salon
AutorWiadomość
salon
Bałagan odsuwany nogą; nie widać spod niego szarawego dywanu, na którym wiecznie kłębią się koty kurzu. Stara kanapa tonie pod stosem wytartych koców, ubrudzonych poduszek; wśród nich można dostrzec okruszki z wczorajszego śniadania. Albo przedwczorajszego. Albo... nie, lepiej nie pytać.
Stolik, szafka pełna nigdy nieotwartych książek (większość z nich opowiada o sposobach konserwacji mioteł, reszta jest niechcianymi prezentami, spalenie których Jones wciąż intensywnie rozważa) niezliczone akcesoria miotlarskie. Na każdej powierzchni spoczywa pokryta grubą warstwą brokatu korespondencja od młodocianych fanek, gdzieniegdzie turlają się puste butelki po mocnych trunkach. Douglas najlepiej odnajduje się w chaosie.
Stolik, szafka pełna nigdy nieotwartych książek (większość z nich opowiada o sposobach konserwacji mioteł, reszta jest niechcianymi prezentami, spalenie których Jones wciąż intensywnie rozważa) niezliczone akcesoria miotlarskie. Na każdej powierzchni spoczywa pokryta grubą warstwą brokatu korespondencja od młodocianych fanek, gdzieniegdzie turlają się puste butelki po mocnych trunkach. Douglas najlepiej odnajduje się w chaosie.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 12 XII
Wszystko było źle, wszystko było nie tak.
Biegał, pałętał się i krzątał po otchłaniach własnego mieszkania niczym opętany demonami pomiot mugolskiego szatana, trzaskając na lewo i na prawo gorzkimi, kąsającymi w język przekleństwami. Był zły, wściekłość nie zalewała jego umysłu systematycznymi kaskadami, a zaatakowała go znienacka, całym impetem, całą mocą. Zacisnął mocno szczęki, zamknął palce w tak ścisłej pięści, że czuł krótkie, połamane paznokcie wbijające się brutalnie we wnętrze dłoni; uderzył knykciami w ścianę, chociaż nie przyniosło to nic oprócz fali bólu i wciąż wrastającej wściekłości.
Chciał wyjść, spieszył się, zostało mu tylko włożenie różdżki do tylnej kieszeni spodni (przez wielu uważane za lekkomyślne, ale on nigdy nie przejmował się wskazówkami i drogowskazami mającymi na celu uproszczenie ludzkiego żywota; czasem lubił go sobie utrudniać), odstawienie tego namolnego gnoma za drzwi zawsze chętnej do pomocy Amelle i przyspieszona ewakuacja z mieszkania - z tym, że gdy pierwszy punkt nie mógł być spełniony, walił się, cholera jasna, cały misterny plan.
- Młoda, nie widziałaś gdzieś mojej różdżki? - warknął ze złością w przestrzeń, wracając do tak intensywnego przerzucania stosu rzeczy zalegających na salonowym stoliku, że połowa wylądowała na podłodze. A różdżki jak nie było, tak nie ma. Przetrząsnął wszystkie szafki, jakie napotkał na drodze, drżały mu dłonie, gdy z łoskotem otwierał kolejne szuflady. Zginęła, przepadła - nie, to niemożliwe, pierwszy raz od dłuższego czasu odłożył różdżkę gdzieś na bok, na ulotnę chwilę spuścił ją z zasięgu wzroku. I jak to się skończyło?
Nagle zatrzymał się, zastanowił. Zacisnął palce obu dłoni na krawędzi którejś z komód i powoli odwrócił głowę w okolice miejsca, gdzie powinna pałętać się Lizzie. Jego brwi właściwie same się zmarszczyły, usta zmieniły się w niemalże prostą kreskę.
Starał się oddychać powoli, miarowo.
- Co zrobiłaś z tą przeklętą różdżką - stwierdził zamiast zapytać, bo był pewien, że to właśnie ona - przeszkoda podesłana mu prosto z piekielnych czeluści - była przyczyną tego nagłego zniknięcia. Przyczyną wszystkiego, co najgorsze. - Koniec zabawy, młoda, gdzie ją schowałaś? - Nie szczędził w głosie goryczy, drżenia wyraźnego zniecierpliwienia, nieposkromionej złości.
Co. Z nią. Zrobiłaś.
Oskarżenie z łoskotem obijało mu się o czaszkę.
Wszystko było źle, wszystko było nie tak.
Biegał, pałętał się i krzątał po otchłaniach własnego mieszkania niczym opętany demonami pomiot mugolskiego szatana, trzaskając na lewo i na prawo gorzkimi, kąsającymi w język przekleństwami. Był zły, wściekłość nie zalewała jego umysłu systematycznymi kaskadami, a zaatakowała go znienacka, całym impetem, całą mocą. Zacisnął mocno szczęki, zamknął palce w tak ścisłej pięści, że czuł krótkie, połamane paznokcie wbijające się brutalnie we wnętrze dłoni; uderzył knykciami w ścianę, chociaż nie przyniosło to nic oprócz fali bólu i wciąż wrastającej wściekłości.
Chciał wyjść, spieszył się, zostało mu tylko włożenie różdżki do tylnej kieszeni spodni (przez wielu uważane za lekkomyślne, ale on nigdy nie przejmował się wskazówkami i drogowskazami mającymi na celu uproszczenie ludzkiego żywota; czasem lubił go sobie utrudniać), odstawienie tego namolnego gnoma za drzwi zawsze chętnej do pomocy Amelle i przyspieszona ewakuacja z mieszkania - z tym, że gdy pierwszy punkt nie mógł być spełniony, walił się, cholera jasna, cały misterny plan.
- Młoda, nie widziałaś gdzieś mojej różdżki? - warknął ze złością w przestrzeń, wracając do tak intensywnego przerzucania stosu rzeczy zalegających na salonowym stoliku, że połowa wylądowała na podłodze. A różdżki jak nie było, tak nie ma. Przetrząsnął wszystkie szafki, jakie napotkał na drodze, drżały mu dłonie, gdy z łoskotem otwierał kolejne szuflady. Zginęła, przepadła - nie, to niemożliwe, pierwszy raz od dłuższego czasu odłożył różdżkę gdzieś na bok, na ulotnę chwilę spuścił ją z zasięgu wzroku. I jak to się skończyło?
Nagle zatrzymał się, zastanowił. Zacisnął palce obu dłoni na krawędzi którejś z komód i powoli odwrócił głowę w okolice miejsca, gdzie powinna pałętać się Lizzie. Jego brwi właściwie same się zmarszczyły, usta zmieniły się w niemalże prostą kreskę.
Starał się oddychać powoli, miarowo.
- Co zrobiłaś z tą przeklętą różdżką - stwierdził zamiast zapytać, bo był pewien, że to właśnie ona - przeszkoda podesłana mu prosto z piekielnych czeluści - była przyczyną tego nagłego zniknięcia. Przyczyną wszystkiego, co najgorsze. - Koniec zabawy, młoda, gdzie ją schowałaś? - Nie szczędził w głosie goryczy, drżenia wyraźnego zniecierpliwienia, nieposkromionej złości.
Co. Z nią. Zrobiłaś.
Oskarżenie z łoskotem obijało mu się o czaszkę.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mała Lizzy wiedziała doskonale, co to znaczy ciężki poranek. Budził ją krzyk. Otwierała oczy i widziała wszędzie bałagan. Mama by krzyczała, a wujek… Douglas nigdy nie będzie w ulubieńcach. Miał dziwne stopy, jakieś szalone włosy, a do tego wszystkiego uczył Lizzy samego złego zachowania. To do niego nauczyła się największej ilości przekleństw i siorbania przy piciu wieczornego mleka. Bo ciocia Inara powiedziała jej, że od tego urośnie. Przecierała piąstkami zaspane oczka, słysząc każdy krok po mieszkaniu. Głowę schowała pod kołdrę, udając, że jej nie ma.
Krzyk przybierał na sile, zmuszając do jakikolwiek działań. Jedno oko, drugie oko, świat jest nadal szary, londyński, niemiły. Tak bardzo pragnęła wrócić na Nokturn, do swojej ukochanej mamy, wygniecionego łózka i przeciekającego dachu, że powoli traciła rachubę, ile to już dni czeka. Nie narzekała. Ciocia Amelka pokochała ją od razu. Szkoda, że z wujkiem miała taki beznadziejny kontakt. Odepchnęła kołdrę na bok. Głowę spuściła z łóżka, patrząc, czy przez noc nie wyhodowały się kolejne gargołki. Westchnęła ciężko, mrucząc pod nosem, że chce wrócić do łóżka i ciocia na pewno jej na to pozwoli. Dlaczego musiała z nią iść do opery?
- Nie widziałam! – odkrzyknęła zachrypnięta, schodząc z łózka. Bardzo potrzebowała się czegoś napić, a wokół walało się dość dużo butelek. Dla pewności jeszcze raz się schowała pod kołdrę, myśląc, że wujek jej nie zauważy. To było dobre schronienie, ale to nie było samowystarczalne miejsce. Potrzebowała śniadania, ciepłej herbaty albo kakao. Douglas już przetrzepywał cały stolik, a mała wciąż mruczała pod kołdrą, że ona nigdzie nie wstaje. Nie zakładając kapci, stawiała ostrożnie swoje stópki na zimnej podłodze. Ciocia by krzyczała, wujek nie zauważy.
- Nic z nią nie zrobiłam – krzyknęła rozeźlona, wpatrując się w wujka jak na najgorszą kreaturę, która śmiała żyć na tym padole. Chwyciła pustą butelkę po ognistej i wsadziła do niej język. – Fuj, fuj!! – upuściła przeklęte naczynie na ziemię, a język próbowała wytrzeć w rączkę. Gorzki oraz cierpki smak rozchodził się falą po wszystkich receptorach.
Krzyk przybierał na sile, zmuszając do jakikolwiek działań. Jedno oko, drugie oko, świat jest nadal szary, londyński, niemiły. Tak bardzo pragnęła wrócić na Nokturn, do swojej ukochanej mamy, wygniecionego łózka i przeciekającego dachu, że powoli traciła rachubę, ile to już dni czeka. Nie narzekała. Ciocia Amelka pokochała ją od razu. Szkoda, że z wujkiem miała taki beznadziejny kontakt. Odepchnęła kołdrę na bok. Głowę spuściła z łóżka, patrząc, czy przez noc nie wyhodowały się kolejne gargołki. Westchnęła ciężko, mrucząc pod nosem, że chce wrócić do łóżka i ciocia na pewno jej na to pozwoli. Dlaczego musiała z nią iść do opery?
- Nie widziałam! – odkrzyknęła zachrypnięta, schodząc z łózka. Bardzo potrzebowała się czegoś napić, a wokół walało się dość dużo butelek. Dla pewności jeszcze raz się schowała pod kołdrę, myśląc, że wujek jej nie zauważy. To było dobre schronienie, ale to nie było samowystarczalne miejsce. Potrzebowała śniadania, ciepłej herbaty albo kakao. Douglas już przetrzepywał cały stolik, a mała wciąż mruczała pod kołdrą, że ona nigdzie nie wstaje. Nie zakładając kapci, stawiała ostrożnie swoje stópki na zimnej podłodze. Ciocia by krzyczała, wujek nie zauważy.
- Nic z nią nie zrobiłam – krzyknęła rozeźlona, wpatrując się w wujka jak na najgorszą kreaturę, która śmiała żyć na tym padole. Chwyciła pustą butelkę po ognistej i wsadziła do niej język. – Fuj, fuj!! – upuściła przeklęte naczynie na ziemię, a język próbowała wytrzeć w rączkę. Gorzki oraz cierpki smak rozchodził się falą po wszystkich receptorach.
Gość
Gość
Oczywiście, że nie zauważył jej bosych stóp na powierzchni chłodnej posadzki; nie zauważyłby też igieł kaktusa (stojącego na którymś parapecie - pewnie prezent od Melle) wbitych pomiędzy jej palce, ani robaków skaczących po jasnych jak słoma włosach, ani grymasu na twarzy, ani łez uporczywie skrywanych w kącikach oczu. Zdawał się ślepy na jej potrzeby - ślepy na potrzeby wszystkich wkoło, zagubiony w patrzeniu ponad prymitywne instynkty.
Nie umiał tego robić i nigdy nie chciał się nauczyć.
Zamiast tego mierzył ją wzrokiem, niewrażliwy na subtelne sygnały, jakie wysyłała i które być może znaczyłyby coś konkretnego dla osoby wiedzącej o dzieciach nieco ponad to, że są irytujące. I że skutecznie doprowadzają do szału. Mówią za dużo. Nie rozumieją. Drażnią, drażnią już wszystkim; zagubionym spojrzeniem, nieporadnością w gestach, plątaniem się pomiędzy nogami.
- Nigdy ci się to nie znudzi, co? - ciągnął dalej, nie dość, że ślepy, to teraz jeszcze głuchy; głuchy na wytłumaczenia, na chwile szczerości. Oderwał palce od krawędzi szafki, by zaraz powrócić do poszukiwań; przetrząsał kolejne szuflady, brutalnym ruchem dłoni zrzucał z komód listy od fanów, które dotąd nie doczekały się odpowiedzi i prawdopodobnie nie doczekają się jej nigdy. Koperty i zwoje pergaminów pofrunęły, gubiąc się w całym pokoju: wpełzając pod meble, wpadając między sterty szpargałów, opadając gdzieś w odległy kąt. Douglas nie próżnował; coraz gwałtowniej zaglądał pod poduszki, mocnymi gestami rozsuwał przedmioty zalegające na parapecie, krzywił się i wyrzucał z siebie wiązanki gorzkich przekleństw. Nawet nie zauważył (a to ci nowość) bliskiego spotkania Lizzie z pustą butelką po Ognistej. - Gdzie ją, psia... - chciał warczeć w nieskończoność, ale zamiast tego sprawdził raz jeszcze miejsce, w którym różdżka powinna się znajdować - stara, rozpadająca się szafka tuż pod lustrem o tafli skrywającej się za warstwą kurzu - i... ku większej zgrozie niż uciesze, znalazł ją właśnie tam. Natychmiast zdał sobie sprawę, w jakich okolicznościach ją tam położył i że była to tylko i wyłącznie jego wina, iż krzątał się w amoku, pewien, że ją zgubił, ale nie miał zamiaru przepraszać ani wyprowadzać młodej z błędu.
Wciąż patrząc na nią z wielkimi pokładami zniecierpliwienia i złości, schował różdżkę do kieszeni spodni. - Zrób to jeszcze jeden raz - zagroził jej wskazującym palcem i niewzruszonym, groźnym głosem. - Jeszcze jeden raz zobaczę cię dotykającą moich rzeczy - co nie było nad wyraz trudne, skoro walały się wszędzie - to... - to co? - to pożałujesz - dokończył, niemalże z siebie dumny, po czym w akcie chwilowego zadośćuczynienia wobec fanów podniósł jeden z listów, który akurat zakręcił mu się koło lewej stopy.
Nie umiał tego robić i nigdy nie chciał się nauczyć.
Zamiast tego mierzył ją wzrokiem, niewrażliwy na subtelne sygnały, jakie wysyłała i które być może znaczyłyby coś konkretnego dla osoby wiedzącej o dzieciach nieco ponad to, że są irytujące. I że skutecznie doprowadzają do szału. Mówią za dużo. Nie rozumieją. Drażnią, drażnią już wszystkim; zagubionym spojrzeniem, nieporadnością w gestach, plątaniem się pomiędzy nogami.
- Nigdy ci się to nie znudzi, co? - ciągnął dalej, nie dość, że ślepy, to teraz jeszcze głuchy; głuchy na wytłumaczenia, na chwile szczerości. Oderwał palce od krawędzi szafki, by zaraz powrócić do poszukiwań; przetrząsał kolejne szuflady, brutalnym ruchem dłoni zrzucał z komód listy od fanów, które dotąd nie doczekały się odpowiedzi i prawdopodobnie nie doczekają się jej nigdy. Koperty i zwoje pergaminów pofrunęły, gubiąc się w całym pokoju: wpełzając pod meble, wpadając między sterty szpargałów, opadając gdzieś w odległy kąt. Douglas nie próżnował; coraz gwałtowniej zaglądał pod poduszki, mocnymi gestami rozsuwał przedmioty zalegające na parapecie, krzywił się i wyrzucał z siebie wiązanki gorzkich przekleństw. Nawet nie zauważył (a to ci nowość) bliskiego spotkania Lizzie z pustą butelką po Ognistej. - Gdzie ją, psia... - chciał warczeć w nieskończoność, ale zamiast tego sprawdził raz jeszcze miejsce, w którym różdżka powinna się znajdować - stara, rozpadająca się szafka tuż pod lustrem o tafli skrywającej się za warstwą kurzu - i... ku większej zgrozie niż uciesze, znalazł ją właśnie tam. Natychmiast zdał sobie sprawę, w jakich okolicznościach ją tam położył i że była to tylko i wyłącznie jego wina, iż krzątał się w amoku, pewien, że ją zgubił, ale nie miał zamiaru przepraszać ani wyprowadzać młodej z błędu.
Wciąż patrząc na nią z wielkimi pokładami zniecierpliwienia i złości, schował różdżkę do kieszeni spodni. - Zrób to jeszcze jeden raz - zagroził jej wskazującym palcem i niewzruszonym, groźnym głosem. - Jeszcze jeden raz zobaczę cię dotykającą moich rzeczy - co nie było nad wyraz trudne, skoro walały się wszędzie - to... - to co? - to pożałujesz - dokończył, niemalże z siebie dumny, po czym w akcie chwilowego zadośćuczynienia wobec fanów podniósł jeden z listów, który akurat zakręcił mu się koło lewej stopy.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wszystko powie mamie. Opisze, jak to jest gdy na pusty żołądek pije się z butelki alkoholu, że parzy ja język i krztusi się przez kilka minut. Jak desperacko szuka czegoś do popicia, że ledwo stoi na własnych nogach i pociąga cały czas nosem. I stoi teraz wszystkim wycieńczona, z łzami w oczach, wpatrując się w nieogarniętą sylwetkę wujka, który tak naprawdę nie miał pojęcia, kim jest to dziecko przed nim. Mało wylewny liścik przesądził o losie dziewczynki. Ta wciąż nie bała się marzyć. Chciała wrócić na Nokturn razem z mamą. Mogłaby nawet mieszkać w paskudnym domu szlachcica niż tu.
Wszędzie tylko nie tu.
Gdy przestała się krztusić i znalazła trochę wody we wczorajszej szklance, przetarła zaspane oczy. A wtedy dopiero do niej powoli docierać, o co są te wszystkie krzyki. Założyła poduszkę na głowę, lecz namolne spojrzenie rzekomego wujka nie pozwalało jej w spokoju zasnąć. Wstała gwałtownie z łóżka, a włosy sterczały jej na wszystkie strony.
- Zostaw mnie! – krzyknęła, bo Douglas nie wiedział jednego. Małych dzieci nie wolno budzić. To otwiera puszkę Pandory i prawdziwe nieszczęścia dopiero będą się działy. W ślepocie i głuchocie wujka nie było ani kropelki winy Lizzy. Nie potrafiła opanować złości. Cała aż wrzała. Zacisnęła usta w cieniutką linię i zmrużyła oczy. Tak zawsze robiła mama. Pokazała palcem na Douglasa.
- Jesteś głupi! – wrzasnęła, zdając sobie doskonale sprawę, że różdżka była tam, gdzie nie mogła sięgnąć, a każda rzecz wujka była na tyle obrzydliwa, że Lizzy wolała jeść rękami niż tymi samymi sztućcami. Może to wyjaśniało dlaczego najczęściej i najwięcej jadła u cioci Amelki? Przegoniona z łóżka odsunęła się od Douglasa na kilka metrów, stanęła na drugim końcu pokoju. Założyła dłonie na piersiach. Czekała, czekała na przeprosiny, na poprawienie jej małego łóżeczka, aby mogła w końcu do niego wrócić i znów zacząć śnić o cudownym mieszkaniu na Nokturnie. Wskazywała miejsce, gdzie leży różdżka, do której nie mogła sięgnąć, a szafa znajdowała się opodal lustra. Obrażona na cały świat, wpatrywała się w Douglasa, oczekując chociaż kostki czekolady w ramach przeprosin, w zamian za to otrzymała groźbę. Zrobiła się cała czerwona, a małe stópki gniewnie uderzały o podłogę, budząc sąsiada na dole.
- Nie wolno ci!! Powiem wszystko mamie! Wszystko jej powiem, wszystko, że jesteś gorszy od małpy, że masz dziwne stopy, że przeklinasz, bo ciocia Inara powiedziała, że jesteś prosiakiem, że na mnie krzyczysz, że jesteś okropny i nienawidzę Cię! – z każdym kolejnym słowem krzyczała jeszcze głośniej i głośniej. Nawet uroczo zamieniła prostaka na prosiaka, ale któżby się tym przejmował. Szybko przestała tupać, bo krzyk był tak aprobujący, że skupiła na nim wszystkie swoje myśli. Zamilkła, oddychając ciężko i szybko, wpatrując się ciągle w Douglasa. Chciała, aby stała mu się najgorsza z możliwych krzywd i żeby w końcu nie musiała się z nim męczyć, aby lustro za nim ukarało go solidnie i wessało jego złą duszę. Jednak świat nie działał po jej myśli. Lustro huknęło, rozbijając się na miliony kawałków. Przerażona Lizzy spojrzała najpierw na Douglasa, a potem na lustro.
- Mamy duchy!! – przestraszyła się, nie rozpoznając wszechogarniającej ich magii.
Wszędzie tylko nie tu.
Gdy przestała się krztusić i znalazła trochę wody we wczorajszej szklance, przetarła zaspane oczy. A wtedy dopiero do niej powoli docierać, o co są te wszystkie krzyki. Założyła poduszkę na głowę, lecz namolne spojrzenie rzekomego wujka nie pozwalało jej w spokoju zasnąć. Wstała gwałtownie z łóżka, a włosy sterczały jej na wszystkie strony.
- Zostaw mnie! – krzyknęła, bo Douglas nie wiedział jednego. Małych dzieci nie wolno budzić. To otwiera puszkę Pandory i prawdziwe nieszczęścia dopiero będą się działy. W ślepocie i głuchocie wujka nie było ani kropelki winy Lizzy. Nie potrafiła opanować złości. Cała aż wrzała. Zacisnęła usta w cieniutką linię i zmrużyła oczy. Tak zawsze robiła mama. Pokazała palcem na Douglasa.
- Jesteś głupi! – wrzasnęła, zdając sobie doskonale sprawę, że różdżka była tam, gdzie nie mogła sięgnąć, a każda rzecz wujka była na tyle obrzydliwa, że Lizzy wolała jeść rękami niż tymi samymi sztućcami. Może to wyjaśniało dlaczego najczęściej i najwięcej jadła u cioci Amelki? Przegoniona z łóżka odsunęła się od Douglasa na kilka metrów, stanęła na drugim końcu pokoju. Założyła dłonie na piersiach. Czekała, czekała na przeprosiny, na poprawienie jej małego łóżeczka, aby mogła w końcu do niego wrócić i znów zacząć śnić o cudownym mieszkaniu na Nokturnie. Wskazywała miejsce, gdzie leży różdżka, do której nie mogła sięgnąć, a szafa znajdowała się opodal lustra. Obrażona na cały świat, wpatrywała się w Douglasa, oczekując chociaż kostki czekolady w ramach przeprosin, w zamian za to otrzymała groźbę. Zrobiła się cała czerwona, a małe stópki gniewnie uderzały o podłogę, budząc sąsiada na dole.
- Nie wolno ci!! Powiem wszystko mamie! Wszystko jej powiem, wszystko, że jesteś gorszy od małpy, że masz dziwne stopy, że przeklinasz, bo ciocia Inara powiedziała, że jesteś prosiakiem, że na mnie krzyczysz, że jesteś okropny i nienawidzę Cię! – z każdym kolejnym słowem krzyczała jeszcze głośniej i głośniej. Nawet uroczo zamieniła prostaka na prosiaka, ale któżby się tym przejmował. Szybko przestała tupać, bo krzyk był tak aprobujący, że skupiła na nim wszystkie swoje myśli. Zamilkła, oddychając ciężko i szybko, wpatrując się ciągle w Douglasa. Chciała, aby stała mu się najgorsza z możliwych krzywd i żeby w końcu nie musiała się z nim męczyć, aby lustro za nim ukarało go solidnie i wessało jego złą duszę. Jednak świat nie działał po jej myśli. Lustro huknęło, rozbijając się na miliony kawałków. Przerażona Lizzy spojrzała najpierw na Douglasa, a potem na lustro.
- Mamy duchy!! – przestraszyła się, nie rozpoznając wszechogarniającej ich magii.
Gość
Gość
Nie przejmował się jej obelgami, nie przejmował złością, bladymi usteczkami zaciśniętymi w dziecięcym grymasie i na siłę przywoływanym, groźnym spojrzeniu jasnych oczu - tak jasnych jak te jego, o dokładnie tym samym odcieniu bezchmurnego, letniego nieba. Ktoś musiałby być ślepcem bądź idiotą, by już z pierwszym, rzuconym beztrosko spojrzeniem nie dostrzec ich bliskiego stopnia pokrewieństwa.
Chciał odłożyć pochwycony list na szafkę, ale coś go tknęło i rozerwał brutalnie różowawą, wyperfumowaną kopertę, by szybko dotrzeć do jej zawartości. Złocista papeteria mieniła mu się między palcami będącymi jednocześnie muzeum pęcherzy, krwiaków, blizn i otarć, a na każdej pamiątce treningów Quidditcha zostało brokatowe znamię. Dostrzegł je dopiero po przeczytaniu pierwszej linijki listu (niewnoszącej wiele ponad westchnienia i wyrazy wypełnione uwielbieniem) i to właśnie był moment, który zaważył, przelewając czarę goryczy. To brokatowe gówno wbiło mu się pod paznokcie, wgryzło w opuszki, a wkrótce z niewiadomych powodów zaplątało się też we włosy na ręce; przeklął zaskakująco cicho, nie patrząc na Lizzie, zbyt zajęty syzyfową pracą, jaką była próba oczyszczenia własnych dłoni.
Szło mu wolno, mozolnie, a na koniec nie przyniosło żadnych efektów.
Może to dlatego, że drżały mu ręce. Był zdenerwowany już wcześniej, a teraz gniew spowodowany bezsilnością osiągał już apogeum, co podkreślił nieprzyjemny dreszcz, który przeszedł mu w okolicy karku.
Odwrócił raz jeszcze wzrok, obdarzając nim własną córkę, po czym uśmiechnął się jakoś protekcjonalnie, paskudnie, wymijająco. - Mów jej co chcesz - rzucił lekko, tak jak ona mając nadzieję, że Abigail powróci szybko, zabierze tego paskudnego gnoma i pozwoli powrócić mu do standardowego życia o czasie odmierzanym treningami oraz niezliczonymi szklankami Ognistej. - I pospiesz się, wychodzimy - oświadczył zamiast zapytać o zdanie, ale po co, przecież i tak się z nim nie liczył.
Wtedy coś huknęło, zgrzytnęło i trzasnęło, a lustro rozbiło się niemalże w pył. Kierując się instynktem, natychmiast odskoczył i zasłonił ramieniem twarz, a na jego ustach odcisnęło się brzydkie przekleństwo, które nie tak łatwo było zetrzeć. - Co ty, cholera jasna, robisz? - zapytał, nie widząc innego wyjaśnienia. To ona, to musiała być ona; ten jeden raz jego wypełnione niechęcią mrzonki nie różniły się wiele od rzeczywistości. Miał ochotę kazać jej to posprzątać, na kolanach składać jak układankę i posklejać na wzór obrzydliwego mugola, ale nawet w jego myślach odzywał się czasem rozsądek. - Reparo - rzucił, wyjmując różdżkę, ale nigdy nie przykładał uwagi do zaklęć i ciężko mu było spamiętać wszystkie drgnięcia nadgarstka. Szkło podskoczyło, zbierając się w całość, ale zaraz rozproszyło się na nowo. - REPARO - podkreślił donośnie każdą zgłoskę, przelewając w nią złość i zdenerwowanie, a rozbite lustro chyba przeraziło się jego gniewu i zbiło się na nowo: nieidealnie, krzywo, a taflę zdobiły liczne rysy i ubytki na powierzchni zwierciadła. Nigdy nie był utalentowanym czarodziejem.
- Nic ci nie jest? - spytał jakby od niechcenia, wciąż z głośną nutą niezadowolenia w głosie, która drżała jak nieprzyjemne vibrato szczelnie otulające ledwie słyszalny szept niepokoju.
Chciał odłożyć pochwycony list na szafkę, ale coś go tknęło i rozerwał brutalnie różowawą, wyperfumowaną kopertę, by szybko dotrzeć do jej zawartości. Złocista papeteria mieniła mu się między palcami będącymi jednocześnie muzeum pęcherzy, krwiaków, blizn i otarć, a na każdej pamiątce treningów Quidditcha zostało brokatowe znamię. Dostrzegł je dopiero po przeczytaniu pierwszej linijki listu (niewnoszącej wiele ponad westchnienia i wyrazy wypełnione uwielbieniem) i to właśnie był moment, który zaważył, przelewając czarę goryczy. To brokatowe gówno wbiło mu się pod paznokcie, wgryzło w opuszki, a wkrótce z niewiadomych powodów zaplątało się też we włosy na ręce; przeklął zaskakująco cicho, nie patrząc na Lizzie, zbyt zajęty syzyfową pracą, jaką była próba oczyszczenia własnych dłoni.
Szło mu wolno, mozolnie, a na koniec nie przyniosło żadnych efektów.
Może to dlatego, że drżały mu ręce. Był zdenerwowany już wcześniej, a teraz gniew spowodowany bezsilnością osiągał już apogeum, co podkreślił nieprzyjemny dreszcz, który przeszedł mu w okolicy karku.
Odwrócił raz jeszcze wzrok, obdarzając nim własną córkę, po czym uśmiechnął się jakoś protekcjonalnie, paskudnie, wymijająco. - Mów jej co chcesz - rzucił lekko, tak jak ona mając nadzieję, że Abigail powróci szybko, zabierze tego paskudnego gnoma i pozwoli powrócić mu do standardowego życia o czasie odmierzanym treningami oraz niezliczonymi szklankami Ognistej. - I pospiesz się, wychodzimy - oświadczył zamiast zapytać o zdanie, ale po co, przecież i tak się z nim nie liczył.
Wtedy coś huknęło, zgrzytnęło i trzasnęło, a lustro rozbiło się niemalże w pył. Kierując się instynktem, natychmiast odskoczył i zasłonił ramieniem twarz, a na jego ustach odcisnęło się brzydkie przekleństwo, które nie tak łatwo było zetrzeć. - Co ty, cholera jasna, robisz? - zapytał, nie widząc innego wyjaśnienia. To ona, to musiała być ona; ten jeden raz jego wypełnione niechęcią mrzonki nie różniły się wiele od rzeczywistości. Miał ochotę kazać jej to posprzątać, na kolanach składać jak układankę i posklejać na wzór obrzydliwego mugola, ale nawet w jego myślach odzywał się czasem rozsądek. - Reparo - rzucił, wyjmując różdżkę, ale nigdy nie przykładał uwagi do zaklęć i ciężko mu było spamiętać wszystkie drgnięcia nadgarstka. Szkło podskoczyło, zbierając się w całość, ale zaraz rozproszyło się na nowo. - REPARO - podkreślił donośnie każdą zgłoskę, przelewając w nią złość i zdenerwowanie, a rozbite lustro chyba przeraziło się jego gniewu i zbiło się na nowo: nieidealnie, krzywo, a taflę zdobiły liczne rysy i ubytki na powierzchni zwierciadła. Nigdy nie był utalentowanym czarodziejem.
- Nic ci nie jest? - spytał jakby od niechcenia, wciąż z głośną nutą niezadowolenia w głosie, która drżała jak nieprzyjemne vibrato szczelnie otulające ledwie słyszalny szept niepokoju.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bezradność była najgorsza. Mama zawsze słuchała Lizzy, nawet jak ta marudziła i przeczepiła się do nogi, aby dostać tylko kawałek czekolady. Wydymała wargi, szarpała się za włosy, prosiła tylko odrobinę uwagi. Czasami nawet kładła głowę na kolanach mamy, żeby tylko być głaskaną. Jak każde dziecko oczekiwała od świata uwagi, ciepła, które tak piekielnie kontrastowało z szarością ulicy Śmiertelnego Nokturnu. Chciała krzyczeć jeszcze głośniej, aby w końcu spojrzał na nią. Potraktował jak swoją rodzinę, jak skarb, który został skryty pod jego dachem. A ona czuła się jak wróg, jak więzień londyńskiego mieszkania, Quidditcha i irracjonalnie małych mioteł.
Stała wpatrzona w kawałki lustra, licząc je w myślach. Raz, dwa, pięć. Co było po pięć? Nie potrafiła, otworzyła rączkę, na której kryło się małe zadrapanie i na głos zaczęła liczyć paluszki. Raz, dwa, pięć. Podniosła paluszki u stopy, słysząc chrzęst szkła. Au, au, au. Zadrżała, pierwszy raz gotowa do płaczu. Zszokowana wpatrywała się w swoje krzywe odbicie, nie zwracając uwagi na to, co robi wujek. Krzyk, sprzeczki i kolejne nazywanie mamy „ona” to było za dużo. Ona ma imię, ona jest najważniejsza, ona m u s i wrócić.
- Nie idę – powiedziała cichutko, będąc na granicy płaczu. Dlaczego mama jej to zrobiła? Dlaczego zostawiła ją pod opieką tak nierozsądnej gwiazdy Quidditcha, która topiła się w swojej sławie, za dużej ilości alkoholu, ale na pewno nie znała podstawowych zasad opiekowania się dzieckiem? Nie ruszyła się ani o krok, paluszkami przesuwała resztki szkła, wciąż trzęsąc się ze wszystkich emocji. Przykucnęła, zatrzymała na chwilę oddech i otworzyła szeroko buzię. Może to po prostu był sen? Douglas w nich często występował, był strachem na wróble, przerażającą książką i miotłą, która chciała zadrapać ją na śmierć. I wtedy nie zauważyła jak wazon po świeżych kwiatkach zaczął lewitować nad szafką. O nie zapewne dbała tylko ciocia Amelka, bo zarówno Lizzy jak i Douglasa drażnił ostry zapach pąków. Wazon zawisł w powietrzu, drżąc jak mała dziewczyna. Skuliła się w kuckach, złapała za głowę i nie chciała wstać. Znów krzyczała, ale w jej głosie krył się przede wszystkim strach. Hałas malał wraz z wydechem, wazon upadł na podłogę, a woda zalała mały dywanik. Kwiaty ułożyły się w rozgwiazdę, a Lizzy aż odskoczyła kilka metrów w tył.
- Przestań to robić!! – wrzasnęła, postanawiając zrzucić całą winę na wujka. Te na pewno chciał ją przestraszyć, wszak Lizzy nie wykazała jeszcze, podobno, umiejętności magicznych, aby wyprawiać takie rzeczy. Wycofywała się aż do parapetu, a wargi drżały jej z przerażenia, tak samo jak dłonie.
Stała wpatrzona w kawałki lustra, licząc je w myślach. Raz, dwa, pięć. Co było po pięć? Nie potrafiła, otworzyła rączkę, na której kryło się małe zadrapanie i na głos zaczęła liczyć paluszki. Raz, dwa, pięć. Podniosła paluszki u stopy, słysząc chrzęst szkła. Au, au, au. Zadrżała, pierwszy raz gotowa do płaczu. Zszokowana wpatrywała się w swoje krzywe odbicie, nie zwracając uwagi na to, co robi wujek. Krzyk, sprzeczki i kolejne nazywanie mamy „ona” to było za dużo. Ona ma imię, ona jest najważniejsza, ona m u s i wrócić.
- Nie idę – powiedziała cichutko, będąc na granicy płaczu. Dlaczego mama jej to zrobiła? Dlaczego zostawiła ją pod opieką tak nierozsądnej gwiazdy Quidditcha, która topiła się w swojej sławie, za dużej ilości alkoholu, ale na pewno nie znała podstawowych zasad opiekowania się dzieckiem? Nie ruszyła się ani o krok, paluszkami przesuwała resztki szkła, wciąż trzęsąc się ze wszystkich emocji. Przykucnęła, zatrzymała na chwilę oddech i otworzyła szeroko buzię. Może to po prostu był sen? Douglas w nich często występował, był strachem na wróble, przerażającą książką i miotłą, która chciała zadrapać ją na śmierć. I wtedy nie zauważyła jak wazon po świeżych kwiatkach zaczął lewitować nad szafką. O nie zapewne dbała tylko ciocia Amelka, bo zarówno Lizzy jak i Douglasa drażnił ostry zapach pąków. Wazon zawisł w powietrzu, drżąc jak mała dziewczyna. Skuliła się w kuckach, złapała za głowę i nie chciała wstać. Znów krzyczała, ale w jej głosie krył się przede wszystkim strach. Hałas malał wraz z wydechem, wazon upadł na podłogę, a woda zalała mały dywanik. Kwiaty ułożyły się w rozgwiazdę, a Lizzy aż odskoczyła kilka metrów w tył.
- Przestań to robić!! – wrzasnęła, postanawiając zrzucić całą winę na wujka. Te na pewno chciał ją przestraszyć, wszak Lizzy nie wykazała jeszcze, podobno, umiejętności magicznych, aby wyprawiać takie rzeczy. Wycofywała się aż do parapetu, a wargi drżały jej z przerażenia, tak samo jak dłonie.
Gość
Gość
Zabijało go to całe ojcostwo.
Już nawet pomijając fakt, że kompletnie nie wiedział, jak do niego podejść, a widmo odpowiedzialności przyprawiało go o bóle głowy - nigdy nie czuł się na siłach, żeby troszczyć się o cokolwiek oprócz czubka własnego nosa, a już na pewno nie o kilkuletniego, jasnowłosego skrzata plątającego się pod nogami właśnie wtedy, kiedy pod żadnym pozorem nie powinien tego robić.
Z początku nawet mu się wydawało, że nie jest na Lizzie zły; w końcu jednak rozdrażnienie zawrzało i ukazało się na nowo - brutalne, brzydkie, niechciane. Popatrzył na małą najpierw ze zdziwieniem, potem z irytacją, ale wkrótce zaskoczenie znów odbiło się w jego ostrych dotąd rysach. Nie będzie szła? Przecież nie znosił sprzeciwu; brutalne wstrząśnięcie zaledwie dzieckiem godziło nawet w jego wątpliwą moralność, ale był o krok od przekucia nerwowego tiku ręki w wymierzenie ciosu - jeżeli nie w sprawczynię zamieszania, to choćby w ścianę. Nie będzie szła? Och, zobaczy sama, że zaraz będzie; co najmniej pięć dosadnych metod wychowawczych tańczyło mu w myślach, ale zanim zdążył nawet wybrać jedną, najskuteczniejszą, w ruch poszedł wazon. Uniósł się w powietrzu, które zdawało się lekko drżeć (trudno stwierdzić czy od przepełniającej pomieszczenie magii, czy niezadowolenia rozgrzewającego nieprzyjemnie krew przyspieszającą w tętnicach), już wkrótce próbując pokonać szerokość pokoju; w końcu wazon rozkruszył się i - przy akompaniamencie trzasku i kolejnego dougowego niekulturalnego sformułowania traktującego o przyrodzeniu któregoś z wielkich czarodziejów - najzwyczajniej w świecie pękł. Tak jak i lustro przed chwilą.
- Uspokój się - nie do końca warknął i nie do końca powiedział to ciepło, w ton głosu wkładając zarówno rozżalenie, próbę opanowania sytuacji, jak i szczery niepokój. - Nie ja to robię, tylko ty. - Świetny popis umiejętności dedukcji, Douglasie, powinieneś być z siebie dumny; czy jesteś pewien, że to nie czarcie moce wstrząsają tym doszczętnie zagraconym pokojem? Może to ta wiedźma Abigail, chcąc zemścić się za rozstanie sprzed lat, podesłała ci tego skrzata będącego jednocześnie klątwą, czarnomagicznym urokiem, który miał zniszczyć ci życie? - Więc uspokój się, młoda, zanim rozbijesz całe cholerne szkło w tym pieprzonym mieszkaniu - dokończył nad wyraz spokojnie, właściwie sam dziwiąc się, że jeszcze nie krzyczy; zerknął na nieco nieudolnie sklejone lustro, a potem na wazon rozbity w pył. I tak miał w planach wyrzucić te śmierdzące badyle. - Czarowałaś wcześniej? - A nigdy o to nie pytał, bo w najmniejszym stopniu go to nie interesowało; pewnie teraz też zapomni, co odpowie mu Elizabeth, i w przyszłości zapyta o to jeszcze dziesięć razy. Choć przecież nie miało to najmniejszego znaczenia.
Już nawet pomijając fakt, że kompletnie nie wiedział, jak do niego podejść, a widmo odpowiedzialności przyprawiało go o bóle głowy - nigdy nie czuł się na siłach, żeby troszczyć się o cokolwiek oprócz czubka własnego nosa, a już na pewno nie o kilkuletniego, jasnowłosego skrzata plątającego się pod nogami właśnie wtedy, kiedy pod żadnym pozorem nie powinien tego robić.
Z początku nawet mu się wydawało, że nie jest na Lizzie zły; w końcu jednak rozdrażnienie zawrzało i ukazało się na nowo - brutalne, brzydkie, niechciane. Popatrzył na małą najpierw ze zdziwieniem, potem z irytacją, ale wkrótce zaskoczenie znów odbiło się w jego ostrych dotąd rysach. Nie będzie szła? Przecież nie znosił sprzeciwu; brutalne wstrząśnięcie zaledwie dzieckiem godziło nawet w jego wątpliwą moralność, ale był o krok od przekucia nerwowego tiku ręki w wymierzenie ciosu - jeżeli nie w sprawczynię zamieszania, to choćby w ścianę. Nie będzie szła? Och, zobaczy sama, że zaraz będzie; co najmniej pięć dosadnych metod wychowawczych tańczyło mu w myślach, ale zanim zdążył nawet wybrać jedną, najskuteczniejszą, w ruch poszedł wazon. Uniósł się w powietrzu, które zdawało się lekko drżeć (trudno stwierdzić czy od przepełniającej pomieszczenie magii, czy niezadowolenia rozgrzewającego nieprzyjemnie krew przyspieszającą w tętnicach), już wkrótce próbując pokonać szerokość pokoju; w końcu wazon rozkruszył się i - przy akompaniamencie trzasku i kolejnego dougowego niekulturalnego sformułowania traktującego o przyrodzeniu któregoś z wielkich czarodziejów - najzwyczajniej w świecie pękł. Tak jak i lustro przed chwilą.
- Uspokój się - nie do końca warknął i nie do końca powiedział to ciepło, w ton głosu wkładając zarówno rozżalenie, próbę opanowania sytuacji, jak i szczery niepokój. - Nie ja to robię, tylko ty. - Świetny popis umiejętności dedukcji, Douglasie, powinieneś być z siebie dumny; czy jesteś pewien, że to nie czarcie moce wstrząsają tym doszczętnie zagraconym pokojem? Może to ta wiedźma Abigail, chcąc zemścić się za rozstanie sprzed lat, podesłała ci tego skrzata będącego jednocześnie klątwą, czarnomagicznym urokiem, który miał zniszczyć ci życie? - Więc uspokój się, młoda, zanim rozbijesz całe cholerne szkło w tym pieprzonym mieszkaniu - dokończył nad wyraz spokojnie, właściwie sam dziwiąc się, że jeszcze nie krzyczy; zerknął na nieco nieudolnie sklejone lustro, a potem na wazon rozbity w pył. I tak miał w planach wyrzucić te śmierdzące badyle. - Czarowałaś wcześniej? - A nigdy o to nie pytał, bo w najmniejszym stopniu go to nie interesowało; pewnie teraz też zapomni, co odpowie mu Elizabeth, i w przyszłości zapyta o to jeszcze dziesięć razy. Choć przecież nie miało to najmniejszego znaczenia.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Chciała do mamy. Douglas nie rozumiał potrzeb małej dziewczynki. Chociaż wykazywał się zbliżoną ignorancją do Abigail dotyczących zachcianek Elizabeth, nie potrafiła z nim znaleźć chociażby jednego wspólnego tematu. Potrzebowała zainteresowania, czasami spania w jednym łóżku i historii, opowiadanych przed snem. Douglas fundował jej szkołę przekleństw, podstawowe zasady Quidditcha okraszone krzykiem i niemiłymi komentarzami.
Chciała płakać. Pierwszy raz od momentu, gdy mama tego zabroniła. Trzęsła się pod oknem, skuliła się tuż pod parapetem. Złapała się za włosy, chciała je wyrwać, pozbawić się wszystkich śladów ludzkości, a zarazem w jakiś magiczny sposób znaleźć się jak najdalej od Douglasa. Zjechała plecami aż na podłogę, podciągając kolana pod samą brodę. Obserwowała jak wujek walczy z magią, magia, która nagle nawiedziła ciałko małego dziecka. Nie chciała nigdzie iść, bała się samej siebie. Pociągnęła głośno nosem, wycierając wydzielinę o rękaw piżamki.
- Chcę do mamy, chcę do cioci! – Zatuptała nóżkami, a gołe stopy podciągnęła potem najbliżej swojego ciała. Douglas nie zdążył złapać wazonu, nie zapominając o kolejnych stekach przekleństw. Na twarzy Lizzy pojawiła się pojedyncza łza, która próbowała ukryć, drugi raz zbliżając rękaw do twarzy.
- To nie, ja, to nie ja – mówiła w kółko, wparowując Douglasowi w zdanie. Chciała się do kogoś przytulić, a nawet gargołki były przyjaźniej nastawione od wujka. Schowała twarz między kolanami, zasłaniając się jak najbardziej potrafiła. Nie przerwała swojej mantry, wciąż mówiła, że ona nie jest niczemu winna.
- Nie, ja nie umiem, to nie ja, nie mów, że to ja, to nie ja – dodała cichutko, przyznając się, że ma tak dużo lat, a jeszcze nie wykazała zdolności magicznych. Mama mówiła, że przyjdą niedługo, ale to on miała przy tym być, a nie wujek Douglas.
Nie podniosła twarzyczki z własnego ukrycia. Wciąż się trzęsła, a wcześniejsze krzyki obudziłby nawet trupa. Szkoda, ze ciocia Amelka była w pracy, bo może zaprowadziłaby tu porządek. Mała nie wiedziała, co ma robić. Ten dzień się już paskudnie zaczął, a gdy Douglas kazał jej się ubierać, to będą robić najnudniejsze rzeczy i nie będzie się wcale dobre bawić. Nawet jak zacznie go szantażować czekoladą, to dostanie paskudne słodkości, które chowała pod łóżko dla gargołków. Przetarła oczka małymi piąstkami, głośno kichając. Czyżby brała ją choroba?
- Mama, ja chcę do mamy, mama wie, że to nie ja, to nie mogę być ja, przy niej miałam czarować, ja chcę do mamy. – Zaczęła płakać i nie potrafiła się opanować. Abigail kazałaby jej się wziąć w garść, urządziłaby piknik na kocyku ze starymi ciasteczkami, a Douglas, Douglas kazał się tylko uspokoić i ubierać. Nie, nie potrafiła. Dlaczego to on był w jej życiu a nie mama?!
Chciała płakać. Pierwszy raz od momentu, gdy mama tego zabroniła. Trzęsła się pod oknem, skuliła się tuż pod parapetem. Złapała się za włosy, chciała je wyrwać, pozbawić się wszystkich śladów ludzkości, a zarazem w jakiś magiczny sposób znaleźć się jak najdalej od Douglasa. Zjechała plecami aż na podłogę, podciągając kolana pod samą brodę. Obserwowała jak wujek walczy z magią, magia, która nagle nawiedziła ciałko małego dziecka. Nie chciała nigdzie iść, bała się samej siebie. Pociągnęła głośno nosem, wycierając wydzielinę o rękaw piżamki.
- Chcę do mamy, chcę do cioci! – Zatuptała nóżkami, a gołe stopy podciągnęła potem najbliżej swojego ciała. Douglas nie zdążył złapać wazonu, nie zapominając o kolejnych stekach przekleństw. Na twarzy Lizzy pojawiła się pojedyncza łza, która próbowała ukryć, drugi raz zbliżając rękaw do twarzy.
- To nie, ja, to nie ja – mówiła w kółko, wparowując Douglasowi w zdanie. Chciała się do kogoś przytulić, a nawet gargołki były przyjaźniej nastawione od wujka. Schowała twarz między kolanami, zasłaniając się jak najbardziej potrafiła. Nie przerwała swojej mantry, wciąż mówiła, że ona nie jest niczemu winna.
- Nie, ja nie umiem, to nie ja, nie mów, że to ja, to nie ja – dodała cichutko, przyznając się, że ma tak dużo lat, a jeszcze nie wykazała zdolności magicznych. Mama mówiła, że przyjdą niedługo, ale to on miała przy tym być, a nie wujek Douglas.
Nie podniosła twarzyczki z własnego ukrycia. Wciąż się trzęsła, a wcześniejsze krzyki obudziłby nawet trupa. Szkoda, ze ciocia Amelka była w pracy, bo może zaprowadziłaby tu porządek. Mała nie wiedziała, co ma robić. Ten dzień się już paskudnie zaczął, a gdy Douglas kazał jej się ubierać, to będą robić najnudniejsze rzeczy i nie będzie się wcale dobre bawić. Nawet jak zacznie go szantażować czekoladą, to dostanie paskudne słodkości, które chowała pod łóżko dla gargołków. Przetarła oczka małymi piąstkami, głośno kichając. Czyżby brała ją choroba?
- Mama, ja chcę do mamy, mama wie, że to nie ja, to nie mogę być ja, przy niej miałam czarować, ja chcę do mamy. – Zaczęła płakać i nie potrafiła się opanować. Abigail kazałaby jej się wziąć w garść, urządziłaby piknik na kocyku ze starymi ciasteczkami, a Douglas, Douglas kazał się tylko uspokoić i ubierać. Nie, nie potrafiła. Dlaczego to on był w jej życiu a nie mama?!
Gość
Gość
Powoli wydychał powietrze nosem, już bardziej podirytowany paniką Elizabeth niż całym tym rozbitym szkłem - z szybko rzuconym Reparo jeszcze potrafił sobie poradzić, ale z humorami i strachem dziewczynki wielkości gnoma już nieszczególnie. To ciężkie zadanie dla osoby, która poprzednie dwadzieścia lat spędziła na skupianiu się na własnym komforcie i satysfakcji, ignorując przy tym potrzeby wszystkich wkoło.
Ale nie potrafił inaczej - od najmłodszych lat walczył o uwagę, potem o szacunek, szybko zauważając, że najkrótszą drogę są w stanie utorować mocne pięści. Więc nauczył się je składać, nauczył się wyrywać z rąk innych to, co mu się należało, a czego nigdy nie otrzymał: przez swoje pochodzenie, przez rozrzedzoną krew, przez niechęć do brylowania w towarzystwie.
Młoda mogła chcieć wiele - on też pragnął rzeczy, których nigdy nie otrzyma, ale nie przebił jeszcze jej bańki iluzji i nadziei, że matka wróci, wyrwie ją z piekła douglasowego mieszkania. Prawdę mówiąc, on też się łudził.
Zajęty naprawianiem roztłuczonego wazonu, mógł choć na chwilę bezkarnie ignorować młodą, która zachowywała się tak bezradnie i irracjonalnie, że nie wiedział już, jak zareagować. Krzykiem? Przecież nic nim nie zdziała. Wydał z siebie coś, co nie przypominało ani prychnięcia, ani tym bardziej westchnienia, raczej pełen rezygnacji wydech, który w zamiarze miał dodać mu sił witalnych i pomysłów, jak wybrnąć z tej okropnej sytuacji.
Ale wcale nie dodał.
- Hej, uspokój się - powiedział tym razem łagodniej, choć wciąż nie tak, jak powinien to zrobić. - Przynajmniej nie jesteś charłakiem. - Nie był mistrzem elokwencji ani subtelności, nigdy wcześniej nie przydała mu się w życiu i nie rozumiał, dlaczego miałby nagle musieć się jej nauczyć. By uspokoić kogoś, na kim tak naprawdę nawet mu nie zależało?
Abigail, czemu nie możesz po prostu wrócić, zabrać jej i znowu zniknąć?
- Już w porządku - palnął jakoś niezdarnie, choć wcale nie było w porządku; rozejrzał się po pomieszczeniu, mając nadzieję, że nagle z którejś szafy wypadnie Melle, przybywając z odsieczą i co najmniej pięcioma sposobami na uspokojenie rozszalałego ze strachu dziecka.
Czyli tyle z szybkiej ewakuacji z mieszkania - skapitulował, opadając na kanapę i wbijając spojrzenie w miejsce, gdzie tkwiła Elizabeth. Przez chwilą patrzył na nią bezradnie, ale tu także się poddał i wyjął z kieszeni różdżkę, by oddać się analizie jej struktury. Nie to, że nagle go zafascynowała. Marnował czas, który nieubłaganie mijał, ale czy miał jakikolwiek inny wybór, niż skupić się na tykaniu zegara i czekaniu, aż wybudzi się z tego koszmaru?
Ale nie potrafił inaczej - od najmłodszych lat walczył o uwagę, potem o szacunek, szybko zauważając, że najkrótszą drogę są w stanie utorować mocne pięści. Więc nauczył się je składać, nauczył się wyrywać z rąk innych to, co mu się należało, a czego nigdy nie otrzymał: przez swoje pochodzenie, przez rozrzedzoną krew, przez niechęć do brylowania w towarzystwie.
Młoda mogła chcieć wiele - on też pragnął rzeczy, których nigdy nie otrzyma, ale nie przebił jeszcze jej bańki iluzji i nadziei, że matka wróci, wyrwie ją z piekła douglasowego mieszkania. Prawdę mówiąc, on też się łudził.
Zajęty naprawianiem roztłuczonego wazonu, mógł choć na chwilę bezkarnie ignorować młodą, która zachowywała się tak bezradnie i irracjonalnie, że nie wiedział już, jak zareagować. Krzykiem? Przecież nic nim nie zdziała. Wydał z siebie coś, co nie przypominało ani prychnięcia, ani tym bardziej westchnienia, raczej pełen rezygnacji wydech, który w zamiarze miał dodać mu sił witalnych i pomysłów, jak wybrnąć z tej okropnej sytuacji.
Ale wcale nie dodał.
- Hej, uspokój się - powiedział tym razem łagodniej, choć wciąż nie tak, jak powinien to zrobić. - Przynajmniej nie jesteś charłakiem. - Nie był mistrzem elokwencji ani subtelności, nigdy wcześniej nie przydała mu się w życiu i nie rozumiał, dlaczego miałby nagle musieć się jej nauczyć. By uspokoić kogoś, na kim tak naprawdę nawet mu nie zależało?
Abigail, czemu nie możesz po prostu wrócić, zabrać jej i znowu zniknąć?
- Już w porządku - palnął jakoś niezdarnie, choć wcale nie było w porządku; rozejrzał się po pomieszczeniu, mając nadzieję, że nagle z którejś szafy wypadnie Melle, przybywając z odsieczą i co najmniej pięcioma sposobami na uspokojenie rozszalałego ze strachu dziecka.
Czyli tyle z szybkiej ewakuacji z mieszkania - skapitulował, opadając na kanapę i wbijając spojrzenie w miejsce, gdzie tkwiła Elizabeth. Przez chwilą patrzył na nią bezradnie, ale tu także się poddał i wyjął z kieszeni różdżkę, by oddać się analizie jej struktury. Nie to, że nagle go zafascynowała. Marnował czas, który nieubłaganie mijał, ale czy miał jakikolwiek inny wybór, niż skupić się na tykaniu zegara i czekaniu, aż wybudzi się z tego koszmaru?
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wdech, wydech niech się skończy ten koszmar. Mała wpatrywała się w drzwi, licząc, że stanie w nich mama. Mogłaby się do niej przytulić, usłyszeć kilka słów gratulacji i że obydwie czekały na ten moment. Wtedy w końcu zaczęłaby się uczyć magii, o której tyle się nasłuchała. Lizzy w zależności od humoru miała różne marzenia. Raz chciała być alchemiczką jak ciocia Inara oraz ciocia Cassandra. Ciągnęło ją do Nokutrnowego światka, ale ciągle nie potrafiła zapomnieć o mamie. Nie przejmowała się zepsutym sprzętem, Abigail zawsze potrafiła naprawić wszystko.
- Mama zrobiłaby to od razu – podsumowała cichutko mania różdżką wujka Douglasa. Nie rozliczała go, na ile godzin znikał. Zwykle trafiała z rąk do rąk jak zużyta zabawka, aby miotła i znicz ponownie zagościły w życiu Douglasa. I tak dzień w dzień. Pociągnęła nosem, wierzchem dłoni wycierając łzy.
- Mama byłaby zła – dodaje równie cicho, zamykając się jeszcze bardziej na wszystkie bodźce. Mógłby nawet krzyczeć, szarpać i stać nad nią, a nic by to nie dało. Prawdopodobnie zaczęłaby krzyczeć tak głośno, aby Melle dotarła do mieszkania nawet z sali treningowej. Chciała się do mamy przytulić, chciała zapomnieć, gdzie się znajduje i że tak dawno nie widziała swoich koleżanek z Nokturnu. Głos Douglasa wybił ją z zamyślenia. Już szukała sposobu, aby napisać list do mamy i błagać ją o powrót.
- Kim? – spytała niepewnie. Łagodny głos Douglasa podpowiadał jej, że to nie kolejne przekleństwo, za które ciocia Inara będzie zła. Chwiejnie wstała spod parapetu i przedreptała do wujka. Bose stopy wbijały się w małe szczątki lustra, lecz ani kropla krwi nie pojawiła się na skórze. Wciąż pociągając nosem, wycierając żałośnie łzy i szepcząc, że chce do mamy, przemierzała kolejne centymetry małego mieszkania. Coś nią szarpnęło, coś co kazało się przytulić. Wspięła się na kanapę, a potem na kolana Douglasa. Nieporadnie układała się na nich, aż w końcu przytuliła się do klatki piersiowej. Dziwnie pachniał, nie miał skóry jak mama, ale najważniejsze, że nie widziała jego stóp.
- Napiszmy list do niej, chcę się pochwalić – szepnęła, a po chwili sobie uświadomiła, że złamała wszystkie swoje zasady. Zeszła speszona z kolan Douglasa, na czworakach przechodząc na drugi koniec kanapy. Podciągnęła znowu nogi pod samą brodę i wpatrywała się w mężczyznę jak w najdziwniejsze stworzenie na ziemi.
- Mama zrobiłaby to od razu – podsumowała cichutko mania różdżką wujka Douglasa. Nie rozliczała go, na ile godzin znikał. Zwykle trafiała z rąk do rąk jak zużyta zabawka, aby miotła i znicz ponownie zagościły w życiu Douglasa. I tak dzień w dzień. Pociągnęła nosem, wierzchem dłoni wycierając łzy.
- Mama byłaby zła – dodaje równie cicho, zamykając się jeszcze bardziej na wszystkie bodźce. Mógłby nawet krzyczeć, szarpać i stać nad nią, a nic by to nie dało. Prawdopodobnie zaczęłaby krzyczeć tak głośno, aby Melle dotarła do mieszkania nawet z sali treningowej. Chciała się do mamy przytulić, chciała zapomnieć, gdzie się znajduje i że tak dawno nie widziała swoich koleżanek z Nokturnu. Głos Douglasa wybił ją z zamyślenia. Już szukała sposobu, aby napisać list do mamy i błagać ją o powrót.
- Kim? – spytała niepewnie. Łagodny głos Douglasa podpowiadał jej, że to nie kolejne przekleństwo, za które ciocia Inara będzie zła. Chwiejnie wstała spod parapetu i przedreptała do wujka. Bose stopy wbijały się w małe szczątki lustra, lecz ani kropla krwi nie pojawiła się na skórze. Wciąż pociągając nosem, wycierając żałośnie łzy i szepcząc, że chce do mamy, przemierzała kolejne centymetry małego mieszkania. Coś nią szarpnęło, coś co kazało się przytulić. Wspięła się na kanapę, a potem na kolana Douglasa. Nieporadnie układała się na nich, aż w końcu przytuliła się do klatki piersiowej. Dziwnie pachniał, nie miał skóry jak mama, ale najważniejsze, że nie widziała jego stóp.
- Napiszmy list do niej, chcę się pochwalić – szepnęła, a po chwili sobie uświadomiła, że złamała wszystkie swoje zasady. Zeszła speszona z kolan Douglasa, na czworakach przechodząc na drugi koniec kanapy. Podciągnęła znowu nogi pod samą brodę i wpatrywała się w mężczyznę jak w najdziwniejsze stworzenie na ziemi.
Gość
Gość
Zbył milczeniem pierwsze słowa Lizzie, nawet nie zastanawiając się, co mogła mieć na myśli; zbytnio skupiał się na poprawnym wymówieniu tej przeklętej inkantacji (która przed laty o mały włos nie zapewniła mu Trolla z zaklęć) i machaniu różdżką ze względną gracją, jakiej zawsze wymagał od niego nauczyciel. Nic z ciebie nie będzie, Jones - kręcono głową na wszystkie jego starania tak długo, że wreszcie przestał się starać w ogóle, cały wolny czas i uwagę poświęcając karierze na szkolnym boisku. Był przypadkiem b e z n a d z i e j n y m, dobrze, że zdatnym chociaż w jednej dziedzinie. I to w takiej, w której zdarzyło mu się osiągnąć mistrzostwo.
Ale mamy tu nie ma - niemal wypełzło mu z ust, ale zamiast tego po prostu odwrócił spojrzenie. Co jeszcze się stanie? Szyby rozprysną się w pył, kanapa wypluje sprężyny, okiennice zaczną klaskać, z lodówki wymaszerują wszystkie szynki i szklane butle mleka, których i tak najprawdopodobniej lepiej byłoby już nie pić?
- Beztalenciem, które nawet nie umie czarować - palnął z pewnym wydźwiękiem pogardy drżącej między słowami, choć nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wyraźnie było to słyszalne. - Tylko trochę mniej obrzydliwym od mugoli. - Ciekawe, jakie wartości wpajała w nią Abigail - czy zdążyła już straszyć córkę historiami o strasznych niemagicznych zamykających dzieci czarodziejów w piwnicach i palących wiedźmy na stosie? Czy nauczyła jej pogardy do podludzi i do ich strachu przed wszystkim, czego nie potrafią zrozumieć? - Teraz przynajmniej wiemy, że nim nie jesteś.
Ale w życiu nie przewidziałby jej reakcji; zamarł, czując, jak małe ciałko dziewczynki wtula się w jego klatkę piersiową. I, co w tym wszystkim najgorsze, nie przeszkadzało mu to tak bardzo, jak myślał, że przeszkadzać będzie, więc złościł się na siebie - za to, że nie zrzucił jej z kolan, że nie podniósł głosu, że nie wyśmiał jej za pomysł, żeby go dotknąć.
Jednak coś tknęło go, że była tylko dzieckiem. Małym, głupim, wciąż wierzącym w to, że świat tonie wyłącznie w jasnych barwach.
- Nie wiem, gdzie jest twoja mama - przyznał, bo przecież naprawdę nie miał zielonego pojęcia. Odsyłając ją do niego musiała być zdesperowana; idąc tym tokiem rozumowania, równie dobrze mogła już nie żyć. - I nie wiem, czy jakakolwiek sowa tam doleci. - Ale cóż szkodziło spróbować? W najgorszym wypadku ptak powróci z nieodebranym listem w dziobie. A martwić będą się dopiero wtedy. - Co chcesz jej napisać?
Ale mamy tu nie ma - niemal wypełzło mu z ust, ale zamiast tego po prostu odwrócił spojrzenie. Co jeszcze się stanie? Szyby rozprysną się w pył, kanapa wypluje sprężyny, okiennice zaczną klaskać, z lodówki wymaszerują wszystkie szynki i szklane butle mleka, których i tak najprawdopodobniej lepiej byłoby już nie pić?
- Beztalenciem, które nawet nie umie czarować - palnął z pewnym wydźwiękiem pogardy drżącej między słowami, choć nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wyraźnie było to słyszalne. - Tylko trochę mniej obrzydliwym od mugoli. - Ciekawe, jakie wartości wpajała w nią Abigail - czy zdążyła już straszyć córkę historiami o strasznych niemagicznych zamykających dzieci czarodziejów w piwnicach i palących wiedźmy na stosie? Czy nauczyła jej pogardy do podludzi i do ich strachu przed wszystkim, czego nie potrafią zrozumieć? - Teraz przynajmniej wiemy, że nim nie jesteś.
Ale w życiu nie przewidziałby jej reakcji; zamarł, czując, jak małe ciałko dziewczynki wtula się w jego klatkę piersiową. I, co w tym wszystkim najgorsze, nie przeszkadzało mu to tak bardzo, jak myślał, że przeszkadzać będzie, więc złościł się na siebie - za to, że nie zrzucił jej z kolan, że nie podniósł głosu, że nie wyśmiał jej za pomysł, żeby go dotknąć.
Jednak coś tknęło go, że była tylko dzieckiem. Małym, głupim, wciąż wierzącym w to, że świat tonie wyłącznie w jasnych barwach.
- Nie wiem, gdzie jest twoja mama - przyznał, bo przecież naprawdę nie miał zielonego pojęcia. Odsyłając ją do niego musiała być zdesperowana; idąc tym tokiem rozumowania, równie dobrze mogła już nie żyć. - I nie wiem, czy jakakolwiek sowa tam doleci. - Ale cóż szkodziło spróbować? W najgorszym wypadku ptak powróci z nieodebranym listem w dziobie. A martwić będą się dopiero wtedy. - Co chcesz jej napisać?
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czuła się ignorowana, a na to na pewno nie pozwoliłaby mama. A może by pozwoliła? Mała zazwyczaj się tak bała jej burzliwego charakteru, że siedziała cichutko w kącie, gdy toczyły się rozmowy z ważnymi klientami. Nie potrafiła polubić Douglasa. Została na niego skazana, wrzucona do londyńskiego mieszkania jak więzień, który nie ma prawa nic powiedzieć i nic zrobić. Ma zachowywać się jak skrzat, przejąć jego obowiązki, z tym, że nie potrafi czarować i się teleportować. Lizzy czuła jakby to była kara. Analizowała swoje zachowanie, czy była niemiła dla mamy. Dlaczego, doprawdy, dlaczego skazała ją na towarzystwo Douglasa? Czy nie mogła zamieszkać u cioci Cassandry? Zmieściłaby się nawet pod łóżeczkiem Lysy. Tarła oczy, które momentalnie stały się czerwone.
- Czyli mam talent? – spytała cichutko. – Wujku, a jak tobie to… się stało? – wydusiła ledwie słyszalnie, zawstydzając się tym, że w ogóle p r ó b u j e z nim rozmawiać. Wujek Douglas miał być tylko chwilowy, na kilka dni, aż mama nie wróci ze swojej przygody, pełnej klątw i klientów, z którymi uzgadniała biznesy. Nie potrafiła zliczyć na palcach, ile już dni minęło ani tego jak bardzo była sama. Ciocie próbowały zastąpić mamę, ale nikt nie będzie taki jak Abi.
- Mama mi mówiła, że mugole są wstrętni. - Podobnie jak twoje stopy, pomyślała, spuszczając wzrok. Wpatrywała się w swoje poobijane kolana, na dziurawą piżamę, którą jeszcze próbowała dobić, skubiąc za pojedyncze nitki. –I ubierają się jak dziwolągi, a nie tak ładne jak ciocia Inara – burknęła pod nosem jakby ubiór był najgorszą ze zbrodni popełnionych przez mugoli. Wciąż wstydziła się, że przytuliła się do wujka, więc ani śmiała na niego patrzeć. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię, trafiła do mamy i wróciła na Nokturn. Dlaczego w zasadzie Douglas nie mieszkał na Nokturnie?
Napisałabym jej, że jesteś głupi i niech wraca szybko.
- Ja nie umiem pisać, ty byś napisał – dodała gniewnie, może ciocie poświęcały więcej czasu na jej edukacje niż sam Douglas, ale niedługo kończyła pięć lat i nie była wybitnie uzdolnionym dzieckiem. Nie wiedziała wielu rzeczy w porównaniu z wychowaniem szlacheckim, a i tak zadzierała wysoko nos. – Że umiem już czarować i musi zobaczyć, jaką masz minę – dodała, po czym cichutko się zaśmiała.
- Czyli mam talent? – spytała cichutko. – Wujku, a jak tobie to… się stało? – wydusiła ledwie słyszalnie, zawstydzając się tym, że w ogóle p r ó b u j e z nim rozmawiać. Wujek Douglas miał być tylko chwilowy, na kilka dni, aż mama nie wróci ze swojej przygody, pełnej klątw i klientów, z którymi uzgadniała biznesy. Nie potrafiła zliczyć na palcach, ile już dni minęło ani tego jak bardzo była sama. Ciocie próbowały zastąpić mamę, ale nikt nie będzie taki jak Abi.
- Mama mi mówiła, że mugole są wstrętni. - Podobnie jak twoje stopy, pomyślała, spuszczając wzrok. Wpatrywała się w swoje poobijane kolana, na dziurawą piżamę, którą jeszcze próbowała dobić, skubiąc za pojedyncze nitki. –I ubierają się jak dziwolągi, a nie tak ładne jak ciocia Inara – burknęła pod nosem jakby ubiór był najgorszą ze zbrodni popełnionych przez mugoli. Wciąż wstydziła się, że przytuliła się do wujka, więc ani śmiała na niego patrzeć. Najchętniej zapadłaby się pod ziemię, trafiła do mamy i wróciła na Nokturn. Dlaczego w zasadzie Douglas nie mieszkał na Nokturnie?
Napisałabym jej, że jesteś głupi i niech wraca szybko.
- Ja nie umiem pisać, ty byś napisał – dodała gniewnie, może ciocie poświęcały więcej czasu na jej edukacje niż sam Douglas, ale niedługo kończyła pięć lat i nie była wybitnie uzdolnionym dzieckiem. Nie wiedziała wielu rzeczy w porównaniu z wychowaniem szlacheckim, a i tak zadzierała wysoko nos. – Że umiem już czarować i musi zobaczyć, jaką masz minę – dodała, po czym cichutko się zaśmiała.
Gość
Gość
Chciał burknąć coś niemiło na temat jej domniemanego talentu, ale ostatecznie się powstrzymał, zbyt zajęty wyłamywaniem własnych palców. Słuchał, jak strzelają, a potem na powrót zaciskał je w pięść, dając filharmoniom chrząstek rozegrać cyniczny koncert. Nic nie mówił, przenosząc spojrzenie z przeciwległej ściany pokoju na własną córkę; zmarszczył brwi, ale nie w wyrazie gniewu, raczej zastanowienia. - To było dawno - mruknął z jakąś niechęcią, bo nie uważał takich wydarzeń jak pierwsze użycie magii za godne wspominania, zapisywania w pamiętniczkach i radosnych opowieści. - Podczas któregoś obiadu sztućce zaczęły latać. Połamały się, więc ojciec potem spuścił mi łomot. - Wzruszył ramionami, nie dając po sobie poznać jakichkolwiek odczuć, jakichkolwiek obaw, jakichkolwiek sięgających głębiej emocji.
Odjął plecy od oparcia kanapy; zamiast tego nachylił się lekko, oparł łokcie i przedramiona o własne uda. Mimochodem zerknął na zegar wiszący na jednej ze ścian - był już spóźniony na trening, tak bardzo spóźniony, ale tak właściwie... czy każda okazja do rozwścieczenia Lovegood nie była dobra?
- Są - potwierdził niskim, pewnym głosem; bał się inności, przekuwając wszystkie zwątpienia i niepewności w agresję. Właśnie tak nauczono go żyć, właśnie w takich barwach kazano mu postrzegać świat - istniały tylko jego przekonania, a ci, którzy różnili się znacząco od jego definicji normalności, zasługiwali wyłącznie na wielką pogardę. - Kiedyś świat pozbędzie się tych plugastw, zobaczysz.
Pewnie nie powinien mówić takich rzeczy dziecku, ale czy jeden błąd wychowawczy w całej ich niezliczonej kolekcji robił jeszcze na kimkolwiek wrażenie?
- Napiszesz to z Melle, Młoda, teraz musimy wyjść. - Teraz wychodzimy ewoluowało w nieco bardziej kurtuazyjną formę, ale wciąż daleko jej było od ideału. Douglas podniósł się z widocznym ociąganiem z kanapy, rozejrzał się za miotłą; stała nieopodal oparta o ścianę, wyjątkowo nieoblana jakimś lepkim eliksirem, nieopluta przez Lizzie, bez powyrywanych rózeg.
Cóż, to już jakiś postęp.
- Zostaniesz u cioci, ja idę na trening - wytłumaczył, ukłuty myślą, że być może wcześniejsza próba wyciągnięcia małego gnoma z domu bez wcześniejszego wytłumaczenia jej, dokąd zmierzają, rzeczywiście była z góry skazana na porażkę.
Bawcie się razem dobrze, zróbcie coś miłego, uśmiechnij się - mógłby dodać. Ale nie dodał.
Odjął plecy od oparcia kanapy; zamiast tego nachylił się lekko, oparł łokcie i przedramiona o własne uda. Mimochodem zerknął na zegar wiszący na jednej ze ścian - był już spóźniony na trening, tak bardzo spóźniony, ale tak właściwie... czy każda okazja do rozwścieczenia Lovegood nie była dobra?
- Są - potwierdził niskim, pewnym głosem; bał się inności, przekuwając wszystkie zwątpienia i niepewności w agresję. Właśnie tak nauczono go żyć, właśnie w takich barwach kazano mu postrzegać świat - istniały tylko jego przekonania, a ci, którzy różnili się znacząco od jego definicji normalności, zasługiwali wyłącznie na wielką pogardę. - Kiedyś świat pozbędzie się tych plugastw, zobaczysz.
Pewnie nie powinien mówić takich rzeczy dziecku, ale czy jeden błąd wychowawczy w całej ich niezliczonej kolekcji robił jeszcze na kimkolwiek wrażenie?
- Napiszesz to z Melle, Młoda, teraz musimy wyjść. - Teraz wychodzimy ewoluowało w nieco bardziej kurtuazyjną formę, ale wciąż daleko jej było od ideału. Douglas podniósł się z widocznym ociąganiem z kanapy, rozejrzał się za miotłą; stała nieopodal oparta o ścianę, wyjątkowo nieoblana jakimś lepkim eliksirem, nieopluta przez Lizzie, bez powyrywanych rózeg.
Cóż, to już jakiś postęp.
- Zostaniesz u cioci, ja idę na trening - wytłumaczył, ukłuty myślą, że być może wcześniejsza próba wyciągnięcia małego gnoma z domu bez wcześniejszego wytłumaczenia jej, dokąd zmierzają, rzeczywiście była z góry skazana na porażkę.
Bawcie się razem dobrze, zróbcie coś miłego, uśmiechnij się - mógłby dodać. Ale nie dodał.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pociągnęła solidnie nosem, wycierając to co z niego kapało w wierzch dłoni, a potem w piżamkę. Nie była w stanie na niego spojrzeć. Bała się oceniania, krzyku, który zawsze fundowała mama. Miała nie płakać, a zachowuje się jak d z i e c k o. Dźwięk wyłamywania palców powodowały zimne dreszcze. Mała coraz bardziej kuliła się w sobie, wciskając drobne ciałko w kanapę. Czy teraz Douglas spuści małej łomot? To jest taka zasada, tradycja, o której mama nie wspomniała? Zaczęła się go bać. Wstała z kanapy, ostrożnie odchodząc w stronę drzwi. Krok po kroku skradała się do ucieczki.
- Ale ty nie jesteś taki jak on, prawda? – wydukała, wycofując się. Nie pomyślała, że to czas na trening, że znów zobaczy te same twarze i będzie słuchała jęków, że nie potrafi trzymać miotły, a co dopiero na niej latać. Nagle za jej plecami znalazła się ściana. Bose stopy dotykały zimnej podłogi, po której niedawno przeszło magiczne tornado.
- Świat czy ty? – Dlaczego nagle w jej wizjach pojawił się Douglas jako morderca wszystkich niedobrych dzieci? Nie miał skrupułów, nie potrafił się zając ani sobą ani dzieckiem, ale działał zadaniowo. Nie przypominała sobie, aby mama mówiła o mugolach jako ‘plugastwo’. Używała gorszych przekleństw i zapewniała mnie, że na Nokturnie nikt taki nie chodzi. Obserwowała go przerażona, idąc wzdłuż ściany w stronę drzwi. Znów miała daleko do butów i płaszczyka. Ciocia będzie zła.
- Ciocia nie zna mamy – dodała marudnie. Douglas nigdy nic nie zrobił sam, wszystko zwalał na ciocię, która przecież też była już na treningu i nie słyszała ani jej pisków, krzyków, ani skutków pokazania magicznych umiejętności. Czy chciała mu powiedzieć, że nie ma cioci, że zostanie znowu sama? Powinna mu życzyć, żeby spadł z miotły.
- Jesteś zły, bo boisz się napisać – mała jeszcze nie znała słowa „tchórz”, ale na pewno by je użyła. Szybko wymknęła się przez drzwi, głośno nimi trzaskając. Ciocia nauczyła ją, gdzie trzyma awaryjny klucz, więc szybko wparowała do jej mieszkania. Wskoczyła z powrotem do łóżka, znajdując jeszcze na piżamce malutkie kawałki szkła. Kołdrę nałożyła aż pod głowę, cichutko łkając. Nie wiedziała, o której wróci ciocia, czy Douglas w ogóle wejdzie do jej mieszkania, ale chciała tylko do m a m y. Douglas nic nie rozumiał, nic nie wiedział.
zt
- Ale ty nie jesteś taki jak on, prawda? – wydukała, wycofując się. Nie pomyślała, że to czas na trening, że znów zobaczy te same twarze i będzie słuchała jęków, że nie potrafi trzymać miotły, a co dopiero na niej latać. Nagle za jej plecami znalazła się ściana. Bose stopy dotykały zimnej podłogi, po której niedawno przeszło magiczne tornado.
- Świat czy ty? – Dlaczego nagle w jej wizjach pojawił się Douglas jako morderca wszystkich niedobrych dzieci? Nie miał skrupułów, nie potrafił się zając ani sobą ani dzieckiem, ale działał zadaniowo. Nie przypominała sobie, aby mama mówiła o mugolach jako ‘plugastwo’. Używała gorszych przekleństw i zapewniała mnie, że na Nokturnie nikt taki nie chodzi. Obserwowała go przerażona, idąc wzdłuż ściany w stronę drzwi. Znów miała daleko do butów i płaszczyka. Ciocia będzie zła.
- Ciocia nie zna mamy – dodała marudnie. Douglas nigdy nic nie zrobił sam, wszystko zwalał na ciocię, która przecież też była już na treningu i nie słyszała ani jej pisków, krzyków, ani skutków pokazania magicznych umiejętności. Czy chciała mu powiedzieć, że nie ma cioci, że zostanie znowu sama? Powinna mu życzyć, żeby spadł z miotły.
- Jesteś zły, bo boisz się napisać – mała jeszcze nie znała słowa „tchórz”, ale na pewno by je użyła. Szybko wymknęła się przez drzwi, głośno nimi trzaskając. Ciocia nauczyła ją, gdzie trzyma awaryjny klucz, więc szybko wparowała do jej mieszkania. Wskoczyła z powrotem do łóżka, znajdując jeszcze na piżamce malutkie kawałki szkła. Kołdrę nałożyła aż pod głowę, cichutko łkając. Nie wiedziała, o której wróci ciocia, czy Douglas w ogóle wejdzie do jej mieszkania, ale chciała tylko do m a m y. Douglas nic nie rozumiał, nic nie wiedział.
zt
Gość
Gość
salon
Szybka odpowiedź