Butik madame Malkin
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Butik madame Malkin
Nowy rok w szkole? Spopielona przez smoka szata? Dziecięcy sok z Gumijagód wylany na ubranie przez już nie tak kochaną córkę chrzestną? Zmiana pracy? Kłopoty po zmianie wzrostu czy wagi? Niesamowicie ważne wydarzenie? Czarodziejski bankiet? Najzwyklejsza w świecie chęć kupienia sobie czegoś nowego? A może coś jeszcze innego? Na te i wszelkie inne okazje jest jedna odpowiedź - sklep Madame Malkin, gdzie odnaleźć możesz wszystkie stroje, jakich potrzebujesz do pełni szczęścia. I nie tylko! Poza gotowymi ubraniami, właścicielka oferuje jeszcze projekty wykonywane na życzenie klienta. Na co jeszcze czekasz? Wstąp tu już teraz, póki możesz skorzystać ze specjalnych obniżek!
Elise unikała okazji, kiedy mogły dać jej się we znaki anomalie. Bała się ich na tyle mocno, że wolała zredukować użycie magii do minimum po tym, jak kilka razy przydarzyły jej się nieprzyjemne incydenty, takie jak niedawny atak świniowstrętu, czy inne wypadki, zwykle niegroźne, ale wystarczające, by przestraszyć młódkę, która do najodważniejszych osób na świecie nie należała. Na szczęście w rodowym dworze miała do dyspozycji skrzaty domowe, które wykonywały różne czynności za domowników, i nieużywanie różdżki na co dzień nie doskwierało jej aż tak, jak pewnie doskwierało zwykłym ludziom, którzy nie mieli na usługach skrzatów. Na początku czuła, że to nieco uwłaczające, ale ostatecznie przecież nie musiała funkcjonować jak pospolita mugolka i robić wszystkiego samodzielnie.
Poza domem również musiała uważać, i to jeszcze bardziej. Londyn jawił jej się jako miejsce znacznie mniej bezpieczne – ale nawet w normalnych czasach młodej kobiecie nie wypadałoby podróżować samodzielnie. W mieście zawsze zjawiała się w towarzystwie kogoś z rodziny, zwykle z użyciem świstoklika. I zwykle w konkretnym celu. Większość swego czasu od momentu ukończenia Hogwartu spędzała jednak w Ashfield Manor. Spacerowała po korytarzach dworu i ogrodach, grała na fortepianie lub czytała literaturę piękną, a także pisywała listy do kuzynek i przyjaciółek, jeśli akurat nie dane było im się spotykać.
Na brak ubrań również nie narzekała. Miała wiele sukni, a i tak regularnie kupowała nowe. To było jak nałóg – powiększanie swoich zbiorów sukni, bucików i błyskotek. Nie odczuwała żadnych wyrzutów sumienia w związku z tym, że niektórzy ludzie ledwo wiążą koniec z końcem, podczas gdy ona trwoni rodowe galeony na zbytki – jak większość jej podobnych dziewcząt. Nie interesowały jej problemy innych, niżej urodzonych.
Stała sobie w pobliżu witryny, obserwując ulicę za oknami sklepu, a potem skupiła się na osobach obecnych w sklepie. Jej ciotka poszła coś przymierzyć, kuzynka oglądała ciuchy, a jakaś młoda kobieta, w której twarzy było coś znajomego, kupowała jakiś dziwny, skurczony płaszcz – dziwny z perspektywy osoby, która ubierała się bardzo staromodnie, i zarówno jej suknie, jak i płaszcze sięgały samej ziemi. W Hogwarcie słyszała czasem rozbawione uwagi gawiedzi, jakoby szlachecki stan zatrzymał się w rozwoju parę wieków wstecz, zarówno jeśli chodzi o modę, jak i mentalność.
Świat magii był na tyle niewielki i hermetyczny, że nie dziwiło jej, że inna młoda dziewczyna może wyglądać nieco znajomo, zapewne chodziły w podobnym czasie do Hogwartu, choć raczej nie na ten sam rok – nie pamiętała jej ze szkolnych lekcji. Gdyby była szlachetnie urodzona, Elise na pewno by ją rozpoznała, ale jeśli była niższego stanu, pewnie nie poświęcała jej większej uwagi – dlatego było to jedynie bardzo nikłe, ulotne wrażenie. Społeczność Hogwartu nie była duża, ale komuś takiemu jak Elise Nott szkoda było miejsca w pamięci na utrwalanie w niej twarzy nieznaczących ludzi i łączenie ich z konkretnymi nazwiskami. Tych, którzy się liczyli w jej świecie, kojarzyła przynajmniej z widzenia lub chociaż ze słyszenia, że osoba taka istnieje.
Nie wiedziała, czemu właściwie zawiesiła na niej wzrok – być może z nudów zwróciła uwagę na w gruncie rzeczy ładną twarz, która wywoływała bliżej nieokreślone skojarzenia.
Ale po chwili i ona usłyszała krzyk. Madame Malkin rzuciła jakieś zaklęcie, zapewne w trakcie prac przymiarkowych, a jeden z szalików wiszących na wieszaku kawałek dalej ożył i rzucił się w kierunku jej ciotki. Starsza czarownica padła zemdlona, a madame Malkin wrzasnęła ze strachu. Centymetr krawiecki, który trzymała w dłoni, także ożył i owinął się wokół jej kostek, wywracając ją. Wszystko działo się tak szybko, że Elise nawet nie zauważyła, jak jeden z manekinów zatrzasnął w składziku jej kuzynkę, a w jej stronę rzuciło się kilka par butów, które wydawały dziwne, zwierzęce odgłosy. Elise wycofała się, prawie wywracając przy tym inny manekin. Wisząca na nim szata spadła i także zaczęła oplatać się wokół Elise.
- Niech ktoś to ode mnie zabierze! – krzyknęła młódka, wystraszona nie na żarty. Zapewne to jakaś anomalia ożywiła te ubrania; słyszała, że coś podobnego działo się niedawno w jednym z pomieszczeń Domu Mody Parkinsonów – tam też ubrania ożywały i próbowały dusić ludzi.
Poza domem również musiała uważać, i to jeszcze bardziej. Londyn jawił jej się jako miejsce znacznie mniej bezpieczne – ale nawet w normalnych czasach młodej kobiecie nie wypadałoby podróżować samodzielnie. W mieście zawsze zjawiała się w towarzystwie kogoś z rodziny, zwykle z użyciem świstoklika. I zwykle w konkretnym celu. Większość swego czasu od momentu ukończenia Hogwartu spędzała jednak w Ashfield Manor. Spacerowała po korytarzach dworu i ogrodach, grała na fortepianie lub czytała literaturę piękną, a także pisywała listy do kuzynek i przyjaciółek, jeśli akurat nie dane było im się spotykać.
Na brak ubrań również nie narzekała. Miała wiele sukni, a i tak regularnie kupowała nowe. To było jak nałóg – powiększanie swoich zbiorów sukni, bucików i błyskotek. Nie odczuwała żadnych wyrzutów sumienia w związku z tym, że niektórzy ludzie ledwo wiążą koniec z końcem, podczas gdy ona trwoni rodowe galeony na zbytki – jak większość jej podobnych dziewcząt. Nie interesowały jej problemy innych, niżej urodzonych.
Stała sobie w pobliżu witryny, obserwując ulicę za oknami sklepu, a potem skupiła się na osobach obecnych w sklepie. Jej ciotka poszła coś przymierzyć, kuzynka oglądała ciuchy, a jakaś młoda kobieta, w której twarzy było coś znajomego, kupowała jakiś dziwny, skurczony płaszcz – dziwny z perspektywy osoby, która ubierała się bardzo staromodnie, i zarówno jej suknie, jak i płaszcze sięgały samej ziemi. W Hogwarcie słyszała czasem rozbawione uwagi gawiedzi, jakoby szlachecki stan zatrzymał się w rozwoju parę wieków wstecz, zarówno jeśli chodzi o modę, jak i mentalność.
Świat magii był na tyle niewielki i hermetyczny, że nie dziwiło jej, że inna młoda dziewczyna może wyglądać nieco znajomo, zapewne chodziły w podobnym czasie do Hogwartu, choć raczej nie na ten sam rok – nie pamiętała jej ze szkolnych lekcji. Gdyby była szlachetnie urodzona, Elise na pewno by ją rozpoznała, ale jeśli była niższego stanu, pewnie nie poświęcała jej większej uwagi – dlatego było to jedynie bardzo nikłe, ulotne wrażenie. Społeczność Hogwartu nie była duża, ale komuś takiemu jak Elise Nott szkoda było miejsca w pamięci na utrwalanie w niej twarzy nieznaczących ludzi i łączenie ich z konkretnymi nazwiskami. Tych, którzy się liczyli w jej świecie, kojarzyła przynajmniej z widzenia lub chociaż ze słyszenia, że osoba taka istnieje.
Nie wiedziała, czemu właściwie zawiesiła na niej wzrok – być może z nudów zwróciła uwagę na w gruncie rzeczy ładną twarz, która wywoływała bliżej nieokreślone skojarzenia.
Ale po chwili i ona usłyszała krzyk. Madame Malkin rzuciła jakieś zaklęcie, zapewne w trakcie prac przymiarkowych, a jeden z szalików wiszących na wieszaku kawałek dalej ożył i rzucił się w kierunku jej ciotki. Starsza czarownica padła zemdlona, a madame Malkin wrzasnęła ze strachu. Centymetr krawiecki, który trzymała w dłoni, także ożył i owinął się wokół jej kostek, wywracając ją. Wszystko działo się tak szybko, że Elise nawet nie zauważyła, jak jeden z manekinów zatrzasnął w składziku jej kuzynkę, a w jej stronę rzuciło się kilka par butów, które wydawały dziwne, zwierzęce odgłosy. Elise wycofała się, prawie wywracając przy tym inny manekin. Wisząca na nim szata spadła i także zaczęła oplatać się wokół Elise.
- Niech ktoś to ode mnie zabierze! – krzyknęła młódka, wystraszona nie na żarty. Zapewne to jakaś anomalia ożywiła te ubrania; słyszała, że coś podobnego działo się niedawno w jednym z pomieszczeń Domu Mody Parkinsonów – tam też ubrania ożywały i próbowały dusić ludzi.
Widziała jak Madame Malkin próbuje uwolnić się z marnym skutkiem od krawieckiego centymetra, który ją związał. Uznała jednak, że czarownica poradzi sobie z tym problemem... Wyglądała bardziej jakby kontrolowała sytuację, niżeli dziewczyna stojąca przy witrynie sklepowej, za którą również pogoniła część obuwia, próbująca zaatakować Morie. Za to pracownica sklepu zareagowała bardzo szybko - bez problemu poradziła sobie z atakującymi butami, rzucając kilka zaklęć obronnych. Morrigan więc chwilowo zwróciła pełną uwagę na dziewczynę, która ewidentnie sobie nie radziła.
Rozpoznała jej głos, jej manierę i wygląd dosyć szybko. Młódka nie zdążyła się za bardzo zmienić od czasu Hogwartu, jednak Cunningham nie mogła sobie przypomnieć jej imienia. Nie rozmawiała z nią w sumie nigdy, nie próbowała nawet. Nie czuła potrzeby przejmowania się młodą dziewczyną z wysokiego rodu, ale przyznać trzeba, że przez usta czarnowłosej przeszedł cień uśmiechu, gdy spojrzała na przestraszoną szlachciankę. Nie przepadała za tymi ludźmi. Oczywiście - nie wszyscy byli tacy, ale większość, których spotkała na korytarzach szkoły, zwłaszcza tych w zielonych barwach to nadęci bufoni z kompleksem wyższości nad wszystkimi, nieważne jak sprawni byli w magii. Dla osoby, która bardzo starała się nauczyć jak najwięcej i pokazać to na większym forum było to bardzo irytujące. Bo jak ktoś, kto nie robi w tym temacie zupełnie nic może czuć się lepszy od niej?! Od dziewczyny, czasami nawet nazywanej geniuszem transmutacji! Oczywiście, było to powiedziane na wyrost, nie była żadnym geniuszem, jedynie jej wiedza była wyższa niż większości uczniów w momencie, gdy kończyła szkołę. Nie czuła się z tego powodu szczególna, zwłaszcza że nawet w swoim roczniku nie była jedyną osobą z podobnym poziomem umiejętności w tej trudnej dziedzinie magii.
Morie pokręciła więc głową, zaczęła napawać się przyjemnym widokiem, ale stwierdziła, że nie będzie aż tak okrutnym człowiekiem. Wyciągnęła różdżkę i skierowała ją w stronę młodej czarownicy.
- Odwróć się! - krzyknęła, a gdy ta mniej więcej wykonała polecenie, rzuciła szybkie Reducio, dzięki czemu suknia, która próbowała udusić dziewczynę stała się tak mała, że nie była w stanie objąć swoimi rękawami nawet nadgarstka młodej szlachcianki. Podbiegła do niej czym prędzej i zrobiła podobną rzecz również z najbliższymi agresywnymi parami butów - wtedy te stały się tak małe, że można było zwyczajnie je rozdeptać. - Na co czekasz, wyciągaj różdżkę.
Miała gdzieś to, że dziewczyna może się strasznie oburzyć. We dwie miały większe szanse na ogarnięcie tego burdelu niż samotnie. Niestety polecenie na chwilę rozproszyło jej uwagę. Tuż przed nią pojawił się śliczny, brązowy bucik, który pewnie w innych okolicznościach nawet by kupiła, a ten w tej chwili zaczął tłuc ją po głowie, kompletnie burząc jej koncentrację, co sprawiało, że nie mogła rzucić żadnego zaklęcia, a wiszący na wieszaku szalik złapał jej nadgarstek i ścisnął tak, że różdżka wypadła z jej dłoni.
Rozpoznała jej głos, jej manierę i wygląd dosyć szybko. Młódka nie zdążyła się za bardzo zmienić od czasu Hogwartu, jednak Cunningham nie mogła sobie przypomnieć jej imienia. Nie rozmawiała z nią w sumie nigdy, nie próbowała nawet. Nie czuła potrzeby przejmowania się młodą dziewczyną z wysokiego rodu, ale przyznać trzeba, że przez usta czarnowłosej przeszedł cień uśmiechu, gdy spojrzała na przestraszoną szlachciankę. Nie przepadała za tymi ludźmi. Oczywiście - nie wszyscy byli tacy, ale większość, których spotkała na korytarzach szkoły, zwłaszcza tych w zielonych barwach to nadęci bufoni z kompleksem wyższości nad wszystkimi, nieważne jak sprawni byli w magii. Dla osoby, która bardzo starała się nauczyć jak najwięcej i pokazać to na większym forum było to bardzo irytujące. Bo jak ktoś, kto nie robi w tym temacie zupełnie nic może czuć się lepszy od niej?! Od dziewczyny, czasami nawet nazywanej geniuszem transmutacji! Oczywiście, było to powiedziane na wyrost, nie była żadnym geniuszem, jedynie jej wiedza była wyższa niż większości uczniów w momencie, gdy kończyła szkołę. Nie czuła się z tego powodu szczególna, zwłaszcza że nawet w swoim roczniku nie była jedyną osobą z podobnym poziomem umiejętności w tej trudnej dziedzinie magii.
Morie pokręciła więc głową, zaczęła napawać się przyjemnym widokiem, ale stwierdziła, że nie będzie aż tak okrutnym człowiekiem. Wyciągnęła różdżkę i skierowała ją w stronę młodej czarownicy.
- Odwróć się! - krzyknęła, a gdy ta mniej więcej wykonała polecenie, rzuciła szybkie Reducio, dzięki czemu suknia, która próbowała udusić dziewczynę stała się tak mała, że nie była w stanie objąć swoimi rękawami nawet nadgarstka młodej szlachcianki. Podbiegła do niej czym prędzej i zrobiła podobną rzecz również z najbliższymi agresywnymi parami butów - wtedy te stały się tak małe, że można było zwyczajnie je rozdeptać. - Na co czekasz, wyciągaj różdżkę.
Miała gdzieś to, że dziewczyna może się strasznie oburzyć. We dwie miały większe szanse na ogarnięcie tego burdelu niż samotnie. Niestety polecenie na chwilę rozproszyło jej uwagę. Tuż przed nią pojawił się śliczny, brązowy bucik, który pewnie w innych okolicznościach nawet by kupiła, a ten w tej chwili zaczął tłuc ją po głowie, kompletnie burząc jej koncentrację, co sprawiało, że nie mogła rzucić żadnego zaklęcia, a wiszący na wieszaku szalik złapał jej nadgarstek i ścisnął tak, że różdżka wypadła z jej dłoni.
In all the good times
I find myself longing for change
and in the bad times
I fear myself
I find myself longing for change
and in the bad times
I fear myself
Morie Cunningham
Zawód : redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
don't underestimate
the seductive power of
a decent vocabulary
the seductive power of
a decent vocabulary
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Och, zdecydowanie nie tak powinna wyglądać wizyta w tym w gruncie rzeczy spokojnym sklepiku. Elise nie spodziewała się problemów, i choć jeszcze chwilę temu była znudzona i oczekiwała z niecierpliwością na pójście dalej, załatwienie wszystkich spraw i opuszczenie obrębu Pokątnej, tak teraz wydarzyło się coś, co sprawiło, że zapomniała o nudzie. Być może to różdżka madame Malkin i nieznośne anomalie zasabotowały jej własny interes i ożywiły ubrania i manekiny, które zaczęły atakować osoby obecne w sklepie. Buty kopały ją po nogach, podskakując gniewnie na podłodze i wydając niesmaczne zwierzęce odgłosy. Elise próbowała odskoczyć, a potem kopać i deptać buty, ale w długiej do ziemi sukni było to utrudnione, bo jej stopa plątała się w powłóczysty zielony materiał. W końcu nieznacznie go zadarła, ale i wtedy obuta w elegancki pantofelek stópka nie radziła sobie z ożywionymi butami. Jeden z nich, wyglądający na męski i ciężki, boleśnie przydepnął jej nogę, tak, że Elise syknęła.
Nie sięgnęła po różdżkę głównie ze strachu przed kolejnymi anomaliami, zresztą w pierwszej chwili nie wiedziała, jakim czarem skutecznie uporać się z tym nagłym kryzysem. Elise Nott nie grzeszyła wysoką inteligencją, ale nawet ona wiedziała, że prowokowanie dodatkowych anomalii mogłoby pogorszyć sprawę. Jeszcze tego brakowało, żeby oprócz ubrań musieli się bronić przed gryzącymi wężami lub innym paskudztwem. Merlin jeden wie, co jeszcze mogły przywołać te wstrętne anomalie.
Tak czy inaczej w Hogwarcie nigdy dobrą uczennicą nie była, ale w szkole wychodziła z założenia, że nie potrzebuje dużo umieć, skoro i tak nazwisko i koneksje otwierają jej wszystkie liczące się drzwi. Pracować nie zamierzała, a wiedzy niezbędnej na salonach uczyła się przede wszystkim w rodzinnym domu. Szlacheckie i artystyczne umiejętności chłonęła jak gąbka, z entuzjazmem i radością, których nigdy nie umiała wykrzesać z siebie w szkole nad podręcznikami wypełnionymi nudną teorią zaklęć i innymi zawiłymi regułkami. Tylko niektóre przedmioty ją ciekawiły, większość traktowała po macoszemu, otrzymując dość przeciętne oceny, choć lubiła żyć w przekonaniu, że gdyby chciało jej się uczyć tych wszystkich regułek, z łatwością wyprzedziłaby wszystkie szlamy i mieszańców. Była przecież lepsza, bo miała czystą krew, niezmąconą mugolskim brudem. Cóż z tego, że zamiast się uczyć, wolała zajmować się przyjemniejszymi sprawami?
Jej umiejętności w czarach nie były takie złe, na pewno umiała rzucić więcej uroków niż pamiętała definicji z ich teorii wykładanej na lekcjach – ostatecznie czarownica krwi szlachetnej musiała umieć przyzwoicie posługiwać się różdżką i radzić sobie z podstawowymi urokami oraz zaklęciami obronnymi, by nie wyjść na charłaka lub nieudacznika. Ale nie była też wybitną czarownicą. Kiedy zaczęła ją dusić jedna z sukienek, zaczęła się z nią szarpać, próbując zedrzeć z siebie oplatający ją od tyłu materiał. Słysząc krzyk i polecenie, najpierw bezwiednie się odwróciła, a dopiero potem poczuła oburzenie tym, że ktoś jej rozkazuje. Suknia jednak zaczęła się kurczyć i opadła na ziemię, ingerencja kobiety pomogła.
Spojrzała na twarz znajomej-nieznajomej kobiety, która znalazła się blisko niej i jakby nie patrzeć, pomagała jej.
- Kolejne anomalie mogą pogorszyć sprawę! – rzuciła głośno, ale w tym momencie kobietę zaatakował kolejny but, a potem szalik, który owinął się wokół jej ręki z różdżką. Elise próbowała sięgnąć po swoją, ale gdy skierowała ją na szalik, próbując się go pozbyć, jego drugi koniec oplótł i jej nadgarstek, ściskając go tak mocno, że rozluźniła palce i także upuściła różdżkę na podłogę. – Świetnie, teraz obie jesteśmy związane jednym szalikiem! – jęknęła, bo tak było w istocie; jeden szal swoimi końcami owinął się wokół rąk obydwóch z nich, wiążąc je ze sobą. Drugą ręką zaczęła szarpać za materiał, próbując go rozplątać. Ich różdżki leżały bezużyteczne na podłodze, a kawałek dalej madame Malkin, z kostkami wciąż oplecionymi czarodziejskim centymetrem, próbowała przesuwać się po ziemi ku własnej różdżce, którą upuściła, wywracając się wcześniej. Jej ciotka wciąż leżała zemdlona na podłodze w półotwartej przymierzalni.
- To moja ciotka, mam nadzieję, że żyje – dramatyzowała, bo jeszcze by tego brakowało, żeby jej krewna wyzionęła ducha przez ubrania, i to takie wcale nie z górnej półki. Może tylko się wystraszyła i zasłabła, była kobietą dość wiotkiego zdrowia. Przyjście tu było naprawdę fatalnym pomysłem. Wyraźnie zdenerwowana, ze złością kopnęła jeden z drepczących w ich stronę butów.
Nie sięgnęła po różdżkę głównie ze strachu przed kolejnymi anomaliami, zresztą w pierwszej chwili nie wiedziała, jakim czarem skutecznie uporać się z tym nagłym kryzysem. Elise Nott nie grzeszyła wysoką inteligencją, ale nawet ona wiedziała, że prowokowanie dodatkowych anomalii mogłoby pogorszyć sprawę. Jeszcze tego brakowało, żeby oprócz ubrań musieli się bronić przed gryzącymi wężami lub innym paskudztwem. Merlin jeden wie, co jeszcze mogły przywołać te wstrętne anomalie.
Tak czy inaczej w Hogwarcie nigdy dobrą uczennicą nie była, ale w szkole wychodziła z założenia, że nie potrzebuje dużo umieć, skoro i tak nazwisko i koneksje otwierają jej wszystkie liczące się drzwi. Pracować nie zamierzała, a wiedzy niezbędnej na salonach uczyła się przede wszystkim w rodzinnym domu. Szlacheckie i artystyczne umiejętności chłonęła jak gąbka, z entuzjazmem i radością, których nigdy nie umiała wykrzesać z siebie w szkole nad podręcznikami wypełnionymi nudną teorią zaklęć i innymi zawiłymi regułkami. Tylko niektóre przedmioty ją ciekawiły, większość traktowała po macoszemu, otrzymując dość przeciętne oceny, choć lubiła żyć w przekonaniu, że gdyby chciało jej się uczyć tych wszystkich regułek, z łatwością wyprzedziłaby wszystkie szlamy i mieszańców. Była przecież lepsza, bo miała czystą krew, niezmąconą mugolskim brudem. Cóż z tego, że zamiast się uczyć, wolała zajmować się przyjemniejszymi sprawami?
Jej umiejętności w czarach nie były takie złe, na pewno umiała rzucić więcej uroków niż pamiętała definicji z ich teorii wykładanej na lekcjach – ostatecznie czarownica krwi szlachetnej musiała umieć przyzwoicie posługiwać się różdżką i radzić sobie z podstawowymi urokami oraz zaklęciami obronnymi, by nie wyjść na charłaka lub nieudacznika. Ale nie była też wybitną czarownicą. Kiedy zaczęła ją dusić jedna z sukienek, zaczęła się z nią szarpać, próbując zedrzeć z siebie oplatający ją od tyłu materiał. Słysząc krzyk i polecenie, najpierw bezwiednie się odwróciła, a dopiero potem poczuła oburzenie tym, że ktoś jej rozkazuje. Suknia jednak zaczęła się kurczyć i opadła na ziemię, ingerencja kobiety pomogła.
Spojrzała na twarz znajomej-nieznajomej kobiety, która znalazła się blisko niej i jakby nie patrzeć, pomagała jej.
- Kolejne anomalie mogą pogorszyć sprawę! – rzuciła głośno, ale w tym momencie kobietę zaatakował kolejny but, a potem szalik, który owinął się wokół jej ręki z różdżką. Elise próbowała sięgnąć po swoją, ale gdy skierowała ją na szalik, próbując się go pozbyć, jego drugi koniec oplótł i jej nadgarstek, ściskając go tak mocno, że rozluźniła palce i także upuściła różdżkę na podłogę. – Świetnie, teraz obie jesteśmy związane jednym szalikiem! – jęknęła, bo tak było w istocie; jeden szal swoimi końcami owinął się wokół rąk obydwóch z nich, wiążąc je ze sobą. Drugą ręką zaczęła szarpać za materiał, próbując go rozplątać. Ich różdżki leżały bezużyteczne na podłodze, a kawałek dalej madame Malkin, z kostkami wciąż oplecionymi czarodziejskim centymetrem, próbowała przesuwać się po ziemi ku własnej różdżce, którą upuściła, wywracając się wcześniej. Jej ciotka wciąż leżała zemdlona na podłodze w półotwartej przymierzalni.
- To moja ciotka, mam nadzieję, że żyje – dramatyzowała, bo jeszcze by tego brakowało, żeby jej krewna wyzionęła ducha przez ubrania, i to takie wcale nie z górnej półki. Może tylko się wystraszyła i zasłabła, była kobietą dość wiotkiego zdrowia. Przyjście tu było naprawdę fatalnym pomysłem. Wyraźnie zdenerwowana, ze złością kopnęła jeden z drepczących w ich stronę butów.
Trudno było uwierzyć, że wychował je jeden dom w Hogwarcie, a przez niewielką różnicę wieku można było spokojnie przyznać, że również przez tych samych nauczycieli były uczone. To jak Morie podchodziła do magii było dziwnym zjawiskiem, spowodowanym przez zjawisko anomalii. Zwykła osoba, która nie korzystała z pomocy skrzata akceptowała ewentualne ryzyko - magia wariuje, no trudno, jakoś przecież musimy żyć, musimy się bronić. Natomiast Ci bardziej uprzywilejowani... Powoli zaczynali rezygnować z tego, czego najbardziej bronili i to ze strachu. Zwykłego strachu. I słowa dziewczyny tylko to potwierdzały, co Cunningham od razu wyłapała. To było przedziwne zjawisko według Morie. W końcu szlachetne rody najbardziej broniły właśnie używania magii, a teraz, kiedy zaczęły być lekkie trudności potulnie z niej rezygnowali, bo mogą się poparzyć? Prawda była taka, że nie każde zaklęcie wywoływało jakieś skutki uboczne, a jako czarownica Morrigan nie znała zbyt wielu innych form obrony. To trochę jak zwalczanie ognia ogniem, ale to musiało działać. Chociaż to, że nie znała innych form obrony było trochę naciągane - żadnych poważnych, bo po swoich doświadczeniach z facetami w barach nauczyła się jeszcze innej metody. Bardziej prymitywnej.
Złapała dłonią za lakierek, który bił ją po głowie i cisnęła nim w jakąś sukienkę, która próbowała do nich podejść.
- Uwierz mi, sama nie jestem jakaś specjalnie szczęśliwa z tego powodu, laluniu! - fuknęła Morie. I jak dla niej mogła krzywić ten swój śliczny, prosty nosek ile chciała i oburzać się ile tylko mogła, bo prawda była taka, że ciemnowłosa naprawdę nie lubiła tych nadzianych czystokrwistych czarodziejów. Prawdopodobnie z powodu swojej rodziny, która była dosyć skomplikowana w każdym aspekcie, zaczynając od ciągłych sporów po wszelkie tajemnice, które przed nią skrywali. Te doświadczenia doprowadziły to tego, że Morrigan nie oceniała ludzi za to kim była ich rodzina, nawet najbogatsza i najbardziej wpływowa, a wolała analizować postępowanie, wiedzę i osiągnięcia. A ta laleczka, która była teraz z nią spleciona czy tego chciały czy nie, nie dość, że uważała się za nie wiadomo kogo, bo ich rodziców było stać na domowego skrzata i obstawę do sklepu z ciuchami, to trzęsła portkami (znaczy sukienką, bo portek nie miała) przed kilkoma parami butów i to jeszcze ze średniej półki. Morie natomiast nie bawiła się w rozdeptywanie butów - jej luźne spodnie, które dopiero wchodziły do magicznej mody w ostatnim czasie pozwalały jej na o wiele większą swobodę ruchów niż suknia Elise. Zwyczajnie kopnęła but, który próbował na nią zawarczeć, zbliżywszy się do dziewczyny. Przedmiot uderzył o ścianę wydając ciche łupnięcie. - Martw się o to, żebyś sama tutaj nie została pożarta przez jakiś płaszcz z przeceny. Straszna śmierć, co?
Nie widząc innego wyjścia z sytuacji, musiała odetchnąć i przemyśleć sobie na spokojnie co powinny teraz zrobić.
- Hej, słuchaj, musimy współpracować, żeby się z tego uwolnić. Twoja różdżka jest bliżej... - powiedziała Morie, patrząc, że tamta była obok manekina stojącego niedaleko z koszulą, która krzyżowała rękawy zupełnie jak bodyguard. Różdżka Morrigan natomiast poszybowała trochę dalej, w okolice witryny, niemal wpadając pod jedną z ustawionych tam eleganckich szafek. - Widzę, że masz dużo wigoru, więc kopniesz manekina w stopkę, żeby się wywalił, wtedy ja złapię Twoją różdżkę... - powód, przez który to Morie miała złapać różdżkę był prosty - w tej ciężkiej sukni Elise na pewno trudno było się schylać, czyż nie? - Oddam Ci ją i rozłączysz nas...
Kiedy to powiedziała poczuła mocniejszy ucisk na nadgarstku. Tak silny, że aż syknęła i zauważyła, że jej dłoń zaczyna być czerwona. Trzeba było działać szybko!
Złapała dłonią za lakierek, który bił ją po głowie i cisnęła nim w jakąś sukienkę, która próbowała do nich podejść.
- Uwierz mi, sama nie jestem jakaś specjalnie szczęśliwa z tego powodu, laluniu! - fuknęła Morie. I jak dla niej mogła krzywić ten swój śliczny, prosty nosek ile chciała i oburzać się ile tylko mogła, bo prawda była taka, że ciemnowłosa naprawdę nie lubiła tych nadzianych czystokrwistych czarodziejów. Prawdopodobnie z powodu swojej rodziny, która była dosyć skomplikowana w każdym aspekcie, zaczynając od ciągłych sporów po wszelkie tajemnice, które przed nią skrywali. Te doświadczenia doprowadziły to tego, że Morrigan nie oceniała ludzi za to kim była ich rodzina, nawet najbogatsza i najbardziej wpływowa, a wolała analizować postępowanie, wiedzę i osiągnięcia. A ta laleczka, która była teraz z nią spleciona czy tego chciały czy nie, nie dość, że uważała się za nie wiadomo kogo, bo ich rodziców było stać na domowego skrzata i obstawę do sklepu z ciuchami, to trzęsła portkami (znaczy sukienką, bo portek nie miała) przed kilkoma parami butów i to jeszcze ze średniej półki. Morie natomiast nie bawiła się w rozdeptywanie butów - jej luźne spodnie, które dopiero wchodziły do magicznej mody w ostatnim czasie pozwalały jej na o wiele większą swobodę ruchów niż suknia Elise. Zwyczajnie kopnęła but, który próbował na nią zawarczeć, zbliżywszy się do dziewczyny. Przedmiot uderzył o ścianę wydając ciche łupnięcie. - Martw się o to, żebyś sama tutaj nie została pożarta przez jakiś płaszcz z przeceny. Straszna śmierć, co?
Nie widząc innego wyjścia z sytuacji, musiała odetchnąć i przemyśleć sobie na spokojnie co powinny teraz zrobić.
- Hej, słuchaj, musimy współpracować, żeby się z tego uwolnić. Twoja różdżka jest bliżej... - powiedziała Morie, patrząc, że tamta była obok manekina stojącego niedaleko z koszulą, która krzyżowała rękawy zupełnie jak bodyguard. Różdżka Morrigan natomiast poszybowała trochę dalej, w okolice witryny, niemal wpadając pod jedną z ustawionych tam eleganckich szafek. - Widzę, że masz dużo wigoru, więc kopniesz manekina w stopkę, żeby się wywalił, wtedy ja złapię Twoją różdżkę... - powód, przez który to Morie miała złapać różdżkę był prosty - w tej ciężkiej sukni Elise na pewno trudno było się schylać, czyż nie? - Oddam Ci ją i rozłączysz nas...
Kiedy to powiedziała poczuła mocniejszy ucisk na nadgarstku. Tak silny, że aż syknęła i zauważyła, że jej dłoń zaczyna być czerwona. Trzeba było działać szybko!
In all the good times
I find myself longing for change
and in the bad times
I fear myself
I find myself longing for change
and in the bad times
I fear myself
Morie Cunningham
Zawód : redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
don't underestimate
the seductive power of
a decent vocabulary
the seductive power of
a decent vocabulary
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Elise była wręcz podręcznikowym przykładem Ślizgonki. Nie było w Hogwarcie odpowiedniejszego dla niej domu, choć nie ulegało wątpliwości, że w Beauxbatons odnalazłaby się dużo lepiej. Była przekonana, że tam nie musiałaby się uczyć tyle teorii, a mogłaby więcej czasu poświęcić na doskonalenie się artystycznie. Niestety jej ojciec nalegał na Hogwart, więc spędziła siedem lat odcięta od dworskich luksusów i skazana na zbyt częste towarzystwo ludzi o nieszlachetnym pochodzeniu, co było, szczególnie z początku, bolesne i nieprzyjemne dla rozpieszczonej i rozkapryszonej młódki.
Dla Elise tak naprawdę najważniejsza była czystość krwi. Magię znał każdy czarodziej, była naturalna i oczywista – ale nienaganną czystością krwi, sięgającą ponad tysiąca lat wstecz rodową historią i tradycjami, oraz ogromnym majątkiem nie każdy mógł się pochwalić, więc to było dla niej nawet bardziej elitarne i niezwykłe. Być czarownicą mogła być każda magiczna kobieta, ale tylko nieliczne mogły być lady i pełnymi garściami czerpać z przywilejów, które dawał ich status. Tak więc bycie lady tak naprawdę było dla Elise ważniejsze niż samo bycie czarownicą. I o ile z używania na co dzień różdżki mogła zrezygnować (bo skrzaty większość czynności i tak wykonywały za nią), tak wolałaby umrzeć, niż zrezygnować ze szlachectwa i przywilejów. Jej bycie czarownicą przez większość czasu, również w czasach przed anomaliami, sprowadzało się do tego, że różdżki mogła użyć, gdy tego chciała i potrzebowała, ale zwykle nawet nie było takiej potrzeby, bo łatwiej było wypowiedzieć imię skrzata, który materializował się obok i robił, co kazała. Do gry na instrumentach nie potrzebowała różdżki, do walki też nie – bo damy nie walczyły, a bronić powinni je mężczyźni. Jeśli opuszczała dom, to w towarzystwie i odwiedzała jedynie odpowiednie dla siebie miejsca, dlatego magia naprawdę rzadko była konieczna.
Była kobietą – a kobiety w szlacheckich rodach miały przede wszystkim być i wyglądać. Nie musiały umieć się bronić, ani nawet być szczególnie mądre i zaradne – były ozdobami. Ich główną rolą był piękny wygląd i artystyczne obycie, którym mogły czarować otoczenie. To mężczyźni byli tymi, którzy mieli być silni i odważni. A służba była od tego, by być na każde skinienie wysoko urodzonych i wykonywać wszystkie niewdzięczne czynności.
Nic więc dziwnego, że Elise była zwyczajnie niezaradna i w kryzysowej sytuacji traciła głowę i nie myślała szczególnie logicznie. Nikt jej tego nie nauczył. Nie musiała radzić sobie sama, tak jak ludzie znikąd, którzy nie dorastali pod kloszem, i nie byli zamknięci w złotej klatce pełnej ograniczeń i powinności. Całe życie wręcz zachęcano ją do takiej postawy, budując w niej przekonanie, że przez całe życie będzie pod opieką najpierw swojej rodziny, a potem męża. Kobietom nie wypadało być jak mężczyźni, ale jej towarzyszka najwyraźniej taka była. Miała na sobie (o zgrozo!) spodnie jak mężczyzna i była zwyczajnie bezczelna – ale czego spodziewać się po panience z gminu?
- Nie można tak mówić do lady! – obruszyła się Elise, marszcząc nosek i krzywiąc się na usłyszaną obelgę, bo wiedziała, że w ustach tej panienki „lalunia” z pewnością nie była komplementem. Niestety, jak na złość, były do siebie przywiązane jednym szalikiem i musiały znosić swoje stanowczo zbyt bliskie towarzystwo. I musiały razem kombinować, jak tu się uwolnić, bo Elise nie zamierzała zostać uduszona przez podrzędne ubrania dla ludu.
Zmusiła się jednak, by spojrzeć na młodą kobietę, kiedy ta znowu się odezwała. Nie miała ochoty jej słuchać, ale także zauważyła swoją różdżkę leżącą u stóp manekina, eleganckie i ciemne drewno grenadillu odcinało się wyraźnie od podłogi.
- Dobrze, spróbujmy. Chcę ją odzyskać – burknęła. Był tylko jeden problem – jej ręka wiodąca także była związana szalikiem, a drugą dłonią Elise mogłaby różdżką co najwyżej kogoś dźgnąć, ale na pewno nie czarować. Ale mimo wszystko wolałaby ją odzyskać i mieć przy sobie, dlatego z niechętną, złą miną ruszyła do przodu i kopnęła manekin w nogę, próbując go wywrócić. W tym samym momencie, w którym drewniany twór służący do prezentowania ubrań upadł na ziemię, usłyszała brzęk dzwonka i drzwi sklepu się otworzyły. Wszedł do niego czarodziej w średnim wieku, który uniósł wysoko brwi, widząc scenę rozgrywającą się w sklepie.
- Proszę, niech nam pan pomoże! To jakieś anomalie! Zaatakowały nas ubrania – odezwała się błagalnie Elise, starając się użyć całego swojego uroku i jednocześnie mając nadzieję, że mężczyzna nie uzna jej za szaloną. Nie lubiła się o nic prosić obcych, ale skoro nadarzyła się okazja, żeby ktoś im pomógł, musiała spróbować wywołać w nim chęć uratowania niewiast z opresji. Ostatecznie w rodzinnym domu powtarzano jej, że dobrze wychowani mężczyźni zawsze pomagają kobietom. Była więc przekonana, że mężczyzna miał wręcz obowiązek im pomóc. Madame Malkin, która właśnie rozplątywała owijający kostki centymetr, także dołączyła do krzyków. Jej nieprzytomna ciotka krzyczeć nie mogła, wciąż leżała na ziemi koło przymierzalni.
Dla Elise tak naprawdę najważniejsza była czystość krwi. Magię znał każdy czarodziej, była naturalna i oczywista – ale nienaganną czystością krwi, sięgającą ponad tysiąca lat wstecz rodową historią i tradycjami, oraz ogromnym majątkiem nie każdy mógł się pochwalić, więc to było dla niej nawet bardziej elitarne i niezwykłe. Być czarownicą mogła być każda magiczna kobieta, ale tylko nieliczne mogły być lady i pełnymi garściami czerpać z przywilejów, które dawał ich status. Tak więc bycie lady tak naprawdę było dla Elise ważniejsze niż samo bycie czarownicą. I o ile z używania na co dzień różdżki mogła zrezygnować (bo skrzaty większość czynności i tak wykonywały za nią), tak wolałaby umrzeć, niż zrezygnować ze szlachectwa i przywilejów. Jej bycie czarownicą przez większość czasu, również w czasach przed anomaliami, sprowadzało się do tego, że różdżki mogła użyć, gdy tego chciała i potrzebowała, ale zwykle nawet nie było takiej potrzeby, bo łatwiej było wypowiedzieć imię skrzata, który materializował się obok i robił, co kazała. Do gry na instrumentach nie potrzebowała różdżki, do walki też nie – bo damy nie walczyły, a bronić powinni je mężczyźni. Jeśli opuszczała dom, to w towarzystwie i odwiedzała jedynie odpowiednie dla siebie miejsca, dlatego magia naprawdę rzadko była konieczna.
Była kobietą – a kobiety w szlacheckich rodach miały przede wszystkim być i wyglądać. Nie musiały umieć się bronić, ani nawet być szczególnie mądre i zaradne – były ozdobami. Ich główną rolą był piękny wygląd i artystyczne obycie, którym mogły czarować otoczenie. To mężczyźni byli tymi, którzy mieli być silni i odważni. A służba była od tego, by być na każde skinienie wysoko urodzonych i wykonywać wszystkie niewdzięczne czynności.
Nic więc dziwnego, że Elise była zwyczajnie niezaradna i w kryzysowej sytuacji traciła głowę i nie myślała szczególnie logicznie. Nikt jej tego nie nauczył. Nie musiała radzić sobie sama, tak jak ludzie znikąd, którzy nie dorastali pod kloszem, i nie byli zamknięci w złotej klatce pełnej ograniczeń i powinności. Całe życie wręcz zachęcano ją do takiej postawy, budując w niej przekonanie, że przez całe życie będzie pod opieką najpierw swojej rodziny, a potem męża. Kobietom nie wypadało być jak mężczyźni, ale jej towarzyszka najwyraźniej taka była. Miała na sobie (o zgrozo!) spodnie jak mężczyzna i była zwyczajnie bezczelna – ale czego spodziewać się po panience z gminu?
- Nie można tak mówić do lady! – obruszyła się Elise, marszcząc nosek i krzywiąc się na usłyszaną obelgę, bo wiedziała, że w ustach tej panienki „lalunia” z pewnością nie była komplementem. Niestety, jak na złość, były do siebie przywiązane jednym szalikiem i musiały znosić swoje stanowczo zbyt bliskie towarzystwo. I musiały razem kombinować, jak tu się uwolnić, bo Elise nie zamierzała zostać uduszona przez podrzędne ubrania dla ludu.
Zmusiła się jednak, by spojrzeć na młodą kobietę, kiedy ta znowu się odezwała. Nie miała ochoty jej słuchać, ale także zauważyła swoją różdżkę leżącą u stóp manekina, eleganckie i ciemne drewno grenadillu odcinało się wyraźnie od podłogi.
- Dobrze, spróbujmy. Chcę ją odzyskać – burknęła. Był tylko jeden problem – jej ręka wiodąca także była związana szalikiem, a drugą dłonią Elise mogłaby różdżką co najwyżej kogoś dźgnąć, ale na pewno nie czarować. Ale mimo wszystko wolałaby ją odzyskać i mieć przy sobie, dlatego z niechętną, złą miną ruszyła do przodu i kopnęła manekin w nogę, próbując go wywrócić. W tym samym momencie, w którym drewniany twór służący do prezentowania ubrań upadł na ziemię, usłyszała brzęk dzwonka i drzwi sklepu się otworzyły. Wszedł do niego czarodziej w średnim wieku, który uniósł wysoko brwi, widząc scenę rozgrywającą się w sklepie.
- Proszę, niech nam pan pomoże! To jakieś anomalie! Zaatakowały nas ubrania – odezwała się błagalnie Elise, starając się użyć całego swojego uroku i jednocześnie mając nadzieję, że mężczyzna nie uzna jej za szaloną. Nie lubiła się o nic prosić obcych, ale skoro nadarzyła się okazja, żeby ktoś im pomógł, musiała spróbować wywołać w nim chęć uratowania niewiast z opresji. Ostatecznie w rodzinnym domu powtarzano jej, że dobrze wychowani mężczyźni zawsze pomagają kobietom. Była więc przekonana, że mężczyzna miał wręcz obowiązek im pomóc. Madame Malkin, która właśnie rozplątywała owijający kostki centymetr, także dołączyła do krzyków. Jej nieprzytomna ciotka krzyczeć nie mogła, wciąż leżała na ziemi koło przymierzalni.
Morie uważała, że szkoła magii powinna uczyć magii, a nie poświęcać czas na szkolenia artystyczne. Wynikało to choćby z samej nazwy placówki. Może Morrigan jednak myślała bardziej prosto niż by sie wydawało. Ale sama należała w pewnym sensie do artystów - uwielbiała pisać poezję i prozę. Chociaż jej reportaże były całkiem profesjonalne jak na jej młody wiek, to swoich wierszy nie pokazywała nikomu ze wstydu. Bywały bardzo niedojrzałe i pozbawione formy, a jedynym sensem ich powstania była chęć upuszczenia odrobiny emocji, najczęściej tych złych. Jej wiersze wspominały jej byłego, sytuację w magicznym świecie czy nawet frustrację z powodu spotkania z takimi dziewczynkami jak ta tutaj. O tak, frustracja często towarzyszyła jej w życiu. Chociaż nie okazywała, ciągle był czymś zażenowana czy zdenerwowana. Coraz trudniej było jej spotkać na swojej drodze ludzi, którzy nie wywoływaliby chociaż małej odrobinki negatywnych emocji.
Irytowała ją jej laleczkowa postawa. W czasach, kiedy nawet w świecie tak zacofanym jak mugolski kobiety otrzymały już prawa głosu, a ruch walki o równość był niezwykle prężny pojawiała się taka czarownica z wyższych sfer, niby symbolizujących coś pożądanego (bo kto nie pragnie bogactwa i służby na każde skinienie. Morie by chciała, każdy by chciał). I okazywała się laleczką, która boi się podjąć jakiekolwiek ryzyko. Co to miało oznaczać dla magicznego świata? Zacofanie do czasów sprzed wynalezienia różdżki? Strach przed magią? Przecież to kompletne uwstecznienie się! Zniżenie do poziomu zwykłego zapchlonego mugola, który nic o magii nie wiedział. A niedługo dziewczynki zaczną brać lekcje chodzenia w sukience modnej pięćdziesiąt lat temu, a zapomną jak używa się Wingradium Leviosa. W głowach się poprzewracało im od tego złota!
- Ach, wybacz mi moja lady, zagalopowałam się. Ale to wszystko przez tojak bardzo mam to gdzieś! - warknęła. Może gdyby nie znajdowały się teraz w tak patowej sytuacji próbowałaby jakoś zachować pozory dobrego wychowania przy dziewczynie, żeby nie robić sobie większego wstydu, ale w tym momencie serio było jej jedno czy panna Nott będzie czuła do niej sympatię czy może będą na siebie strasznie warczały.
Morie chcąc nie chcąc ruszyła za nią. Nie miała innego wyboru. W dodatku ich ręce były złączone chyba w najgorszy możliwy sposób - obie zostały spętane za prawą rękę, zupełnie jakby szalik doskonale wiedział, że to właśnie ta ręka była u nich wiodąca. Usłyszała trzask przewracającego się manekina i szybko przykucnęła, chwyciwszy w lewą dłoń różdżkę dziewczyny. W tym momencie pojawił się mężczyzna w drzwiach. Wyglądał na człowieka z klasy średniej. Nie był ani specjalnie gruby, ani chudy, był ubrany całkiem nieźle, ale raczej nie bardzo bogato. Nie musiała nic mówić, gdy Elise już wydała z siebie te słowa, ale z kompletnym zażenowaniem oglądała jak mężczyzna z prędkością równą wiatru odwraca się i odbiega...
- Łoł... Nasz bohater. - bąknęła Morie po czym wyciągnęła rękę i podała Elise różdżkę prosto w spętaną dłoń. Wiedziała, że niewiele dziewczyna na tym ugra, ale ufała jej kreatywności... W pewnym sensie.
Madame Malkin udało się już rozwiązać swoje nogi, kiedy po jakichś pięciu minutach dziwnych prób rozwiązania szalika znów pojawił się mężczyzna. Okazało się, że jednak wezwał bardziej profesjonalną pomoc z anomaliami. Do pomieszczenia weszło kilku pracowników zajmujących się naprawą takich wypadków.
Irytowała ją jej laleczkowa postawa. W czasach, kiedy nawet w świecie tak zacofanym jak mugolski kobiety otrzymały już prawa głosu, a ruch walki o równość był niezwykle prężny pojawiała się taka czarownica z wyższych sfer, niby symbolizujących coś pożądanego (bo kto nie pragnie bogactwa i służby na każde skinienie. Morie by chciała, każdy by chciał). I okazywała się laleczką, która boi się podjąć jakiekolwiek ryzyko. Co to miało oznaczać dla magicznego świata? Zacofanie do czasów sprzed wynalezienia różdżki? Strach przed magią? Przecież to kompletne uwstecznienie się! Zniżenie do poziomu zwykłego zapchlonego mugola, który nic o magii nie wiedział. A niedługo dziewczynki zaczną brać lekcje chodzenia w sukience modnej pięćdziesiąt lat temu, a zapomną jak używa się Wingradium Leviosa. W głowach się poprzewracało im od tego złota!
- Ach, wybacz mi moja lady, zagalopowałam się. Ale to wszystko przez tojak bardzo mam to gdzieś! - warknęła. Może gdyby nie znajdowały się teraz w tak patowej sytuacji próbowałaby jakoś zachować pozory dobrego wychowania przy dziewczynie, żeby nie robić sobie większego wstydu, ale w tym momencie serio było jej jedno czy panna Nott będzie czuła do niej sympatię czy może będą na siebie strasznie warczały.
Morie chcąc nie chcąc ruszyła za nią. Nie miała innego wyboru. W dodatku ich ręce były złączone chyba w najgorszy możliwy sposób - obie zostały spętane za prawą rękę, zupełnie jakby szalik doskonale wiedział, że to właśnie ta ręka była u nich wiodąca. Usłyszała trzask przewracającego się manekina i szybko przykucnęła, chwyciwszy w lewą dłoń różdżkę dziewczyny. W tym momencie pojawił się mężczyzna w drzwiach. Wyglądał na człowieka z klasy średniej. Nie był ani specjalnie gruby, ani chudy, był ubrany całkiem nieźle, ale raczej nie bardzo bogato. Nie musiała nic mówić, gdy Elise już wydała z siebie te słowa, ale z kompletnym zażenowaniem oglądała jak mężczyzna z prędkością równą wiatru odwraca się i odbiega...
- Łoł... Nasz bohater. - bąknęła Morie po czym wyciągnęła rękę i podała Elise różdżkę prosto w spętaną dłoń. Wiedziała, że niewiele dziewczyna na tym ugra, ale ufała jej kreatywności... W pewnym sensie.
Madame Malkin udało się już rozwiązać swoje nogi, kiedy po jakichś pięciu minutach dziwnych prób rozwiązania szalika znów pojawił się mężczyzna. Okazało się, że jednak wezwał bardziej profesjonalną pomoc z anomaliami. Do pomieszczenia weszło kilku pracowników zajmujących się naprawą takich wypadków.
In all the good times
I find myself longing for change
and in the bad times
I fear myself
I find myself longing for change
and in the bad times
I fear myself
Morie Cunningham
Zawód : redaktorka Proroka Codziennego
Wiek : 20
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
don't underestimate
the seductive power of
a decent vocabulary
the seductive power of
a decent vocabulary
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Elise, jak większość młodych dam, miłowała sztukę i zawsze żałowała, że nie mogła uczyć się w Beauxbatons, gdzie większy nacisk kładziono na artystyczne aktywności. A więc, co za tym szło, ta placówka znacznie lepiej przygotowywała do salonowego życia niż Hogwart, jednocześnie nie zapominając o nauce magii. Elise nie planowała nigdy pracować zawodowo, więc nie musiała dbać o to, by być bardzo mądrą. Miała być przede wszystkim ładna, by dobrze wyjść za mąż. Nie potrzebowała równości i niezależności, całkowicie odpowiadała jej rola ozdoby, słabszej płci potrzebującej męskiej opieki. Była jak kwiat hodowany w szklanym ogrodzie, piękny i doskonały, ale niezdolny do życia poza stworzonymi dla niego warunkami. Pragnęła, by się nią opiekowano i osłaniano przed złem świata. Nie nauczono jej, jak radzić sobie samej, bo przecież zawsze kryła się za plecami rodziny, trzymana pod ochronnym parasolem roztaczanym przez ród.
Może byłaby kimś zupełnie innym, gdyby narodziła się w zwykłej rodzinie. Ale przyszła na świat jako Nott, odebrała więc takie a nie inne wzorce i z punktu widzenia normalnych ludzi była irytującą, głupiutką panienką nie znającą prawdziwego życia. Jej z kolei wydawało się, że pełne prozaiczności i szarości życie zwyczajnych ludzi musi być bardzo smutne – żyli bez luksusów i wygód, i nawet kobiety często były zmuszone do pracy zamiast oddawać się przyjemnościom i nie myśleć o takich sprawach.
- Chyba zapomniałaś, jak należy się zwracać do lepszych od siebie! Ale czego można się spodziewać po ludziach znikąd – wycedziła pogardliwie Elise, wlewając w te słowa całą swoją niechęć do niższych warstw społecznych, zwłaszcza tych, którzy nie respektowali wyższości szlachetnej krwi, a ta pannica najwyraźniej nie respektowała. Kto by pomyślał, że była Ślizgonka nie przyswoiła sobie naturalnej hierarchii społecznej, w której to Nottówna była kimś lepszym i bardziej wartościowym? Prawdopodobnie nie powinna się tak bardzo unosić, nie była już dzieckiem w początkowych latach Hogwartu (wtedy to często zadzierała nosa, oburzając się gdy ktoś nie respektował należycie jej tytułu i pozycji) ale cóż, wbrew pozorom trochę krewkiego charakterku w sobie miała, nawet jeśli zwykle go tłumiła, by nikt nie podał w wątpliwość faktu, że była damą idealną. Ostatecznie jej matka pochodziła z rodu Lestrange. Szarpnęła także szalikiem, nie bacząc na to, że swoimi ruchami sprawia Morie ból. Obchodziło ją przede wszystkim własne oswobodzenie się. Żałowała, że obok nie ma żadnego męskiego członka jej rodu, który mógłby dać półszlamie nauczkę za obrażanie lady. Gdyby nie strach przed anomaliami, po oswobodzeniu ręki wiodącej sama rzuciłaby w nią jakimś urokiem, ale i tak póki co nie mogła tego zrobić, choć energicznie szarpała się z szalikiem, dźgając go różdżką trzymaną w niewiodącej dłoni, ale wypaliła w nim tylko kilka niewielkich dziurek.
Niestety, mężczyzna który miał być ich wybawieniem (jak wierzyła w to Elise), odwrócił się na pięcie i wybiegł. Nottówna prychnęła, obruszona tym przejawem tchórzostwa, tak niepasującego do jej wyobrażenia mężczyzn, którzy powinni pomagać kobietom. W myślach już na niego pomstowała, ale okazało się, że jednak nie był aż takim tchórzem – kilka minut później wrócił w asyście kilku członków służb, którzy mieli za zadanie poradzić sobie z anomaliami. Dziewczęta zostały szybko uwolnione od szalika. Elise od razu przełożyła różdżkę do dłoni wiodącej i rozmasowała obolały nadgarstek. Udzielono także pomocy jej nieprzytomnej ciotce i wypuszczono ze składzika zamkniętą tam kuzynkę. Wszystkie trzy lady Nott postanowiły niezwłocznie opuścić to miejsce; służby zresztą same zaczęły wyganiać osoby postronne, by zbadać wnętrze sklepu i upewnić się, czy nie zaczęło się tam zagnieżdżać nowe ognisko anomalii.
| zt.
Może byłaby kimś zupełnie innym, gdyby narodziła się w zwykłej rodzinie. Ale przyszła na świat jako Nott, odebrała więc takie a nie inne wzorce i z punktu widzenia normalnych ludzi była irytującą, głupiutką panienką nie znającą prawdziwego życia. Jej z kolei wydawało się, że pełne prozaiczności i szarości życie zwyczajnych ludzi musi być bardzo smutne – żyli bez luksusów i wygód, i nawet kobiety często były zmuszone do pracy zamiast oddawać się przyjemnościom i nie myśleć o takich sprawach.
- Chyba zapomniałaś, jak należy się zwracać do lepszych od siebie! Ale czego można się spodziewać po ludziach znikąd – wycedziła pogardliwie Elise, wlewając w te słowa całą swoją niechęć do niższych warstw społecznych, zwłaszcza tych, którzy nie respektowali wyższości szlachetnej krwi, a ta pannica najwyraźniej nie respektowała. Kto by pomyślał, że była Ślizgonka nie przyswoiła sobie naturalnej hierarchii społecznej, w której to Nottówna była kimś lepszym i bardziej wartościowym? Prawdopodobnie nie powinna się tak bardzo unosić, nie była już dzieckiem w początkowych latach Hogwartu (wtedy to często zadzierała nosa, oburzając się gdy ktoś nie respektował należycie jej tytułu i pozycji) ale cóż, wbrew pozorom trochę krewkiego charakterku w sobie miała, nawet jeśli zwykle go tłumiła, by nikt nie podał w wątpliwość faktu, że była damą idealną. Ostatecznie jej matka pochodziła z rodu Lestrange. Szarpnęła także szalikiem, nie bacząc na to, że swoimi ruchami sprawia Morie ból. Obchodziło ją przede wszystkim własne oswobodzenie się. Żałowała, że obok nie ma żadnego męskiego członka jej rodu, który mógłby dać półszlamie nauczkę za obrażanie lady. Gdyby nie strach przed anomaliami, po oswobodzeniu ręki wiodącej sama rzuciłaby w nią jakimś urokiem, ale i tak póki co nie mogła tego zrobić, choć energicznie szarpała się z szalikiem, dźgając go różdżką trzymaną w niewiodącej dłoni, ale wypaliła w nim tylko kilka niewielkich dziurek.
Niestety, mężczyzna który miał być ich wybawieniem (jak wierzyła w to Elise), odwrócił się na pięcie i wybiegł. Nottówna prychnęła, obruszona tym przejawem tchórzostwa, tak niepasującego do jej wyobrażenia mężczyzn, którzy powinni pomagać kobietom. W myślach już na niego pomstowała, ale okazało się, że jednak nie był aż takim tchórzem – kilka minut później wrócił w asyście kilku członków służb, którzy mieli za zadanie poradzić sobie z anomaliami. Dziewczęta zostały szybko uwolnione od szalika. Elise od razu przełożyła różdżkę do dłoni wiodącej i rozmasowała obolały nadgarstek. Udzielono także pomocy jej nieprzytomnej ciotce i wypuszczono ze składzika zamkniętą tam kuzynkę. Wszystkie trzy lady Nott postanowiły niezwłocznie opuścić to miejsce; służby zresztą same zaczęły wyganiać osoby postronne, by zbadać wnętrze sklepu i upewnić się, czy nie zaczęło się tam zagnieżdżać nowe ognisko anomalii.
| zt.
Nie podobało mu się to wszystko. Nie wiedział, dlaczego Randall uznał za dobry pomysł, żeby wybrać się do jakiejś panny — której nazwiska nawet nie umiał wymówić — w celu pozyskania wątpliwych informacji o siostrze. Lub jej przeklętym mężu. Lyall nigdy nie słyszał o Cassiopei Sauveterre, nie widział jej, nie rozmawiał z nią, ale po opowieściach nie sądził, żeby się specjalnie im przydała. Prawda była również taka, że negował ten ruch brata chociażby z tego względu, że nie znosił przebywania w mieście, gdzie czuł się jak w klatce. Nie znosił rozmów z ludźmi, nie potrafiąc odnaleźć się w społeczeństwie. Nie znosił zatrzymywania w miejscu, woląc ciągły ruch. Dlatego właśnie wszystko w nim krzyczało nie. Cały aż był spięty w momencie, w który teleportowali się w odpowiednie miejsce i zmierzali pod określony adres. Ulica Pokątna nie był na szczęście tego dnia szczególnie przepełniona, ale, tak czy inaczej, nie pocieszyło go to na tyle, żeby nie przybrał humorzastej aury, jaką na co dzień się odznaczał. Idąc u boku Randyego, nie mógł pozbyć się szalejących myśli i szukając wymówek, żeby nie pokazywać się w butiku madame Malkin. Nie powinni byli marnować na jedną z jej pracownic cennych chwil, gdy zarówno jeden, jak i drugi z braci mieli możliwość spędzenia całego dnia na sprawdzaniu tropu. Młodszy z Lupinów był jak pies, któremu niewiele wystarczyło, żeby puścił się ze smyczy w odpowiednim kierunku. Potrzebował do tego otwartego terenu, a tutaj... Tutaj były jedynie domy, uliczki i klaustrofobiczny smog życia codziennego londyńczyków. To Randall był zdecydowanie lepszy w te klocki. Od zawsze zresztą. Nic dziwnego, że czuł się dobrze między ludźmi i miał łatwość do nawiązywania nowych znajomości. Łobuzerski uśmiech i lekkie słowa topiły niejedno serce, podczas gdy toporność brygadzisty sprawiała, że inni mieli go za wywyższającego się i zamykali się przed nim. Dlatego dobrze było mieć brata obok siebie.
Umówili się na pierwszy dzień marca na spotkanie z panną Sauveterre, nie zamierzając zaskakiwać jej w żaden sposób na co również nalegał Randall. Lyall po prostu wszedłby do pracowni, zadał kilka pytań i uciekł jak najszybciej. Kolejny sposób na to, by wizyta trwała krócej niż normalnie, ale nie on o tym decydował. Niestety... Nie nawykł do pracy z ludźmi i chyba nigdy nie miało się to zmienić. Do tego nigdy nie widział kobiety, do której szli. Nie był na weselu siostry, dlatego jedyne co miał w głowie to fakt, że wspominana czarownica projektowała suknię ślubną Betty. Krawcowa... Co mogła wiedzieć o tym skurwielu? Posiadali kilka tropów i to na nich powinni się skupić. Oczywiście, że Lyall chciał go znaleźć. Chciał go złapać i ukarać za cały ból, który sprowadził na Betty. Obaj z Randallem nie mieli żadnych wątpliwości, że gdy przyjdzie co do czego, morderca ich siostry nie wyjdzie ze spotkania żywy. Lupin od razu powiedział bratu, co zamierza i nic nie miało go przed tym powstrzymać. Nawet jego bliźniak, który jako jedyny posiadał jeszcze kontrolę nad brygadzistą. Czy krawcowa miała stać się katalizatorem do przyspieszenia całej sprawy, czy miała być jedynie marnowaniem czasu? Mieli się o tym przekonać już za chwilę.
- Zastaliśmy Cassiopeię Sauveterre? - rzucił dość chłodno, wchodząc do środka i zwracając się do kobiety znajdującej się za ladą. W środku znajdowały się inne reprezentantki płci przeciwnej, które od razu ułożyły wzrok na dwóch czarodziejach. W końcu mężczyźni przychodzili tam tylko, gdy wymagała tego sytuacja.Lyall zerknął na brata i wzruszył ramionami, widząc, że to chyba jemu naturalnie przypadła rola odgrywania złego gliniarza. Jaka inna zresztą mogłaby? A mieli przecież tylko przyjść, porozmawiać... Dla młodszego z Lupinów sprawa wyglądała dość jasno i zrozumiale — tu chodziło o czyjąś śmierć i nie zamierzał stosować półśrodków, żeby druga strona czuła się lepiej. Szczególnie że przebywanie w kobiecym towarzystwie działało na niego niezwykle nieprzyjemnie. Na szczęście pracownica butiku skinęła głową i poprosiła, by chwileczkę poczekali. Brygadzista rozejrzał się nieśmiało, wyłapując ciekawe spojrzenia znajdujących się w lokalu dam i szybko odwrócił wzrok, wbijając go w blat przed sobą. Cichy śmiech rozniósł się po wnętrzu pomieszczenia. Unikał kobiet jak ognia, a teraz znajdował się w ich jamie. Szybciej bijące serce wolał zakamuflować mocno wbijającymi się w kieszenie płaszcza dłońmi. W pewnym momencie zza zaplecza wyłoniła się sama właścicielka z młodą dziewczyną u swego boku. Podeszły do nich i wyjawiły swoje imiona. A więc to była panna Sauveterre. - Randall i Lyall Lupin - przedstawił ich tak samo sucho jak wcześniej. Musiała więc wiedzieć dlaczego przyszli. I to na pewno nie chodziło o dobrze skrojone garnitury. Na które nie byłoby ich zdecydowanie stać.
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 26 kwietnia
Butik madame Malkin należał do miejsc nader znanych i nader obleganych w Londynie, przynajmniej jak na gusta lady Selwyn. Przyzwyczajona do tworzonych na miarę szat, miała ochotę skrzywić się na widok gotowych już i czekających na swoich właścicieli strojów, gdy tylko przekroczyła próg lokalu. Na całe szczęście, madame Malkin oferowała też nieco lepszej jakości usługi, szyjąc na zamówienie swoich klientów to, co tylko sobie zamarzą. No i znajdowała się w całkiem niezłej i dostępnej lokacji. Wendelina wcale nie dziwiła się, że w sklepie często nie brakowało klientów.
Na szczęście dla damy, tym razem lokal był niemal pusty. Być może to przez dość poranną godzinę, a być może przez porę roku: najtłumniej było tutaj w wakacje, gdy młodzi czarodzieje przychodzili po szkolne szaty. Oraz oczywiście w przerwę świąteczną: wtedy, choć już mniej tłumnie, do lokalu przychodzili ci, których szaty zepsuły się w trakcie trwającego roku szkolnego. Ach ta młodzież, miała często tak głupie pomysły. Wendelina nigdy nie rozumiała, jak można płatać figle i przeszkadzać sobie nawzajem, zamiast skupić się na nauce… ale cóż, może była po prostu nad wyraz dojrzała, jak na swój wiek? Albo po prostu nie miała sił na psikusy.
Tak samo, jak nie miała ich dzisiaj… Koniecznie potrzebowała nowej sukni, nie mogła się przecież pokazywać publicznie w tych samych strojach. Umówiła się więc na wizytę już kilka dni temu, nie mogła więc jej odmówić. Wstała jednak z lekkim kołataniem serca, nieco słabsza niż zwykle. Nie wspominając o niczym służce wypiła odrobinę eliksiru wzmacniającego, po czym – nie dając po sobie poznać – po prostu wybrała się wraz z nią do Londynu. Kobietę właśnie wysłała do księgarni, sama zaś pojawiła się w butiku, odziana w ciemnopomarańczową suknie. Jej głowę ozdabiał kapelusz z szerokim rondlem, a szyję drobna, słowa przywieszka w kształcie salamandry.
– Dzień dobry – przywitała się, podchodząc do panny Figg. Kojarzyła tę młodą kobietę z poprzednich wizyt, choć nigdy nie była w stanie spamiętać ich imienia. Ci wszyscy… zwyczajni ludzie. Byli do siebie tacy podobni. Jak dobrze, że nie była nimi. – Mam nadzieję, że wstępny projekt, który przestałam, jest już gotowy? – dopytała.
Szkic stworzyła jedna z służek, na polecenie Wendeliny. Lady Selwyn wolała nosić coś w swoim stylu. Wierzyła, że pracująca u madame Malkin dziewczyna będzie wiedziała, o czym do niej mówi. Z resztą, powinna. Wendy regularnie odwiedzała sklep, a stałych klientów należało dobrze traktować. Jej wymiary także powinny być pracownicom dobrze znane.
Wzięła głębszy oddech, powstrzymując się przed przymknięciem oczu. Ach, to serce. Czemu dziś uwzięło się, by kołatać tak mocno?
Butik madame Malkin należał do miejsc nader znanych i nader obleganych w Londynie, przynajmniej jak na gusta lady Selwyn. Przyzwyczajona do tworzonych na miarę szat, miała ochotę skrzywić się na widok gotowych już i czekających na swoich właścicieli strojów, gdy tylko przekroczyła próg lokalu. Na całe szczęście, madame Malkin oferowała też nieco lepszej jakości usługi, szyjąc na zamówienie swoich klientów to, co tylko sobie zamarzą. No i znajdowała się w całkiem niezłej i dostępnej lokacji. Wendelina wcale nie dziwiła się, że w sklepie często nie brakowało klientów.
Na szczęście dla damy, tym razem lokal był niemal pusty. Być może to przez dość poranną godzinę, a być może przez porę roku: najtłumniej było tutaj w wakacje, gdy młodzi czarodzieje przychodzili po szkolne szaty. Oraz oczywiście w przerwę świąteczną: wtedy, choć już mniej tłumnie, do lokalu przychodzili ci, których szaty zepsuły się w trakcie trwającego roku szkolnego. Ach ta młodzież, miała często tak głupie pomysły. Wendelina nigdy nie rozumiała, jak można płatać figle i przeszkadzać sobie nawzajem, zamiast skupić się na nauce… ale cóż, może była po prostu nad wyraz dojrzała, jak na swój wiek? Albo po prostu nie miała sił na psikusy.
Tak samo, jak nie miała ich dzisiaj… Koniecznie potrzebowała nowej sukni, nie mogła się przecież pokazywać publicznie w tych samych strojach. Umówiła się więc na wizytę już kilka dni temu, nie mogła więc jej odmówić. Wstała jednak z lekkim kołataniem serca, nieco słabsza niż zwykle. Nie wspominając o niczym służce wypiła odrobinę eliksiru wzmacniającego, po czym – nie dając po sobie poznać – po prostu wybrała się wraz z nią do Londynu. Kobietę właśnie wysłała do księgarni, sama zaś pojawiła się w butiku, odziana w ciemnopomarańczową suknie. Jej głowę ozdabiał kapelusz z szerokim rondlem, a szyję drobna, słowa przywieszka w kształcie salamandry.
– Dzień dobry – przywitała się, podchodząc do panny Figg. Kojarzyła tę młodą kobietę z poprzednich wizyt, choć nigdy nie była w stanie spamiętać ich imienia. Ci wszyscy… zwyczajni ludzie. Byli do siebie tacy podobni. Jak dobrze, że nie była nimi. – Mam nadzieję, że wstępny projekt, który przestałam, jest już gotowy? – dopytała.
Szkic stworzyła jedna z służek, na polecenie Wendeliny. Lady Selwyn wolała nosić coś w swoim stylu. Wierzyła, że pracująca u madame Malkin dziewczyna będzie wiedziała, o czym do niej mówi. Z resztą, powinna. Wendy regularnie odwiedzała sklep, a stałych klientów należało dobrze traktować. Jej wymiary także powinny być pracownicom dobrze znane.
Wzięła głębszy oddech, powstrzymując się przed przymknięciem oczu. Ach, to serce. Czemu dziś uwzięło się, by kołatać tak mocno?
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Ostatnio zmieniony przez Wendelina Selwyn dnia 26.03.20 20:09, w całości zmieniany 2 razy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Na zapleczu butiku madame Malik znajdowało się małe pomieszczenie pełne teczek i ukrytych w nich projektów. Oficjalnie nie miało żadnej nazwy ale Audrey lubiła je nazywać archiwum próżności. Gdy po raz pierwszy została do niego wprowadzona omal nie wybuchła głośnym śmiechem. Wydawało jej się sporom przesadom to sumienne katalogowanie każdej sukni uszytej dla przedstawicielek magicznej szlachty. Dziś wiedziała już, że to konieczność i traktował to pomieszczenie niemal jak błogosławieństwo. Czy to się komuś podoba czy nie mało rzeczy na świecie jest równie przerażających co wściekła arystokratka, której suknia była zbyt podobna do kreacji jej kuzynki/szwagierki czy innej powinowatej. Z drugiej jednak strony szycie dla dam było przeraźliwie nudnym zajęciem. Wiecznie ta sama rodowa kolorystyka i wzory, potem ślub i znów ta przerażająca wręcz monotonia. Jeszcze te nieszczęsne projekty, które z łaską wysyłają. Większość z nich jest tylko mglistą wzmianką o tym jak powinna wyglądać suknia. Później sam człowiek musi główkować co też szacowna lady miała na myśli. W ostateczności gotowy projekt był bardziej twojego autorstwa niż jej ale ty i tak grzecznie udajesz, że wygląd szaty jest efektem jedynie arystokratycznego geniuszu i smaku. Oczywiście zdarzały się takie wyjątki jak Virignia ale można było je policzyć na palcach jednej ręki.
Audrey siedziała za ladą, na której znajdowała się kasa gdy do głównego pomieszczenia weszła młoda lady. Nie można było mieć wątpliwości, że to jedna z arystokratek. Panna Figg rzuciła klientce szybkie spojrzenie szukając oznak rodowy. Jej wzrok zatrzymał się na małej salamandrze. To, że kobiety z wyższych sfer nosiły biżuterie z rodowym godłem również było swego rodzaju błogosławieństwem. Wystarczyło szybko nauczyć się tych kilkunastu symboli by zaraz wiedzieć jak należało się zachować. W dużej mierze arystokraci byli przerażająco wręcz przewidywalni. Audrey szybko podniosła się z miejsca uśmiechając się uprzejmie. - Witamy lady Selwyn - przywitała się grzecznie. - Oczywiście, zgodnie z pani życzeniem- Schyliła się by wyciągnąć spod lady wstępny projekt sukni. Wendelina Selwyn była o tyle ciekawa, że w porównaniu do większości szlachcianek nie uczyła się w Hogwarcie. Fakt spędzenia większości życia we Francji sprawiał, że można było oczekiwać od niej większych wymagań. Audrey opuściła swoje miejsce i ruszyła w stronę niewielka kanapy oraz stolika przy którym z reguły siadały osoby czekające na swoje zamówienia czy też oglądające przymiarki krewnych/znajomych. Nie usiadła, jedynie położyła arkusz pergaminu na blacie. - Proszę go spokojnie obejrzeć a ja w razie takiej konieczności nałożę wszelkie poprawki - po raz kolejny uśmiechnęła się grzecznie ale mimo wszystko szczerze. Tworząc projekt trzymała się wskazówek, które odczytała z przesłanego rysunku ale również dodała kilka drobnych elementów zgodnych z panującą modą.
Audrey siedziała za ladą, na której znajdowała się kasa gdy do głównego pomieszczenia weszła młoda lady. Nie można było mieć wątpliwości, że to jedna z arystokratek. Panna Figg rzuciła klientce szybkie spojrzenie szukając oznak rodowy. Jej wzrok zatrzymał się na małej salamandrze. To, że kobiety z wyższych sfer nosiły biżuterie z rodowym godłem również było swego rodzaju błogosławieństwem. Wystarczyło szybko nauczyć się tych kilkunastu symboli by zaraz wiedzieć jak należało się zachować. W dużej mierze arystokraci byli przerażająco wręcz przewidywalni. Audrey szybko podniosła się z miejsca uśmiechając się uprzejmie. - Witamy lady Selwyn - przywitała się grzecznie. - Oczywiście, zgodnie z pani życzeniem- Schyliła się by wyciągnąć spod lady wstępny projekt sukni. Wendelina Selwyn była o tyle ciekawa, że w porównaniu do większości szlachcianek nie uczyła się w Hogwarcie. Fakt spędzenia większości życia we Francji sprawiał, że można było oczekiwać od niej większych wymagań. Audrey opuściła swoje miejsce i ruszyła w stronę niewielka kanapy oraz stolika przy którym z reguły siadały osoby czekające na swoje zamówienia czy też oglądające przymiarki krewnych/znajomych. Nie usiadła, jedynie położyła arkusz pergaminu na blacie. - Proszę go spokojnie obejrzeć a ja w razie takiej konieczności nałożę wszelkie poprawki - po raz kolejny uśmiechnęła się grzecznie ale mimo wszystko szczerze. Tworząc projekt trzymała się wskazówek, które odczytała z przesłanego rysunku ale również dodała kilka drobnych elementów zgodnych z panującą modą.
Gość
Gość
Wendelina była absolutnie przekonana, że szkic wykonany przez jej służącą jest stworzony najzwyczajniej w świecie poprawnie. Może nie miał wymiarów, ale te były dostępne w butiku, czyż nie? Lady Selwyn nie uznawała ich więc za konieczność. Nie znając się na krawiectwie, w gruncie rzeczy nie wiedziała jednak, na ile poprawnie szkicowała jej służąca.
Nie miała jednak zamiaru wykłócać się o swój artystyczny geniusz. Chciała sukni, której będą zazdrościć jej inne arystokratki. Nie dzieła sztuki, to zostawmy galeriom i muzeom. Nie była raczej typem szczególnie zainteresowanym i szczególnie wrażliwym na te artystyczne aspekty mody. Jej myśli były pochłonięte raczej innymi, bardziej istotnymi dla życia tematami.
Widząc, że kobieta wyciąga coś spod lady, Wendy zmarszczyła brwi. Wciąż zachowywała jednak grzeczny uśmiech. Ruszyła za panną Figg, nie zajmując jednak miejsca na kanapie. Posłała kasztanowłosej zdziwione spojrzenie.
– Ja… przepraszam, ma to panna tylko na kartce? – spytała, wciąż grzecznie, jednak w jej głosie pojawiły się złowieszcze tony. – Byłam przekonana, że zobaczę choćby wstępne szycia, co mam niby z tego wyczytać? – spytała, unosząc kartkę w górę. – Mój ród płaci temu sklepowi za szycie, nie tworzenie rysunków na kartce. – Uniosła brew, czekając na reakcję dziewczyny, po chwili opuszczając karteczkę na ziemię. Ups. Spadło. Na całe szczęście, nikogo więcej tu nie było. Lady Selwyn nie musiała więc baczyć na spojrzenia innych.
Jednocześnie poczuła, jak jej tętno niebezpiecznie przyśpiesza. Wzięła głęboki oddech (co w gorsecie wcale nie było takie proste), próbując uspokoić nadchodzący nieubłaganie atak choroby, jednak na niewiele to się zdało. Była jednak na tyle przyzwyczajona do swojej choroby, że przynajmniej na razie potrafiła ukrywać osłabienie i elegancko besztać młodą pracownicę.
– Madame Malkin doskonale przecież wie, że interesują mnie efekty, nie… coś takiego. – Westchnęła po raz kolejny, kręcąc głową. – Szczególnie w czasie wojny! Myśli panna, że to takie bezpieczne, chodzić teraz po ulicach?
Po co miałaby przybywać do Londynu, jeśli nie w bardzo konkretnych sprawach? Z resztą, nawet na co dzień nie miała przecież czasu, aby konsultować każdy szkic. To można było zrobić listownie! Nie po to się umawia kilka dni wcześnie, ryzykując własnym zdrowiem, a może nawet życiem!
Och, to kołatanie w piersi. Przez nie robiła się jeszcze bardziej nerwowa. Jeśli znów przyjdzie to okropne osłabienie… jeśli utrzyma się dłużej. Cóż ona zrobi? Znów będzie musiała przerwać swoje studia nad astronomią i alchemią. Oraz odłożyć w czasie łowienie serc przystojnych lordów. A czasu miała, jakby nie patrzeć, coraz mniej. Gdzie ten pierścionek? Musiała go zdobyć, nim śmietanka towarzystwa okrzyknie ją starą panną.
Jak Lucinde. Jak tę przeklętą, niegodną swojego nazwiska Lucindę.
Ugh, że też cioteczka jeszcze jej nie wydziedziczyła!
Nie miała jednak zamiaru wykłócać się o swój artystyczny geniusz. Chciała sukni, której będą zazdrościć jej inne arystokratki. Nie dzieła sztuki, to zostawmy galeriom i muzeom. Nie była raczej typem szczególnie zainteresowanym i szczególnie wrażliwym na te artystyczne aspekty mody. Jej myśli były pochłonięte raczej innymi, bardziej istotnymi dla życia tematami.
Widząc, że kobieta wyciąga coś spod lady, Wendy zmarszczyła brwi. Wciąż zachowywała jednak grzeczny uśmiech. Ruszyła za panną Figg, nie zajmując jednak miejsca na kanapie. Posłała kasztanowłosej zdziwione spojrzenie.
– Ja… przepraszam, ma to panna tylko na kartce? – spytała, wciąż grzecznie, jednak w jej głosie pojawiły się złowieszcze tony. – Byłam przekonana, że zobaczę choćby wstępne szycia, co mam niby z tego wyczytać? – spytała, unosząc kartkę w górę. – Mój ród płaci temu sklepowi za szycie, nie tworzenie rysunków na kartce. – Uniosła brew, czekając na reakcję dziewczyny, po chwili opuszczając karteczkę na ziemię. Ups. Spadło. Na całe szczęście, nikogo więcej tu nie było. Lady Selwyn nie musiała więc baczyć na spojrzenia innych.
Jednocześnie poczuła, jak jej tętno niebezpiecznie przyśpiesza. Wzięła głęboki oddech (co w gorsecie wcale nie było takie proste), próbując uspokoić nadchodzący nieubłaganie atak choroby, jednak na niewiele to się zdało. Była jednak na tyle przyzwyczajona do swojej choroby, że przynajmniej na razie potrafiła ukrywać osłabienie i elegancko besztać młodą pracownicę.
– Madame Malkin doskonale przecież wie, że interesują mnie efekty, nie… coś takiego. – Westchnęła po raz kolejny, kręcąc głową. – Szczególnie w czasie wojny! Myśli panna, że to takie bezpieczne, chodzić teraz po ulicach?
Po co miałaby przybywać do Londynu, jeśli nie w bardzo konkretnych sprawach? Z resztą, nawet na co dzień nie miała przecież czasu, aby konsultować każdy szkic. To można było zrobić listownie! Nie po to się umawia kilka dni wcześnie, ryzykując własnym zdrowiem, a może nawet życiem!
Och, to kołatanie w piersi. Przez nie robiła się jeszcze bardziej nerwowa. Jeśli znów przyjdzie to okropne osłabienie… jeśli utrzyma się dłużej. Cóż ona zrobi? Znów będzie musiała przerwać swoje studia nad astronomią i alchemią. Oraz odłożyć w czasie łowienie serc przystojnych lordów. A czasu miała, jakby nie patrzeć, coraz mniej. Gdzie ten pierścionek? Musiała go zdobyć, nim śmietanka towarzystwa okrzyknie ją starą panną.
Jak Lucinde. Jak tę przeklętą, niegodną swojego nazwiska Lucindę.
Ugh, że też cioteczka jeszcze jej nie wydziedziczyła!
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Ostatnio zmieniony przez Wendelina Selwyn dnia 24.03.20 23:37, w całości zmieniany 1 raz
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zrozumiała, że popełniła błąd zanim jeszcze z ust arystokratki padły pierwsze słowa wyrzutu. Plan działania miała już wielokrotnie przećwiczony. W pierwszej kolejności należało spuścić wzrok, by tym samym wyrazić należytą skruchę . Następnym krokiem było wymienienie w pamięci wszystkie rośliny nadające się do eliksirów i naparów o uspokajającym działaniu. Wcześniej miała w nawyku wbijanie sobie paznokci w dłonie ale ten gest był często nad interpretowany i powodował kolejną falę problemów. Źle oceniła lady Selwyn i musiała to przyznać. Jej zachowanie oraz wymagania sugerowały, że ma bardziej praktyczną naturę co w pewien sposób zasługiwało na większy szacunek. - Proszę o wybaczenie- odezwała się w końcu a w jej głosie można było usłyszeć szczerą skruchę. - Większość dam nie chętnie ogląda niedokończone stroję - spróbowała się usprawiedliwić choć nie była pewna czy to najlepsza droga do rozwiązania podobnego problemu. - To się więcej nie powtórzy - obiecała i w końcu podniosła wzrok z podłogi i przeniosła go na lady Selwyn. Cichy głosik w głowie Audrey podpowiadał, że z arystokratką jest coś nie tak i należałoby jak najszybciej ją uspokoić i na wszelki wypadek przypomnieć sobie sposoby na ostrożne cucenie nieprzytomnych osób. Na razie jednak postanowiła zignorować te ostrzeżenia. Gdy tylko kobieta opuści butik to przestanie być problem młodej krawcowej.
To, że nie drgnęła jej nawet powiek na wzmiankę o wojnie uznała za swój niebywały sukces. Po wszystkim co się ostatnio działo, Audrey wciąż kurczowo starała się trzymać od tego wszystkiego możliwie jak najdalej. Jednakże miała poważne wątpliwości czy przedstawicielce rodu Selwynów groziła jakiekolwiek niebezpieczeństwo. W końcu wzięła głęboki oddech i powróciła do prób załagodzenia całej sytuacji- Oczywiście, jeszcze raz proszę o wybaczenie. Zaraz pokażę pani wstępne efekty pracy.- odwróciła się w stronę drzwi prowadzących na zaplecze i machnęła w tamtą stronę różdżką. Po kilku sekundach do głównego pomieszczenia wleciał manekin, na którym znajdowała się robocza wersja sukni zamówionej przez kobietę. Suknia była gotowa maksymalnie w 45%. Najlepiej prezentowała się spódnica, która jedynie w kilku miejscach miała powbijane szpilki a kilka miejsce wymagało dodatkowego obszycia. Góra stanowiła jedynie fragment poupinanego na wzór projektu materiału. Brak było wykończeń, nie mówiąc nawet o szyciu. Audrey patrzyła na manekina z lekkim niepokojem, osobiście nie lubiła pokazywać rzeczy, nad którymi, gdy te były jeszcze dalekie od założonego planu. Przenosząc wzrok na klientkę pozwoliła sobie na lekki uśmiech. W duchu jednak modliła się o to by ten dzień się w końcu skończył.
To, że nie drgnęła jej nawet powiek na wzmiankę o wojnie uznała za swój niebywały sukces. Po wszystkim co się ostatnio działo, Audrey wciąż kurczowo starała się trzymać od tego wszystkiego możliwie jak najdalej. Jednakże miała poważne wątpliwości czy przedstawicielce rodu Selwynów groziła jakiekolwiek niebezpieczeństwo. W końcu wzięła głęboki oddech i powróciła do prób załagodzenia całej sytuacji- Oczywiście, jeszcze raz proszę o wybaczenie. Zaraz pokażę pani wstępne efekty pracy.- odwróciła się w stronę drzwi prowadzących na zaplecze i machnęła w tamtą stronę różdżką. Po kilku sekundach do głównego pomieszczenia wleciał manekin, na którym znajdowała się robocza wersja sukni zamówionej przez kobietę. Suknia była gotowa maksymalnie w 45%. Najlepiej prezentowała się spódnica, która jedynie w kilku miejscach miała powbijane szpilki a kilka miejsce wymagało dodatkowego obszycia. Góra stanowiła jedynie fragment poupinanego na wzór projektu materiału. Brak było wykończeń, nie mówiąc nawet o szyciu. Audrey patrzyła na manekina z lekkim niepokojem, osobiście nie lubiła pokazywać rzeczy, nad którymi, gdy te były jeszcze dalekie od założonego planu. Przenosząc wzrok na klientkę pozwoliła sobie na lekki uśmiech. W duchu jednak modliła się o to by ten dzień się w końcu skończył.
Gość
Gość
Uniosła brwi. Może młodsze od niej dziewczęta faktycznie chciały nadzorować każdy z etapów tworzenia ich sukni. Wendelina naprawdę miała jednak ważniejsze sprawy na głowie, a strojów miała po prostu zbyt dużo. Nie żeby nie lubiła mody, biżuterii, diamentów, złota, spinek i innych ozdóbek. Była damą, była kobietą – u w i e l b i a ł a tę część siebie. Wolała jednak skupiać się na tym, co już posiada i na tym, co już mogła na siebie włożyć. Och, że też krawcowe nie mogły po prostu regularnie przesyłać jej strojów zrobionych na wymiar! To ułatwiłoby jej życie.
Na całe szczęście, panna Figg nie dała Wendelinia możliwości, by ta mogła się nad nią dalej pastwić. Jak na dobrze wytresowaną pracownicę przystało, Audrey spuściła wzrok, zaczynając przepraszać i próbując naprawić swój błąd. Lady Selwyn zaczęła się więc stopniowo uspokajać. Jej serce również, choć miedzianowłosa czuła, że nie wszystko jest takie, jak powinno być. Oddychała mimowolnie jakoś tak szybciej i płyciej. Audrey niewątpliwie mogła zauważyć, że jej klientka robi się coraz bardziej blada.
– Mam nadzieję, że nie – powiedziała, wciąż nieco groźnym tonem, jednak wyraźnie się już uspokajając. Zrobiła przedstawienie. Oby wystarczyło. Nie miała sił ciągnąć tego dłużej. Z resztą, o ile Wendelina głęboko wierzyła w konieczność trzymania służby i innych opłacanych pracowników krótko, o tyle była raczej przeciwna bezpodstawnemu znęcaniu się. To najzwyczajniej w świecie było pozbawione logiki, którą lady Selwyn ceniła ponad wszystko.
Westchnęła przeciągle, słysząc kolejne przeprosiny dziewczyny.
– No dobrze… czekam – powiedziała, kładąc dłoń na biodrze.
Już po kilku chwilach w pomieszczeniu znajdował się manekin z suknią w trakcie szycia. Wendelina przekrzywiła lekko główkę i zaczęła obchodzić manekina, szarymi tęczówkami dokładnie oglądając swoją kolejną suknie. Przygryzła lekko wargę w zamyśleniu, dotknęła delikatnie materiału. Spojrzała na szycia i niektóre z gotowych ozdób.
– Gdzie będą kamienie układające się w konstelacje? – spytała, doskonale wiedząc, że drobne kamyki mające ozdabiać suknię powinny pojawić się dopiero na końcu. – Liczę, że znajdą się w odpowiednich miejscach? Niezbyt nisko, żeby nie zostały podeptane… ale też niezbyt wysoko, nie mogą rzucać się nadmiernie w oczy – stwierdziła, myśląc głośno.
Miała zamiar ubrać tę suknię w trakcie najbliższego spotkania ze śmietanką magicznych naukowców. Strój miał informować, że lady Selwyn zna się na rzeczy i jest gorąco zainteresowana astronomią, ale nie mógł przecież krzyczeć: interesuje mnie tylko nieboskłon, nie szanuję tradycji mojej rodziny! To było jasne jak słonce.
Nim jednak Audrey zdążyła jej odpowiedzieć, przed oczami lady Selwyn pociemniało. Dama w ostatniej chwili zdołała chwycić się znajdującego się najbliżej mebla i podtrzymać, aby nie upaść. Zachwiała się na nogach, biorąc gwałtowny, przestraszony oddech.
Na całe szczęście, panna Figg nie dała Wendelinia możliwości, by ta mogła się nad nią dalej pastwić. Jak na dobrze wytresowaną pracownicę przystało, Audrey spuściła wzrok, zaczynając przepraszać i próbując naprawić swój błąd. Lady Selwyn zaczęła się więc stopniowo uspokajać. Jej serce również, choć miedzianowłosa czuła, że nie wszystko jest takie, jak powinno być. Oddychała mimowolnie jakoś tak szybciej i płyciej. Audrey niewątpliwie mogła zauważyć, że jej klientka robi się coraz bardziej blada.
– Mam nadzieję, że nie – powiedziała, wciąż nieco groźnym tonem, jednak wyraźnie się już uspokajając. Zrobiła przedstawienie. Oby wystarczyło. Nie miała sił ciągnąć tego dłużej. Z resztą, o ile Wendelina głęboko wierzyła w konieczność trzymania służby i innych opłacanych pracowników krótko, o tyle była raczej przeciwna bezpodstawnemu znęcaniu się. To najzwyczajniej w świecie było pozbawione logiki, którą lady Selwyn ceniła ponad wszystko.
Westchnęła przeciągle, słysząc kolejne przeprosiny dziewczyny.
– No dobrze… czekam – powiedziała, kładąc dłoń na biodrze.
Już po kilku chwilach w pomieszczeniu znajdował się manekin z suknią w trakcie szycia. Wendelina przekrzywiła lekko główkę i zaczęła obchodzić manekina, szarymi tęczówkami dokładnie oglądając swoją kolejną suknie. Przygryzła lekko wargę w zamyśleniu, dotknęła delikatnie materiału. Spojrzała na szycia i niektóre z gotowych ozdób.
– Gdzie będą kamienie układające się w konstelacje? – spytała, doskonale wiedząc, że drobne kamyki mające ozdabiać suknię powinny pojawić się dopiero na końcu. – Liczę, że znajdą się w odpowiednich miejscach? Niezbyt nisko, żeby nie zostały podeptane… ale też niezbyt wysoko, nie mogą rzucać się nadmiernie w oczy – stwierdziła, myśląc głośno.
Miała zamiar ubrać tę suknię w trakcie najbliższego spotkania ze śmietanką magicznych naukowców. Strój miał informować, że lady Selwyn zna się na rzeczy i jest gorąco zainteresowana astronomią, ale nie mógł przecież krzyczeć: interesuje mnie tylko nieboskłon, nie szanuję tradycji mojej rodziny! To było jasne jak słonce.
Nim jednak Audrey zdążyła jej odpowiedzieć, przed oczami lady Selwyn pociemniało. Dama w ostatniej chwili zdołała chwycić się znajdującego się najbliżej mebla i podtrzymać, aby nie upaść. Zachwiała się na nogach, biorąc gwałtowny, przestraszony oddech.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sytuacja, w której znalazła się Audrey była dość specyficzna. Z jednej strony z każdą chwilą coraz bardziej lubiła czy też zwyczajnie szanowana lady Selwyn. Z drugiej strony dystans i wyraźne problemy ze zdrowiem młodej damy wprawiały Audi w coraz większy dyskomfort. Uważnie śledziła każdy ruch kobiety czekając na kolejne uwagi i reprymendy. Jednak wszystko odbywało się bez większych nieprzyjemności. Projekt zakładał, że ozdoby mające przybrać kształt konstelacji będą zaczynały się tuż przy pasie i powoli będą rozchodzić się w dół. Kamienie użyte do tego były na tyle drobne by odpowiednio wkomponować się w całość. Audrey chciała już to wszystko wyjaśnić ale wtedy zdała sobie sprawę, że jej obawy co do zdrowia lady Selwyn były uzasadnione. Momentalnie znalazła się przy kobiecie wystawiając ręce tak by w razie omdlenia mogła ją przytrzymać. Osobiście obstawiała problemy z sercem albo płucami jednak to nie była pora by głębiej wchodzić w ten temat. Miała tylko nadzieję, że zaraz nie dostatnie reprymendy za naruszanie przestrzeni osobistej. Wyjęła z kieszeni różdżkę i jednym okiem pilnowała szlachcianki a drugim kontrolowała fotel, który przysunął się w ich stronę. - Musi pani usiąść. - Postanowiła nie przejmować się tym, że wyleci z butiku na zbity pysk czy nie. Chwyciła kobietę za rękę i za pomocą lekkiego nacisku zmusiła ją, żeby usiadła. - Przygotuje pani napar na uspokojenie. - w jej głosie nie było ani krzty służebnego tonu. Postawa Audrey wskazywała raczej na gotowość do działania. Nie czekała na odpowiedź. Odeszła kilka kroków by odrobinę uchylić jedno z okien mając nadzieję, że świeże chłodne powietrze choć trochę ulży wyraźnie cierpiące arystokratce. Następnie zniknęła na zapleczu, by po kilku minutach wróciła z kubkiem ciepłego naparu z ziół. - Proszę wypić, powinno choć trochę pomóc. -Uważnie przyglądała się twarzy arystokratki. - Znam się na ziołach - kobieta nie miała powodów żeby jej wierzyć ani tym bardziej ufać. Audrey miała jedynie nadzieję, że ton jej głosu oraz postawa przekonają arystokratkę. - Chce pani, żebym wezwała pomoc albo poszła po służącą? - Wiedziała, że młode arystokratki bardzo rzadko zapuszczając się do Londynu bez służącej lub krewnego, który mógłby je pilnować. Z drugiej jednak strony nie chciała zostawiać jej samej.
Gość
Gość
Lady Selwyn nieszczególnie interesowało, co panna Figg o niej sądzi i czy ją lubi bądź szanuje. Miała wykonywać swoje zadania, bo za to płaciła rodzina Wendeliny, pozwalając utrzymać się butikowi na adekwatnym poziomie. Toż to przecież czysty altruizm! Zdanie maluczkich nieszczególnie było dla młodej alchemiczki istotne, bo – podobnie jak w kwestii projektów – miała na głowie istotniejsze dla swojego żywota sprawy.
Takie jak na przykład nieumieranie.
Słabe krążenie, wywołane śmiertelną bladością, niemal pozbawiło Wendelinę przytomności, jednak jakimś cudem udało jej się ustać na nogach. Na szczęście, nie osunęła się w ramiona Audrey, co byłoby dla niej nie lada hańbą. Och, jak dobrze, że lokal był praktycznie pusty. I gdzie ta Caren? Doskonale wiedziała, że sama kazała jej pójść załatwić pozostałe sprawunki i że pewnie wróci dopiero za jakiś czas, ale naprawdę mogłaby już teraz pojawić się w drzwiach butiku, pomagając swojej pani w dotarciu do domu. Przynajmniej lady Selwyn nie byłaby zdana na łaskę nieznajomej dziewczyny. Czy ona w ogóle wiedziała, co powinna robić przy tej konkretnej chorobie? Wendy nie sądziła, by dziewoja pracująca w sklepie parającym się modą wiedziała cokolwiek o magii leczniczej. Albo choćby o takowych eliksirach.
Audrey reagowała zupełnie odruchowo, a Wendelina była zbyt słaba, by analizować jej zachowanie w szlacheckich kategoriach. Doskonale wiedziała, że w chwilach nasilenia się choroby po prostu potrzebowała pomocy od najbliżej znajdującej się osoby. A że obecnie była do pracownica sklepu madame Malkin to po prostu musiała tę pomoc najzwyczajniej w świecie zaakceptować, niezależnie kim panna Figg miałaby się okazać.
Nie była w stanie protestować. Po prostu usiadła, tam gdzie Audrey ją posadziła, skinając głową na wieść o naparze. Gdy dziewczyna znikła, szlachcianka próbowała uspokoić bijące serce, biorąc głębokie oddechy, jednak doskonale wiedziała, że to nie wystarczy. Będzie potrzebowała czegoś na poprawienie krążenia. Takie specyfiki powinny znajdować się w torbie służki, a jeśli nie – to w pałacu. Przygotowane i czekające na lady Selwyn. Nie miała ich jednak, o zgrozo, przy sobie. Chyba powinna zacząć je nosić…
– Dziękuję – powiedziała, chwytając kubek. Nie podnosiła wzroku na Audrey, wciąż bezskutecznie próbując opanować swoje ciało.
Powąchała napar. Nie pachniał źle, nie sądziła więc, aby panna Figg miała jakieś złe zamiary. W końcu gdyby ją otruła, kara była nieunikniona, prawa? Cała rodzina lady Selwyn wiedziała, że ta przebywa dziś w Londynie, a jej służąca doskonale wiedziała, gdzie aktualnie przebywała jej pani. Upiła więc niewielki łyk, starając się nie rozlać płynu. To byłoby przecież co najmniej katastrofalne uchybienie etykiety! Nawet zakładając, w jakim stanie była lady Selwyn.
– Moja służka zaraz tu przyjdzie – oznajmiła, wzdychając i przymykając na chwilę oczy. Następnie pociągnęła łyk z kubka.
Gdy otworzyła oczy, w dalszym ciągu się trzęsła, jednak nie miała zamiaru dalej się nad sobą użalać. Spoglądając na suknie, otworzyła usta. Głos Wendeliny brzmiał słabo, lecz wyraźnie:
– Mankiety niech będą bardziej zdobne – oznajmiła. – I będę potrzebowała do tej sukni jakiegoś kapelusza. Najlepiej z szerokim rondlem. – Kiwnęła głową, sama do siebie.
Takie jak na przykład nieumieranie.
Słabe krążenie, wywołane śmiertelną bladością, niemal pozbawiło Wendelinę przytomności, jednak jakimś cudem udało jej się ustać na nogach. Na szczęście, nie osunęła się w ramiona Audrey, co byłoby dla niej nie lada hańbą. Och, jak dobrze, że lokal był praktycznie pusty. I gdzie ta Caren? Doskonale wiedziała, że sama kazała jej pójść załatwić pozostałe sprawunki i że pewnie wróci dopiero za jakiś czas, ale naprawdę mogłaby już teraz pojawić się w drzwiach butiku, pomagając swojej pani w dotarciu do domu. Przynajmniej lady Selwyn nie byłaby zdana na łaskę nieznajomej dziewczyny. Czy ona w ogóle wiedziała, co powinna robić przy tej konkretnej chorobie? Wendy nie sądziła, by dziewoja pracująca w sklepie parającym się modą wiedziała cokolwiek o magii leczniczej. Albo choćby o takowych eliksirach.
Audrey reagowała zupełnie odruchowo, a Wendelina była zbyt słaba, by analizować jej zachowanie w szlacheckich kategoriach. Doskonale wiedziała, że w chwilach nasilenia się choroby po prostu potrzebowała pomocy od najbliżej znajdującej się osoby. A że obecnie była do pracownica sklepu madame Malkin to po prostu musiała tę pomoc najzwyczajniej w świecie zaakceptować, niezależnie kim panna Figg miałaby się okazać.
Nie była w stanie protestować. Po prostu usiadła, tam gdzie Audrey ją posadziła, skinając głową na wieść o naparze. Gdy dziewczyna znikła, szlachcianka próbowała uspokoić bijące serce, biorąc głębokie oddechy, jednak doskonale wiedziała, że to nie wystarczy. Będzie potrzebowała czegoś na poprawienie krążenia. Takie specyfiki powinny znajdować się w torbie służki, a jeśli nie – to w pałacu. Przygotowane i czekające na lady Selwyn. Nie miała ich jednak, o zgrozo, przy sobie. Chyba powinna zacząć je nosić…
– Dziękuję – powiedziała, chwytając kubek. Nie podnosiła wzroku na Audrey, wciąż bezskutecznie próbując opanować swoje ciało.
Powąchała napar. Nie pachniał źle, nie sądziła więc, aby panna Figg miała jakieś złe zamiary. W końcu gdyby ją otruła, kara była nieunikniona, prawa? Cała rodzina lady Selwyn wiedziała, że ta przebywa dziś w Londynie, a jej służąca doskonale wiedziała, gdzie aktualnie przebywała jej pani. Upiła więc niewielki łyk, starając się nie rozlać płynu. To byłoby przecież co najmniej katastrofalne uchybienie etykiety! Nawet zakładając, w jakim stanie była lady Selwyn.
– Moja służka zaraz tu przyjdzie – oznajmiła, wzdychając i przymykając na chwilę oczy. Następnie pociągnęła łyk z kubka.
Gdy otworzyła oczy, w dalszym ciągu się trzęsła, jednak nie miała zamiaru dalej się nad sobą użalać. Spoglądając na suknie, otworzyła usta. Głos Wendeliny brzmiał słabo, lecz wyraźnie:
– Mankiety niech będą bardziej zdobne – oznajmiła. – I będę potrzebowała do tej sukni jakiegoś kapelusza. Najlepiej z szerokim rondlem. – Kiwnęła głową, sama do siebie.
Czas to przestrzeń.
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Poruszasz się przez galaktykę.
Zaczekaj na
najjaśniejsze gwiazdy
Wendelina Selwyn
Zawód : alchemiczka, astrolożka
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Gdy Wasz świat spłonie, mój rozkwitnie pełnią swoich sił
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Butik madame Malkin
Szybka odpowiedź