Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia
Dolina Glendalough
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Glendalough
Glendalough to malownicza dolina położona w irlandzkich górach Wicklow. U ich podnóży rozpościerają się dwa jeziora: Upper Lake i Lower Lake, nad którymi często zawisa gęsta mgła, czyniąc tutejsze widoki wręcz mistycznymi. Jednak nie tylko to ma wpływ na panujący tu niezwykły, baśniowy nastrój; pomimo pięknych krajobrazów, z jakiegoś powodu dolina nie jest zbyt często odwiedzana przez mugolskich turystów. Być może to miejsce budzi w nich niepokój, w końcu ptaki w koronach drzew ćwierkają z dziwnym przejęciem, a na powierzchni jeziora znikąd pojawiają się rozległe kręgi. Mówi się, że Upper Lake zostało zamieszkałe przez druzgotki oraz trytony, które są wyjątkowo nieskore do kontaktów z czarodziejami. Z tego właśnie powodu niezalecane są kąpiele w tych czarujących, choć wybitnie niebezpiecznych wodach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 30.12.17 21:14, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Sophia Carter' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 75, 24
--------------------------------
#2 'Duszne psoty' :
#1 'k100' : 75, 24
--------------------------------
#2 'Duszne psoty' :
Wstyd się przyznać, ale nie zwracałem większej uwagi na otoczenie i nie zauważyłem połowy przywitań skierowanych w moją stronę. To wszystko przez te duchy, które skutecznie uniemożliwiały mi skupienie się na czymkolwiek innym oprócz nich. - Florean - przedstawiłem się Penny z uśmiechem, starając się zakodować jej imię w pamięci, żeby potem uniknąć krępujących sytuacji. Co prawda kojarzyłem ją z meczy, ale i tak wypadało się przedstawić - przecież ona nie miała skąd mnie znać. Chciałem nadrobić swoje wcześniejsze rozkojarzenie i przywitać się z resztą drużyny jak należy ale zauważyłem rycerza. Oczywiście martwego; jeżeli do kogoś dzisiaj podbiegałem, niemal płacząc z podekscytowania, to musiały być to duchy. Dobiegłem aż do przeciwnej drużyny i już chciałem zamienić z nim dwa słowa, kiedy wyparował. Zniknął. Nie zdążyłem.
Zerknąłem na swoich przeciwników, zauważając wśród nich Matta, co trochę zepsuło mój humor - obiecałem sobie uderzyć go śnieżką. Zaraz potem zwróciłem uwagę na kogoś innego. - Maxine Desmond? - Zapytałem zdziwiony jakby spotkanie jej było mniej prawdopodobne od spotkania średniowiecznej księżnej z pogonofobią (którą swoją drogą minąłem kilkanaście minut temu). - Powinnaś dalej grać dla Srok - co do tego byłem przekonany i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Co prawda od lat kibicowałem Strzałom, ale swego czasu (dokładniej w epoce Matyldy, która pomimo swojego uwielbienia sztuki potrafiła odnaleźć czas na cieszenie się tak ziemską czynnością jaką był Quidditch) śledziłem również mecze Srok. - Twoja gra z Russelem to była czysta poezja - rozmarzyłem się na wspomnienie pałkarza, który zdawał się czytać innym zawodnikom w myślach. - Eee, ale życzę sukcesów - dodałem, bo nie zwykłem nie mówić ludziom miłych rzeczy, i czym prędzej wróciłem do swojej drużyny. Akurat Sophia podjęła próbę podniesienia naszych morali - słuchałem średnio skupiony, ale i tak pomogła mi uwierzyć w naszą szansę na wygraną. Tylko nie podobało mi się, że Bertie musiał odejść z naszej drużyny, ale przecież nie będę się sprzeciwiał sędziemu.
Stanąłem w odpowiednim miejscu, poprawiając swoją żółtą szarfę. Przyjrzałem się przeciwnikom, próbując wyłapać w tłumie Matta i w jego stronę posłać śnieżną kulę. Schyliłem się, żeby ulepić porządną śnieżkę, kiedy poczułem jak coś spada mi na ramiona - świecący łańcuch!. Z zafascynowaniem zauważyłem, że ponad nami latają duchy i zrzucają świąteczne akcesoria. Uśmiechnąłem się szeroko na ten widok, nie do końca patrząc gdzie w końcu posyłam tę śnieżkę, choć naprawdę chciałem trafić w Matta. Zaraz potem owinąłem się łańcuchem, które wręcz raził po oczach, szczególnie w połączeniu z żółtą szarfą. Wyglądałem jak choinka, może nawet jak tandetna choinka, ale nic nie było w stanie mi dzisiaj zepsuć nastroju!
Zerknąłem na swoich przeciwników, zauważając wśród nich Matta, co trochę zepsuło mój humor - obiecałem sobie uderzyć go śnieżką. Zaraz potem zwróciłem uwagę na kogoś innego. - Maxine Desmond? - Zapytałem zdziwiony jakby spotkanie jej było mniej prawdopodobne od spotkania średniowiecznej księżnej z pogonofobią (którą swoją drogą minąłem kilkanaście minut temu). - Powinnaś dalej grać dla Srok - co do tego byłem przekonany i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Co prawda od lat kibicowałem Strzałom, ale swego czasu (dokładniej w epoce Matyldy, która pomimo swojego uwielbienia sztuki potrafiła odnaleźć czas na cieszenie się tak ziemską czynnością jaką był Quidditch) śledziłem również mecze Srok. - Twoja gra z Russelem to była czysta poezja - rozmarzyłem się na wspomnienie pałkarza, który zdawał się czytać innym zawodnikom w myślach. - Eee, ale życzę sukcesów - dodałem, bo nie zwykłem nie mówić ludziom miłych rzeczy, i czym prędzej wróciłem do swojej drużyny. Akurat Sophia podjęła próbę podniesienia naszych morali - słuchałem średnio skupiony, ale i tak pomogła mi uwierzyć w naszą szansę na wygraną. Tylko nie podobało mi się, że Bertie musiał odejść z naszej drużyny, ale przecież nie będę się sprzeciwiał sędziemu.
Stanąłem w odpowiednim miejscu, poprawiając swoją żółtą szarfę. Przyjrzałem się przeciwnikom, próbując wyłapać w tłumie Matta i w jego stronę posłać śnieżną kulę. Schyliłem się, żeby ulepić porządną śnieżkę, kiedy poczułem jak coś spada mi na ramiona - świecący łańcuch!. Z zafascynowaniem zauważyłem, że ponad nami latają duchy i zrzucają świąteczne akcesoria. Uśmiechnąłem się szeroko na ten widok, nie do końca patrząc gdzie w końcu posyłam tę śnieżkę, choć naprawdę chciałem trafić w Matta. Zaraz potem owinąłem się łańcuchem, które wręcz raził po oczach, szczególnie w połączeniu z żółtą szarfą. Wyglądałem jak choinka, może nawet jak tandetna choinka, ale nic nie było w stanie mi dzisiaj zepsuć nastroju!
not a perfect soldier
but a good man
but a good man
Florean Fortescue
Zawód : właściciel lodziarni
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Pijemy z czary istnienia
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
Z zamkniętymi oczami,
Złote skropiwszy jej brzegi
Własnymi gorzkimi łzami.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Florean Fortescue' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 26
'k100' : 26
Jeszcze kilka miesięcy temu byłbym pierwszym do tego, by brać udział w tak smakowitych zabawach – z jednej strony zmieniły się wszystko, z drugiej... dlaczego miałbym po prostu pozwolić umrzeć swojemu wewnętrznemu dziecku? Jakby wokół było jeszcze za mało zgonów. Jeśli ścigałem się ze śmiercią, to jeszcze nie tak dawno potrafiłem robić to z uśmiechem na twarzy – ale teraz też udawało mi się go przywołać na posępne oblicze. Podczas przekomarzań z Hannah, przy rzucaniu wyzywającego spojrzenia w kierunku Benjamina, obserwując opychającego się jedzeniem Billego, czy też słuchając wchodzącej w skrórę kapitana Sophii. Selwyn miał rację, wychodząc z założenia, że wyjście z domu dobrze mi zrobi, może faktycznie miał zadatki na dobrego psychiatrę. A propos niego - sędzia chyba musiał wyczuć moje niezadowolenie z powodu podziału drużyn, ostatecznie dochodząc do tego samego wniosku, co ja – Lex, z którym ostatnio jakoś tak mocniej się zżyłem, zdecydowanie nie powinien się ode mnie zbytnio oddalać, a już tym bardziej – stawać ze mną w szranki. Gdy wraz z Bertiem zamieniali się stronami, wyciągnąłem w jego kierunku dłoń, spoglądając na niego wyczekujący, aby zbić z nim braterskie powyżej oczekiwań*.
Chwilę później spadł na mnie złoty łańcuch choinkowy, oplatając się wokół mojej szyi niczym wyjściowy szal. Cóż, najwyraźniej moja prośba została wysłuchana – i w tak szykownym stroju mogłem już ruszać do ataku, idąc w ślady Sophii i biorąc na cel Maxine.
*no, że piątkę; a jeśli coś pomyliłam to przepraszam!
Chwilę później spadł na mnie złoty łańcuch choinkowy, oplatając się wokół mojej szyi niczym wyjściowy szal. Cóż, najwyraźniej moja prośba została wysłuchana – i w tak szykownym stroju mogłem już ruszać do ataku, idąc w ślady Sophii i biorąc na cel Maxine.
*no, że piątkę; a jeśli coś pomyliłam to przepraszam!
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
The member 'Frederick Fox' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 81
'k100' : 81
Roześmiała się, czując znajomy ciężar ramienia Billy'ego na własnych ramionach.
-Powinieneś- odparła jednak z całkowitą powagą, posyłając Hani porozumiewawczy uśmiech. Następnie odwróciła się, zauważając wyższego od niej o dobrą głowę czarodzieja, który przedstawił się jako Florean. Posłała mu uśmiech, poniewczasie rozpoznając jego twarz jako twarz właściciela najlepszej lodziarni na Pokątnej; zanim jednak zdołała wylać z siebie falę zachwytu nad lodami o smaku cytrynowej bezy z malinami, które były najlepszą rzeczą, jaką jadła w życiu, ogłoszono początek bitwy.
Czuła się podekscytowana jak małe dziecko; zajęła miejsce u boku swojej drużyny, mocniej naciągając na drobne dłonie obszerne rękawiczki i nerwowo przestępując w miejscu. Szybko przebiegła wzrokiem po członkach drużyny przeciwnej, starym nawykiem próbując oszacować ich możliwości; Ben był silny, ale stanowił przyzwoitej wielkości cel, Joe był szybki i dobrze celował, za to być może zaloty do wrogiej pani kapitan mogły go rozproszyć. Zdążyła jeszcze na chwilę zawiesić wzrok na drobnej, smukłej dziewczynie o kolorowych włosach (Just)- wydawała się niepozorna, ale miała przeczucie, że jej kruchość była jedynie mylnym pozorem.
Ledwo zarejestrowała zmianę jednego z członków jej drużyny, zbyt zaabsorbowana nadchodzącą walką- jedynie skinęła Alexowi głową, uśmiechając się zachęcająco, po czym, zachęcona dodatkowo słowami Sophii, schyliła się i sięgnęła po śnieg. Uszczęśliwiona zabawą jak dziecko pospiesznie ulepiła ze śniegu całkiem przyzwoitą kulkę, po czym wyprostowała się i wzięła zamach, bez wahania celując prosto w głowę Josepha.
Kiedy śnieżka mknęła już do celu, Penny drgnęła nagle, wytrącona ze stanu skrajnego skupienia przez dźwięk śpiewanej przez duchy kolędy. Spojrzała w górę niemalże w tym samym momencie, w którym jeden z duchów zrzucił jej na ramiona mieniący się złotem i czerwienią łańcuch, a drugi obdarował ją pokaźną szarą brodą. Zachichotała, szukając wzrokiem młodszego z braci Wright, chcąc upewnić się, że rzucony wcześniej w jego stronę prezent istotnie dotarł do celu.
-Powinieneś- odparła jednak z całkowitą powagą, posyłając Hani porozumiewawczy uśmiech. Następnie odwróciła się, zauważając wyższego od niej o dobrą głowę czarodzieja, który przedstawił się jako Florean. Posłała mu uśmiech, poniewczasie rozpoznając jego twarz jako twarz właściciela najlepszej lodziarni na Pokątnej; zanim jednak zdołała wylać z siebie falę zachwytu nad lodami o smaku cytrynowej bezy z malinami, które były najlepszą rzeczą, jaką jadła w życiu, ogłoszono początek bitwy.
Czuła się podekscytowana jak małe dziecko; zajęła miejsce u boku swojej drużyny, mocniej naciągając na drobne dłonie obszerne rękawiczki i nerwowo przestępując w miejscu. Szybko przebiegła wzrokiem po członkach drużyny przeciwnej, starym nawykiem próbując oszacować ich możliwości; Ben był silny, ale stanowił przyzwoitej wielkości cel, Joe był szybki i dobrze celował, za to być może zaloty do wrogiej pani kapitan mogły go rozproszyć. Zdążyła jeszcze na chwilę zawiesić wzrok na drobnej, smukłej dziewczynie o kolorowych włosach (Just)- wydawała się niepozorna, ale miała przeczucie, że jej kruchość była jedynie mylnym pozorem.
Ledwo zarejestrowała zmianę jednego z członków jej drużyny, zbyt zaabsorbowana nadchodzącą walką- jedynie skinęła Alexowi głową, uśmiechając się zachęcająco, po czym, zachęcona dodatkowo słowami Sophii, schyliła się i sięgnęła po śnieg. Uszczęśliwiona zabawą jak dziecko pospiesznie ulepiła ze śniegu całkiem przyzwoitą kulkę, po czym wyprostowała się i wzięła zamach, bez wahania celując prosto w głowę Josepha.
Kiedy śnieżka mknęła już do celu, Penny drgnęła nagle, wytrącona ze stanu skrajnego skupienia przez dźwięk śpiewanej przez duchy kolędy. Spojrzała w górę niemalże w tym samym momencie, w którym jeden z duchów zrzucił jej na ramiona mieniący się złotem i czerwienią łańcuch, a drugi obdarował ją pokaźną szarą brodą. Zachichotała, szukając wzrokiem młodszego z braci Wright, chcąc upewnić się, że rzucony wcześniej w jego stronę prezent istotnie dotarł do celu.
Ostatnio zmieniony przez Penny Vause dnia 31.12.17 13:40, w całości zmieniany 1 raz
Penny Vause
Zawód : ścigająca Jastrzębi z Falmouth
Wiek : 26
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Holy light, oh, burn the night, oh keep the spirits strong
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
Watch it grow, child of wolf
Keep holdin' on
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Penny Vause' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 71
'k100' : 71
Niestety wszystko, co dobre, musi dobiegnąć końca. Także pyszne pałaszowanie kolejnych słodkości. Uśmiecham się wokół przepraszająco i wzruszam ramionami przyjmując minkę aniołka. Kiwam energicznie głową panu zawodnikowi Quidditcha, który znajduje się gdzieś obok mnie i Brena.
- Dokładnie tak, Billy - rzucam do niego, jak już udaje mi się przeżuć kolejne partie lukrowanej babeczki. Chociaż ktoś mnie rozumie, to niesamowite. I jeszcze tak wspaniale pałaszuje ze mną te wszystkie wspaniałości, aż serce rośnie. I tyłek, ale ten aspekt uprzejmie staram się ominąć. Zresztą, zaraz będziemy się ruszać, na pewno wszystko spalę i to z nawiązką. Tak, coś muszę sobie wmawiać.
Wreszcie mecz się rozpoczyna, dlatego zgrabnie podbiegam na pole, w którym stoi moja drużyna. Przecież wiem, że strzelec ze mnie żaden, to i reszcie niezbyt się przydam. Zamierzam po prostu dobrze się bawić.
Oglądam z lekkim niepokojem te posągi, które wyglądają, jakby miały za moment ożyć. Kręcę głową z dezaprobatą, bo przecież to nie powinno mnie teoretycznie interesować. To znaczy, nie powinnam się martwić na zapas czy mieć strach w sercu, jestem przecież wojowniczką, nie tchórzem. Och, chyba zbyt mocno wczuwam się w swoją rolę. Muszę po prostu grać uczciwie no i co najważniejsze, przynajmniej się starać wcelować w kogokolwiek. I koniecznie z tej drugiej drużyny, bo samobóje to jednak kiepski pomysł.
Wreszcie nabieram śniegu w rękawiczki, formując kulkę. Pierwsze ataki się rozpoczynają, a ja wzrokiem odnajduję kogoś, w kogo mogę rzucić śnieżką tak na pierwszy raz. Decyduję się na wcelowanie w Bena, bo tak z czysto teoretycznego punktu widzenia, ma największe gabaryty, a zatem najprościej byłoby go trafić. Jednak jak wszyscy wiemy u mnie to zaczyna się i kończy na dobrych intencjach. Ten fakt nie przeszkadza mi jednak w cichym śmianiu się z całej tej śniegowej bitwy, zwłaszcza, że właśnie dorabiam się długiej, białej brody.
- Ho, ho - krzyczę w trakcie zamachu. Każdemu z nas przyda się trochę odpoczynku i zabawy na świeżym powietrzu. Mroźnym, warto dodać.
- Dokładnie tak, Billy - rzucam do niego, jak już udaje mi się przeżuć kolejne partie lukrowanej babeczki. Chociaż ktoś mnie rozumie, to niesamowite. I jeszcze tak wspaniale pałaszuje ze mną te wszystkie wspaniałości, aż serce rośnie. I tyłek, ale ten aspekt uprzejmie staram się ominąć. Zresztą, zaraz będziemy się ruszać, na pewno wszystko spalę i to z nawiązką. Tak, coś muszę sobie wmawiać.
Wreszcie mecz się rozpoczyna, dlatego zgrabnie podbiegam na pole, w którym stoi moja drużyna. Przecież wiem, że strzelec ze mnie żaden, to i reszcie niezbyt się przydam. Zamierzam po prostu dobrze się bawić.
Oglądam z lekkim niepokojem te posągi, które wyglądają, jakby miały za moment ożyć. Kręcę głową z dezaprobatą, bo przecież to nie powinno mnie teoretycznie interesować. To znaczy, nie powinnam się martwić na zapas czy mieć strach w sercu, jestem przecież wojowniczką, nie tchórzem. Och, chyba zbyt mocno wczuwam się w swoją rolę. Muszę po prostu grać uczciwie no i co najważniejsze, przynajmniej się starać wcelować w kogokolwiek. I koniecznie z tej drugiej drużyny, bo samobóje to jednak kiepski pomysł.
Wreszcie nabieram śniegu w rękawiczki, formując kulkę. Pierwsze ataki się rozpoczynają, a ja wzrokiem odnajduję kogoś, w kogo mogę rzucić śnieżką tak na pierwszy raz. Decyduję się na wcelowanie w Bena, bo tak z czysto teoretycznego punktu widzenia, ma największe gabaryty, a zatem najprościej byłoby go trafić. Jednak jak wszyscy wiemy u mnie to zaczyna się i kończy na dobrych intencjach. Ten fakt nie przeszkadza mi jednak w cichym śmianiu się z całej tej śniegowej bitwy, zwłaszcza, że właśnie dorabiam się długiej, białej brody.
- Ho, ho - krzyczę w trakcie zamachu. Każdemu z nas przyda się trochę odpoczynku i zabawy na świeżym powietrzu. Mroźnym, warto dodać.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Pomona Sprout' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 25
'k100' : 25
Nigdy nie potrzebował wiele, żeby dać się porwać duchowi rywalizacji; chociaż pojawił się na polanie w nastroju lekko ponurym, podekscytowanie i mroźne powietrze bardzo szybko go otrzeźwiło, sprawiając, że tymczasowo z jego głowy umknęły wszystkie niepotrzebne myśli. Był wśród przyjaciół (nawet jeżeli jedna z zawodniczek przeciwnej drużyny okazywała mu wyraźną pogardę, ignorując go ostentacyjnie), a perspektywa rychłej śmierci, ostatnimi czasy towarzysząca im raczej wiernie, zdawała się w tamtej chwili zniknąć – nieco paradoksalnie, biorąc pod uwagę obecność przejrzystych organizatorów całego przedsięwzięcia. Zamiast się niepokoić, dał się więc porwać pulsującej pod skórą ekscytacji, obudzonej dodatkowo przenikliwym dźwiękiem gwizdka sędziego; dźwiękiem tak cudownie znajomym, że w jego uszach brzmiał jak melodia.
Słuchając przemowy Sophii prawie podskakiwał w miejscu (po cichu po raz kolejny dziękując domyślnemu duchowi, który łaskawie nie podarował mu odznaki kapitana); poprawił żółtą szarfę, barwy nie miały dla niego znaczenia – miał zamiar dumnie pomóc swojej ekipie zwyciężyć. – Aye, aye, kapitanie! – odkrzyknął i już był w swoim żywiole; odbiegł nieco dalej, trzymanie się w zwartej grupie było kiepską strategią na uniknięcietłuczków śnieżek; schylił się, nabierając w dłonie garść zimnego puchu i szybko lepiąc kulkę – niezbyt dużą, zależało mu na prędkości, nie na sile ataku. Zmrużył oczy, przemykając wzrokiem po sylwetkach zawodników po drugiej stronie boiska i niemal od razu wyłapując wśród nich Maxine. Uśmiechnął się złowrogo i już-już miał posłać w jej kierunku śnieżny pocisk, gdy na jego oczy spadło coś miękkiego i czerwonego; uniósł do twarzy drugą dłoń, napotykając na obszyty białym futrem materiał mikołajowej czapki i zauważając, że jego towarzysze również padli ofiarą niespodziewanego deszczu świątecznych ozdób. Na krawędzi pola widzenia mignęły mu srebrzące się łańcuchy i mógłby przysiąc, że Penny i Pomona miały długie, siwe brody.
Roześmiał się, swoją uwagę na nowo skupiając na przeciwnej drużynie, ale Desmond gdzieś mu już zniknęła; nieważne, wyglądało na to, że na cel i tak wziął ją sobie Fox, Billy zmienił więc zdanie w ostatniej chwili, biorąc krótki rozbieg, zatrzymując się przed samą linią dzielącą i posyłając śnieżkę prosto w Samuela; cieszył się, że przyjaciel ze szkolnej drużyny Quidditcha tym razem nie ma przy sobie kija pałkarza – w innym wypadku śniegowy tłuczek zapewne wróciłby prosto do niego, zatrzymując się idealnie na zaczerwienionym nosie.
Słuchając przemowy Sophii prawie podskakiwał w miejscu (po cichu po raz kolejny dziękując domyślnemu duchowi, który łaskawie nie podarował mu odznaki kapitana); poprawił żółtą szarfę, barwy nie miały dla niego znaczenia – miał zamiar dumnie pomóc swojej ekipie zwyciężyć. – Aye, aye, kapitanie! – odkrzyknął i już był w swoim żywiole; odbiegł nieco dalej, trzymanie się w zwartej grupie było kiepską strategią na uniknięcie
Roześmiał się, swoją uwagę na nowo skupiając na przeciwnej drużynie, ale Desmond gdzieś mu już zniknęła; nieważne, wyglądało na to, że na cel i tak wziął ją sobie Fox, Billy zmienił więc zdanie w ostatniej chwili, biorąc krótki rozbieg, zatrzymując się przed samą linią dzielącą i posyłając śnieżkę prosto w Samuela; cieszył się, że przyjaciel ze szkolnej drużyny Quidditcha tym razem nie ma przy sobie kija pałkarza – w innym wypadku śniegowy tłuczek zapewne wróciłby prosto do niego, zatrzymując się idealnie na zaczerwienionym nosie.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Billy Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 35
'k100' : 35
— Widocznie mój grafik jest napięty tylko dla niektórych — odparła Foxowi, wzruszając przy tym niewinnie ramionami z wyraźnie sztucznym uśmiechem. — Przyjemnie mi się obserwowało twój upór w podejmowaniu za mnie tej decyzji. — Przez chwilę patrzyła mu prosto w oczy, chełpiąc się tą chwilą. Dla niej smakowała jak tryumf. — Może tego nie wiesz, w końcu wychowałeś się w wyższych sferach, Sir, ale taką wstążką można zabić— odpowiedziała mu śmiertelnie poważnie, unosząc brwi wysoko, choć częściowo i tak schowały się pod długą grzywką. Oplotła ją wokół włosów i związała w kokardkę. — Gdybym tylko zechciała owinęłabym ją wokół twojej szyi i ci pokazała, ale jesteś w m o j e j drużynie i nie zamierzam jej osłabiać niedyspozycją lub zgonem przydatnego członka. Nie spartol tego— poradziła mu serdecznie; liczyła na to, że skupi się wystarczająco mocno, by zbić dziś przynajmniej jednego przeciwnika.
Na widok Penny uśmiechnęła się szczerze i promiennie, ściskając ją tak mocno, jak tylko potrafiła. Wiedziała, że ich drużyna jest silna i choć po drugiej stronie mieli Bena, Joesepha i Samuela, poradzą sobie z nimi z zamknietymi oczami.
— Jemu trzeba wycelować między oczy— ma krocze ze stali. Puściła jej oczko, a zaraz po tym między nie wsunęła się szczupła, miła sylwetka. — Możesz się czuć bezpieczny. Cały — zmierzyła go wzrokiem i poklepała po piersi. — Nie wiem co bym bez ciebie zrobiła, mój bohaterze — mruknęła z przekąsem, próbując zatuszować żartem zażenowanie krzykami Bena.
To oczywiste, że nie zamierzała mieć litości dla swoich przeciwników, dlatego kiedy dotarły do niej słowa Benjamina uśmiechnęła się łobuzersko i wskazała w niego palcem wymownie. Miała go na oku. W tej bitwie walczyli o zwycięstwo między sobą(nigdy przeciwko). I wszystko pozostałoby w najlepszym porządku, gdyby nie kolejne wykrzykiwane na cały głos polecenia. Nie dało się tego nie słyszeć, jego donośny tembr niósł się po polanie jak smoczy ryk, mogła mieć nadzieję, że większość osób była zbyt zajęta rozmowami miedzy sobą, by dotarł do nich przekaz rozbrzmiały w jego słowach. Jej uśmiech, szybko przemienił się w grymas, ale obciach jakiego jej narobił był dopiero preludium do wstydu, jaki poczuła. Dostrzegłszy kpiące spojrzenie Maxine zesztywniała, jak zlodowaciała bryła, choć policzki momentalnie spąsowiały. Przyjaźniła się z Billym od wielu lat, a jednak odniosła wrażenie, że Maxine doszukała się w radach Bena czegoś więcej. Nie potrafiła ukryć zażenowania, ani dziwnego zdenerwowania. Wysunęła się spod ramienia Moora dość płynnie i odwróciła w drugą stronę, zasłaniając twarz częściowo rękami, które poprawiały kucyk choć nie wymagał wcale poprawek. Dorwie tą szyszymorę i powyrywa jej wszystkie kudły. Na szczęście uwagę wszystkich przykuła pani kapitan i jej rozgrzewające do boju słowa.
Nie mogła zignorować złośliwości Fredericka, przy wyborze koloru. Spojrzała na niego, mrużąc oczy i zaciskając zęby. Wyraźnie próbował ją sprowokować, ale nie zamierzała wdawać się w dalsze słowne potyczki. Posłała mu tylko kpiący uśmiech, kiedy Sophia zdecydowała o żółtym kolorze.
— Może jak się odpowiednio postarasz to będziesz przypominał ozłoconą choinkę. Nie do twarzy ci w żółtym — odpowiedziała na odchodne i zajęła stanowisko. Poprawiła długą kamizelkę z owczej wełny, którą miała narzuconą na gruby sweter i założyła szarfę, układając ją sobie wygodnie, tak aby nie krępowała jej ruchów; otrzepała ośnieżoną, brązową spódnicę, na której zdążyły sie już zgromadzić drobinki szronu i w grube rękawiczki nabrała śniegu, formując go powoli w kulkę. —Do boju żółci, do boju żółci, białych pokonać marsz! Dokopiemy gumochlonom, zwycięstwo czeka nas!— wykrzyknęła z całych sił, po czym zamachnęła się. Nie wiedziała w kogo trafiać, ze wszystkich wybrała najmilej wyglądającą twarzyczkę Bertiego Botta, uznając go za odpowiedni dla siebie cel.
Na widok Penny uśmiechnęła się szczerze i promiennie, ściskając ją tak mocno, jak tylko potrafiła. Wiedziała, że ich drużyna jest silna i choć po drugiej stronie mieli Bena, Joesepha i Samuela, poradzą sobie z nimi z zamknietymi oczami.
— Jemu trzeba wycelować między oczy— ma krocze ze stali. Puściła jej oczko, a zaraz po tym między nie wsunęła się szczupła, miła sylwetka. — Możesz się czuć bezpieczny. Cały — zmierzyła go wzrokiem i poklepała po piersi. — Nie wiem co bym bez ciebie zrobiła, mój bohaterze — mruknęła z przekąsem, próbując zatuszować żartem zażenowanie krzykami Bena.
To oczywiste, że nie zamierzała mieć litości dla swoich przeciwników, dlatego kiedy dotarły do niej słowa Benjamina uśmiechnęła się łobuzersko i wskazała w niego palcem wymownie. Miała go na oku. W tej bitwie walczyli o zwycięstwo między sobą(nigdy przeciwko). I wszystko pozostałoby w najlepszym porządku, gdyby nie kolejne wykrzykiwane na cały głos polecenia. Nie dało się tego nie słyszeć, jego donośny tembr niósł się po polanie jak smoczy ryk, mogła mieć nadzieję, że większość osób była zbyt zajęta rozmowami miedzy sobą, by dotarł do nich przekaz rozbrzmiały w jego słowach. Jej uśmiech, szybko przemienił się w grymas, ale obciach jakiego jej narobił był dopiero preludium do wstydu, jaki poczuła. Dostrzegłszy kpiące spojrzenie Maxine zesztywniała, jak zlodowaciała bryła, choć policzki momentalnie spąsowiały. Przyjaźniła się z Billym od wielu lat, a jednak odniosła wrażenie, że Maxine doszukała się w radach Bena czegoś więcej. Nie potrafiła ukryć zażenowania, ani dziwnego zdenerwowania. Wysunęła się spod ramienia Moora dość płynnie i odwróciła w drugą stronę, zasłaniając twarz częściowo rękami, które poprawiały kucyk choć nie wymagał wcale poprawek. Dorwie tą szyszymorę i powyrywa jej wszystkie kudły. Na szczęście uwagę wszystkich przykuła pani kapitan i jej rozgrzewające do boju słowa.
Nie mogła zignorować złośliwości Fredericka, przy wyborze koloru. Spojrzała na niego, mrużąc oczy i zaciskając zęby. Wyraźnie próbował ją sprowokować, ale nie zamierzała wdawać się w dalsze słowne potyczki. Posłała mu tylko kpiący uśmiech, kiedy Sophia zdecydowała o żółtym kolorze.
— Może jak się odpowiednio postarasz to będziesz przypominał ozłoconą choinkę. Nie do twarzy ci w żółtym — odpowiedziała na odchodne i zajęła stanowisko. Poprawiła długą kamizelkę z owczej wełny, którą miała narzuconą na gruby sweter i założyła szarfę, układając ją sobie wygodnie, tak aby nie krępowała jej ruchów; otrzepała ośnieżoną, brązową spódnicę, na której zdążyły sie już zgromadzić drobinki szronu i w grube rękawiczki nabrała śniegu, formując go powoli w kulkę. —Do boju żółci, do boju żółci, białych pokonać marsz! Dokopiemy gumochlonom, zwycięstwo czeka nas!— wykrzyknęła z całych sił, po czym zamachnęła się. Nie wiedziała w kogo trafiać, ze wszystkich wybrała najmilej wyglądającą twarzyczkę Bertiego Botta, uznając go za odpowiedni dla siebie cel.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
The member 'Hannah Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 24
'k100' : 24
Cóż za wspaniały dzień!
A tak naprawdę to nie do końca. Odkąd tylko wstałem rano, mój zapał na bitwę na śnieżki - czy też raczej do życia ogółem - malał wprost proporcjonalnie do czasu, jaki byłem na nogach. Samo wstanie z łóżka było ciężkie, tak jakby wszelkie chęci do życia jakie miałem jeszcze wieczorem nagle się ulotniły. Szarawe światło siąpiło przez wąską szparę w niedokładnie zasuniętych zasłonach w oknie, a wkoło panowała cisza. Śledziłem nieostrym spojrzeniem drobinki kurzu wirujące w powietrzu, nim ostatecznie nie zwlokłem się ociężale z łóżka. Przetarłem zaspaną twarz dłońmi i westchnąłem ciężko czując, jak ścisk w mojej klatce piersiowej wcale nie maleje. Po chwilowej poprawie moja depresja dawała o sobie znać o wiele mocniej, niż w ostatnich tygodniach, a ja musiałem dziś bardzo przekonywująco uśmiechać się do ludzi. To w końcu był mój pomysł, żeby zabrać się większą grupą na to wydarzenie.
W Dolinie zjawiłem się wraz z Frederickiem - wtedy już oczywiście byłem uśmiechnięty od ucha do ucha i zacząłem mówić coś trzy po trzy o tym co u mnie, zadowolony z faktu, że ubrałem ciepłe rękawiczki ze skóry, pomarańczowy szalik i równie pomarańczową czapkę, którą naciągnąłem głęboko na uszy. Tylko odmrożonego na Próbie nosa nie miałem do końca jak ochronić, toteż zaraz poczerwieniał. W środku czułem się jednak jak jakaś tania podróbka, szybko jednak coraz więcej znajomych twarzy na widoku sprawiło, że ciężar w klatce piersiowej odrobinę się zmniejszał. Zacząłem przyglądać się uważniej duchom, słysząc w niedużej odległości podekscytowany głos Floreana - był zdecydowanie w swoim żywiole. Klepnięty w plecy przez Bena lekko się zachwiałem, szybko jednak poklepałem wielkoluda po bicepsie. Kiwając głową Samuelowi miałem cichą nadzieję, że trafię do jednej drużyny z opiekunem smoków - nie miałem dziś ochoty na wstrząśnienie mózgu od śnieżnej piguły. Pomachałem do Bertiego, skinąłem Sophii, a także przywitałem się z kilkoma innymi znajomymi, głównie z Zakonu. Zauważyłem, całkiem z tego spostrzeżenia zadowolony, że w dniu dzisiejszym na zaproszenie duchów stawiła się prawie cała reprezentacja Gwardii - zakładałem, że Hereward był zbyt zajęty przygotowaniami do ślubu, by również dać się wciągnąć w tę zabawę.
Szliśmy aż do chwili, w której Tonks wpadła na Freda. Nie dane nam było pójść dalej, ponieważ drogę zastąpiła nam nawet wysoka niewiasta o kasztanowych włosach. Z rozbawieniem i lekkim uśmieszkiem wpełzającym na usta obserwowałem jej wymianę zdań z Foxem, całkiem wciągnięty w tę konwersację. Ucisk w piersi powoli odchodził w zapomnienie.
- Nie ma co wybaczać. Alexander - odparłem, ujmując dłoń czarownicy w krótkim powitaniu w typowym, arystokratycznym geście. Dopiero kiedy oddaliliśmy się od Hanny uświadomiłem sobie, że strasznie ta dworska etykieta tu nie pasuje. - Któż to był? - zapytałem Foxa, zanim udałem się sprawdzić listę drużyn. Całkiem zadowolony byłem z faktu, że nie muszę martwić się o oberwanie śniegiem od Bena, zasmucił mnie zaś fakt nie dzielenia boiska ani z Foxem, ani z Bertem.
Zamarudziłem chwilę przy stołach ze słodyczami, toteż spóźniłem się całkowicie na wybór koloru szarf. Zresztą, i tak nic to nie znaczyło, zaraz bowiem okazało się, że jednak powinienem być w drużynie przeciwnej. Wzruszyłem ramionami mijając Botta, z którym mnie wymieniono, skinąłem Sophii, uśmiechnąłem się przelotnie do poznanej chwilę temu Hannah, po czym po zbiciu braterskiego powyżej oczekiwań z Lisem skupiłem się już całkiem na tym, ile radochy może tak naprawdę wyniknąć z tego wszystkiego. Odstresowania i wyładowania nadmiaru agresji również.
Kiwnąłem jeszcze głową do panny Wright, nim bitwa się nie rozpoczęła. Krótka przemowa Sophii, gwizdek, duch rzucający mi na ramiona złoty łańcuch choinkowy (?) i już nabierałem śniegu w ręce. Szybko uklepałem ją w palcach i zamachnąłem się, chcąc rzucić w Benjamina. Był to chyba przejaw moich skłonności samobójczych, ponieważ ryzykowałem tym, że Ben może odwdzięczyć mi się tym samym.
A tak naprawdę to nie do końca. Odkąd tylko wstałem rano, mój zapał na bitwę na śnieżki - czy też raczej do życia ogółem - malał wprost proporcjonalnie do czasu, jaki byłem na nogach. Samo wstanie z łóżka było ciężkie, tak jakby wszelkie chęci do życia jakie miałem jeszcze wieczorem nagle się ulotniły. Szarawe światło siąpiło przez wąską szparę w niedokładnie zasuniętych zasłonach w oknie, a wkoło panowała cisza. Śledziłem nieostrym spojrzeniem drobinki kurzu wirujące w powietrzu, nim ostatecznie nie zwlokłem się ociężale z łóżka. Przetarłem zaspaną twarz dłońmi i westchnąłem ciężko czując, jak ścisk w mojej klatce piersiowej wcale nie maleje. Po chwilowej poprawie moja depresja dawała o sobie znać o wiele mocniej, niż w ostatnich tygodniach, a ja musiałem dziś bardzo przekonywująco uśmiechać się do ludzi. To w końcu był mój pomysł, żeby zabrać się większą grupą na to wydarzenie.
W Dolinie zjawiłem się wraz z Frederickiem - wtedy już oczywiście byłem uśmiechnięty od ucha do ucha i zacząłem mówić coś trzy po trzy o tym co u mnie, zadowolony z faktu, że ubrałem ciepłe rękawiczki ze skóry, pomarańczowy szalik i równie pomarańczową czapkę, którą naciągnąłem głęboko na uszy. Tylko odmrożonego na Próbie nosa nie miałem do końca jak ochronić, toteż zaraz poczerwieniał. W środku czułem się jednak jak jakaś tania podróbka, szybko jednak coraz więcej znajomych twarzy na widoku sprawiło, że ciężar w klatce piersiowej odrobinę się zmniejszał. Zacząłem przyglądać się uważniej duchom, słysząc w niedużej odległości podekscytowany głos Floreana - był zdecydowanie w swoim żywiole. Klepnięty w plecy przez Bena lekko się zachwiałem, szybko jednak poklepałem wielkoluda po bicepsie. Kiwając głową Samuelowi miałem cichą nadzieję, że trafię do jednej drużyny z opiekunem smoków - nie miałem dziś ochoty na wstrząśnienie mózgu od śnieżnej piguły. Pomachałem do Bertiego, skinąłem Sophii, a także przywitałem się z kilkoma innymi znajomymi, głównie z Zakonu. Zauważyłem, całkiem z tego spostrzeżenia zadowolony, że w dniu dzisiejszym na zaproszenie duchów stawiła się prawie cała reprezentacja Gwardii - zakładałem, że Hereward był zbyt zajęty przygotowaniami do ślubu, by również dać się wciągnąć w tę zabawę.
Szliśmy aż do chwili, w której Tonks wpadła na Freda. Nie dane nam było pójść dalej, ponieważ drogę zastąpiła nam nawet wysoka niewiasta o kasztanowych włosach. Z rozbawieniem i lekkim uśmieszkiem wpełzającym na usta obserwowałem jej wymianę zdań z Foxem, całkiem wciągnięty w tę konwersację. Ucisk w piersi powoli odchodził w zapomnienie.
- Nie ma co wybaczać. Alexander - odparłem, ujmując dłoń czarownicy w krótkim powitaniu w typowym, arystokratycznym geście. Dopiero kiedy oddaliliśmy się od Hanny uświadomiłem sobie, że strasznie ta dworska etykieta tu nie pasuje. - Któż to był? - zapytałem Foxa, zanim udałem się sprawdzić listę drużyn. Całkiem zadowolony byłem z faktu, że nie muszę martwić się o oberwanie śniegiem od Bena, zasmucił mnie zaś fakt nie dzielenia boiska ani z Foxem, ani z Bertem.
Zamarudziłem chwilę przy stołach ze słodyczami, toteż spóźniłem się całkowicie na wybór koloru szarf. Zresztą, i tak nic to nie znaczyło, zaraz bowiem okazało się, że jednak powinienem być w drużynie przeciwnej. Wzruszyłem ramionami mijając Botta, z którym mnie wymieniono, skinąłem Sophii, uśmiechnąłem się przelotnie do poznanej chwilę temu Hannah, po czym po zbiciu braterskiego powyżej oczekiwań z Lisem skupiłem się już całkiem na tym, ile radochy może tak naprawdę wyniknąć z tego wszystkiego. Odstresowania i wyładowania nadmiaru agresji również.
Kiwnąłem jeszcze głową do panny Wright, nim bitwa się nie rozpoczęła. Krótka przemowa Sophii, gwizdek, duch rzucający mi na ramiona złoty łańcuch choinkowy (?) i już nabierałem śniegu w ręce. Szybko uklepałem ją w palcach i zamachnąłem się, chcąc rzucić w Benjamina. Był to chyba przejaw moich skłonności samobójczych, ponieważ ryzykowałem tym, że Ben może odwdzięczyć mi się tym samym.
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 55
'k100' : 55
Dolina Glendalough
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Irlandia