Kawiarenka
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kawiarenka
Kawiarenka przeznaczona zarówno dla pracowników, jak i dla gości, serwuje wyśmienitą kawę z fusami, z których można wróżyć. Rzędy półokrągłych stolików przeznaczonych dla gości otoczone są miękkimi pufami - wystrój, pełen wielobarwnych zasłonek i gobelinów z gwiezdnymi motywami, przywodzi na myśl gabinet wróżki. Ponoć przyjmują tutaj czasem prorokowie imion, częstokroć da się spotkać rzekomych jasnowidzów, a w sklepie da się zakupić opracowane przez tutejszych astrologów horoskopy.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:04, w całości zmieniany 1 raz
Nie skomentowała słów lorda, posyłając mu jedynie zrezygnowane spojrzenie, sugerujące jednocześnie, że nie jest w nastroju do jakichkolwiek żartów. W milczeniu poczekała również, aż pracowniczka odejdzie od ich stolika, a gdy tak się stało, mimowolnie rozglądnęła się wokół. O tej porze dnia mało kto odwiedzał to miejsce, więc poza nimi w pomieszczeniu znajdowały się może dwie, trzy zagubione dusze, niesprawiające wrażenia zainteresowanych otoczeniem i - na szczęście - ukrywającą się za oparciem fotela potomkinią.
- Wygląda na to, że tym razem nie ominie mnie składanie zeznań i długotrwałe zastanawianie się, czy złapano handlarzy. - Odparła spokojnie, przesuwając opuszkiem palca po rancie porcelanowej filiżanki z przestudzoną już kawą. - Wprawdzie jak na razie dobrze mi idzie udawanie, że wezwania do mnie nie docierają. Podejrzewam jednak, że wkrótce moja dobra passa się skończy. - Odwróciwszy wzrok na rzuconą kopertę, westchnęła ciężko, jakby na jej klatce piersiowej spoczywał ciężki głaz utrudniający swobodne oddychanie - i w istocie tak też było: świadomość, że pracownik jednostki publicznej, notabene strzegącej porządku, był świadkiem i jednocześnie postanowił poprowadzić tę sprawę wcale nie napawała jasnowłosej optymizmem i spokojem, którego pragnęła w życiu w pierwszej kolejności. Chociaż nie posądzała Anthony'ego o nieprzemyślane posunięcia, jak na przykład wysłanie pod jej drzwi delegacji z kwatery głównej, czy dyscyplinarne zamknięcie w Tower za utrudnianie śledztwa, obawiała się, że nie da jej zapomnieć o tej sytuacji jeszcze długo. Wyglądał na osobę, która stawiała na swoim, jeśli nie po dobroci, to innymi środkami, a to z kolei był wystarczający powód, by unikać go jak ognia.
- Tym razem nie mogę uciec ani zapomnieć o tej próbie porwania. - Prostując się, ujęła w dłoń filiżankę, by po chwili skosztować w miarę pobudzającej, aromatycznej kawy. Ale i ta dzisiaj jej nie smakowała wcale, chociaż nie miała zamiaru przyznać się sama przed sobą, że wczorajszy incydent nieco podkopał jej pewność siebie i rozbił psychicznie. Znacznie prościej przyszło wypowiedzenie jednej z myśli na głos, nim zdążyła zastanowić się, czy powinna zaprzątać głowę komukolwiek swoimi problemami i jeśli tak, to czy osoba siedząca naprzeciwko była do tego odpowiednia. - Nie wiem co robić. - Pierwszy raz od dawna pożałowała kilku podjętych na przestrzeni ostatnich lat decyzji i równie po raz pierwszy nie wiedziała co dalej, ukazując wreszcie swoją kruchą stronę, przeważnie skrywaną pod gruboskórną maską wyuczonych uśmiechów, z którymi żyło się zdecydowanie prościej, o ile wszystko układało się tak, jak należy.
- Wygląda na to, że tym razem nie ominie mnie składanie zeznań i długotrwałe zastanawianie się, czy złapano handlarzy. - Odparła spokojnie, przesuwając opuszkiem palca po rancie porcelanowej filiżanki z przestudzoną już kawą. - Wprawdzie jak na razie dobrze mi idzie udawanie, że wezwania do mnie nie docierają. Podejrzewam jednak, że wkrótce moja dobra passa się skończy. - Odwróciwszy wzrok na rzuconą kopertę, westchnęła ciężko, jakby na jej klatce piersiowej spoczywał ciężki głaz utrudniający swobodne oddychanie - i w istocie tak też było: świadomość, że pracownik jednostki publicznej, notabene strzegącej porządku, był świadkiem i jednocześnie postanowił poprowadzić tę sprawę wcale nie napawała jasnowłosej optymizmem i spokojem, którego pragnęła w życiu w pierwszej kolejności. Chociaż nie posądzała Anthony'ego o nieprzemyślane posunięcia, jak na przykład wysłanie pod jej drzwi delegacji z kwatery głównej, czy dyscyplinarne zamknięcie w Tower za utrudnianie śledztwa, obawiała się, że nie da jej zapomnieć o tej sytuacji jeszcze długo. Wyglądał na osobę, która stawiała na swoim, jeśli nie po dobroci, to innymi środkami, a to z kolei był wystarczający powód, by unikać go jak ognia.
- Tym razem nie mogę uciec ani zapomnieć o tej próbie porwania. - Prostując się, ujęła w dłoń filiżankę, by po chwili skosztować w miarę pobudzającej, aromatycznej kawy. Ale i ta dzisiaj jej nie smakowała wcale, chociaż nie miała zamiaru przyznać się sama przed sobą, że wczorajszy incydent nieco podkopał jej pewność siebie i rozbił psychicznie. Znacznie prościej przyszło wypowiedzenie jednej z myśli na głos, nim zdążyła zastanowić się, czy powinna zaprzątać głowę komukolwiek swoimi problemami i jeśli tak, to czy osoba siedząca naprzeciwko była do tego odpowiednia. - Nie wiem co robić. - Pierwszy raz od dawna pożałowała kilku podjętych na przestrzeni ostatnich lat decyzji i równie po raz pierwszy nie wiedziała co dalej, ukazując wreszcie swoją kruchą stronę, przeważnie skrywaną pod gruboskórną maską wyuczonych uśmiechów, z którymi żyło się zdecydowanie prościej, o ile wszystko układało się tak, jak należy.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Właściwie Rameses, podobnie jak zresztą większość członków swojej rodziny, miast tytułu lorda znacznie bardziej preferowałby swojskiego "szejka". Przywykł jednak do tej europejskiej nomenklatury i nie zamierzał z nią dyskutować, strzępiąc sobie język. Zdawał się nie dostrzegać zrezygnowanego spojrzenia Solene; stety bądź niestety szkoda było mu czasu na bycie zasępionym i to samo polecał innym. Nie sądził jednak, by taka rada obecnie w czymkolwiek pomogła Solene, postanowił zatem dyplomatycznie przemilczeć grymas na jej ślicznej buzi.
— Z pewnością. Nasi urzędniczy przyjaciele zdecydowanie nie odpuszczają tak łatwo. Nie w obliczu tego, co dzieje się wkoło — odparł niedbale, łapiąc przyniesioną mu filiżankę za ucho i obracając nią na spodku w zamyśleniu. Ciężko było powiedzieć, czy to nonszalanckie zachowanie bierze się stąd, że ma wszystko za nic, czy taką postawą próbuje wpłynąć również na samopoczucie panny Baudelaire, próbując jej uświadomić, że przejmowaniem się i tak nic nie wskóra.
— Podejrzliwi twierdzą, że świat się kończy. Ja wolę chyba określenie, że to jakiś rodzaj selekcji naturalnej — rzekł, pozwalając sobie na tę leniwą dygresję dotyczącą anomalii. Ciężko było określić, skąd się wzięła, po co i przede wszystkim: dlaczego. Postanowił jednak znaleźć odpowiedź. W końcu cóż innego mu pozostało? Poza tym łatwo było mu oceniać sytuację w ten sposób, gdy anomalie dość łagodnie obeszły ich rodzinę. Inaczej by śpiewał, gdyby to ich siedzibę obrócono w perzynę.
— Każda dobra passa kiedyś się kończy — odparował, podnosząc ciemny, pusty wzrok znad filiżanki, która stała przed nim. Jakoś niezbyt kwapił się do picia tego naparu. Być może zabrzmiało to nieco cynicznie; czy można jednak było stwierdzić, że się mylił? Był święcie przekonany, że nic nie trwa wiecznie. Przyglądał się blondynce intensywnie, właściwie trochę rozbawiony jej niepohamowaną tendencją do wpadania w prawdziwe bagno. Tym razem jednak i on musiał przyznać, że trochę przesadziła ze swoim pechem.
— Kto i po co? — Zapytał krótko. Proste pytanie, prosta odpowiedź, przynajmniej pozornie. Mogła nie znać sprawcy ani jego motywów, to oczywiste. Musiała mieć jednak jakieś podejrzenia, choćby ich zarys. Z pewnością nie znał wszystkich jej sekretów, jednakże nie wydawała się kimś szemranym, kto mógłby niechybnie wplątać się w coś większego, chyba, że przypadkiem. Być może się mylił. Tego nigdy nie można było wykluczyć.
— A o tej pierwszej zapomniałaś? — Zapytał, błyskając zębami w uśmiechu, jakby poddając w wątpliwość to, czy na pewno tak się stało. Na jego nieszczęście, nikt nigdy nie próbował go porwać, stąd ciężko było mu sobie wyobrazić, jak miałoby to wyglądać w praktyce. Pytanie to, mimo, że mogło się zdawać drwiące, wcale takim nie było. Po prostu był ciekaw, czy istotnie tak łatwo zapomnieć o czymś, co przynajmniej w teorii jawi się jako traumatyczne.
Spoważniał nieznacznie, z większą mocą zdając sobie sprawę, że tutaj niewiele jest w stanie zdziałać.
— A co właściwie powstrzymuje cię przed tym, by pójść i złożyć zeznania? Nie chcesz, żeby złapano sprawcę? — Zapytał, mrużąc oczy, wbite w Solene niczym dwa sztylety. Nie oceniał podjętych przez nią decyzji, raczej starał się zrozumieć, co kieruje tą młodą dziewczyną. Pozornie wyglądało, jakby próbowała sobie bardziej skomplikować życie, zatem chciał ją powstrzymać przed dodatkowym umartwianiem się, jeśli nie było ku temu potrzeby.
Głównie pytał, taki już był. Stosunkowo niewiele mówił o tym, co u niego, skupiając się raczej na zdobywaniu informacji i obserwowaniu otaczającego go świata.
— Z pewnością. Nasi urzędniczy przyjaciele zdecydowanie nie odpuszczają tak łatwo. Nie w obliczu tego, co dzieje się wkoło — odparł niedbale, łapiąc przyniesioną mu filiżankę za ucho i obracając nią na spodku w zamyśleniu. Ciężko było powiedzieć, czy to nonszalanckie zachowanie bierze się stąd, że ma wszystko za nic, czy taką postawą próbuje wpłynąć również na samopoczucie panny Baudelaire, próbując jej uświadomić, że przejmowaniem się i tak nic nie wskóra.
— Podejrzliwi twierdzą, że świat się kończy. Ja wolę chyba określenie, że to jakiś rodzaj selekcji naturalnej — rzekł, pozwalając sobie na tę leniwą dygresję dotyczącą anomalii. Ciężko było określić, skąd się wzięła, po co i przede wszystkim: dlaczego. Postanowił jednak znaleźć odpowiedź. W końcu cóż innego mu pozostało? Poza tym łatwo było mu oceniać sytuację w ten sposób, gdy anomalie dość łagodnie obeszły ich rodzinę. Inaczej by śpiewał, gdyby to ich siedzibę obrócono w perzynę.
— Każda dobra passa kiedyś się kończy — odparował, podnosząc ciemny, pusty wzrok znad filiżanki, która stała przed nim. Jakoś niezbyt kwapił się do picia tego naparu. Być może zabrzmiało to nieco cynicznie; czy można jednak było stwierdzić, że się mylił? Był święcie przekonany, że nic nie trwa wiecznie. Przyglądał się blondynce intensywnie, właściwie trochę rozbawiony jej niepohamowaną tendencją do wpadania w prawdziwe bagno. Tym razem jednak i on musiał przyznać, że trochę przesadziła ze swoim pechem.
— Kto i po co? — Zapytał krótko. Proste pytanie, prosta odpowiedź, przynajmniej pozornie. Mogła nie znać sprawcy ani jego motywów, to oczywiste. Musiała mieć jednak jakieś podejrzenia, choćby ich zarys. Z pewnością nie znał wszystkich jej sekretów, jednakże nie wydawała się kimś szemranym, kto mógłby niechybnie wplątać się w coś większego, chyba, że przypadkiem. Być może się mylił. Tego nigdy nie można było wykluczyć.
— A o tej pierwszej zapomniałaś? — Zapytał, błyskając zębami w uśmiechu, jakby poddając w wątpliwość to, czy na pewno tak się stało. Na jego nieszczęście, nikt nigdy nie próbował go porwać, stąd ciężko było mu sobie wyobrazić, jak miałoby to wyglądać w praktyce. Pytanie to, mimo, że mogło się zdawać drwiące, wcale takim nie było. Po prostu był ciekaw, czy istotnie tak łatwo zapomnieć o czymś, co przynajmniej w teorii jawi się jako traumatyczne.
Spoważniał nieznacznie, z większą mocą zdając sobie sprawę, że tutaj niewiele jest w stanie zdziałać.
— A co właściwie powstrzymuje cię przed tym, by pójść i złożyć zeznania? Nie chcesz, żeby złapano sprawcę? — Zapytał, mrużąc oczy, wbite w Solene niczym dwa sztylety. Nie oceniał podjętych przez nią decyzji, raczej starał się zrozumieć, co kieruje tą młodą dziewczyną. Pozornie wyglądało, jakby próbowała sobie bardziej skomplikować życie, zatem chciał ją powstrzymać przed dodatkowym umartwianiem się, jeśli nie było ku temu potrzeby.
Głównie pytał, taki już był. Stosunkowo niewiele mówił o tym, co u niego, skupiając się raczej na zdobywaniu informacji i obserwowaniu otaczającego go świata.
Gość
Gość
Nieważne, czy kończył się świat, czy dokonywała się ciężka selekcja naturalna, eliminująca słabe jednostki: Solene nie zamierzała dać za wygraną, a przynajmniej nie planowała oddać się bez walki, nie po tym, jak od dziecka wyrabiała w sobie waleczny i silny charakter, stawiający zawsze na swoim. Miała plany, dopiero po realizacji których i stwierdzeniu, że niczego nie żałuje mogła odpuścić. To jednak nieprędko miało nastać. Darowała sobie komentarz o ministerstwie, którego nie była zwolennikiem, wiedząc, że ściany mają oczy i uszy, szczególnie jeśli chodziło o takich przyjaciół, a w ostatnim czasie miała za dużo problemów, by wpadać w kolejne.
Proste pytanie wcale nie było proste, a odpowiedź na nie tym bardziej nie należała do banalnych. Wzruszyła ramionami, uśmiechając się dziwnie, kpiąco i z lekkim powątpiewaniem. Bo skąd to mogła wiedzieć? Do tej pory żyła w poczuciu, jakże naiwnym, że nie ma wrogów i jest nietykalna, co też powiedziała Skamanderowi, gdy zadał podobne pytanie.
- Nie znam ich. Nie byli doświadczonymi porywaczami, jeden od razu uległ urokowi. Przypuszczam, że próbowali szczęścia i nikt ich nie nasłał. - Twarze tych dwóch jeszcze nie śniły jej się po nocach, jednak uczucie bycia obserwowaną wcale jej nie opuściło. Dlatego ponownie, mimowolnie, wychyliła się zza fotela, pod pretekstem zerknięcia na piękny obraz wiszący koło wyjścia z kawiarni i w końcu znowu zerknęła na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Z każdą kolejną chwilą czuła się coraz bardziej senna, co nie było niczym zaskakującym po nieprzespanej nocy. - Pominę fakt, że podejrzanym jest młody Bullstrode, z którym widziałam się chwilę wcześniej, jak i głupie pytanie, czy mógł zdawać sobie sprawę z moich korzeni. - Dodała niemal szeptem, nazwisko lorda ledwo co wypowiadając; nie chciała mieć problemów ani nie chciała, by on je miał, bo nie sądziła, by w jakikolwiek sposób był zamieszany w sprawę. W tej kwestii jednak pozostawała jej wiara w umiejętności aurorskie i dochowywanie tajemnicy. Kolejne pytanie spowodowało z kolei, że zamilkła na dłużej, taksując Ramesesa na wpół obecnym tu i teraz spojrzeniem. Mógł się domyślić, że powróciła myślą do tamtego dnia, choć bardziej niż próbę porwania rozpamiętywała śmierć niewinnego młodzieńca, która nieprzerwanie śniła jej się od kilku lat, w ostatnim czasie coraz marniej tłumiona ziołowymi eliksirami nasennymi.
- Częściowo, tak. - Pamiętała tego drugiego, rudego chłopca, który ją uratował i szybką wyprowadzkę do stolicy Anglii, a przede wszystkim ogarniającą ją bezradność, kiedy nie mogła pomóc tamtemu biedakowi. Czuła się winna, podobne wyrzuty odczuwając przy manipulowaniu jednym z porywaczy i zmuszaniem go słodkim tonem głosu do przyjmowania kierowanych w jej stronę zaklęć. Do teraz nie rozumiała jak je przeżył.
Później znowu zamilkła, łapiąc się za nasadę nosa pomiędzy brwiami, co czyniła często, gdy napotykała na problem ze skupieniem się. Dylemat jasnowłosej o złożeniu zeznań był całkiem prosty, a niechęć nie wynikała z powodu strachu, czy podobnych pobudek. Oczywiście chciała, by złapano sprawców, co tylko minimalnie poprawiłoby jej bezpieczeństwo, ale nie chciała, żeby ktokolwiek dowiedział się o zajściu w magicznej wiosce.
- Mam dziwne przeczucie, że zmuszą mnie do mówienia o Hogsmeade, a wolałabym tego uniknąć. Nie chcę słuchać, że powinnam to zgłosić, nie zatajać, że to było nierozsądne i że przeze mnie zginął ktoś niewinny. Nie umiem aż tak dobrze kłamać i kontrolować swoich słów, szczególnie, że ten auror już się czegoś domyśla. To chyba wystarczający powód, żeby tam nie iść. Drugim jest to, że nienawidzę publicznych placówek, a trzecim fakt, że moje zeznania nic nie wnoszą, skoro on tam był od początku. - A może jednak się myliła? - Sama nie wiem. Już nic nie wiem. Wolałabym przeczekać kolejny miesiąc gdzieś daleko stąd. - Dodała wnet, rozkładając bezradnie ręce.
Proste pytanie wcale nie było proste, a odpowiedź na nie tym bardziej nie należała do banalnych. Wzruszyła ramionami, uśmiechając się dziwnie, kpiąco i z lekkim powątpiewaniem. Bo skąd to mogła wiedzieć? Do tej pory żyła w poczuciu, jakże naiwnym, że nie ma wrogów i jest nietykalna, co też powiedziała Skamanderowi, gdy zadał podobne pytanie.
- Nie znam ich. Nie byli doświadczonymi porywaczami, jeden od razu uległ urokowi. Przypuszczam, że próbowali szczęścia i nikt ich nie nasłał. - Twarze tych dwóch jeszcze nie śniły jej się po nocach, jednak uczucie bycia obserwowaną wcale jej nie opuściło. Dlatego ponownie, mimowolnie, wychyliła się zza fotela, pod pretekstem zerknięcia na piękny obraz wiszący koło wyjścia z kawiarni i w końcu znowu zerknęła na siedzącego naprzeciwko mężczyznę. Z każdą kolejną chwilą czuła się coraz bardziej senna, co nie było niczym zaskakującym po nieprzespanej nocy. - Pominę fakt, że podejrzanym jest młody Bullstrode, z którym widziałam się chwilę wcześniej, jak i głupie pytanie, czy mógł zdawać sobie sprawę z moich korzeni. - Dodała niemal szeptem, nazwisko lorda ledwo co wypowiadając; nie chciała mieć problemów ani nie chciała, by on je miał, bo nie sądziła, by w jakikolwiek sposób był zamieszany w sprawę. W tej kwestii jednak pozostawała jej wiara w umiejętności aurorskie i dochowywanie tajemnicy. Kolejne pytanie spowodowało z kolei, że zamilkła na dłużej, taksując Ramesesa na wpół obecnym tu i teraz spojrzeniem. Mógł się domyślić, że powróciła myślą do tamtego dnia, choć bardziej niż próbę porwania rozpamiętywała śmierć niewinnego młodzieńca, która nieprzerwanie śniła jej się od kilku lat, w ostatnim czasie coraz marniej tłumiona ziołowymi eliksirami nasennymi.
- Częściowo, tak. - Pamiętała tego drugiego, rudego chłopca, który ją uratował i szybką wyprowadzkę do stolicy Anglii, a przede wszystkim ogarniającą ją bezradność, kiedy nie mogła pomóc tamtemu biedakowi. Czuła się winna, podobne wyrzuty odczuwając przy manipulowaniu jednym z porywaczy i zmuszaniem go słodkim tonem głosu do przyjmowania kierowanych w jej stronę zaklęć. Do teraz nie rozumiała jak je przeżył.
Później znowu zamilkła, łapiąc się za nasadę nosa pomiędzy brwiami, co czyniła często, gdy napotykała na problem ze skupieniem się. Dylemat jasnowłosej o złożeniu zeznań był całkiem prosty, a niechęć nie wynikała z powodu strachu, czy podobnych pobudek. Oczywiście chciała, by złapano sprawców, co tylko minimalnie poprawiłoby jej bezpieczeństwo, ale nie chciała, żeby ktokolwiek dowiedział się o zajściu w magicznej wiosce.
- Mam dziwne przeczucie, że zmuszą mnie do mówienia o Hogsmeade, a wolałabym tego uniknąć. Nie chcę słuchać, że powinnam to zgłosić, nie zatajać, że to było nierozsądne i że przeze mnie zginął ktoś niewinny. Nie umiem aż tak dobrze kłamać i kontrolować swoich słów, szczególnie, że ten auror już się czegoś domyśla. To chyba wystarczający powód, żeby tam nie iść. Drugim jest to, że nienawidzę publicznych placówek, a trzecim fakt, że moje zeznania nic nie wnoszą, skoro on tam był od początku. - A może jednak się myliła? - Sama nie wiem. Już nic nie wiem. Wolałabym przeczekać kolejny miesiąc gdzieś daleko stąd. - Dodała wnet, rozkładając bezradnie ręce.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
To wszystko nadal nie zmieniało faktu, że brak motywu i podejrzeń co do niego, samo w sobie było dość zastanawiające. Czy Solene nie zastanawiała się, po co właściwie ktoś mógłby chcieć ją porwać? Bo przecież nie dla samego aktu porwania, jak sądził, choć nie wykluczał pomyłki. Tak naprawdę ciężko było jednak spodziewać się po nim dużego zaangażowania w sprawę, gdy obecnie sam próbował łapać kilka srok na ogon. Trudno rozważać hipotetyczne powody porwania znajomej, kiedy jego rodzony brat zaginął bez śladu i nic nie zapowiadało, by miał się w najbliższym czasie odnaleźć. Co zaś tyczy się oczu i uszu w ścianach, był tego równie świadomy, co Solene. Głównie z tego też powodu nie pozwolił sobie na bardziej zuchwałe sformułowanie, nawet jeżeli cisnęło mu się na usta. Nie lubił przebierać w słowach, zwłaszcza, gdy nie otaczali go inni szlachcice, w których szeregach wciąż zatrważająco wielu łykała kij, ilekroć tylko wypływał niewygodny temat. Ramesesowi było chyba pod tym względem łatwiej, bo choć z grzeczności i poczucia obowiązku przestrzegał prawa, wiedział, że to nie jego rząd i nie jego kraj.
— Wątpię — rzucił, a choć lekceważąco bawił się filiżanką, na granicy rozlania gorącego napoju, jego bystre, czarne spojrzenie wciąż intensywnie wpatrywało się w Solene. — Jak sobie to wyobrażasz? Idzie sobie dwóch czarodziejów ulicą, widzą ładną, samotną dziewczynę i postanawiają ją porwać? Przecież taką akcję trzeba zaplanować. Chyba, że byli po prostu bardzo, bardzo głupi albo równie zuchwali — urwał, puszczając naczynie i opierając dłoń o stół. Zabębnił palcami w blat, jakby nie potrafił przez kilkanaście sekund usiedzieć w bezruchu. Zamyślił się przez moment, jakby rozważając słowa panny Baudelaire, niedbale przejeżdżając ręką nad płomieniem świecy. Mógł sobie obecnie jedynie dywagować, wszak nie znał całej sprawy, faktem było jednak, że śmierdziała potwornie. W czasach, w jakich przyszło im żyć, porywanie przypadkowej osoby bardzo szybko mogło się zakończyć porwaniem członka rodziny szlacheckiej, albo szanowanej czystokrwistej, to z kolei prowadziło do otwartego konfliktu. Niezależnie od tego, kto się tego dopuścił, albo miał plan na szerzej zakrojoną skalę, albo był zbyt głupi, by dostrzegać to zagrożenie.
— To poważne oskarżenie — rzucił, znowu wbijając w nią badawczy, pusty wzrok. Ciężko było coś wyczytać z jego twarzy, jak zresztą zwykle, kiedy nie gościło tam nic tak oczywistego, jak gniew. Po chwili spojrzenie mu złagodniało. — Choć jak sądzę, to nie twój pomysł — przekrzywił głowę, aż coś w szyi nieprzyjemnie chrupnęło. Nie byli w ustronnym miejscu, powstrzymał się zatem od dalszych komentarzy na ten temat.
Są takie aspekty życiorysu, które najchętniej by się z niego w taki czy inny sposób wycięło. W przypadku Solene były to wyrzuty sumienia, wywołane nieumyślnym przyłożeniem się do cudzej śmierci. Pod tym względem Rameses powinien ją przynajmniej w teorii rozumieć, przecież sam doświadczył czegoś podobnego. Różnica była taka, że śmierć poniósł ktoś mu bardzo drogi, a mając wybór niechybnie sam bez zastanowienia wolałby zginąć, niż godzić się z późniejszymi konsekwencjami. Nie myślał o tym jednak teraz, już nie. To była prosta droga do obłędu, a na ten Rameses nie miał czasu. Gdyby podzieliła się z nim swoimi wątpliwościami, pewnie powiedziałby jej, że to nie umarłych powinna żałować, bo im jest już wszystko jedno. Mimo to milczał.
— Nawet jeśli przeczekasz, to po powrocie i tak do tego wrócą. Nie mnie oceniać ile w tym sensu, skoro był inny świadek, ale takie są procedury. Odbębnij to i miej z głowy, chyba, że nie chcesz żeby ich złapano — wzruszył ramionami, koniec wypowiedzi okraszając na poły ironicznym uśmieszkiem. Był zwolennikiem prostych rozwiązań i nie komplikowania sobie życia, bo rozkopywanie z uporem maniaka nawet najdrobniejszych jego aspektów odbierało już i tak nikłe przyjemności z niego płynące.
— Wątpię — rzucił, a choć lekceważąco bawił się filiżanką, na granicy rozlania gorącego napoju, jego bystre, czarne spojrzenie wciąż intensywnie wpatrywało się w Solene. — Jak sobie to wyobrażasz? Idzie sobie dwóch czarodziejów ulicą, widzą ładną, samotną dziewczynę i postanawiają ją porwać? Przecież taką akcję trzeba zaplanować. Chyba, że byli po prostu bardzo, bardzo głupi albo równie zuchwali — urwał, puszczając naczynie i opierając dłoń o stół. Zabębnił palcami w blat, jakby nie potrafił przez kilkanaście sekund usiedzieć w bezruchu. Zamyślił się przez moment, jakby rozważając słowa panny Baudelaire, niedbale przejeżdżając ręką nad płomieniem świecy. Mógł sobie obecnie jedynie dywagować, wszak nie znał całej sprawy, faktem było jednak, że śmierdziała potwornie. W czasach, w jakich przyszło im żyć, porywanie przypadkowej osoby bardzo szybko mogło się zakończyć porwaniem członka rodziny szlacheckiej, albo szanowanej czystokrwistej, to z kolei prowadziło do otwartego konfliktu. Niezależnie od tego, kto się tego dopuścił, albo miał plan na szerzej zakrojoną skalę, albo był zbyt głupi, by dostrzegać to zagrożenie.
— To poważne oskarżenie — rzucił, znowu wbijając w nią badawczy, pusty wzrok. Ciężko było coś wyczytać z jego twarzy, jak zresztą zwykle, kiedy nie gościło tam nic tak oczywistego, jak gniew. Po chwili spojrzenie mu złagodniało. — Choć jak sądzę, to nie twój pomysł — przekrzywił głowę, aż coś w szyi nieprzyjemnie chrupnęło. Nie byli w ustronnym miejscu, powstrzymał się zatem od dalszych komentarzy na ten temat.
Są takie aspekty życiorysu, które najchętniej by się z niego w taki czy inny sposób wycięło. W przypadku Solene były to wyrzuty sumienia, wywołane nieumyślnym przyłożeniem się do cudzej śmierci. Pod tym względem Rameses powinien ją przynajmniej w teorii rozumieć, przecież sam doświadczył czegoś podobnego. Różnica była taka, że śmierć poniósł ktoś mu bardzo drogi, a mając wybór niechybnie sam bez zastanowienia wolałby zginąć, niż godzić się z późniejszymi konsekwencjami. Nie myślał o tym jednak teraz, już nie. To była prosta droga do obłędu, a na ten Rameses nie miał czasu. Gdyby podzieliła się z nim swoimi wątpliwościami, pewnie powiedziałby jej, że to nie umarłych powinna żałować, bo im jest już wszystko jedno. Mimo to milczał.
— Nawet jeśli przeczekasz, to po powrocie i tak do tego wrócą. Nie mnie oceniać ile w tym sensu, skoro był inny świadek, ale takie są procedury. Odbębnij to i miej z głowy, chyba, że nie chcesz żeby ich złapano — wzruszył ramionami, koniec wypowiedzi okraszając na poły ironicznym uśmieszkiem. Był zwolennikiem prostych rozwiązań i nie komplikowania sobie życia, bo rozkopywanie z uporem maniaka nawet najdrobniejszych jego aspektów odbierało już i tak nikłe przyjemności z niego płynące.
Gość
Gość
Poruszony przezeń temat z każdą kolejną chwilą zaczynał robić się męczący i sprawiał, że zaczynała się wycofywać, uciekając myślami w krainę marzeń i projektów, niż skupiając się na słowach swojego towarzysza. Wiedziała, że nie dojdą do żadnych wniosków, bo mieli najwidoczniej odmienne zdanie w kwestii i sprawców, i tego, co powinna zrobić, chociaż udzieloną przez Ramesesa poradę wzięła sobie do serca. Mogła obiecać, że weźmie pod uwagę jego słowa, gdy dostanie kolejny list z jednostki, ale jak na razie miała zamiar iść w zaparte; dopóki żaden auror nie stanął przed jej drzwiami, nie zamierzała się przejmować, wykorzystując fakt, że była przecież ofiarą i jej krucha psychika źle to zniosła, nawet jeśli było to zwyczajne kłamstwo. O tym jednak nikt nie wiedział.
- Nie rozmawiajmy już o tym, proszę. - Jęknęła wreszcie z słyszalną w głosie rezygnacją, nie wiedząc jakich argumentów mogłaby jeszcze użyć w tej dyskusji i pożałowała zresztą, że w ogóle się jej podjęła. Mogli przecież wypić kawę w spokoju, porozmawiać o pogodzie, a ona udawałaby, że wszystko jest w porządku, tak, jak udawała przez znaczną część swojego życia. - Ostatnio stało się dużo złego, doceńmy fakt, że pijemy kawę w ciszy, spokoju i w ładnym miejscu. - W minionych dniach szczęście prawie wcale nie miało ochoty się jej trzymać i nie rozumiała, czym sobie zawiniła. Nie zrobiła nikomu krzywdy, być może wiodła zbyt spokojne życie, które teraz postanowiło dostarczyć jej rozrywki; resztką optymizmu doszukiwała się w niektórych wydarzeniach wzmocnienia charakteru, jak i tego, że na jedną osobę chyba przypadała określona liczba złych rzeczy. Ona wyczerpała chyba wszystkie możliwości - teraz powinno być tylko lepiej. Podobno.
- Porozmawiajmy o tobie. - Podjęła kolejną próbę wypicia kawy, chociaż ta, maksymalnie przestudzona, smakowała jeszcze gorzej. Odsunęła więc filiżankę wgłąb stolika, opuszkiem palca przesuwając po pozłacanych wzorach na porcelanie. Wzrok utkwiła w męskiej twarzy. - To prawda, że w waszym kraju jest najlepsza kawa? - Aromatyczna, mocna, parzona z odpowiednimi przyprawami, nie umywająca się do tego, co serwowano z chłodnej Anglii. Potrzebowała rozmowy o niczym, a przynajmniej o niczym związanym z ostatnimi problemami w ich świecie - poruszenie kwestii kawy było do tego najlepszym punktem wyjścia.
- Nie rozmawiajmy już o tym, proszę. - Jęknęła wreszcie z słyszalną w głosie rezygnacją, nie wiedząc jakich argumentów mogłaby jeszcze użyć w tej dyskusji i pożałowała zresztą, że w ogóle się jej podjęła. Mogli przecież wypić kawę w spokoju, porozmawiać o pogodzie, a ona udawałaby, że wszystko jest w porządku, tak, jak udawała przez znaczną część swojego życia. - Ostatnio stało się dużo złego, doceńmy fakt, że pijemy kawę w ciszy, spokoju i w ładnym miejscu. - W minionych dniach szczęście prawie wcale nie miało ochoty się jej trzymać i nie rozumiała, czym sobie zawiniła. Nie zrobiła nikomu krzywdy, być może wiodła zbyt spokojne życie, które teraz postanowiło dostarczyć jej rozrywki; resztką optymizmu doszukiwała się w niektórych wydarzeniach wzmocnienia charakteru, jak i tego, że na jedną osobę chyba przypadała określona liczba złych rzeczy. Ona wyczerpała chyba wszystkie możliwości - teraz powinno być tylko lepiej. Podobno.
- Porozmawiajmy o tobie. - Podjęła kolejną próbę wypicia kawy, chociaż ta, maksymalnie przestudzona, smakowała jeszcze gorzej. Odsunęła więc filiżankę wgłąb stolika, opuszkiem palca przesuwając po pozłacanych wzorach na porcelanie. Wzrok utkwiła w męskiej twarzy. - To prawda, że w waszym kraju jest najlepsza kawa? - Aromatyczna, mocna, parzona z odpowiednimi przyprawami, nie umywająca się do tego, co serwowano z chłodnej Anglii. Potrzebowała rozmowy o niczym, a przynajmniej o niczym związanym z ostatnimi problemami w ich świecie - poruszenie kwestii kawy było do tego najlepszym punktem wyjścia.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Rameses podjął temat w sposób tak drobiazgowy w zasadzie tylko i wyłącznie ze względu na to, że Solene sama go zaczęła. W przeciwnym wypadku bynajmniej by nie naciskał, nie uważając, by była to jego sprawa. Swoje zdanie na ten temat przedstawił, być może sugerując się bardzo krótkowzrocznym osądem i powierzchowną logiką. Ciężko było mu jednak oceniać sytuację jako osobie postronnej i w żaden sposób z nią przecież niezwiązanej, równie ciężko byłoby zatem oczekiwać od niego zaangażowania. Znał urywki przeszłości dziewczyny i dostrzegał, że część jej aspektów lubiła najwyraźniej się powtarzać, ale to już od niej zależało, jak do tego podejdzie.
— Sama zaczęłaś — odparł jedynie, uśmiechając się chytrze, podnosząc ręce do góry w geście, który mógłby przywodzić na myśl obronny, gdyby nie nonszalancki sposób, w jaki siedział. Za długo pozostawał jednak w bezruchu, więc poruszył się, siadając prosto i opierając jednym łokciem o blat stołu.
— Dyskutowałbym z tym spokojem — mruknął, chwilowo przenosząc czerń spojrzenia z czarownicy, by powieść nim z leniwą manierą po pomieszczeniu. Co jakiś czas tak robił, jakby czegoś wypatrywał, albo wyczekiwał. Wrażenie to było jednak całkowicie złudne. Zawiesił wzrok na jednej z zasłon, zastanawiając się, co chcieli imitować wystrojem tego wnętrza, choć zwykle nie przywiązywał wagi do takich detali. Ciężko było mu też pochylić się nad kawą, która niezbyt mu smakowała, choć nawet jej jeszcze nie spróbował. Stygła sobie w najlepsze, ale nie kwapił się do jej picia.
Na miejscu Solene nie byłby taki prędki w osądach, czy wyczerpała limity nieprzyjemnych wydarzeń. Te, zupełnie paradoksalnie, im więcej ich było, tym bardziej lubiły się mnożyć. Dlatego też zwykle z niebywałą ostrożnością podchodził do sformułowania, że gorzej już być nie może. Zawsze może.
— A o czym tu mówić? — Zapytał, uśmiechając się niejednoznacznie i odwzajemniając spojrzenie blondynki niemal natarczywie. Nie było łatwo jej zniechęcić czy zawstydzić, była na to zbyt bezpośrednia, więc nie na taki efekt liczył. W jego słowach nie było też fałszywej skromności. Mógł rozmawiać o wielu rzeczach, od pogody po zwyczaje w jego rodzinnym kraju, ale tematy dotyczące go bezpośrednio, kłębiły mu się w głowie i to tam miały pozostać, pieczołowicie ukryte przed światem.
— Pytasz nieuleczalnego patrioty, czy coś w jego kraju jest najlepsze? Mam nadzieję, że nie liczysz na obiektywizm — błysnął w uśmiechu zębami, dając do zrozumienia, że żartuje, choć tylko połowicznie. Nigdy nie krył się z poglądem, że gdyby nie okoliczności, to zdecydowanie wolałby przebywać w Egipcie, niż tutaj. Początkowe zainteresowanie obcą kulturą w końcu mu spowszedniało, a psia pogoda i dziwne podejście do polityki i zabawy Anglików go zmęczyło. Nie miał jednak wielkiego wyboru. Amun zniknął, ktoś musiał wesprzeć ojca. Skończył się tym samym okres jego, może nie tyle hulaszczego, ile z pewnością znacznie bardziej beztroskiego żywota, pełnego zachowywania się w sposób, który mu odpowiadał, choć nie przynosił hańby rodzinie. A jeśli już to tak, by nigdy nie doszło to do czyichkolwiek uszu.
— Od nas się całe to kawowe szaleństwo zaczęło, więc pewnie tak. Chociaż kwestia gustu i regionu. — W kawiarni zrobiło się nienaturalnie cicho i głośna rozmowa odbijała się od ścian pomieszczenia, sprawiając wrażenie hałaśliwszej, niż była w rzeczywistości. Oparł się zatem o blat, pochylając w stronę Solene i zniżył głos o kilka oktaw, zupełnie jakby ta błaha rozmowa przybrała nagle niezwykłej wagi i poufności. Przesunął na bok świecę, żeby mieć lepszy widok na blondynkę. Przez chwilę utkwił w niej spojrzenie, ciemne, zupełnie niczym rzeczona kawa. — Gorąca, słodka, aromatyczna — dorzucił. Czy aby na pewno mówił jednak o kawie? Można było zwątpić pod naporem jego oczu, w których odbijał się płomień świecy. Zaraz jednak z powrotem opadł na oparcie, choć wzroku nie odwrócił.
— Powinnaś kiedyś spróbować. Anglicy przodują w herbacie, ale nie potrafią parzyć dobrej kawy — zawyrokował.
— Sama zaczęłaś — odparł jedynie, uśmiechając się chytrze, podnosząc ręce do góry w geście, który mógłby przywodzić na myśl obronny, gdyby nie nonszalancki sposób, w jaki siedział. Za długo pozostawał jednak w bezruchu, więc poruszył się, siadając prosto i opierając jednym łokciem o blat stołu.
— Dyskutowałbym z tym spokojem — mruknął, chwilowo przenosząc czerń spojrzenia z czarownicy, by powieść nim z leniwą manierą po pomieszczeniu. Co jakiś czas tak robił, jakby czegoś wypatrywał, albo wyczekiwał. Wrażenie to było jednak całkowicie złudne. Zawiesił wzrok na jednej z zasłon, zastanawiając się, co chcieli imitować wystrojem tego wnętrza, choć zwykle nie przywiązywał wagi do takich detali. Ciężko było mu też pochylić się nad kawą, która niezbyt mu smakowała, choć nawet jej jeszcze nie spróbował. Stygła sobie w najlepsze, ale nie kwapił się do jej picia.
Na miejscu Solene nie byłby taki prędki w osądach, czy wyczerpała limity nieprzyjemnych wydarzeń. Te, zupełnie paradoksalnie, im więcej ich było, tym bardziej lubiły się mnożyć. Dlatego też zwykle z niebywałą ostrożnością podchodził do sformułowania, że gorzej już być nie może. Zawsze może.
— A o czym tu mówić? — Zapytał, uśmiechając się niejednoznacznie i odwzajemniając spojrzenie blondynki niemal natarczywie. Nie było łatwo jej zniechęcić czy zawstydzić, była na to zbyt bezpośrednia, więc nie na taki efekt liczył. W jego słowach nie było też fałszywej skromności. Mógł rozmawiać o wielu rzeczach, od pogody po zwyczaje w jego rodzinnym kraju, ale tematy dotyczące go bezpośrednio, kłębiły mu się w głowie i to tam miały pozostać, pieczołowicie ukryte przed światem.
— Pytasz nieuleczalnego patrioty, czy coś w jego kraju jest najlepsze? Mam nadzieję, że nie liczysz na obiektywizm — błysnął w uśmiechu zębami, dając do zrozumienia, że żartuje, choć tylko połowicznie. Nigdy nie krył się z poglądem, że gdyby nie okoliczności, to zdecydowanie wolałby przebywać w Egipcie, niż tutaj. Początkowe zainteresowanie obcą kulturą w końcu mu spowszedniało, a psia pogoda i dziwne podejście do polityki i zabawy Anglików go zmęczyło. Nie miał jednak wielkiego wyboru. Amun zniknął, ktoś musiał wesprzeć ojca. Skończył się tym samym okres jego, może nie tyle hulaszczego, ile z pewnością znacznie bardziej beztroskiego żywota, pełnego zachowywania się w sposób, który mu odpowiadał, choć nie przynosił hańby rodzinie. A jeśli już to tak, by nigdy nie doszło to do czyichkolwiek uszu.
— Od nas się całe to kawowe szaleństwo zaczęło, więc pewnie tak. Chociaż kwestia gustu i regionu. — W kawiarni zrobiło się nienaturalnie cicho i głośna rozmowa odbijała się od ścian pomieszczenia, sprawiając wrażenie hałaśliwszej, niż była w rzeczywistości. Oparł się zatem o blat, pochylając w stronę Solene i zniżył głos o kilka oktaw, zupełnie jakby ta błaha rozmowa przybrała nagle niezwykłej wagi i poufności. Przesunął na bok świecę, żeby mieć lepszy widok na blondynkę. Przez chwilę utkwił w niej spojrzenie, ciemne, zupełnie niczym rzeczona kawa. — Gorąca, słodka, aromatyczna — dorzucił. Czy aby na pewno mówił jednak o kawie? Można było zwątpić pod naporem jego oczu, w których odbijał się płomień świecy. Zaraz jednak z powrotem opadł na oparcie, choć wzroku nie odwrócił.
— Powinnaś kiedyś spróbować. Anglicy przodują w herbacie, ale nie potrafią parzyć dobrej kawy — zawyrokował.
Gość
Gość
Rameses zawsze był dla niej zagadką, ale właśnie przez to dostrzegała między nimi podobieństwa; rzadko kiedy byli wylewni, mówiąc tyle, ile potrzeba i nigdy ponad to a mimo wszystko czuła się w jego towarzystwie dosyć swobodnie. Mimo to, zdarzało się, że zastanawiała się, czy ich znajomość jest dobrze postrzegana wśród innych klientów, wszak mniej więcej orientowała się w relacjach panujących pomiędzy rodami - i podobnie było teraz, gdy bez większego powodu, poddała w wątpliwość spokój w wieży i to, czy ich dzisiejsze, przypadkowe, spotkanie nie stanie się tematem plotek, podobnie jak ślub Odette z lordem Parkinsonem.
Uśmiechnęła się szczerze, widząc, że nie tylko ona miała tendencje do porównywania Anglii do swojego rodzinnego kraju. Chociaż nieszczególnie skarżyła się na swój los w tym miejscu, tak dalej dostrzegała wiele jego wad. Gdyby nie sytuacja w domu, która była bardzo napięta i nie pozostawiała jej innej możliwości, prawdopodobnie nigdy nie opuściłaby Francji, która wydawała się być zdecydowanie bardziej pobłażliwa wobec zasad, niż konserwatywne wyspy. Widziała, jak wiele różni ją od osób, w których żyłach płynęło angielskie wychowanie i świadomość, że nie jest w stanie dojść do porozumienia z każdym, jak miało to miejsce we Francji, czasami ją dołowała. W zamian za to stała się mistrzynią w wyznaczaniu rytmu dnia co do minuty i dotrzymywaniu terminów, zapomniała co to słodkie lenistwo wśród pięknych ogrodów, niespecjalnie również do tego tęskniąc. Powiodła spojrzeniem w kierunku okna; pogoda dzisiejszego dnia znowu nie sprzyjała, po raz kolejny oferując im chłód i deszcz, a co za tym szło: ponury krajobraz - to chyba smuciło ją najbardziej.
- Nawet nieuleczalny patriota jest w stanie dostrzec wady swojego kraju. - Odparła, podrzucając mu tę kwestię pod rozwagę i chociaż nie liczyła na pociągnięcie tego wątku, podejrzewała, że do niego powrócą.
Podłapała dwuznaczność słów Ramesesa, przez krótki moment wpatrując się w ciemne tęczówki mężczyzny w skonsternowanym milczeniu. Nie była w szczególnym nastroju do podobnych sugestii i kontynuowania rozmowy w podobny sposób, patrząc na wydarzenia zaledwie sprzed jednego dnia, gdy ledwo co wyszła cało z opresji, z drugiej strony jednak przez myśl przemknęło jej to, że może chociaż w ten sposób odwróciłaby myśli od minionego wieczoru. A może jednak jej się wydawało i bezsenna noc płatała jej figle, odbierając zdolność do racjonalnego myślenia? Po chwili nachyliła się w jego stronę ze słabym uśmiechem, pozbawionym naturalnego blasku, ale wciąż zaciekawionym.
- Brzmi obiecująco. - Rzekła krótko, a wreszcie podniosła się ze swojego miejsca. Musiała się zdrzemnąć, ledwo stojąc o własnych siłach na nogach; piękny wygląd, niezależnie od sytuacji i zdrowia, maskował jednak oznaki zmęczenia, chociaż brak skoncentrowania na czymkolwiek mówił sam za siebie. - Uznaję to za propozycję. - Pożegnawszy się tymi słowami, z gracją baletnicy zrobiła zwrot i skierowała się do wyjścia z wieży. Zetknięcie ze świeżym powietrzem poza budynkiem ocuciło Francuzkę na tyle, by była w stanie wrócić cało do swojego pokoju i przy pomocy ziołowych specyfików pozbyć się natrętnych rozważań, popadających w skrajności.
zt (oboje?)
Uśmiechnęła się szczerze, widząc, że nie tylko ona miała tendencje do porównywania Anglii do swojego rodzinnego kraju. Chociaż nieszczególnie skarżyła się na swój los w tym miejscu, tak dalej dostrzegała wiele jego wad. Gdyby nie sytuacja w domu, która była bardzo napięta i nie pozostawiała jej innej możliwości, prawdopodobnie nigdy nie opuściłaby Francji, która wydawała się być zdecydowanie bardziej pobłażliwa wobec zasad, niż konserwatywne wyspy. Widziała, jak wiele różni ją od osób, w których żyłach płynęło angielskie wychowanie i świadomość, że nie jest w stanie dojść do porozumienia z każdym, jak miało to miejsce we Francji, czasami ją dołowała. W zamian za to stała się mistrzynią w wyznaczaniu rytmu dnia co do minuty i dotrzymywaniu terminów, zapomniała co to słodkie lenistwo wśród pięknych ogrodów, niespecjalnie również do tego tęskniąc. Powiodła spojrzeniem w kierunku okna; pogoda dzisiejszego dnia znowu nie sprzyjała, po raz kolejny oferując im chłód i deszcz, a co za tym szło: ponury krajobraz - to chyba smuciło ją najbardziej.
- Nawet nieuleczalny patriota jest w stanie dostrzec wady swojego kraju. - Odparła, podrzucając mu tę kwestię pod rozwagę i chociaż nie liczyła na pociągnięcie tego wątku, podejrzewała, że do niego powrócą.
Podłapała dwuznaczność słów Ramesesa, przez krótki moment wpatrując się w ciemne tęczówki mężczyzny w skonsternowanym milczeniu. Nie była w szczególnym nastroju do podobnych sugestii i kontynuowania rozmowy w podobny sposób, patrząc na wydarzenia zaledwie sprzed jednego dnia, gdy ledwo co wyszła cało z opresji, z drugiej strony jednak przez myśl przemknęło jej to, że może chociaż w ten sposób odwróciłaby myśli od minionego wieczoru. A może jednak jej się wydawało i bezsenna noc płatała jej figle, odbierając zdolność do racjonalnego myślenia? Po chwili nachyliła się w jego stronę ze słabym uśmiechem, pozbawionym naturalnego blasku, ale wciąż zaciekawionym.
- Brzmi obiecująco. - Rzekła krótko, a wreszcie podniosła się ze swojego miejsca. Musiała się zdrzemnąć, ledwo stojąc o własnych siłach na nogach; piękny wygląd, niezależnie od sytuacji i zdrowia, maskował jednak oznaki zmęczenia, chociaż brak skoncentrowania na czymkolwiek mówił sam za siebie. - Uznaję to za propozycję. - Pożegnawszy się tymi słowami, z gracją baletnicy zrobiła zwrot i skierowała się do wyjścia z wieży. Zetknięcie ze świeżym powietrzem poza budynkiem ocuciło Francuzkę na tyle, by była w stanie wrócić cało do swojego pokoju i przy pomocy ziołowych specyfików pozbyć się natrętnych rozważań, popadających w skrajności.
zt (oboje?)
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| 12.02?
Wieża Astrologów była jednym z bardziej lubianych miejsc Charlie w Londynie, szczególnie w czasach kursu alchemicznego, kiedy po godzinach nauki w murach Munga przychodziła tu, by pobierać ponadprogramowe lekcje astronomii. Alchemia była jej pasją do tego stopnia, że nie zamierzała ograniczać się tylko do tego co obowiązkowe, a poświęcała na jej zgłębianie także swój wolny czas, co zaowocowało tym, że wyprzedzała umiejętnościami większość swoich rówieśników z kursu. Jak na swój wiek była naprawdę dobra w tym co robiła, ale zawdzięczała to nie tylko wrodzonemu talentowi do warzenia mikstur, ale też wielu godzinom ciężkiej pracy nie tylko na kursie, ale i po nim. Nocami obserwowała niebo przez teleskop w swoim podlondyńskim domu, wcześniej korzystając ze wskazówek i lekcji astronomów z Wieży Astrologów, którzy, widząc jej zapał i szczerą pasję, czasami pozwalali jej skorzystać ze swoich ksiąg, map nieba i sprzętu. W ogrodzie magibotanicznym i tamtejszym Instytucie Ziołouzdrowicielstwa poznawała tajniki zielarstwa; dobra znajomość roślin i ich właściwości była jej niezbędna do tworzenia mikstur leczniczych. I teraz wracając z Munga, już nie po kursie a normalnej pracy, zamykała się w piwnicznej pracowni pod swoim domem i tworzyła mikstury głównie dla znajomych oraz Zakonu Feniksa, w tym takie, których w Mungu nigdy nie miała okazji warzyć, a nauczyła się je tworzyć po godzinach. W szpitalu nikt nie nauczył jej, jak tworzyć tak skomplikowane mikstury jak veritaserum czy Felix Felicis, a jednak udało jej się to osiągnąć i dziś już potrafiła je warzyć. Kochała być alchemikiem i nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby zajmować się czymś innym.
Ale nawet pasjonaci potrzebowali czasem odrobiny rozrywki i przyjemności, nawet w czasach wojny. Dlatego Charlie po godzinach pracy nie zagłębiła się dziś w odmętach własnej pracowni ani w książkach, tylko umówiła się na spotkanie z Belviną. W kawiarence w Wieży Astrologów, co by po herbatce i rozmowie mogły jeszcze skorzystać z tutejszych materiałów naukowych i obejrzeć najaktualniejsze mapy nieba. Dobrze w końcu łączyć przyjemne z pożytecznym, a i tak od przeszło tygodnia planowała tu przyjść, tylko ciągle jej coś wypadało. Jej życie towarzyskie często cierpiało na jej oddaniu pracy.
Z Belviną poznały się właśnie w Mungu, kiedy Charlie zaczynała kurs alchemiczny, a Belvina od przeszło dwóch lat szkoliła się już na uzdrowicielkę. Mimo pewnych zgrzytów światopoglądowych na początku znajomości (później nauczyły się, że lepiej nie poruszać trudnych, zahaczających o politykę tematów) z czasem zaczęły się dogadywać. Charlie w pewnym momencie udzielała nawet starszej koleżance korepetycji, gdy ta w czasie wolnym od pracy dodatkowo robiła ministerialny kurs alchemiczny, i tym sposobem połączyły je wspólne pasje oraz praca w tym samym miejscu. Charlie dość często pracowała bowiem na piętrze urazów pozaklęciowych i zależało jej na dobrych stosunkach z uzdrowicielami. W ostatnich miesiącach ich interakcje zazwyczaj polegały na krótkich rozmowach na korytarzu czy wtedy, gdy Belvina przychodziła po jakiś eliksir dla pacjenta; mimo zakończenia koszmaru anomalii dawno nie miały okazji porozmawiać dłużej poza pracą, więc kiedy nadarzyła się okazja, warto było z niej skorzystać. Nie były może przyjaciółkami, ale Charlie zdążyła ją polubić i miała nadzieję, że jest to odwzajemnione.
To Charlie zaproponowała spotkanie w Wieży Astrologów, by połączyć wyjście na wspólną herbatkę z późniejszym zamiarem skorzystania z tutejszych materiałów naukowych.
- Byłaś tu już kiedyś? – zapytała, mając na myśli głównie kawiarenkę, bo ucząc się alchemii i astronomii zapewne Wieżę Astrologów już widziała. Była stałym punktem odwiedzin londyńskich i nie tylko alchemików i astronomów. – Był czas, kiedy przychodziłam tu parę razy w tygodniu, w trakcie kursu. Moje ciągłe pytania o wszystko i częste prośby o udostępnienie jakichś ksiąg, map nieba czy sprzętu na początku trochę ich irytowały, ale z czasem chyba się przyzwyczaili. Nadal lubię tu bywać, mają sprzęt na jaki nigdy nie będę sobie mogła pozwolić, poza tym te wszystkie naukowe zbiory i możliwość porozmawiania z innymi pasjonatami... – rozpływała się nad zaletami tego miejsca.
Wieża Astrologów była jednym z bardziej lubianych miejsc Charlie w Londynie, szczególnie w czasach kursu alchemicznego, kiedy po godzinach nauki w murach Munga przychodziła tu, by pobierać ponadprogramowe lekcje astronomii. Alchemia była jej pasją do tego stopnia, że nie zamierzała ograniczać się tylko do tego co obowiązkowe, a poświęcała na jej zgłębianie także swój wolny czas, co zaowocowało tym, że wyprzedzała umiejętnościami większość swoich rówieśników z kursu. Jak na swój wiek była naprawdę dobra w tym co robiła, ale zawdzięczała to nie tylko wrodzonemu talentowi do warzenia mikstur, ale też wielu godzinom ciężkiej pracy nie tylko na kursie, ale i po nim. Nocami obserwowała niebo przez teleskop w swoim podlondyńskim domu, wcześniej korzystając ze wskazówek i lekcji astronomów z Wieży Astrologów, którzy, widząc jej zapał i szczerą pasję, czasami pozwalali jej skorzystać ze swoich ksiąg, map nieba i sprzętu. W ogrodzie magibotanicznym i tamtejszym Instytucie Ziołouzdrowicielstwa poznawała tajniki zielarstwa; dobra znajomość roślin i ich właściwości była jej niezbędna do tworzenia mikstur leczniczych. I teraz wracając z Munga, już nie po kursie a normalnej pracy, zamykała się w piwnicznej pracowni pod swoim domem i tworzyła mikstury głównie dla znajomych oraz Zakonu Feniksa, w tym takie, których w Mungu nigdy nie miała okazji warzyć, a nauczyła się je tworzyć po godzinach. W szpitalu nikt nie nauczył jej, jak tworzyć tak skomplikowane mikstury jak veritaserum czy Felix Felicis, a jednak udało jej się to osiągnąć i dziś już potrafiła je warzyć. Kochała być alchemikiem i nie potrafiła sobie wyobrazić, że mogłaby zajmować się czymś innym.
Ale nawet pasjonaci potrzebowali czasem odrobiny rozrywki i przyjemności, nawet w czasach wojny. Dlatego Charlie po godzinach pracy nie zagłębiła się dziś w odmętach własnej pracowni ani w książkach, tylko umówiła się na spotkanie z Belviną. W kawiarence w Wieży Astrologów, co by po herbatce i rozmowie mogły jeszcze skorzystać z tutejszych materiałów naukowych i obejrzeć najaktualniejsze mapy nieba. Dobrze w końcu łączyć przyjemne z pożytecznym, a i tak od przeszło tygodnia planowała tu przyjść, tylko ciągle jej coś wypadało. Jej życie towarzyskie często cierpiało na jej oddaniu pracy.
Z Belviną poznały się właśnie w Mungu, kiedy Charlie zaczynała kurs alchemiczny, a Belvina od przeszło dwóch lat szkoliła się już na uzdrowicielkę. Mimo pewnych zgrzytów światopoglądowych na początku znajomości (później nauczyły się, że lepiej nie poruszać trudnych, zahaczających o politykę tematów) z czasem zaczęły się dogadywać. Charlie w pewnym momencie udzielała nawet starszej koleżance korepetycji, gdy ta w czasie wolnym od pracy dodatkowo robiła ministerialny kurs alchemiczny, i tym sposobem połączyły je wspólne pasje oraz praca w tym samym miejscu. Charlie dość często pracowała bowiem na piętrze urazów pozaklęciowych i zależało jej na dobrych stosunkach z uzdrowicielami. W ostatnich miesiącach ich interakcje zazwyczaj polegały na krótkich rozmowach na korytarzu czy wtedy, gdy Belvina przychodziła po jakiś eliksir dla pacjenta; mimo zakończenia koszmaru anomalii dawno nie miały okazji porozmawiać dłużej poza pracą, więc kiedy nadarzyła się okazja, warto było z niej skorzystać. Nie były może przyjaciółkami, ale Charlie zdążyła ją polubić i miała nadzieję, że jest to odwzajemnione.
To Charlie zaproponowała spotkanie w Wieży Astrologów, by połączyć wyjście na wspólną herbatkę z późniejszym zamiarem skorzystania z tutejszych materiałów naukowych.
- Byłaś tu już kiedyś? – zapytała, mając na myśli głównie kawiarenkę, bo ucząc się alchemii i astronomii zapewne Wieżę Astrologów już widziała. Była stałym punktem odwiedzin londyńskich i nie tylko alchemików i astronomów. – Był czas, kiedy przychodziłam tu parę razy w tygodniu, w trakcie kursu. Moje ciągłe pytania o wszystko i częste prośby o udostępnienie jakichś ksiąg, map nieba czy sprzętu na początku trochę ich irytowały, ale z czasem chyba się przyzwyczaili. Nadal lubię tu bywać, mają sprzęt na jaki nigdy nie będę sobie mogła pozwolić, poza tym te wszystkie naukowe zbiory i możliwość porozmawiania z innymi pasjonatami... – rozpływała się nad zaletami tego miejsca.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Gdyby jeszcze kilkanaście lat temu, ktoś jej powiedział, że ukończy kurs na Alchemika i będzie w tym dość dobra, aby samej warzyć eliksiry bez realnej obawy o ich zepsucie, nie uwierzyłaby. Jej pasją było uzdrowicielstwo, chciała się z tym związać od bardzo dawna, lecz poza tym jednym, nigdy nie rozglądała się za niczym równie ciekawym. Nauki zielarstwa, które pobierała za młodu od ciotki, nie budziły większego zainteresowania, a obserwowanie jak czasami ta sama ciotka, warzy eliksiry, wydawało jej się równie nudne i nieciekawe. Nie wyobrażała sobie, że kiedykolwiek będzie mieć dość cierpliwości, aby odmierzać starannie wszystkie składniki. Była zbyt dynamiczna do takiego zajęcia. Przynajmniej wtedy. Obecnie odnajdywała pewien spokój siedząc przy kociołku i obserwując jak zmienia się kolor eliksiru, upewniając ją, że wszystko jest w porządku. Potrafiła odstresować się w ten sposób po całym dniu w pracy, gdzie najczęściej pomimo zamiłowania, szarpano jej nerwy. W czasie kursu odnalazła jeszcze jedno miejsce, w którym mogła się wyciszyć i nie była to pracownia w jej domu, a Wieża Astrologów. Jeszcze rok temu, spędzała tutaj więcej czasu niż we własnym mieszkaniu, chłonąc ogólnodostępną wiedzę, przekazywaną przez najbardziej uzdolnionych w tej dziedzinie albo z ksiąg, po które mogła sięgać bez ograniczeń.
Próbowała godzić prace z nauką, co wcale nie było łatwe i nieraz doprowadzało do stanu, gdy już nie miała siły dalej brnąć w jedno oraz drugie. Wtedy na całe szczęście polecono jej osobę, która okazała się wyjątkowo pomocna, a znajomość nie skończyła się wraz z zakończeniem kursu i trwała w najlepsze, nadal przynosząc korzyści nawet w zwykłej współpracy w szpitalu, ale również, gdy mogły wymienić się pewnymi spostrzeżeniami. Nie znała lepszego alchemika i to tak młodego, niż Charlene.
To właśnie z Charlie umówiła się dziś w wieży astrologów, korzystając z większej ilości wolnych godzin niż zwykle i z entuzjazmem przystając na propozycję zajścia tutaj. Nie było lepszego miejsca do spotkania z nią, bo przecież tylko tu mogły połączyć naukę z niezobowiązującymi rozmowami o wszystkim i niczym. Nawet wymiana poglądów na bardziej poważne tematy, była bezpieczniejsza w tym miejscu niż w szpitalu, gdzie ciągle ktoś kręcił się obok.
Mimo bycia częstym gościem w wieży nigdy nie zaszła do niewielkiej, ale niezwykle klimatycznej kawiarenki. Nawet nie miała pojęcia o jej istnieniu i teraz wręcz nie pojmowała jak to możliwe.
- Nigdy, ale nie wiem, jak mogłam ominąć to miejsce – przyznała z minimalnym uśmiechem, skupiając się przez chwilę bardziej na wnętrzu niż na rozmówczyni. Uśmiech na jej ustach stał się wyraźniejszy, gdy słuchała, jak Charlie rozpływa się wręcz nad tym miejscem. Nie dziwiła jej się, sama miała podobnie; po prostu obie umiały docenić to, co znajdowało się wewnątrz.- Kiedy pierwszy raz tutaj przyszłam, pamiętam, że przytłoczył mnie ogrom zbiorów i ci wszyscy, którzy wydawali się na miejscu, a ja odstawałam z podstawowymi pytaniami – przyznała. Od tego czasu minęło trochę, a poruszając się teraz po wieży astrologów, była swobodniejsza i pewniejsza. Wiedziała kogo i co może tutaj znaleźć, zdawała sobie sprawę, że zadawanie masy pytań nikogo nie zaskakuje.. nie tutaj.- Ale bez wątpienia nie ma lepszego miejsca dla pasjonatów, zajdą tu wszystko czego mogą zapragnąć – dodała. Może gdzieś jakieś istniało, ale po co szukać czegoś innego, skoro ma się już jedno takie, które całkowicie zaspokajało potrzeby nawet najbardziej złaknionych wiedzy.
Próbowała godzić prace z nauką, co wcale nie było łatwe i nieraz doprowadzało do stanu, gdy już nie miała siły dalej brnąć w jedno oraz drugie. Wtedy na całe szczęście polecono jej osobę, która okazała się wyjątkowo pomocna, a znajomość nie skończyła się wraz z zakończeniem kursu i trwała w najlepsze, nadal przynosząc korzyści nawet w zwykłej współpracy w szpitalu, ale również, gdy mogły wymienić się pewnymi spostrzeżeniami. Nie znała lepszego alchemika i to tak młodego, niż Charlene.
To właśnie z Charlie umówiła się dziś w wieży astrologów, korzystając z większej ilości wolnych godzin niż zwykle i z entuzjazmem przystając na propozycję zajścia tutaj. Nie było lepszego miejsca do spotkania z nią, bo przecież tylko tu mogły połączyć naukę z niezobowiązującymi rozmowami o wszystkim i niczym. Nawet wymiana poglądów na bardziej poważne tematy, była bezpieczniejsza w tym miejscu niż w szpitalu, gdzie ciągle ktoś kręcił się obok.
Mimo bycia częstym gościem w wieży nigdy nie zaszła do niewielkiej, ale niezwykle klimatycznej kawiarenki. Nawet nie miała pojęcia o jej istnieniu i teraz wręcz nie pojmowała jak to możliwe.
- Nigdy, ale nie wiem, jak mogłam ominąć to miejsce – przyznała z minimalnym uśmiechem, skupiając się przez chwilę bardziej na wnętrzu niż na rozmówczyni. Uśmiech na jej ustach stał się wyraźniejszy, gdy słuchała, jak Charlie rozpływa się wręcz nad tym miejscem. Nie dziwiła jej się, sama miała podobnie; po prostu obie umiały docenić to, co znajdowało się wewnątrz.- Kiedy pierwszy raz tutaj przyszłam, pamiętam, że przytłoczył mnie ogrom zbiorów i ci wszyscy, którzy wydawali się na miejscu, a ja odstawałam z podstawowymi pytaniami – przyznała. Od tego czasu minęło trochę, a poruszając się teraz po wieży astrologów, była swobodniejsza i pewniejsza. Wiedziała kogo i co może tutaj znaleźć, zdawała sobie sprawę, że zadawanie masy pytań nikogo nie zaskakuje.. nie tutaj.- Ale bez wątpienia nie ma lepszego miejsca dla pasjonatów, zajdą tu wszystko czego mogą zapragnąć – dodała. Może gdzieś jakieś istniało, ale po co szukać czegoś innego, skoro ma się już jedno takie, które całkowicie zaspokajało potrzeby nawet najbardziej złaknionych wiedzy.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Charlie ciągnęło do alchemii od dzieciństwa. Zawsze z ekscytacją i zainteresowaniem obserwowała ruchy swojej matki wprawnie siekającej składniki i dodającej je do kociołka. Jej matka nie była zawodowcem, bo poświęciła się małżeństwu i wychowaniu dzieci i nie miała czasu na normalną, stałą pracę poza domem, więc oddawała się swojej pasji w domowym zaciszu, warząc mikstury na potrzeby rodziny, znajomych i sporadycznie na zamówienia dla różnych instytucji, głównie zajmujących się magicznymi stworzeniami, które były jej drugą pasją. Dla Charlie nie miało to znaczenia, że mama jest tylko hobbystką i pasjonatką, prostą kobietą pochodzącą z Wrightów, dla której rodzina była ważniejsza niż ambicje, bo to ona oczarowała ją pięknem alchemii i możliwościami, które ona dawała. Jej samej dane było jednak skończyć kurs w Mungu i podjąć tam pracę, choć nieuchronnie zbliżała się do granicy staropanieństwa, bo zajęta pracą i nauką przespała swoją młodość i nigdy nie była w żadnym związku i jeśli był ktoś, kto się nią interesował, ona zwyczajnie tego nie zauważyła pochłonięta dążeniem do stania się jak najlepszym alchemikiem. Swymi umiejętnościami dawno już wyprzedziła matkę, która po śmierci najmłodszej córki popadła w depresję i nie wkładała już w dawną pasję tyle serca co kiedyś. Za to Charlie po utracie siostry wyjechała z rodzinnej Kornwalii do Londynu i bez reszty oddała sie kursowi alchemicznemu i intensywnej nauce.
W Hogwarcie, kiedy w roku sumów wszyscy dopiero zastanawiali się nad wyborem przyszłej ścieżki zawodowej, ona już wiedziała, kim chce być i do końca nauki skupiała się na eliksirach, opiece nad magicznymi stworzeniami, zielarstwie i transmutacji, a po zdaniu owutemów złożyła podanie o przyjęcie na kurs; śmierć Helen miała jednak wpływ na to, że zamiast ministerstwa wybrała Munga, bo chciała nieść pomoc innym. I teraz, choć niektórzy doradzali jej, że powinna ruszyć własną drogą i rozpocząć karierę badaczki, altruizm nie pozwalał jej na podjęcie tak egoistycznej decyzji, więc kurczowo trzymała się Munga i często pracowała ponad normę, zwłaszcza kiedy szalały anomalie.
Teraz już ich nie było, więc z mniejszym poczuciem winy mogła sobie pozwolić na wyjście z pracy o rozsądnej godzinie, a nie dopiero wieczorem. Nie musiała zresztą wracać do pustego domu, a mogła spotkać się ze znajomą uzdrowicielką. Razem weszły do niewielkiej kawiarenki, w której dawniej w przerwie między nauką czasem przychodziła, by się napić herbaty lub coś zjeść.
- Miałam podobnie, choć jako że podstaw alchemii i astronomii uczyła mnie już wcześniej matka, nie byłam zupełnie zielona w temacie. Choć to dopiero tutejsi badacze otworzyli mi oczy na wiele aspektów, na które w Hogwarcie i podczas wakacyjnych lekcji z mamą nie zwracałam jeszcze uwagi. – To w tamtym czasie, podczas kursu i szukania dodatkowej, nadprogramowej wiedzy właśnie tutaj, dokonała wielkiego postępu, chociaż już w szkole wyróżniała się na tle kolegów z roku umiejętnościami w zakresie tworzenia eliksirów. Szkoła była jednak ledwie wstępem do profesjonalnej przygody z alchemią. – Niestety w ostatnich miesiącach nie miałam tyle czasu żeby przychodzić tu bardzo często, ale teraz, kiedy anomalii już nie ma i znowu można się teleportować, pewnie znów zacznę tu bywać więcej.
Zarówno uzdrowiciele, jak i alchemicy Munga byli bardzo zajęci, kiedy szalały anomalie i do szpitala trafiało wiele ich ofiar, więc pewnie i Belvina nie miała zbyt wiele czasu na swoje inne pasje. Poza tym obie w ostatnich miesiącach przeżyły przykre i bolesne straty w obrębie swoich rodzin, więc praca była dobrą ucieczką od smutku i nagłego poczucia osamotnienia.
Postanowiła zamówić sobie ulubioną herbatę z czasów, kiedy bywała tu częściej. Tak dla powspominania starych, dobrych czasów.
- Tak poza tym co u ciebie słychać? Poza pracą i nauką? – zapytała z troską, mając nadzieję że nie urazi znajomej. Z tego też względu nie narzucała jej się w ostatnich miesiącach ze swoją obecnością ani nie dopytywała o szczegóły. – Namalowałaś ostatnio jakiś obraz? Czasem miałam takie myśli, by nauczyć się choć odrobinę ładniej szkicować, przydałoby mi się to do nauki zielarstwa, a i mapy nieba wyglądałyby ładniej. – Pamiętała że Belvina lubiła malować i była w tym naprawdę dobra, na jej obrazach miło było zatrzymać wzrok, ale Charlie nikt nigdy nie nauczył jak przekształcić bohomazy w ładne rysunki.
W Hogwarcie, kiedy w roku sumów wszyscy dopiero zastanawiali się nad wyborem przyszłej ścieżki zawodowej, ona już wiedziała, kim chce być i do końca nauki skupiała się na eliksirach, opiece nad magicznymi stworzeniami, zielarstwie i transmutacji, a po zdaniu owutemów złożyła podanie o przyjęcie na kurs; śmierć Helen miała jednak wpływ na to, że zamiast ministerstwa wybrała Munga, bo chciała nieść pomoc innym. I teraz, choć niektórzy doradzali jej, że powinna ruszyć własną drogą i rozpocząć karierę badaczki, altruizm nie pozwalał jej na podjęcie tak egoistycznej decyzji, więc kurczowo trzymała się Munga i często pracowała ponad normę, zwłaszcza kiedy szalały anomalie.
Teraz już ich nie było, więc z mniejszym poczuciem winy mogła sobie pozwolić na wyjście z pracy o rozsądnej godzinie, a nie dopiero wieczorem. Nie musiała zresztą wracać do pustego domu, a mogła spotkać się ze znajomą uzdrowicielką. Razem weszły do niewielkiej kawiarenki, w której dawniej w przerwie między nauką czasem przychodziła, by się napić herbaty lub coś zjeść.
- Miałam podobnie, choć jako że podstaw alchemii i astronomii uczyła mnie już wcześniej matka, nie byłam zupełnie zielona w temacie. Choć to dopiero tutejsi badacze otworzyli mi oczy na wiele aspektów, na które w Hogwarcie i podczas wakacyjnych lekcji z mamą nie zwracałam jeszcze uwagi. – To w tamtym czasie, podczas kursu i szukania dodatkowej, nadprogramowej wiedzy właśnie tutaj, dokonała wielkiego postępu, chociaż już w szkole wyróżniała się na tle kolegów z roku umiejętnościami w zakresie tworzenia eliksirów. Szkoła była jednak ledwie wstępem do profesjonalnej przygody z alchemią. – Niestety w ostatnich miesiącach nie miałam tyle czasu żeby przychodzić tu bardzo często, ale teraz, kiedy anomalii już nie ma i znowu można się teleportować, pewnie znów zacznę tu bywać więcej.
Zarówno uzdrowiciele, jak i alchemicy Munga byli bardzo zajęci, kiedy szalały anomalie i do szpitala trafiało wiele ich ofiar, więc pewnie i Belvina nie miała zbyt wiele czasu na swoje inne pasje. Poza tym obie w ostatnich miesiącach przeżyły przykre i bolesne straty w obrębie swoich rodzin, więc praca była dobrą ucieczką od smutku i nagłego poczucia osamotnienia.
Postanowiła zamówić sobie ulubioną herbatę z czasów, kiedy bywała tu częściej. Tak dla powspominania starych, dobrych czasów.
- Tak poza tym co u ciebie słychać? Poza pracą i nauką? – zapytała z troską, mając nadzieję że nie urazi znajomej. Z tego też względu nie narzucała jej się w ostatnich miesiącach ze swoją obecnością ani nie dopytywała o szczegóły. – Namalowałaś ostatnio jakiś obraz? Czasem miałam takie myśli, by nauczyć się choć odrobinę ładniej szkicować, przydałoby mi się to do nauki zielarstwa, a i mapy nieba wyglądałyby ładniej. – Pamiętała że Belvina lubiła malować i była w tym naprawdę dobra, na jej obrazach miło było zatrzymać wzrok, ale Charlie nikt nigdy nie nauczył jak przekształcić bohomazy w ładne rysunki.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
W rodzinnym domu, poza ciotką, która jako tako interesowała się alchemią z większym nastawieniem na samo zielarstwo, Belvina nie miała nikogo kto uzmysłowiłby jej wcześniej, jak interesująca jest alchemia. Jej matka była kuratorką, której świat kręcił się wokół szeroko pojętej sztuki i chociaż Bel zdradzała talent w tej kwestii to bez wątpienia, była daleko w tyle w porównaniu do swego brata. To jego domeną była rzeźba tak ukochana przez ich matkę, a Belvina zagarnęła dla siebie malarstwo, któremu poświęcała się w równym stopniu jak uzdrowicielstwu. To były jej dwa małe światy, które nie raz pochłaniały ją bez reszty. Tym samym nigdy nie przypuszczałaby, że do tych dwóch dołączy jeszcze trzeci, rozwijany z wysiłkiem, ale owocujący w sposób zadowalający. W jednej kwestii dziewczyny były podobne; poświęcając się pasją, przeszły przez etap, w którym należało założyć rodzinę albo chociaż zostać szczęśliwą żoną. Staropanieństwo chwyciło już dawno Belvinę, lecz nie przejmowała się tym. Nie widziała się w roli żony, która spędza całe dnie w domu, kosztem pracy. Poza tym pewną rekompensatą był fakt, że nigdy nie narzekała na brak zainteresowania ze strony mężczyzn i była pewna, że mimo wieku w pewnym momencie znajdzie tego, przy którego boku pozostanie.
W czasach szkolnych jej zainteresowanie kręciło się jedynie wokół astronomii, którą traktowała czysto hobbystycznie, gdy ogrom nauki przygniatał ją już za bardzo. Nie pozwalała sobie na zniechęcenie wobec obranej ścieżki, więc znalazła coś, co odrywało jej myśli i pozwalało się wyciszyć, skupiając na mapach gwiazd. Wtedy jednak traktowała to po macoszemu, nie zagłębiając się w szczegóły więc w chwili, gdy trafiła do wieży astronomów po raz pierwszy, pożałowała tamtego podejścia. Musiała uporządkować wiedzę, szukając pomocy u obcych, ale wyjątkowo pomocnych ludzi, którzy cierpliwie odpowiadali na pytania, acz czasami spoglądali na nią pobłażliwie. Teraz już nie dopuściłaby do tego, mając za dużą wiedzę, którą jedynie rozwijała, bardziej na własną rękę niż polegając na kimkolwiek.
Dzień, gdy zniknęły anomalie, wydawał się najcudowniejszym i była pewna, że to nie jest jednie jej opinia. Wszyscy się cieszyli, bo dla uzdrowicieli był to moment, gdy mogli zwolnić i nie pracować ponad siły, które stopniowo u każdego się wyczerpywały. Niektóre przypadki, które trafiały na oddział urazów pozaklęciowych wydawały się tak beznadziejne, że czasami nawet kilku uzdrowicieli rozkładało bezradnie ręce nim któryś, bardziej zawzięty jeszcze próbował coś zmienić, poprawić… najzwyczajniej uratować życie pacjenta. Do takich należała ona, dopóki nie doszła do niej wieść o śmierci rodziców, walczyła o pacjenta, gdy oni ginęli… w tamtym okresie to ją załamało.
- Już dawno skończyłam kurs, ale to miejsce dalej jest tak samo fascynujące, jak za pierwszym razem – stwierdziła, gdy nadal obie znajdowały tylko zalety wieży astrologów.- Też miałam jako takie podstawy, ale okazały się one niewystarczające w tym miejscu – przyznała, wtedy się tego wstydziła, ale teraz po prostu akceptowała stan rzeczy.
- Oh, zdecydowanie trzeba będzie pojawiać się tu częściej, gdy odzyskałyśmy trochę wolnego czasu, nieco prywatnego życia – zgodziła się z nią. Zamierzała bywać tutaj tak często, jak się da, bez poświęcania innych spraw. Zamówiła sobie pierwszą herbatę, której nazwę sobie przypomniała, licząc, że w kawiarence będą ją mieli. Nie rozczarowała się.
Jej entuzjazm nieco przygasł, kiedy padło pytanie o życie prywatne. Uśmiechnęła się trochę smutno, póki nie myślała o tym, umiała z uśmiechem iść przez życie, ale gdy temat schodził na to, jak się ma czy jak się trzyma, czuła przytłaczający smutek.
- Jest lepiej, chociaż nadal nie mogę się oswoić z pewnymi rzeczami, myślami – wyjaśniła, nie konkretyzując. Miała pewność, że Charlene zrozumie, czasami wiedziała, że znajoma ze zwykłych niedopowiedzeń potrafi wywnioskować poprawne wnioski.
- Tak, oczywiście, że tak – odparła już nieco ożywiona.- Ostatnio przypomniałam sobie, do czego służy pracownia w moim domu i starłam warstwę kurzu ze sztalug, znów uświadamiając sobie, jak kocham godziny spędzone przed płótnem i powietrze przesiąknięte farbami – uśmiechnęła się lekko. Uwielbiała malować, przenosić własne wyobrażenia, czasami krajobrazy na płótna.
Przekrzywiła nieco głowę, skupiając uważniejsze spojrzenie na dziewczynie.
- W takim razie, wpadnij kiedyś do mnie, mam kilka pustych szkicowników i trochę materiałów, na których można potrenować, a może dodatkowo zaprzyjaźnię cię ze sztalugą – zaproponowała. Raczej nie była chętna, aby ktoś do niej wpadał w ostatnim czasie, ale teraz jakoś poczuła, że chce towarzystwa w pracowni.
W czasach szkolnych jej zainteresowanie kręciło się jedynie wokół astronomii, którą traktowała czysto hobbystycznie, gdy ogrom nauki przygniatał ją już za bardzo. Nie pozwalała sobie na zniechęcenie wobec obranej ścieżki, więc znalazła coś, co odrywało jej myśli i pozwalało się wyciszyć, skupiając na mapach gwiazd. Wtedy jednak traktowała to po macoszemu, nie zagłębiając się w szczegóły więc w chwili, gdy trafiła do wieży astronomów po raz pierwszy, pożałowała tamtego podejścia. Musiała uporządkować wiedzę, szukając pomocy u obcych, ale wyjątkowo pomocnych ludzi, którzy cierpliwie odpowiadali na pytania, acz czasami spoglądali na nią pobłażliwie. Teraz już nie dopuściłaby do tego, mając za dużą wiedzę, którą jedynie rozwijała, bardziej na własną rękę niż polegając na kimkolwiek.
Dzień, gdy zniknęły anomalie, wydawał się najcudowniejszym i była pewna, że to nie jest jednie jej opinia. Wszyscy się cieszyli, bo dla uzdrowicieli był to moment, gdy mogli zwolnić i nie pracować ponad siły, które stopniowo u każdego się wyczerpywały. Niektóre przypadki, które trafiały na oddział urazów pozaklęciowych wydawały się tak beznadziejne, że czasami nawet kilku uzdrowicieli rozkładało bezradnie ręce nim któryś, bardziej zawzięty jeszcze próbował coś zmienić, poprawić… najzwyczajniej uratować życie pacjenta. Do takich należała ona, dopóki nie doszła do niej wieść o śmierci rodziców, walczyła o pacjenta, gdy oni ginęli… w tamtym okresie to ją załamało.
- Już dawno skończyłam kurs, ale to miejsce dalej jest tak samo fascynujące, jak za pierwszym razem – stwierdziła, gdy nadal obie znajdowały tylko zalety wieży astrologów.- Też miałam jako takie podstawy, ale okazały się one niewystarczające w tym miejscu – przyznała, wtedy się tego wstydziła, ale teraz po prostu akceptowała stan rzeczy.
- Oh, zdecydowanie trzeba będzie pojawiać się tu częściej, gdy odzyskałyśmy trochę wolnego czasu, nieco prywatnego życia – zgodziła się z nią. Zamierzała bywać tutaj tak często, jak się da, bez poświęcania innych spraw. Zamówiła sobie pierwszą herbatę, której nazwę sobie przypomniała, licząc, że w kawiarence będą ją mieli. Nie rozczarowała się.
Jej entuzjazm nieco przygasł, kiedy padło pytanie o życie prywatne. Uśmiechnęła się trochę smutno, póki nie myślała o tym, umiała z uśmiechem iść przez życie, ale gdy temat schodził na to, jak się ma czy jak się trzyma, czuła przytłaczający smutek.
- Jest lepiej, chociaż nadal nie mogę się oswoić z pewnymi rzeczami, myślami – wyjaśniła, nie konkretyzując. Miała pewność, że Charlene zrozumie, czasami wiedziała, że znajoma ze zwykłych niedopowiedzeń potrafi wywnioskować poprawne wnioski.
- Tak, oczywiście, że tak – odparła już nieco ożywiona.- Ostatnio przypomniałam sobie, do czego służy pracownia w moim domu i starłam warstwę kurzu ze sztalug, znów uświadamiając sobie, jak kocham godziny spędzone przed płótnem i powietrze przesiąknięte farbami – uśmiechnęła się lekko. Uwielbiała malować, przenosić własne wyobrażenia, czasami krajobrazy na płótna.
Przekrzywiła nieco głowę, skupiając uważniejsze spojrzenie na dziewczynie.
- W takim razie, wpadnij kiedyś do mnie, mam kilka pustych szkicowników i trochę materiałów, na których można potrenować, a może dodatkowo zaprzyjaźnię cię ze sztalugą – zaproponowała. Raczej nie była chętna, aby ktoś do niej wpadał w ostatnim czasie, ale teraz jakoś poczuła, że chce towarzystwa w pracowni.
Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.
Ostatnio zmieniony przez Belvina Blythe dnia 13.08.19 21:42, w całości zmieniany 1 raz
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
I na Charlie mocno oddziaływały pasje rozwijane w jej rodzinie, przede wszystkim alchemia i astronomia, ale i opieka nad magicznymi stworzeniami. Zawsze ciągnęło ją do zwierząt, a szczególnie do kotów, których nigdy w jej rodzinnym domu nie brakowało. Zawsze żałowała, że nie odziedziczyła po matce umiejętności porozumiewania się z tymi zwierzętami. Z czwórki rodzeństwa miała ją tylko Helen, która zmarła na klątwę Ondyny w wieku dziewięciu lat. Nikt się nie spodziewał, że dziewczynka mieszanej krwi może na nią cierpieć, dlatego nie zareagowano zawczasu i pewnego dnia straciła oddech we śnie, by rano zostać odnalezioną przez matkę już bez życia. To dlatego matka popadła w depresję, a Charlie wyjechała do Londynu, gdzie już rok wcześniej zamieszkała szkoląca się wówczas na klątwołamaczkę Vera. Teraz straciła i Verę, która w październiku nie wróciła do domu i ślad po niej zaginął.
I Charlie trudno było sobie wyobrazić wyrzeczenie się ukochanej pracy będącej jednocześnie jej życiową pasją. Co prawda po ślubie i urodzeniu dzieci mogłaby pracować w domu, warzyć mikstury na zamówienie, ale to nie było to samo co praca w Mungu, do której czuła powołanie i czuła że to odpowiednie dla niej miejsce, w którym może pomóc większej ilości ludzi niż tylko znajomym i ich znajomym dowiadującym się o niej pocztą pantoflową. Tak też działała po godzinach, ale czy czułaby się spełniona, pracując tylko tak? I czy, biorąc pod uwagę bardziej przyziemne kwestie, taki nieregularny tryb pracy bez stałej pensji pozwoliłby jej na stabilizację, zakup ingrediencji, książek i sprzętu? Niemniej jednak, choć nigdy nikogo nie miała, w głębi duszy pragnęła kiedyś znaleźć taką bliską osobę. Może nie teraz, kiedy trwała wojna a ona działała dla Zakonu, ale... kiedyś? Chciałaby poznać smak odwzajemnionej miłości, wyjść za mąż i pewnego dnia wziąć w ramiona własne dziecko, które z biegiem lat mogłaby uczyć wszystkiego, co sama wie. Chociaż kochała alchemię i nie zamierzała się jej wyrzekać, będąc wychowywaną przez kobietę taką jak jej matka rozumiała też, jak wielką wartość ma kochająca i szczęśliwa rodzina, i że kobieta prawdziwie spełniona to taka, która ma i rodzinę i pasję, której może się poświęcić. Zestarzenie się w domu z samymi kotami, a bez żadnej bliskiej osoby obok nie malowało się jako imponująca perspektywa. Niestety nie mogła powiedzieć o sobie tego samego co Belvina, zainteresowanie jej osobą było zerowe (przynajmniej w jej mniemaniu), była oddaną nauce nijaką i mdłą szarą myszką, która nie potrafiła wykorzystywać swoich atutów. Nie była żadną pięknością, a pospolitą wiejską dziewczyną z Kornwalii, która przyjechała do Londynu za pracą, niewinną i prostolinijną.
Uśmiechnęła się lekko.
- Dobrze, że istnieją miejsca takie jak to. Życie w Londynie wydaje się raźniejsze na myśl o tym, ile fantastycznych przybytków nauki znajduje się blisko i jak łatwo dostać się do nich po pracy – rzekła; Wieża Astrologów, ogród magizoologiczny i magibotaniczny, dobrze zaopatrzona Biblioteka Londyńska sprawiały, że zdecydowanie miała co robić po godzinach nauki na kursie. Niemniej jednak ostatnimi czasy, kiedy działo się coraz gorzej, znów coraz mocniej tęskniła za prawdziwym domem, za rodzinną Kornwalią i mieszkającymi tam rodzicami. – I racja, trzeba korzystać z tego, że w pracy już nieco spokojniej – dodała, choć (o czym Belvina nie mogła mieć pojęcia), poza pracą i tak poświęcała sporo czasu na robienie mikstur dla Zakonników, ale nie miało to miejsca codziennie, więc znów mogła wybierać się częściej do ulubionych miejsc, a także spotykać ze znajomymi.
- Rozumiem – odezwała się po jej kolejnych słowach; zdawała sobie sprawę że temat życia prywatnego był grząski i trudny, bo nieuchronnie zahaczał o bolesne tematy. Sama też to przeżywała, gdy zaginęła jej siostra. – Mam podobnie. Czasem wciąż przyłapuję się na tym, że nasłuchuję w domu jej kroków, albo wołam jej imię gdy usłyszę jakiś dźwięk, choć... już coraz rzadziej. Przywykłam do tego, że źródłem dźwięków w domu zazwyczaj jest któryś z moich kotów, w listopadzie przygarnęłam kolejne trzy... – Przyzwyczajała się do braku siostry, choć niechętnie i z bólem. I coraz częściej mówiła o Verze w czasie przeszłym, musząc się później poprawiać, kurczowo trzymać się wiary w to, że czas teraźniejszy nadal ma rację bytu, bo jej siostra mogła jeszcze żyć, choć im więcej czasu mijało, tym mniej było to prawdopodobne.
Z ulgą powitała zmianę tematu.
- Malowanie musi być przyjemne, kiedy potrafi się to robić – zastanowiła się. – Nigdy nie miałam czasu się uczyć, ale chciałabym kiedyś nauczyć się przynajmniej szkicować. Od kilku miesięcy intensywnie dokształcam się w zakresie zielarstwa i przydałoby mi się umieć szkicować rośliny w moich notatkach. I... jasne, chętnie wpadnę! – zdziwiła się nieco jej propozycją, bo pamiętała, że już bardzo dawno u Belviny nie była, ostatni raz jeszcze przed tragedią, która ją dotknęła. Później nie chciała jej się narzucać, szanowała to, że panna Blythe najwyraźniej potrzebuje spokoju i samotności.
I Charlie trudno było sobie wyobrazić wyrzeczenie się ukochanej pracy będącej jednocześnie jej życiową pasją. Co prawda po ślubie i urodzeniu dzieci mogłaby pracować w domu, warzyć mikstury na zamówienie, ale to nie było to samo co praca w Mungu, do której czuła powołanie i czuła że to odpowiednie dla niej miejsce, w którym może pomóc większej ilości ludzi niż tylko znajomym i ich znajomym dowiadującym się o niej pocztą pantoflową. Tak też działała po godzinach, ale czy czułaby się spełniona, pracując tylko tak? I czy, biorąc pod uwagę bardziej przyziemne kwestie, taki nieregularny tryb pracy bez stałej pensji pozwoliłby jej na stabilizację, zakup ingrediencji, książek i sprzętu? Niemniej jednak, choć nigdy nikogo nie miała, w głębi duszy pragnęła kiedyś znaleźć taką bliską osobę. Może nie teraz, kiedy trwała wojna a ona działała dla Zakonu, ale... kiedyś? Chciałaby poznać smak odwzajemnionej miłości, wyjść za mąż i pewnego dnia wziąć w ramiona własne dziecko, które z biegiem lat mogłaby uczyć wszystkiego, co sama wie. Chociaż kochała alchemię i nie zamierzała się jej wyrzekać, będąc wychowywaną przez kobietę taką jak jej matka rozumiała też, jak wielką wartość ma kochająca i szczęśliwa rodzina, i że kobieta prawdziwie spełniona to taka, która ma i rodzinę i pasję, której może się poświęcić. Zestarzenie się w domu z samymi kotami, a bez żadnej bliskiej osoby obok nie malowało się jako imponująca perspektywa. Niestety nie mogła powiedzieć o sobie tego samego co Belvina, zainteresowanie jej osobą było zerowe (przynajmniej w jej mniemaniu), była oddaną nauce nijaką i mdłą szarą myszką, która nie potrafiła wykorzystywać swoich atutów. Nie była żadną pięknością, a pospolitą wiejską dziewczyną z Kornwalii, która przyjechała do Londynu za pracą, niewinną i prostolinijną.
Uśmiechnęła się lekko.
- Dobrze, że istnieją miejsca takie jak to. Życie w Londynie wydaje się raźniejsze na myśl o tym, ile fantastycznych przybytków nauki znajduje się blisko i jak łatwo dostać się do nich po pracy – rzekła; Wieża Astrologów, ogród magizoologiczny i magibotaniczny, dobrze zaopatrzona Biblioteka Londyńska sprawiały, że zdecydowanie miała co robić po godzinach nauki na kursie. Niemniej jednak ostatnimi czasy, kiedy działo się coraz gorzej, znów coraz mocniej tęskniła za prawdziwym domem, za rodzinną Kornwalią i mieszkającymi tam rodzicami. – I racja, trzeba korzystać z tego, że w pracy już nieco spokojniej – dodała, choć (o czym Belvina nie mogła mieć pojęcia), poza pracą i tak poświęcała sporo czasu na robienie mikstur dla Zakonników, ale nie miało to miejsca codziennie, więc znów mogła wybierać się częściej do ulubionych miejsc, a także spotykać ze znajomymi.
- Rozumiem – odezwała się po jej kolejnych słowach; zdawała sobie sprawę że temat życia prywatnego był grząski i trudny, bo nieuchronnie zahaczał o bolesne tematy. Sama też to przeżywała, gdy zaginęła jej siostra. – Mam podobnie. Czasem wciąż przyłapuję się na tym, że nasłuchuję w domu jej kroków, albo wołam jej imię gdy usłyszę jakiś dźwięk, choć... już coraz rzadziej. Przywykłam do tego, że źródłem dźwięków w domu zazwyczaj jest któryś z moich kotów, w listopadzie przygarnęłam kolejne trzy... – Przyzwyczajała się do braku siostry, choć niechętnie i z bólem. I coraz częściej mówiła o Verze w czasie przeszłym, musząc się później poprawiać, kurczowo trzymać się wiary w to, że czas teraźniejszy nadal ma rację bytu, bo jej siostra mogła jeszcze żyć, choć im więcej czasu mijało, tym mniej było to prawdopodobne.
Z ulgą powitała zmianę tematu.
- Malowanie musi być przyjemne, kiedy potrafi się to robić – zastanowiła się. – Nigdy nie miałam czasu się uczyć, ale chciałabym kiedyś nauczyć się przynajmniej szkicować. Od kilku miesięcy intensywnie dokształcam się w zakresie zielarstwa i przydałoby mi się umieć szkicować rośliny w moich notatkach. I... jasne, chętnie wpadnę! – zdziwiła się nieco jej propozycją, bo pamiętała, że już bardzo dawno u Belviny nie była, ostatni raz jeszcze przed tragedią, która ją dotknęła. Później nie chciała jej się narzucać, szanowała to, że panna Blythe najwyraźniej potrzebuje spokoju i samotności.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Pracując w szpitalu i czasami przekazując najgorsze wieści, była pewna, że uodporniła się na pewne emocje, ale również nauczyła specyficznej empatii, która koniec końców pomagała brnąć dalej i nie załamywać się, bo wszystko, co złe przecież przemija, musi. Jednak w chwili, gdy sama doświadczyła straty, zrozumiała jak wyniszczające to jest, dlatego współczuła szczerze każdemu, kto musiał też tego doświadczyć. Z perspektywy czasu wiedziała, że straciła cząstkę swojego optymizmu i pogodnego spoglądania na świat. Dlatego też przez ponad trzy miesiące nie potrafiła wrócić do sztuki; zapach farb nieodłącznie kojarzył jej się z rodzinnym domem, tak samo, jak stojące w pracowni sztalugi, gdyż właśnie jedna z nich była tą zabraną z Blythburghu. Również z tego powodu, pomieszczenie było szczelnie zamknięte, a ona w zaciszu mieszkania mogła pogrążyć się w żałobie, aby obecnie powoli z tego wychodzić i znów cieszyć się życiem, gdy udawało jej się zapomnieć.
W przeciwieństwie do znajomej, Belvina miała bardziej ponurą wizie tego, jak skończyłaby po ślubie. Ciężko być przecież dobrym uzdrowicielem we własnym domu z dziećmi, biegającymi po mieszkaniu, a jest to wręcz nierealne. Rozwijanie się w zawodzie i pozyskiwanie pacjentów, miałaby wyjątkowo ograniczone, a to już sprawiało, że nie chciała na razie niczego stałego w prywatnym życiu. Na skraju świadomości żyła myśl, że ta ambicja i chęć bycia jeszcze lepszą uzdrowicielką, mogą doprowadzić ją do wieku, gdy pozostanie już na zawsze sama… bez nikogo. Póki co nie pozwalała jednak, aby takie myśli nachodziły ją za często, zwykle wtedy uciekając w towarzystwo ludzi, którzy pomagali odwrócić uwagę od smętnych przemyśleń.
Pokiwała lekko głową z uśmiechem, bo nie mogła nie zgodzić się ze znajomą. Bez takich miejsc jak to i kilka innych, zaspokajających chłonne umysły, Londyn byłby wydawałby się zbyt ubogi i ponury dla osób ich pokroju. Co prawda nie raz dawała się ponieść i nie zauważała upływu godzin, gdy dzień stawał się nocą, a noc dniem, będąc zbyt pochłonięta lekturą, jaką obecnie znalazła bądź obserwacją interesujących zjawisk. Nie były to jednak tak poważne skutki, aby jakkolwiek ograniczyła swoją pasję.
Słuchała z uwagą Charlie, gdy zaczęła mówić o własnej stracie. Łatwiej było zrozumieć drugą osobę, kiedy przeżywało się coś podobnego.
- Teoretycznie łatwiej było mi się pogodzić z ich utratą, bo dawno już nie mieszkałam w rodzinnym domu, ale to straszne, gdy pomyślę sobie, że przekraczając próg domu w Blythburghu… nie zobaczę już rodziców – przyznała cicho, by na moment spuścić wzrok i ukryć widoczny w ciemnych tęczówkach ból. Temat był najwyraźniej niewygodny dla obu, gdyż podobnie zareagowały na jego zmianę, ożywiając się odrobinę.
Belvina mogła godzinami rozmawiać o malarstwie, a przynajmniej teraz na nowo budząc w sobie tę fascynację. Jej obrazy co prawda były mocno stonowane, wręcz mroczne, odpowiadając jej obecnemu stanu psychiki.
- O tak, jest bardzo przyjemne i pomaga się zrelaksować, zapomnieć o najgorszych rzeczach – stwierdziła, nie było to tylko jej zdanie, gdyż nie raz słyszała od swoich znajomych podobne opinie.- Można dać się ponieść, pozwolić, aby to, co się czuje, samo przelewało się na płótno – miała świadomość, że może brzmieć jak rasowy artysta, zapatrzony w to, co robi, ale już dawno się z tym pogodziła. Taka po prostu była.
- Faktycznie przydatne jest umieć szkicować, jeśli chcesz odwzorowywać rośliny we własnych zapiskach – były takie umiejętności, które po prostu ułatwiały życie i szkicowanie bez wątpienia było jedną z nich, a na pewno w odpowiednich momentach. Zwłaszcza gdy ktoś zajmował się na poważnie zielarstwem.- Wydaje mi się, że szybko sobie z tym poradzisz, jak usiądziesz konkretniej do nauki – nie miała co do tego wątpliwości. Charlie była pojętna i bystra, co Belvina już dawno zauważyła, dlatego nie wątpiła w koleżankę.
- Mówiłaś, że przygarnęłaś kolejne trzy koty? – zmieniła nagle temat, przypominając sobie o tej wzmiance.- Ile ty ich już masz? – spytała zaraz. Sama od dłuższego czasu zastanawiała się nad przygarnięciem jakiegoś zwierzaka pod dach i kot wydawał się najodpowiedniejszym, chociaż obawiała się, że na jednym nie pozostanie.
W przeciwieństwie do znajomej, Belvina miała bardziej ponurą wizie tego, jak skończyłaby po ślubie. Ciężko być przecież dobrym uzdrowicielem we własnym domu z dziećmi, biegającymi po mieszkaniu, a jest to wręcz nierealne. Rozwijanie się w zawodzie i pozyskiwanie pacjentów, miałaby wyjątkowo ograniczone, a to już sprawiało, że nie chciała na razie niczego stałego w prywatnym życiu. Na skraju świadomości żyła myśl, że ta ambicja i chęć bycia jeszcze lepszą uzdrowicielką, mogą doprowadzić ją do wieku, gdy pozostanie już na zawsze sama… bez nikogo. Póki co nie pozwalała jednak, aby takie myśli nachodziły ją za często, zwykle wtedy uciekając w towarzystwo ludzi, którzy pomagali odwrócić uwagę od smętnych przemyśleń.
Pokiwała lekko głową z uśmiechem, bo nie mogła nie zgodzić się ze znajomą. Bez takich miejsc jak to i kilka innych, zaspokajających chłonne umysły, Londyn byłby wydawałby się zbyt ubogi i ponury dla osób ich pokroju. Co prawda nie raz dawała się ponieść i nie zauważała upływu godzin, gdy dzień stawał się nocą, a noc dniem, będąc zbyt pochłonięta lekturą, jaką obecnie znalazła bądź obserwacją interesujących zjawisk. Nie były to jednak tak poważne skutki, aby jakkolwiek ograniczyła swoją pasję.
Słuchała z uwagą Charlie, gdy zaczęła mówić o własnej stracie. Łatwiej było zrozumieć drugą osobę, kiedy przeżywało się coś podobnego.
- Teoretycznie łatwiej było mi się pogodzić z ich utratą, bo dawno już nie mieszkałam w rodzinnym domu, ale to straszne, gdy pomyślę sobie, że przekraczając próg domu w Blythburghu… nie zobaczę już rodziców – przyznała cicho, by na moment spuścić wzrok i ukryć widoczny w ciemnych tęczówkach ból. Temat był najwyraźniej niewygodny dla obu, gdyż podobnie zareagowały na jego zmianę, ożywiając się odrobinę.
Belvina mogła godzinami rozmawiać o malarstwie, a przynajmniej teraz na nowo budząc w sobie tę fascynację. Jej obrazy co prawda były mocno stonowane, wręcz mroczne, odpowiadając jej obecnemu stanu psychiki.
- O tak, jest bardzo przyjemne i pomaga się zrelaksować, zapomnieć o najgorszych rzeczach – stwierdziła, nie było to tylko jej zdanie, gdyż nie raz słyszała od swoich znajomych podobne opinie.- Można dać się ponieść, pozwolić, aby to, co się czuje, samo przelewało się na płótno – miała świadomość, że może brzmieć jak rasowy artysta, zapatrzony w to, co robi, ale już dawno się z tym pogodziła. Taka po prostu była.
- Faktycznie przydatne jest umieć szkicować, jeśli chcesz odwzorowywać rośliny we własnych zapiskach – były takie umiejętności, które po prostu ułatwiały życie i szkicowanie bez wątpienia było jedną z nich, a na pewno w odpowiednich momentach. Zwłaszcza gdy ktoś zajmował się na poważnie zielarstwem.- Wydaje mi się, że szybko sobie z tym poradzisz, jak usiądziesz konkretniej do nauki – nie miała co do tego wątpliwości. Charlie była pojętna i bystra, co Belvina już dawno zauważyła, dlatego nie wątpiła w koleżankę.
- Mówiłaś, że przygarnęłaś kolejne trzy koty? – zmieniła nagle temat, przypominając sobie o tej wzmiance.- Ile ty ich już masz? – spytała zaraz. Sama od dłuższego czasu zastanawiała się nad przygarnięciem jakiegoś zwierzaka pod dach i kot wydawał się najodpowiedniejszym, chociaż obawiała się, że na jednym nie pozostanie.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Utrata młodszej siostry przed ponad pięcioma laty oraz popadnięcie jej matki w depresję zdążyły trochę zahartować Charlie. Dzięki temu znosiła zaginięcie Very łatwiej, niż pewnie zniosłaby je, nie mając już wcześniejszych doświadczeń w radzeniu sobie z utratą kogoś tak bliskiego jak rodzona siostra. Ale i tak było jej trudno, więc rzucała się w wir pracy, by nie myśleć tyle o nieobecności Very. Cztery miesiące. Dokładnie tyle czasu od jej zniknięcia miało upłynąć za trzy dni.
Wiedziała też, że nie była jedyną osobą przeżywającą tego typu tragedię. Parę razy odwiedziła miejsce zwane Piwnicą Zaginionych, gdzie niecały miesiąc temu zapaliła lampion ku pamięci siostry, i gdzie mogła solidaryzować się z innymi osobami, które przez anomalie lub wojnę kogoś straciły. W Mungu również często stykała się z różnymi tragicznymi historiami, których trudno było nie słyszeć nawet pracując bez bezpośredniego kontaktu z pacjentami.
Każdy miał swoje metody na radzenie sobie z tym. Charlie jednak martwiła się o Belvinę, gdy kiedyś mimochodem dowiedziała się o jej rodzicach. Nikt nie powinien przeżywać takiej straty, nie tak przedwcześnie, nie z powodu czegoś tragicznego, choć szczegółów owej tragedii nie znała i nie śmiała dopytywać. Sama też bała się o swoich rodziców, zwłaszcza o mamę, która po zniknięciu Very znów popadła w depresję, choć wcześniej robiła już tak duże postępy i była prawie wyleczona. Niestety dla tak ciepłej i rodzinnej osoby jak Leonia Leighton, kochającej swoje dzieci nad życie, utrata drugiego dziecka była zbyt silnym ciosem, bo nawet jeśli nie znaleziono ciała Very, istniało duże prawdopodobieństwo, że nie żyła.
- To zrozumiałe. Byli twoją rodziną i tęsknisz za nimi. Przykro mi, że musisz przez to przechodzić – powiedziała cicho. Nie próbowała jednak na siłę jej pocieszać, sama wiedziała, że to nie rozwiąże problemu. Sama też czasem zaczynała się irytować, kiedy ludzie dorabiali różne dziwne teorie do zniknięcia Very, a kiedy ktoś twierdził, że zniknęła, bo brakowało jej wrażeń i przygód, to mimo jej spokojnej i łagodnej natury coś się w niej gotowało, bo czuła, że wszelkie tego typu insynuacje są obrazą pamięci Very, którą znała. Very, która nigdy nie porzuciłaby rodziny dla przygód ani nie uciekłaby jak tchórz bez informowania nikogo, choć w głębi duszy wolałaby, żeby tak zrobiła, ale była żywa i zdrowa.
- Ja już też nigdy nie zobaczę najmłodszej siostry, ale miałam ponad pięć lat, żeby się z tym oswoić, choć z takimi rzeczami trudno pogodzić się w pełni i prawdopodobnie żadna z nas tego nie zrobi. A Vera... cóż, póki nie ma ciała, to wciąż jest nadzieja – dodała, czując jak coś boleśnie ściska ją w środku. Zacisnęła więc dłoń na uszku filiżanki i napiła się herbaty, pozwalając, by wciąż gorąca ciecz lekko oparzyła ją w usta i język, dając pretekst do umilknięcia na chwilę.
- To może powinnam sama kiedyś spróbować i zobaczyć, czy i na mnie to działa. Do tej pory najbardziej kojąco działało na mnie zawsze warzenie eliksirów, a także kontakt z naturą, ze zwierzętami lub roślinnością. Albo obserwacje nocnego nieba przez teleskop. – I wędrówki w kocim ciele, dodała w myślach, ponieważ nie chwaliła się swoją umiejętnością prawie nikomu, poza rodziną i najbliższymi przyjaciółmi, a także Zakonnikami, którym musiała się przyznać do posiadania jeszcze jednego atutu poza umiejętnością warzenia eliksirów. Kilka osób poznało jej talent przez przypadek, ale pilnowała by to grono nie było liczne i Belvinie tego sekretu nie zdradziła, bo nie były aż tak blisko, znały się dopiero od paru lat. I choć ją lubiła, to nie mogła być pewna jej światopoglądu. – A szkicowanie roślin... Mogłabym z ogrodu magibotanicznego przynosić ilustracje, a nie tylko słowne opisy wyglądu poszczególnych części i koślawy bohomaz mający przypominać kwiaty i liście. Ale im więcej roślin znam, tym lepiej radzę sobie z ingrediencjami pochodzenia roślinnego, coraz lepiej rozpoznaję te rzadsze, a także jakość składników i nie daję się tak łatwo oszukać sprzedawcom jak parę lat temu. – Kiedy miała ledwie podstawową wiedzę ze szkoły, niektórzy handlarze czasem naciągali ją i oferowali towar gorszej jakości, widząc że nie potrafiła prawidłowo rozpoznać tego dobrego. Ale teraz radziła sobie na tym polu znacznie lepiej. – Tylko z tym przysiądnięciem do nauki rysowania chwilowo może być różnie, bo jeśli nie warzę dla Munga, to ciągle się czegoś uczę lub nadrabiam życie towarzyskie... jak teraz. – Nie mówiąc o potajemnym działaniu dla nielegalnej organizacji, ale to również był sekret, i to ścisły. – A co do kotów, to cztery. Wcześniej miałam jednego, przejętego po zmarłej siostrze. Ale w ostatnich miesiącach koło mojego domu kręciło się sporo przybłęd, które dokarmiałam, i było mi ich zwyczajnie żal, więc parę przygarnęłam, by Sorrel nie był samotny, kiedy mnie po całych dniach nie ma. – A dodatkowym powodem, poza zlitowaniem dla porzuconych i zziębniętych zwierząt, była jej samotność po utracie Very, i próbowała zapełnić pustkę po niej kotami, by mieć większą motywację do wracania do domu z pracy o w miarę rozsądnych porach i nie siedzenia w Mungu aż do nocy. – Jeśli chciałabyś kota, to koło mojego domu jeszcze parę się kręci, mogłabyś kiedyś wpaść i spróbować sprawdzić, który do siebie podejdzie. Te samotne koty potrafią być wdzięcznymi towarzyszami, gdy da się im ciepły dom i miskę jedzenia. A i ty pewnie miałabyś większą motywację, by więcej bywać w domu, gdy czekałby na ciebie taki miły, mruczący towarzysz.
Wiedziała też, że nie była jedyną osobą przeżywającą tego typu tragedię. Parę razy odwiedziła miejsce zwane Piwnicą Zaginionych, gdzie niecały miesiąc temu zapaliła lampion ku pamięci siostry, i gdzie mogła solidaryzować się z innymi osobami, które przez anomalie lub wojnę kogoś straciły. W Mungu również często stykała się z różnymi tragicznymi historiami, których trudno było nie słyszeć nawet pracując bez bezpośredniego kontaktu z pacjentami.
Każdy miał swoje metody na radzenie sobie z tym. Charlie jednak martwiła się o Belvinę, gdy kiedyś mimochodem dowiedziała się o jej rodzicach. Nikt nie powinien przeżywać takiej straty, nie tak przedwcześnie, nie z powodu czegoś tragicznego, choć szczegółów owej tragedii nie znała i nie śmiała dopytywać. Sama też bała się o swoich rodziców, zwłaszcza o mamę, która po zniknięciu Very znów popadła w depresję, choć wcześniej robiła już tak duże postępy i była prawie wyleczona. Niestety dla tak ciepłej i rodzinnej osoby jak Leonia Leighton, kochającej swoje dzieci nad życie, utrata drugiego dziecka była zbyt silnym ciosem, bo nawet jeśli nie znaleziono ciała Very, istniało duże prawdopodobieństwo, że nie żyła.
- To zrozumiałe. Byli twoją rodziną i tęsknisz za nimi. Przykro mi, że musisz przez to przechodzić – powiedziała cicho. Nie próbowała jednak na siłę jej pocieszać, sama wiedziała, że to nie rozwiąże problemu. Sama też czasem zaczynała się irytować, kiedy ludzie dorabiali różne dziwne teorie do zniknięcia Very, a kiedy ktoś twierdził, że zniknęła, bo brakowało jej wrażeń i przygód, to mimo jej spokojnej i łagodnej natury coś się w niej gotowało, bo czuła, że wszelkie tego typu insynuacje są obrazą pamięci Very, którą znała. Very, która nigdy nie porzuciłaby rodziny dla przygód ani nie uciekłaby jak tchórz bez informowania nikogo, choć w głębi duszy wolałaby, żeby tak zrobiła, ale była żywa i zdrowa.
- Ja już też nigdy nie zobaczę najmłodszej siostry, ale miałam ponad pięć lat, żeby się z tym oswoić, choć z takimi rzeczami trudno pogodzić się w pełni i prawdopodobnie żadna z nas tego nie zrobi. A Vera... cóż, póki nie ma ciała, to wciąż jest nadzieja – dodała, czując jak coś boleśnie ściska ją w środku. Zacisnęła więc dłoń na uszku filiżanki i napiła się herbaty, pozwalając, by wciąż gorąca ciecz lekko oparzyła ją w usta i język, dając pretekst do umilknięcia na chwilę.
- To może powinnam sama kiedyś spróbować i zobaczyć, czy i na mnie to działa. Do tej pory najbardziej kojąco działało na mnie zawsze warzenie eliksirów, a także kontakt z naturą, ze zwierzętami lub roślinnością. Albo obserwacje nocnego nieba przez teleskop. – I wędrówki w kocim ciele, dodała w myślach, ponieważ nie chwaliła się swoją umiejętnością prawie nikomu, poza rodziną i najbliższymi przyjaciółmi, a także Zakonnikami, którym musiała się przyznać do posiadania jeszcze jednego atutu poza umiejętnością warzenia eliksirów. Kilka osób poznało jej talent przez przypadek, ale pilnowała by to grono nie było liczne i Belvinie tego sekretu nie zdradziła, bo nie były aż tak blisko, znały się dopiero od paru lat. I choć ją lubiła, to nie mogła być pewna jej światopoglądu. – A szkicowanie roślin... Mogłabym z ogrodu magibotanicznego przynosić ilustracje, a nie tylko słowne opisy wyglądu poszczególnych części i koślawy bohomaz mający przypominać kwiaty i liście. Ale im więcej roślin znam, tym lepiej radzę sobie z ingrediencjami pochodzenia roślinnego, coraz lepiej rozpoznaję te rzadsze, a także jakość składników i nie daję się tak łatwo oszukać sprzedawcom jak parę lat temu. – Kiedy miała ledwie podstawową wiedzę ze szkoły, niektórzy handlarze czasem naciągali ją i oferowali towar gorszej jakości, widząc że nie potrafiła prawidłowo rozpoznać tego dobrego. Ale teraz radziła sobie na tym polu znacznie lepiej. – Tylko z tym przysiądnięciem do nauki rysowania chwilowo może być różnie, bo jeśli nie warzę dla Munga, to ciągle się czegoś uczę lub nadrabiam życie towarzyskie... jak teraz. – Nie mówiąc o potajemnym działaniu dla nielegalnej organizacji, ale to również był sekret, i to ścisły. – A co do kotów, to cztery. Wcześniej miałam jednego, przejętego po zmarłej siostrze. Ale w ostatnich miesiącach koło mojego domu kręciło się sporo przybłęd, które dokarmiałam, i było mi ich zwyczajnie żal, więc parę przygarnęłam, by Sorrel nie był samotny, kiedy mnie po całych dniach nie ma. – A dodatkowym powodem, poza zlitowaniem dla porzuconych i zziębniętych zwierząt, była jej samotność po utracie Very, i próbowała zapełnić pustkę po niej kotami, by mieć większą motywację do wracania do domu z pracy o w miarę rozsądnych porach i nie siedzenia w Mungu aż do nocy. – Jeśli chciałabyś kota, to koło mojego domu jeszcze parę się kręci, mogłabyś kiedyś wpaść i spróbować sprawdzić, który do siebie podejdzie. Te samotne koty potrafią być wdzięcznymi towarzyszami, gdy da się im ciepły dom i miskę jedzenia. A i ty pewnie miałabyś większą motywację, by więcej bywać w domu, gdy czekałby na ciebie taki miły, mruczący towarzysz.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Wymusiła nieco smutny uśmiech, gdy usłyszała, że dziewczynie jest przykro z powodu straty, jaką musiała przeżyć Belvina. Jeszcze parę tygodni wstecz najpewniej zareagowałaby wrogością, nie potrafiąc pogodzić się z tym faktem i nie przyjmując wszelkich kondolencji, jakie słyszała z różnych ust. Teraz było już łatwiej, powoli odzyskiwała dawną swobodę bycia nawet w najgorszych sytuacjach, a ukrywanie smutku za uśmiechem weszło jej w krew i była pewna, że tego nawyku szybko się nie pozbędzie. Na całe szczęście istniały osoby, które potrafiły to przejrzeć i potrząsnąć nią, aby nie dusiła w sobie wszystkiego. Takie podejście jak miała sama, nie raz krytykowała u innych, wiedząc, jak źle może się to skończyć. Tłumione emocje i odczucia przecież nie znikały.
- Pięć lat… wydaje się tak niewiele, jeśli ma się zapomnieć o kimś bliskim – stwierdziła, nie wierząc, aby nawet kolejne pięć umożliwiło przyzwyczajenie się do braku kogokolwiek z rodziny. Ponad rok temu straciła mniej bliską osobę, a nadal czasami łapała się na tym, że wypatrywała go w miejscach, gdzie zwykle się spotykali lub gdzie przesiadywał całe godziny. Był to tylko przyjaciel, więc jak ciężko będzie pogodzić się z faktem braku rodziców na przestrzeni lat? Chyba nie chciała o tym myśleć.
Uniosła na nią wzrok, gdy padły słowa o nadziei. Przestała w to wierzyć, ale nie miała prawa odbierać tego znajomej, dlatego jedynie uśmiechnęła się nieco wyraźniej.
- Jak dobrze, że nadziei nikt nie może nam odebrać – odparła po prostu, bo czy sama nie żyła nią przez kilka godzin, nim potwierdzono, że znalezione ciała naprawdę należą do jej rodziców? Nadzieja może i była głupia, ale może każdemu była potrzebna, nawet kiedy rozsądek podpowiadał już coś innego.
Zapatrzyła się na chwilę w filiżankę z herbatą, przesuwając lekko palcem po ceramicznym uszku. Przez ten ciężki temat, straciła chwilowo chęć na gorący napój, czując przy okazji, że nie da rady tego przełknąć.
- Zdecydowanie zachęcam, chociaż nie jestem pewna czy jest to w stanie konkurować z obserwowaniem nocnego nieba – powiedziała, nieco pogodniej. Nie naciskała jednak dodatkowo, bo przecież każdy miał inne rzeczy i zajęcia, które go relaksowały. Bel raczej ograniczała się do malowania i warzenia eliksirów, bo to pozwalało jej oderwać myśli od bieżących spraw. Czasami decydowała się również na inne zajęcia, ale było to sporadyczne i wprowadzane pod wpływem aktualnego kaprysu.
Gdyby dziewczyny postanowiły kiedyś zdradzić sobie, chociaż część z sekretów, raczej nie skończyłoby się to dobrze. Mimo sympatii, jaka pojawiła się na przestrzeni tych paru lat, pewnych rzeczy lepiej było po prostu nie wiedzieć o drugiej osobie.
- Koślawe bohomazy? Znając ciebie, nie jest tak źle, ale jesteś dla siebie zbyt surowa – stwierdziła, zdążyła już dawno zauważyć ambicję Charlie, co było cechą dobrze jej znaną u samej siebie, stąd też była skora zaryzykować pewność, że ze szkicami dziewczyny nie może być aż tak źle.- Odkąd zaczęłam na poważnie zajmować się alchemią, zaczynam żałować, że przez tyle lat uparcie mijałam się z nauką zielarstwa… cudem jest, że nikt mnie jeszcze nie oszukał i wszystkie ingrediencje były tym czy miały być – przyznała niechętnie. Jej wiedza ograniczała się do typowych podstaw, a czasami zdarzało jej się sięgać po rośliny, które musiała poznawać w chwili, gdy pierwszy raz miała je przed sobą. To nie był najlepszy sposób, zwłaszcza kiedy można było się niebezpiecznie pomylić.
Machnęła lekko ręką.
- Nie martw się, jak będzie odpowiedni moment, to znajdzie się czas. Rozumiem cię, bo sama obecnie próbuję rozdysponować wolne godziny tak, aby na wszystko zdążyć – sięgnęła dopiero teraz po lekko przestygniętą już herbatę i upiła większy łyk.- Zabawne jest, że lepiej radziłam sobie z krótką dobą, gdy musiałam dzielić życie na prace i naukę, niż teraz, kiedy mogę dołączyć do tego jakieś drobne przyjemności niezwiązane ani z jednym, ani z drugim – dodała.
Słuchała z uwagą i lekkim rozbawieniem jak doszło do tego, że w domu Charlie zawitały jeszcze trzy przybłędy. Dlatego sama dotąd trzymała się z daleka od kotów, wiedząc, że najpewniej przygarnęłaby wszystkie, jak leci, nie mając serca zostawić ich na bruku. Zdecydowanie miała więcej dobroci dla zwierząt niż dla ludzi, chociaż dla tych drugich przez wzgląd na pracę też miała całkiem duży zasób współczucia.
- Może kiedyś przyjdę, zobaczę czy znajdę dla siebie jakiegoś futrzastego towarzysza – nie szczególnie w to wątpiła, ale może w praktyce okaże się, że żaden z kotów nie zapała do niej sympatią i wróci sama do mieszkania. Mogło to się potoczyć różnie.
- Pięć lat… wydaje się tak niewiele, jeśli ma się zapomnieć o kimś bliskim – stwierdziła, nie wierząc, aby nawet kolejne pięć umożliwiło przyzwyczajenie się do braku kogokolwiek z rodziny. Ponad rok temu straciła mniej bliską osobę, a nadal czasami łapała się na tym, że wypatrywała go w miejscach, gdzie zwykle się spotykali lub gdzie przesiadywał całe godziny. Był to tylko przyjaciel, więc jak ciężko będzie pogodzić się z faktem braku rodziców na przestrzeni lat? Chyba nie chciała o tym myśleć.
Uniosła na nią wzrok, gdy padły słowa o nadziei. Przestała w to wierzyć, ale nie miała prawa odbierać tego znajomej, dlatego jedynie uśmiechnęła się nieco wyraźniej.
- Jak dobrze, że nadziei nikt nie może nam odebrać – odparła po prostu, bo czy sama nie żyła nią przez kilka godzin, nim potwierdzono, że znalezione ciała naprawdę należą do jej rodziców? Nadzieja może i była głupia, ale może każdemu była potrzebna, nawet kiedy rozsądek podpowiadał już coś innego.
Zapatrzyła się na chwilę w filiżankę z herbatą, przesuwając lekko palcem po ceramicznym uszku. Przez ten ciężki temat, straciła chwilowo chęć na gorący napój, czując przy okazji, że nie da rady tego przełknąć.
- Zdecydowanie zachęcam, chociaż nie jestem pewna czy jest to w stanie konkurować z obserwowaniem nocnego nieba – powiedziała, nieco pogodniej. Nie naciskała jednak dodatkowo, bo przecież każdy miał inne rzeczy i zajęcia, które go relaksowały. Bel raczej ograniczała się do malowania i warzenia eliksirów, bo to pozwalało jej oderwać myśli od bieżących spraw. Czasami decydowała się również na inne zajęcia, ale było to sporadyczne i wprowadzane pod wpływem aktualnego kaprysu.
Gdyby dziewczyny postanowiły kiedyś zdradzić sobie, chociaż część z sekretów, raczej nie skończyłoby się to dobrze. Mimo sympatii, jaka pojawiła się na przestrzeni tych paru lat, pewnych rzeczy lepiej było po prostu nie wiedzieć o drugiej osobie.
- Koślawe bohomazy? Znając ciebie, nie jest tak źle, ale jesteś dla siebie zbyt surowa – stwierdziła, zdążyła już dawno zauważyć ambicję Charlie, co było cechą dobrze jej znaną u samej siebie, stąd też była skora zaryzykować pewność, że ze szkicami dziewczyny nie może być aż tak źle.- Odkąd zaczęłam na poważnie zajmować się alchemią, zaczynam żałować, że przez tyle lat uparcie mijałam się z nauką zielarstwa… cudem jest, że nikt mnie jeszcze nie oszukał i wszystkie ingrediencje były tym czy miały być – przyznała niechętnie. Jej wiedza ograniczała się do typowych podstaw, a czasami zdarzało jej się sięgać po rośliny, które musiała poznawać w chwili, gdy pierwszy raz miała je przed sobą. To nie był najlepszy sposób, zwłaszcza kiedy można było się niebezpiecznie pomylić.
Machnęła lekko ręką.
- Nie martw się, jak będzie odpowiedni moment, to znajdzie się czas. Rozumiem cię, bo sama obecnie próbuję rozdysponować wolne godziny tak, aby na wszystko zdążyć – sięgnęła dopiero teraz po lekko przestygniętą już herbatę i upiła większy łyk.- Zabawne jest, że lepiej radziłam sobie z krótką dobą, gdy musiałam dzielić życie na prace i naukę, niż teraz, kiedy mogę dołączyć do tego jakieś drobne przyjemności niezwiązane ani z jednym, ani z drugim – dodała.
Słuchała z uwagą i lekkim rozbawieniem jak doszło do tego, że w domu Charlie zawitały jeszcze trzy przybłędy. Dlatego sama dotąd trzymała się z daleka od kotów, wiedząc, że najpewniej przygarnęłaby wszystkie, jak leci, nie mając serca zostawić ich na bruku. Zdecydowanie miała więcej dobroci dla zwierząt niż dla ludzi, chociaż dla tych drugich przez wzgląd na pracę też miała całkiem duży zasób współczucia.
- Może kiedyś przyjdę, zobaczę czy znajdę dla siebie jakiegoś futrzastego towarzysza – nie szczególnie w to wątpiła, ale może w praktyce okaże się, że żaden z kotów nie zapała do niej sympatią i wróci sama do mieszkania. Mogło to się potoczyć różnie.
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Kawiarenka
Szybka odpowiedź