mitycznego feniksa. Westchnęła, dotykając opuszkiem palca wygrawerowanego imienia, Josephine Fenwick. Powolnym ruchem, wciąż z podłogi, podała je przyjaciółce.
- Posłuchaj mnie uważnie, Josie - zaczęła, choć nie bardzo wiedziała, od czego powinna zacząć. - Profesor Bartius jest odważny, bo walczy o lepsze jutro - dodała, wdrapując się z powrotem na łóżko, nieco niezręcznie, odnalazła na pościeli drobną dłoń Josie i uścisnęła ją ponownie. - O nas i za nas. Z tym wszystkim, co dzieje się wokół. Z ministerstwem, z... z nim, z Grindelwaldem, i z czymś, o czym wiemy, że jest, choć nie wiemy, czym jest - zdawała sobie sprawę z tego, jak bardzo enigmatycznie brzmiały jej słowa - a to nie ułatwiało jej sprawy. Lubiła być konkretna i rozsądna, dzisiejszego dnia nie brzmiała tak ani przez sekundę. Ani wcześniej, kiedy martwiło ją złamane serce, ani teraz, kiedy opisywała ten abstrakcyjny byt, jakim był Zakon Feniksa. - O to, żeby na świecie zapanowała sprawiedliwość - dodała z widoczną na piegowatej twarzy konsternacją. - Walczymy jako Zakon Feniksa, i... Josie, nie wiem, nie rozumiem, jaka tu działa magia, ale ta magia wybrała ciebie; uważa, że jesteś godna do nas przyłączyć. Tak, do nas - dodała z przekonaniem. - Ja też biorę w tym udział. Ja, profesor, nie on jeden, jest tam też profesor Tonks, i mnóstwo aurorów, Frederick, Samuel, Garrett... sama się zresztą przekonasz - Mimo zapuchniętych od łez oczu i zaczerwienionych warg, na jej ustach rozjaśniał szczery uśmiech. - Przyjdziesz, Josie? Na następne spotkanie? Zaprowadzę cię, kwatera jest chroniona Fideliusem - to naprawdę potężna magia.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Pióro? Wydawało się to dość osobliwe, jednak tylko przez chwilę. Przez ponad dekadę aktywnego obcowania z magią Josephine pojęła, że wszystko w tym świecie miało sens, nawet jeśli początkowo go nie widziała. Rzeczywistość składała się w harmonijną całość rządzoną prawami tej tajemnej siły, którą jako czarownica posiadała już w momencie narodzin. Rzeczy niezwykłe i piękne, często niezrozumiałe na początkach ich magicznej wędrówki; była pewna, że na sam koniec, jeśli uda się jej poznać chociaż niewielki procent tego wszystkiego, będzie to wielki sukces. Minnie już wiedziała, ona miała dopiero poznać jeden z sekretów… Dlatego nie pytała, ściągnęła tylko lekko brwi, obserwując poczynania przyjaciółki. Pióro.
Pióro.
Lśniło czystym ogniem; ogniem równie niezachwianym, co sam cykl życia feniksa – śmierć i odrodzenie. Niezwykłe i hipnotyczne. Josephine nawet nie myślała, by oderwać od niego wzrok. W ciągu jednej chwili zapomniała o wszystkich troskach, o łzach na licu przyjaciółki, które jeszcze przed chwilą chciała zetrzeć rękawem własnego swetra i od których to krajało jej się serce, równie mocno jakby to jej własne zostało złamane. W tej chwili pióro było ważniejsze niż wszystkie ich przyziemne troski, które przecież przeminą. Jednak ono będzie trwało, płonęło tym samym ogniem. Nieprzerwanie.
Josephine wyciągnęła dłonie, by go delikatnie ująć – nie w obawie przed oparzeniem, lecz jak coś bardzo cennego i kruchego. Z lekkim zdziwieniem odczytała wśród płomieni swoje imię. Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę - właśnie tam powinno być, połączone z piórem. Mogłaby przysiąść, że zmieniające się odcienie czerwieni i pomarańczy byłyby w stanie ją pochłonąć, gdyby nie głos Minnie. Z ociąganiem przeniosła swoją uwagę na przyjaciółkę, wszak pióro, pomimo całej swojej niezwykłości, nie stanowiło obiektu, nad którym wydaje się tylko zachwyty. Wkrótce zrozumiała, że stanowi ono część większego celu. Celu, któremu poświęca się wiele osób – ona także była gotowa. Przewróciła swoje życie do góry nogami, by w nieudolny sposób podjąć się próby zmian w otaczającym ją świecie. Zakon Feniksa, jak wysłuchała, był czymś ponad to... Czymś odpowiedniejszym. Nie, nie… Był idealny. Uśmiechnęła się, a ciężar na ramionach jakby zmalał – nie była w tym wszystkim sama. Nie tylko ona nienawidziła Grindelwalda i chciała coś zmienić. Za wszelką cenę. Nawet za cenę łamania prawa – w końcu zbiorowe spotkania były zakazane. Zresztą, była przekonana, że to jeden z najmniejszych konfliktów, jakie uda się jej poczynić. Jeśli to miał być koszt tych zmian, była gotowa go zapłacić i to bez mrugnięcia okiem. Dobrze, że był ktoś kto zdecydował się na zebranie gotowych do działania osób, by wyznaczyć im cele. Bierność, w czasach, gdy wszystko jest niepewne i balansuje na granicy upadku, wydawała się być najgorszą z możliwych opcji. Dlatego nic dziwnego, że twarz Josephine rozjaśnił szeroki uśmiech, gdy słuchała tłumaczenia Minerwy. W głowie kotłowało jej się tysiąc pytań i była gotowa je zadać już teraz, więc z trudem gryzła się w język, by powstrzymać tę falę, która powstała nagle, niczym z zerwanej tamy, której przyczyną były nagle rewelacje. Chwila była jednak zbyt ważna, by ją zaburzać szczegółami – w końcu nie zamierzała nigdzie znikać. Właściwie to obie miały wiele czasu na rozmowy, zadawanie pytań i odpowiedzi… Ale to wszystko potem. - Ja… Postaram się nie zawieść tej magii, Minnie – jej imię na piórze nie pojawiło się przypadkiem, a twarz przyjaciółki była zbyt przejęta i szczera, by Josie chociaż na chwilę pomyślała o tym wszystkim w kategorii żartu. - Tak. Zaprowadzisz mnie tam, gdy tylko będziesz mogła. Och nawet nie wiesz, jak się cieszę, że mi o tym wszystkim mówisz!
Ciężko było powstrzymać radość, gdy przez tyle czasu błądziło się w mroku, a teraz, nagle i niespodziewanie, gdy nadzieja zaczęła obumierać, pojawił się promyk światła. Czy oznaczał on koniec drogi? Najpewniej był to dopiero jej początek, jednak w jasności i z przyjaciółmi u boku zbłądzenie i zrezygnowanie przychodziły o wiele trudniej. I… Nawet profesorowi Bartiusowi była gotowa wszystko wybaczyć.
| zt x2
Pióro.
Lśniło czystym ogniem; ogniem równie niezachwianym, co sam cykl życia feniksa – śmierć i odrodzenie. Niezwykłe i hipnotyczne. Josephine nawet nie myślała, by oderwać od niego wzrok. W ciągu jednej chwili zapomniała o wszystkich troskach, o łzach na licu przyjaciółki, które jeszcze przed chwilą chciała zetrzeć rękawem własnego swetra i od których to krajało jej się serce, równie mocno jakby to jej własne zostało złamane. W tej chwili pióro było ważniejsze niż wszystkie ich przyziemne troski, które przecież przeminą. Jednak ono będzie trwało, płonęło tym samym ogniem. Nieprzerwanie.
Josephine wyciągnęła dłonie, by go delikatnie ująć – nie w obawie przed oparzeniem, lecz jak coś bardzo cennego i kruchego. Z lekkim zdziwieniem odczytała wśród płomieni swoje imię. Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę - właśnie tam powinno być, połączone z piórem. Mogłaby przysiąść, że zmieniające się odcienie czerwieni i pomarańczy byłyby w stanie ją pochłonąć, gdyby nie głos Minnie. Z ociąganiem przeniosła swoją uwagę na przyjaciółkę, wszak pióro, pomimo całej swojej niezwykłości, nie stanowiło obiektu, nad którym wydaje się tylko zachwyty. Wkrótce zrozumiała, że stanowi ono część większego celu. Celu, któremu poświęca się wiele osób – ona także była gotowa. Przewróciła swoje życie do góry nogami, by w nieudolny sposób podjąć się próby zmian w otaczającym ją świecie. Zakon Feniksa, jak wysłuchała, był czymś ponad to... Czymś odpowiedniejszym. Nie, nie… Był idealny. Uśmiechnęła się, a ciężar na ramionach jakby zmalał – nie była w tym wszystkim sama. Nie tylko ona nienawidziła Grindelwalda i chciała coś zmienić. Za wszelką cenę. Nawet za cenę łamania prawa – w końcu zbiorowe spotkania były zakazane. Zresztą, była przekonana, że to jeden z najmniejszych konfliktów, jakie uda się jej poczynić. Jeśli to miał być koszt tych zmian, była gotowa go zapłacić i to bez mrugnięcia okiem. Dobrze, że był ktoś kto zdecydował się na zebranie gotowych do działania osób, by wyznaczyć im cele. Bierność, w czasach, gdy wszystko jest niepewne i balansuje na granicy upadku, wydawała się być najgorszą z możliwych opcji. Dlatego nic dziwnego, że twarz Josephine rozjaśnił szeroki uśmiech, gdy słuchała tłumaczenia Minerwy. W głowie kotłowało jej się tysiąc pytań i była gotowa je zadać już teraz, więc z trudem gryzła się w język, by powstrzymać tę falę, która powstała nagle, niczym z zerwanej tamy, której przyczyną były nagle rewelacje. Chwila była jednak zbyt ważna, by ją zaburzać szczegółami – w końcu nie zamierzała nigdzie znikać. Właściwie to obie miały wiele czasu na rozmowy, zadawanie pytań i odpowiedzi… Ale to wszystko potem. - Ja… Postaram się nie zawieść tej magii, Minnie – jej imię na piórze nie pojawiło się przypadkiem, a twarz przyjaciółki była zbyt przejęta i szczera, by Josie chociaż na chwilę pomyślała o tym wszystkim w kategorii żartu. - Tak. Zaprowadzisz mnie tam, gdy tylko będziesz mogła. Och nawet nie wiesz, jak się cieszę, że mi o tym wszystkim mówisz!
Ciężko było powstrzymać radość, gdy przez tyle czasu błądziło się w mroku, a teraz, nagle i niespodziewanie, gdy nadzieja zaczęła obumierać, pojawił się promyk światła. Czy oznaczał on koniec drogi? Najpewniej był to dopiero jej początek, jednak w jasności i z przyjaciółmi u boku zbłądzenie i zrezygnowanie przychodziły o wiele trudniej. I… Nawet profesorowi Bartiusowi była gotowa wszystko wybaczyć.
| zt x2
these violent delights have
violent ends...
Josephine Fenwick
Zawód : przyszła aurorka
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
W całym magicznym świecie gasną światła. Nie ujrzymy ich już za naszego życia.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pokój Minnie
Szybka odpowiedź