Butik madame Malkin
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Butik madame Malkin
Nowy rok w szkole? Spopielona przez smoka szata? Dziecięcy sok z Gumijagód wylany na ubranie przez już nie tak kochaną córkę chrzestną? Zmiana pracy? Kłopoty po zmianie wzrostu czy wagi? Niesamowicie ważne wydarzenie? Czarodziejski bankiet? Najzwyklejsza w świecie chęć kupienia sobie czegoś nowego? A może coś jeszcze innego? Na te i wszelkie inne okazje jest jedna odpowiedź - sklep Madame Malkin, gdzie odnaleźć możesz wszystkie stroje, jakich potrzebujesz do pełni szczęścia. I nie tylko! Poza gotowymi ubraniami, właścicielka oferuje jeszcze projekty wykonywane na życzenie klienta. Na co jeszcze czekasz? Wstąp tu już teraz, póki możesz skorzystać ze specjalnych obniżek!
|eter
Chwilami żałowałem, że nie jestem kobietą. Albo, że choć w niewielkim stopniu mógłbym posiadać wiedzę, którą kobiety przyswajają tak łatwo. Nie musiałbym wtedy wkładać tak wiele wysiłku w niektóre prozaiczne czynności, coraz częściej stanowiących już fragment codzienności w naszym spokojnym życiu. Przyglądając się stojącej na podwyższeniu nie mogłem się nie uśmiechać, jednakże w tym uśmiechu dawno zawitał już cień zmęczenia. Jej radość i entuzjazm były rzeczami, które niesamowicie ocieplały moje serce, jednakże upór w pytaniach, prośbach o poradę w wyborze był niesamowicie silny i sprawiał, iż coraz bardziej czułem się zupełnie nieprzygotowany na jej dorastanie. Nie mogłem zastąpić jej matki pod każdym względem, choć starałem się jak mogłem.
Westchnąłem cicho rozsiadając się wygodniej na krześle, przyglądając się jak Alice z zachwytem wypytuje pracowników o wszystko co robią. Śledziła wzrokiem uważnie każdy ruch kobiet, z entuzjazmem gładziła materiał szaty którą przymierzała i tak często jak to możliwe zerkała w moją stronę uśmiechając się szeroko. Unosiłem wtedy kciuki do góry i posyłałem jej ciepłe spojrzenie. Naprawdę cieszyłem się jej szczęściem. Choć nic nie potrafiłem poradzić na to, że w momencie w którym pracownica powiedziała jej żeby poszła spytać się taty o to jak wygląda, w moim umyśle zakwitły obawy dotyczące możliwych pytań, na które nie będę umiał odpowiedzieć.
- Tatusiu!
Podbiegła do mnie tupiąc głośno, by po chwili zarzucić mi ramiona na szyję i przytulić się mocno. Objąłem ją delikatnie, starając się nie wygnieść przy tym materiału.
- Tato, jak Ci się podobam? - spytała z entuzjazmem cofając się po chwili i okręcając się dookoła. Zawsze z tą samą dumą prezentowała mi nowe szaty, cieszyła się niesamowicie, gdy okazywało się, że urosła na tyle, by po raz kolejny ją wymienić.
- Wyglądasz bardzo ładnie, Skarbie - zapewniłem, uśmiechając się szerzej. - Teraz poproś panią by pokazała Ci jaką szatę wyjściową możesz wybrać.
Wiedziałem, że takiej odpowiedzi się nie spodziewała, bo i nie uprzedzałem jej o planowanym zakupie. Chciałem zatrzymać to dla siebie do ostatniej chwili, zrobić jej niespodziankę, by móc następnie obserwować zmieniające się na jej twarzy emocje. Zaskoczenie, niepewność, płomyki radości które narastały w jej oczach nieśmiało by w końcu wybuchnąć z całą siłą mocy.
- Naprawdę? - spytała z zachwytem, starając się jednak usilnie utrzymać przy tym właściwą pozę. Stała prosto, z dumnie uniesioną głową, jakby próbując mi udowodnić, że jest wystarczająco dojrzała na taki prezent. Wystarczyło jednak tylko moje skinienie głową by ponownie zarzuciła ramiona na moją szyję, a potem biegiem wróciła w stronę sprzedawczyni. Oczywiście, tupiąc przy tym nogami. Zawsze tak robiła, gdy dostawała nowe buty.
Westchnąłem ponownie, zastanawiając się ile jeszcze pytań, na które nie koniecznie będę umiał odpowiedzieć padnie z jej ust podczas kolejnej przymiarki. Nadal jednak uśmiechałem się szeroko, nawet narastające poczucie beznadziejnego niedoinformowania w kwestiach mody i tego, co dziewczynki w jej wieku lubią było wartę tych chwil jej szczęścia.
Chwilami żałowałem, że nie jestem kobietą. Albo, że choć w niewielkim stopniu mógłbym posiadać wiedzę, którą kobiety przyswajają tak łatwo. Nie musiałbym wtedy wkładać tak wiele wysiłku w niektóre prozaiczne czynności, coraz częściej stanowiących już fragment codzienności w naszym spokojnym życiu. Przyglądając się stojącej na podwyższeniu nie mogłem się nie uśmiechać, jednakże w tym uśmiechu dawno zawitał już cień zmęczenia. Jej radość i entuzjazm były rzeczami, które niesamowicie ocieplały moje serce, jednakże upór w pytaniach, prośbach o poradę w wyborze był niesamowicie silny i sprawiał, iż coraz bardziej czułem się zupełnie nieprzygotowany na jej dorastanie. Nie mogłem zastąpić jej matki pod każdym względem, choć starałem się jak mogłem.
Westchnąłem cicho rozsiadając się wygodniej na krześle, przyglądając się jak Alice z zachwytem wypytuje pracowników o wszystko co robią. Śledziła wzrokiem uważnie każdy ruch kobiet, z entuzjazmem gładziła materiał szaty którą przymierzała i tak często jak to możliwe zerkała w moją stronę uśmiechając się szeroko. Unosiłem wtedy kciuki do góry i posyłałem jej ciepłe spojrzenie. Naprawdę cieszyłem się jej szczęściem. Choć nic nie potrafiłem poradzić na to, że w momencie w którym pracownica powiedziała jej żeby poszła spytać się taty o to jak wygląda, w moim umyśle zakwitły obawy dotyczące możliwych pytań, na które nie będę umiał odpowiedzieć.
- Tatusiu!
Podbiegła do mnie tupiąc głośno, by po chwili zarzucić mi ramiona na szyję i przytulić się mocno. Objąłem ją delikatnie, starając się nie wygnieść przy tym materiału.
- Tato, jak Ci się podobam? - spytała z entuzjazmem cofając się po chwili i okręcając się dookoła. Zawsze z tą samą dumą prezentowała mi nowe szaty, cieszyła się niesamowicie, gdy okazywało się, że urosła na tyle, by po raz kolejny ją wymienić.
- Wyglądasz bardzo ładnie, Skarbie - zapewniłem, uśmiechając się szerzej. - Teraz poproś panią by pokazała Ci jaką szatę wyjściową możesz wybrać.
Wiedziałem, że takiej odpowiedzi się nie spodziewała, bo i nie uprzedzałem jej o planowanym zakupie. Chciałem zatrzymać to dla siebie do ostatniej chwili, zrobić jej niespodziankę, by móc następnie obserwować zmieniające się na jej twarzy emocje. Zaskoczenie, niepewność, płomyki radości które narastały w jej oczach nieśmiało by w końcu wybuchnąć z całą siłą mocy.
- Naprawdę? - spytała z zachwytem, starając się jednak usilnie utrzymać przy tym właściwą pozę. Stała prosto, z dumnie uniesioną głową, jakby próbując mi udowodnić, że jest wystarczająco dojrzała na taki prezent. Wystarczyło jednak tylko moje skinienie głową by ponownie zarzuciła ramiona na moją szyję, a potem biegiem wróciła w stronę sprzedawczyni. Oczywiście, tupiąc przy tym nogami. Zawsze tak robiła, gdy dostawała nowe buty.
Westchnąłem ponownie, zastanawiając się ile jeszcze pytań, na które nie koniecznie będę umiał odpowiedzieć padnie z jej ust podczas kolejnej przymiarki. Nadal jednak uśmiechałem się szeroko, nawet narastające poczucie beznadziejnego niedoinformowania w kwestiach mody i tego, co dziewczynki w jej wieku lubią było wartę tych chwil jej szczęścia.
Gość
Gość
Przybyłam na Pokątną, by zrobić drobne zakupy na weekendowe party kuchenne. Jednoosobowe, oczywiście. Co prawda, składniki kupowałam głównie w mugolskim sklepiku czy też straganiku nieopodal mojego mieszkania, ale niektórych z nich nie mogłam tam kupić... I innych rzeczy. Choćby kolejnego fartuszka, gdyż wszystkie poprzednie za nic nie chciały puścić. Musiałam znaleźć lepsze zaklęcie piorące, które poradzi sobie z tymi plamami. Właśnie, mogłabym jeszcze wpaść do księgarni! Może mieli jakąś księgę, której jeszcze nie przeczytałam i przypadkiem znalazłoby się w niej potrzebne mi zaklęcie. Bądź przepis na eliksir... Może powinnam poszukać eliksiru!
– Dzień dobry! – odezwałam się na wejściu jak zwykle pogodnie, z uśmiechem na twarzy pozbywając się z głowy kapelusza. Nie dało się zauważyć, iż wewnątrz sklepu panował milutki cień. Cóż, na dworze spotkał mnie dziś zaskakujący upał... Pewnie w szpitalu pojawiało się wiele omdlałych panien. Co zaś się tyczyło delikatnych i cudownych panienek...
– Co to za panienka tak tu biega i przymierza, i zachwyca się tak, że ją słychać na drugim końcu Londynu...? Och! No, tak! Panienka Bennet! – zauważyłam, robiąc kilka kroków w kierunku kontuaru i kłaniając się wspomnianej Alice. – I pan Bennet – skinęłam głową, uśmiechając się szeroko.
– Madame... – skłoniłam się również sprzedawczyni, który chyba już przewidywała, czego u niej szukam. Uśmiechnęłam się i postanowiłam poczekać, aż mała przymierzy tę cudowną szatę wyjściową. Ubranka dla dzieci były takie słodkie... – Upalnie, nieprawdaż? – odezwałam się, poprawiając zagubiony kosmyk włosów. Upięcie najwyraźniej nie wytrzymało teleportacji.
Oparta o ladę odwróciłam się na palcach w kierunku znajomego z pracy... Christophera Benneta.
– Dzień dobry! – odezwałam się na wejściu jak zwykle pogodnie, z uśmiechem na twarzy pozbywając się z głowy kapelusza. Nie dało się zauważyć, iż wewnątrz sklepu panował milutki cień. Cóż, na dworze spotkał mnie dziś zaskakujący upał... Pewnie w szpitalu pojawiało się wiele omdlałych panien. Co zaś się tyczyło delikatnych i cudownych panienek...
– Co to za panienka tak tu biega i przymierza, i zachwyca się tak, że ją słychać na drugim końcu Londynu...? Och! No, tak! Panienka Bennet! – zauważyłam, robiąc kilka kroków w kierunku kontuaru i kłaniając się wspomnianej Alice. – I pan Bennet – skinęłam głową, uśmiechając się szeroko.
– Madame... – skłoniłam się również sprzedawczyni, który chyba już przewidywała, czego u niej szukam. Uśmiechnęłam się i postanowiłam poczekać, aż mała przymierzy tę cudowną szatę wyjściową. Ubranka dla dzieci były takie słodkie... – Upalnie, nieprawdaż? – odezwałam się, poprawiając zagubiony kosmyk włosów. Upięcie najwyraźniej nie wytrzymało teleportacji.
Oparta o ladę odwróciłam się na palcach w kierunku znajomego z pracy... Christophera Benneta.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przyglądałem się Alice z coraz większym ciepłem narastającym w sercu, kidy z nieustającym zachwytem rozmawiałam z ekspedientką. Gestykulowała przy tym żywo i co chwila wybuchała swoim perliście brzmiącym śmiechem, jednocześnie tak bardzo dziecięcym i tak mocno przypominającym ten mojej żony, który wyrył się ostro w mojej pamięci. Z dnia na dzień córka coraz mocniej przypominała swoją matkę, a to napawało mnie zdumieniem, oczarowywało, a także raniło mocno. Tęskniłem za Juliet bardziej niż chwilami chciałem się do tego przyznać, mimo upływu lat nadal potrafiłem spędzać wieczory na myśleniu o niej, o jej uśmiechu, o tym jakim wsparciem była dla mnie w najcięższych chwilach. Brakowało mi tego tak bardzo.
Zmierzające w coraz bardziej niebezpiecznym i ponurym kierunku rozmyślania przerwał mi dźwięk dzwoneczka przy drzwiach i rezolutne przywitanie. Znajomy głos sprawił, iż oderwałem na chwilę wzrok od córki i odwróciłem go w kierunku nowej klientki, która okazała się nikim innym jak Cynthią Vanity, koleżanką z pracy. Podniosłem się na chwilę i, w zgodzie z zasadami kultury, skłoniłem się w jej stronę nieznacznie, by następnie uśmiechnąć się uprzejmie.
- Dzień dobry - przywitałem się również, nie opadając już jednak na krzesło. Niekulturalne było siedzieć, kiedy kobieta stała.
Ponownie uśmiechnąłem się szeroko, gdy kobieta zwróciła się w stronę Alice, która niemal natychmiast rozpromieniła się jeszcze bardziej. Choć zazwyczaj była bardzo skromna w takich chwilach lubiła skupiać na sobie uwagę.
- Taka kupuje mi szatę wyjściową! - pochwaliła się radośnie, nie ruszyła jednak w stronę Cynthi by ją uściskać jak to miała w zwyczaju z każdą osobą, którą lubiła. Miała już na sobie pierwszy materiał i starała się nie ruszać zbytnio, bardzo poważnie podchodząc do kwestii przymiarki.
- Niezaprzeczalnie - odparłem, kiedy uwaga kobiety skierowała się w moją stronę. - Jednakże mamy lato, nie można zbytnio marudzić na taką pogodę, miła to odmiana od wszystkich deszczowych dni. Choć zauważyłem dziwną skłonność do zwiększającej się ostatnio liczby urazów odmagicznych...
Zmierzające w coraz bardziej niebezpiecznym i ponurym kierunku rozmyślania przerwał mi dźwięk dzwoneczka przy drzwiach i rezolutne przywitanie. Znajomy głos sprawił, iż oderwałem na chwilę wzrok od córki i odwróciłem go w kierunku nowej klientki, która okazała się nikim innym jak Cynthią Vanity, koleżanką z pracy. Podniosłem się na chwilę i, w zgodzie z zasadami kultury, skłoniłem się w jej stronę nieznacznie, by następnie uśmiechnąć się uprzejmie.
- Dzień dobry - przywitałem się również, nie opadając już jednak na krzesło. Niekulturalne było siedzieć, kiedy kobieta stała.
Ponownie uśmiechnąłem się szeroko, gdy kobieta zwróciła się w stronę Alice, która niemal natychmiast rozpromieniła się jeszcze bardziej. Choć zazwyczaj była bardzo skromna w takich chwilach lubiła skupiać na sobie uwagę.
- Taka kupuje mi szatę wyjściową! - pochwaliła się radośnie, nie ruszyła jednak w stronę Cynthi by ją uściskać jak to miała w zwyczaju z każdą osobą, którą lubiła. Miała już na sobie pierwszy materiał i starała się nie ruszać zbytnio, bardzo poważnie podchodząc do kwestii przymiarki.
- Niezaprzeczalnie - odparłem, kiedy uwaga kobiety skierowała się w moją stronę. - Jednakże mamy lato, nie można zbytnio marudzić na taką pogodę, miła to odmiana od wszystkich deszczowych dni. Choć zauważyłem dziwną skłonność do zwiększającej się ostatnio liczby urazów odmagicznych...
Gość
Gość
– Nie mogę się doczekać aż cię w niej zobaczę – odparłam równie entuzjastycznie co panienka Alice, śmiejąc się przy tym beztrosko. Nic tak nie uszczęśliwiało kobiet i kobietek jak zakupy, z których mogły być dumne, nieprawdaż? Ważnym więc było, by kupowane materiały i ubrania odpowiadały jak najbardziej gustom i talii. By również były znośne w praktyce! Och, tak! Pamiętam, jaki to zawrót głowy miałam ze swą suknią ślubną. Magia chaosu! Hehe.
– Ależ oczywiście! Jestem jak najbardziej za korzystaniem z tak pięknego dnia! Nie należy, broń Merlinie, siedzieć w domach! I w tych szpitalach... Szpital powinien mieć swoje odrębne słońce, by mogło oświetlać buźki tych wszystkich nieszczęśników – stwierdziłam nieco aż zanadto gestykulując i, wzdychając na koniec. Pokręciłam głową i rozłożyłam z bezradności ręce. – Szkoda, że poczciwy Dumbledore opuścił już świat żywych. Z pewnością już dawno jakoś zaradziłby czasom, które nadchodzą. Wystarczy spojrzeć na statystki pacjentów – masz rację. Ręce pełne roboty, zero czasu na odetchnięcie. Aż strach zgadywać, co jest tego powodem – dodałam.
Przed oczami stanęły mi obrazy powojennej Europy, które miałam okazje widzieć na własne oczy. Myślałam, że pozwoli mi to zapomnieć o stracie matki, stało się jednak inaczej. Dostrzegłam prawdziwe oblicze człowieka. Potrafiło z czegoś pięknego... praktycznie nie zostawić nic. Choć i tak ludzie nie potracili nadziei, trwali w tym, że nadchodzą lepsze czasy, mimo że stracili tylu bliskich...
Postanowiłam zmienić temat. Zbyt piękny dziś dzień, by wspominać złe oblicze świata, w którym żyliśmy. Przynajmniej ja tak sądziłam...
– Wybieracie się na Festiwal Lata? – zapytałam, wskazując na przymierzaną przez Alice szatę wyjściową. Musiałam przyznać, że wyglądała w niej prześlicznie. Przypominała mi mnie dawną, z czasów sprzed Hogwartu, z czasów, gdy naszym podwórzem rządziłam ja, zaś szpital bywał moim hotelem, do którego lubiłam wracać. Z ciekawości. Miałam w tej główce... dziecięcej niewinności. Wszystko wtedy było prostsze – przyznałam. - Mniemam, że będzie równie pięknie jak dziś.
– Ależ oczywiście! Jestem jak najbardziej za korzystaniem z tak pięknego dnia! Nie należy, broń Merlinie, siedzieć w domach! I w tych szpitalach... Szpital powinien mieć swoje odrębne słońce, by mogło oświetlać buźki tych wszystkich nieszczęśników – stwierdziłam nieco aż zanadto gestykulując i, wzdychając na koniec. Pokręciłam głową i rozłożyłam z bezradności ręce. – Szkoda, że poczciwy Dumbledore opuścił już świat żywych. Z pewnością już dawno jakoś zaradziłby czasom, które nadchodzą. Wystarczy spojrzeć na statystki pacjentów – masz rację. Ręce pełne roboty, zero czasu na odetchnięcie. Aż strach zgadywać, co jest tego powodem – dodałam.
Przed oczami stanęły mi obrazy powojennej Europy, które miałam okazje widzieć na własne oczy. Myślałam, że pozwoli mi to zapomnieć o stracie matki, stało się jednak inaczej. Dostrzegłam prawdziwe oblicze człowieka. Potrafiło z czegoś pięknego... praktycznie nie zostawić nic. Choć i tak ludzie nie potracili nadziei, trwali w tym, że nadchodzą lepsze czasy, mimo że stracili tylu bliskich...
Postanowiłam zmienić temat. Zbyt piękny dziś dzień, by wspominać złe oblicze świata, w którym żyliśmy. Przynajmniej ja tak sądziłam...
– Wybieracie się na Festiwal Lata? – zapytałam, wskazując na przymierzaną przez Alice szatę wyjściową. Musiałam przyznać, że wyglądała w niej prześlicznie. Przypominała mi mnie dawną, z czasów sprzed Hogwartu, z czasów, gdy naszym podwórzem rządziłam ja, zaś szpital bywał moim hotelem, do którego lubiłam wracać. Z ciekawości. Miałam w tej główce... dziecięcej niewinności. Wszystko wtedy było prostsze – przyznałam. - Mniemam, że będzie równie pięknie jak dziś.
Cynthia Vanity
Zawód : uzdrowicielka na oddziale wypadków przedmiotowych, cukierniczka, właścicielka Słodkiej Próżności
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
Dziś rano cały świat kupiłeś,
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
za jedno serce cały świat,
nad gwiazdy szczęściem się wybiłeś,
nad czas i morskie głębie lat.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ciężki był los szlachcianek.
Ciągłe bale, prezentacje, wernisaże, debiuty na Sabatach, szykowne suknie w indywidualnym kroju, ciężkie i drogie błyskotki zawieszone na szyi i zdobiące dłonie, twarz boląca od wiecznego uśmiechu – koniecznie szerokiego, ale nie na tyle, by wzbudzić zgorszenie nadobnych matron spoglądających spod byka na wszelkie młode damy kręcące się zbyt blisko ich ukochanych synów-kawalerów – wytrawne wina i przepyszne potrawy ze składników, których nazwę ciężko było niekiedy wymienić, ukłony, dygania, ściskanie dłoni, zarumienione policzki chowane za wachlarzami, nieśmiałe spojrzenia rzucane w kierunku młodzieńców, udawane zainteresowanie rozmową o polityce magicznego świata, a to wszystko okraszone wszechobecnym dostatkiem, przepychem, złotem i klejnotami, którymi ociekało całe arystokratyczne towarzystwo; straszne życie. Szlachcianki i szlachciców wystawiano na sprzedaż na matrymonialnym targu, gdzie ubijano interesy nawet w małej części nieocierające się o uczucia, ale za to tkwiące głęboko w politycznych grach i roszadach. Dobrze ulokowaną inwestycją w postaci córki wydanej za wpływowego czarodzieja można było prostym gambitem zaszachować największego rywala, a jedną odmową oświadczyn bez problemów upokorzyłoby się cały arystokratyczny ród. Tym właśnie byłam w oczach tych wszystkich panien na balach, które widziały we mnie konkurencję i w oczach tych wszystkich kawalerów, którzy zastanawiali się, czy małżeństwo z córką byłego ministra podniosłoby, czy raczej obniżyło ich polityczne notowania. Dziewczę na sprzedaż; niewinne sarniątko czekające na decyzję myśliwego. W przeciwieństwie jednak do wielu innych szlachcianek miałam o wiele, wiele, wiele więcej swobody; ojciec nie wydawał się szczególnie zainteresowany szybkim wydaniem mnie za mąż i od pewnego czasu to j a usilnie zabiegałam o to, aby znaleźć godnego mnie kawalera.
Co mi się jednak nieszczęśliwie nie udawało.
- Tamta jedwabna chusta w błękitne wzory wydawała się chyba odrobinę lepsza, nie sądzi pani? - zwróciłam się do jednej z pracownic, które od prawie półgodziny próbowały zaspokoić moje garderobiane kaprysy; uznałam bowiem, że to nie kwestia mojego charakteru, niezależności i kąśliwych spojrzeń jest winna braku narzeczonego, ale ubiór, który może nie do końca wpisuje się w aktualne trendy. Całkowita wymiana szafy była jednak zdecydowanie ponad moje siły, dlatego postanowiłam się skupić na jej uzupełnieniu; z pewnością nie zaszkodzi, jeśli na najbliższym towarzyskim spotkaniu panien i kawalerów z wyższych sfer pokażę się w jakieś oszałamiającej nowości prosto z salonu Madame Malkin. Co prawda to właśnie tutaj zaopatrywała się większość czarodziejskiego świata, ale sama Madame mnie zapewniła, że przygotuje dla mnie coś wyjątkowo i indywidualnego. I cóż, przygotowała, ale to przecież nie oznacza, że nie mogłam się rozejrzeć po jej sklepie za jakimiś innymi ubraniami i wybrać czegoś ekstra? Tatuś na pewno zapłaci bez mrugnięcia okiem. - Jest dłuższa i bardziej delikatna, ładnie opadała na moje ramiona, a do tego podkreśla bladość mojej cery i idealnie pasuje do rodowych barw, prawda? - zapytałam, wcale jednak nie szukając potwierdzenia swoich słów (była to bowiem oczywistość); byłam po prostu strasznie gadatliwa i niewiele było sytuacji, w których moje usta zaciskały się w wąską linię i milczały wymijająco, tłumiły śmiech lub okazywały najwyższą pogardę swojemu rozmówcy. Może właśnie dlatego tak kochałam muzykę, w której nie było za grosz głupoty, która nie zadawała idiotycznych pytań i która zawsze mnie rozumiała, doskonale wpasowując się w mój aktualny nastrój. Wystarczyło podnieść skrzypce, unieść smyczek i delikatnie skrobnąć włosiem po strunach, aby rozchodzący się dookoła dźwięk dotarł w najgłębsze fragmenty duszy i wyciągnął z niej każde skrywane uczucie.
Wielu gości na koncertach uważa, że siedzący lub stojący na scenie artysta nie widzi nic poza własnym instrumentem, skupiony wyłącznie na pracy swoich dłoni, zapatrzony w nuty lub odliczający w pamięci kolejne pociągnięcia smyczkiem albo uderzenia w klawisze fortepianu. Widownia uważa się za ciemną, nieistniejącą plamę; anonimowe głosy i szepty, których nie sposób odróżnić i wyłowić w gęstym tłumie podczas przerw lub po zakończonych koncertach, gdy tymczasem z każdym kolejnym dźwiękiem i każdą zagraną nutą stają się coraz bardziej nadzy. Obdzierani z zewnętrznej fasady nienaruszalności i obojętności; ciemność kryje pojedyncze łzy wzruszenia błąkające się po wypielęgnowanych dłoniach, a muzyka zagłusza spłycone oddechy i tłumione łkania wywołane pięknem dobiegających ze sceny dźwięków. To nie artysta jest wystawiony na widok publiczny, ale widownia, która w swojej anonimowości zapomina nadal kryć się za fasadami sztucznych uśmiechów. Właśnie dlatego kochałam koncertować dla kogoś; czym innym były delikatne tony unoszące się w mojej pracowni i oklaski dłoni najbliższej rodziny, a czym innym wypełniona koncertowa sala osób, których nie znam, nigdy nie widziałam i zapewne nigdy nie zobaczę i świadomość, że moja muzyka poruszyła granice ich duszy, burząc być może istniejące od miesięcy i od lat mury.
- Słucham? - drgnęłam, gdy w moje rozmyślania wdarł się dźwięk zupełnie inny od kojącej muzyki, która płynęła właśnie w moich myślach; dłoń nieświadomie zacisnęła się lekko, jakby imitując trzymanie smyczka, a policzek lekko oparłam o ramię, nagle zdziwiona, że nie ma na nim skrzypiec. Niechętnie otworzyłam oczy, spodziewając się spojrzeć w odbiciu lustra niecierpliwy wzrok pracownicy butiku czekającej na odpowiedź – zapewne o chustę, którą zdecydowałam się finalnie wybrać – i już szykowałam jeden ze swoich przepraszających uśmiechów, gdy zorientowałam się, że odbicie wcale nie przypomina drobnej kobiety.
Ciągłe bale, prezentacje, wernisaże, debiuty na Sabatach, szykowne suknie w indywidualnym kroju, ciężkie i drogie błyskotki zawieszone na szyi i zdobiące dłonie, twarz boląca od wiecznego uśmiechu – koniecznie szerokiego, ale nie na tyle, by wzbudzić zgorszenie nadobnych matron spoglądających spod byka na wszelkie młode damy kręcące się zbyt blisko ich ukochanych synów-kawalerów – wytrawne wina i przepyszne potrawy ze składników, których nazwę ciężko było niekiedy wymienić, ukłony, dygania, ściskanie dłoni, zarumienione policzki chowane za wachlarzami, nieśmiałe spojrzenia rzucane w kierunku młodzieńców, udawane zainteresowanie rozmową o polityce magicznego świata, a to wszystko okraszone wszechobecnym dostatkiem, przepychem, złotem i klejnotami, którymi ociekało całe arystokratyczne towarzystwo; straszne życie. Szlachcianki i szlachciców wystawiano na sprzedaż na matrymonialnym targu, gdzie ubijano interesy nawet w małej części nieocierające się o uczucia, ale za to tkwiące głęboko w politycznych grach i roszadach. Dobrze ulokowaną inwestycją w postaci córki wydanej za wpływowego czarodzieja można było prostym gambitem zaszachować największego rywala, a jedną odmową oświadczyn bez problemów upokorzyłoby się cały arystokratyczny ród. Tym właśnie byłam w oczach tych wszystkich panien na balach, które widziały we mnie konkurencję i w oczach tych wszystkich kawalerów, którzy zastanawiali się, czy małżeństwo z córką byłego ministra podniosłoby, czy raczej obniżyło ich polityczne notowania. Dziewczę na sprzedaż; niewinne sarniątko czekające na decyzję myśliwego. W przeciwieństwie jednak do wielu innych szlachcianek miałam o wiele, wiele, wiele więcej swobody; ojciec nie wydawał się szczególnie zainteresowany szybkim wydaniem mnie za mąż i od pewnego czasu to j a usilnie zabiegałam o to, aby znaleźć godnego mnie kawalera.
Co mi się jednak nieszczęśliwie nie udawało.
- Tamta jedwabna chusta w błękitne wzory wydawała się chyba odrobinę lepsza, nie sądzi pani? - zwróciłam się do jednej z pracownic, które od prawie półgodziny próbowały zaspokoić moje garderobiane kaprysy; uznałam bowiem, że to nie kwestia mojego charakteru, niezależności i kąśliwych spojrzeń jest winna braku narzeczonego, ale ubiór, który może nie do końca wpisuje się w aktualne trendy. Całkowita wymiana szafy była jednak zdecydowanie ponad moje siły, dlatego postanowiłam się skupić na jej uzupełnieniu; z pewnością nie zaszkodzi, jeśli na najbliższym towarzyskim spotkaniu panien i kawalerów z wyższych sfer pokażę się w jakieś oszałamiającej nowości prosto z salonu Madame Malkin. Co prawda to właśnie tutaj zaopatrywała się większość czarodziejskiego świata, ale sama Madame mnie zapewniła, że przygotuje dla mnie coś wyjątkowo i indywidualnego. I cóż, przygotowała, ale to przecież nie oznacza, że nie mogłam się rozejrzeć po jej sklepie za jakimiś innymi ubraniami i wybrać czegoś ekstra? Tatuś na pewno zapłaci bez mrugnięcia okiem. - Jest dłuższa i bardziej delikatna, ładnie opadała na moje ramiona, a do tego podkreśla bladość mojej cery i idealnie pasuje do rodowych barw, prawda? - zapytałam, wcale jednak nie szukając potwierdzenia swoich słów (była to bowiem oczywistość); byłam po prostu strasznie gadatliwa i niewiele było sytuacji, w których moje usta zaciskały się w wąską linię i milczały wymijająco, tłumiły śmiech lub okazywały najwyższą pogardę swojemu rozmówcy. Może właśnie dlatego tak kochałam muzykę, w której nie było za grosz głupoty, która nie zadawała idiotycznych pytań i która zawsze mnie rozumiała, doskonale wpasowując się w mój aktualny nastrój. Wystarczyło podnieść skrzypce, unieść smyczek i delikatnie skrobnąć włosiem po strunach, aby rozchodzący się dookoła dźwięk dotarł w najgłębsze fragmenty duszy i wyciągnął z niej każde skrywane uczucie.
Wielu gości na koncertach uważa, że siedzący lub stojący na scenie artysta nie widzi nic poza własnym instrumentem, skupiony wyłącznie na pracy swoich dłoni, zapatrzony w nuty lub odliczający w pamięci kolejne pociągnięcia smyczkiem albo uderzenia w klawisze fortepianu. Widownia uważa się za ciemną, nieistniejącą plamę; anonimowe głosy i szepty, których nie sposób odróżnić i wyłowić w gęstym tłumie podczas przerw lub po zakończonych koncertach, gdy tymczasem z każdym kolejnym dźwiękiem i każdą zagraną nutą stają się coraz bardziej nadzy. Obdzierani z zewnętrznej fasady nienaruszalności i obojętności; ciemność kryje pojedyncze łzy wzruszenia błąkające się po wypielęgnowanych dłoniach, a muzyka zagłusza spłycone oddechy i tłumione łkania wywołane pięknem dobiegających ze sceny dźwięków. To nie artysta jest wystawiony na widok publiczny, ale widownia, która w swojej anonimowości zapomina nadal kryć się za fasadami sztucznych uśmiechów. Właśnie dlatego kochałam koncertować dla kogoś; czym innym były delikatne tony unoszące się w mojej pracowni i oklaski dłoni najbliższej rodziny, a czym innym wypełniona koncertowa sala osób, których nie znam, nigdy nie widziałam i zapewne nigdy nie zobaczę i świadomość, że moja muzyka poruszyła granice ich duszy, burząc być może istniejące od miesięcy i od lat mury.
- Słucham? - drgnęłam, gdy w moje rozmyślania wdarł się dźwięk zupełnie inny od kojącej muzyki, która płynęła właśnie w moich myślach; dłoń nieświadomie zacisnęła się lekko, jakby imitując trzymanie smyczka, a policzek lekko oparłam o ramię, nagle zdziwiona, że nie ma na nim skrzypiec. Niechętnie otworzyłam oczy, spodziewając się spojrzeć w odbiciu lustra niecierpliwy wzrok pracownicy butiku czekającej na odpowiedź – zapewne o chustę, którą zdecydowałam się finalnie wybrać – i już szykowałam jeden ze swoich przepraszających uśmiechów, gdy zorientowałam się, że odbicie wcale nie przypomina drobnej kobiety.
Gość
Gość
Wstawanie lewą nogą rzeczywiście musiało kryć w sobie jakiś nikczemny urok, bo dzień rozpoczęty wyjątkowo nieprzyjemnie ciągnął się doprawdy w równie niemiłą dla Marcela nieskończoność. Zaczęło się naturalnie niewinnie, lecz Parkinson miał ponurą świadomość, że zły omen nie jest wyłącznie jego wymysłem, ale znakiem nadciągającego pecha. I kto by pomyślał, że to sowa stukająca do jego szyby jeszcze przed świtem - dla tego, dla którego dziesiąta rano była środkiem nocy - stanowiła przyczynę całego zamieszania. Zrezygnowany Marcel chcąc uciszyć przebrzydłe ptaszysko zerwał się (niezwykle opieszale, ale wstał!) z łóżka i cóż, traf chciał, że w puchaty pantofel pierwsza trafiła właśnie lewa noga mężczyzny. Był jeszcze zbyt zaspany, by zauważyć różnicę, poczuł ją jednak natychmiast, gdy durny ptak mocno dziabnął go w palec - nie dość, że został tam brzydki ślad, to jeszcze krew pokapała na jasny dywan, błyskawicznie wsiąkając w jasne włókna. Mon dieu, tylko nie to, pomyślał z przerażeniem, błyskawicznie trzeźwiejąc. Już zrozumiał, że zaczyna się sesja wyjątkowego pecha - uważano go za człowieka przesądnego, choć głupio tak oceniać książkę po okładce (wyjątkowo pięknej okładce) tylko dlatego, że stara się nie przechodzić pod drabiną i żywi niepokój względem każdego miejsca oraz przedmiotu oznakowanego liczbą trzynaście. Reasumując, został wyrwany z przyjemnej drzemki, a jakże i pięknego snu, w którym leżał nad pięknym stawem otoczony prześlicznymi dziewczętami, razem z nimi podziwiając swą urodę. Panny robiły mu relaksacyjne masaże, a on wzdychał z upojenia szczęściem, jadł winogrona (obrane ze skórki) i wystawiał twarz na ciepłe promienie słońca. Żyć nie umierać, a tymczasem... Za oknem deszcz tłukł o szyby wspólnie z irytującym ptaszyskiem, było zimno i całkiem ciemno, a jednak nie znalazł się nikt, kto mógłby temu zaradzić. Marcel więc SAM musiał odziać się w szlafrok, sam otworzyć okno, sam odebrać list i... stanowiło to taki nadmiar obowiązków, że już odechciało mu się wezwać skrzata, aby ukarał się za ową niesubordynację. Rozkaz wypowiedziany jego niesamowitymi ustami (stworzonymi przede wszystkim do całowania) przekraczał limit czynności, jakie wykonał samodzielnie w ciągu tego dnia (a minęło przecież ledwie kilka minut!), zatem Trzpiotka miała ogromne szczęście, bo w przeciwnym razie dosięgnąłby ją srogi gniew Parkinsona. Naturalnie Marcel ani myślał czytać listu - zmiął go w kulkę i z uśmiechem satysfakcji obserwował lot po idealnej trajektorii wprost do kosza na śmieci. Nie zamierzał kontaktować się z idiotami, którzy budzą ciężko pracujących ludzi o nieprzyzwoitych porach. Lecz nie był to koniec Marcelowych trosk tego feralnego dnia. Gdy w końcu zasnął z powrotem, zamiast wrócić do idyllicznej krainy pełnej pięknych kobiet oraz jego, najpiękniejszego ze wszystkich, znalazł się w jakimś tragicznym koszmarze. Koszmarnie ubrani ludzie odtrącali jego wielkoduszne rady, mimo że wyglądali jak giermkowie walczący w bitwie pod Orszą i ach, Parkinson nie mógł na to patrzeć - rzucając się zaś z dziwacznego mostu otworzył oczy, zlany potem i okropnie wystraszony. Niech będą dzięki Merlinowi, pomyślał, wertując najświeższy egzemplarz Czarownicy leżący na szafce nocnej. Wszystko wyglądało tak, jak powinno, choć z pierwszej strony mrugał do niego przebrzydły Rosier, który ukradł mu tytuł, choć na niego nie zasługiwał.
Późne śniadanie okazało się kolejną katastrofą. Zabrakło mleka i nie mógł wypić swojej ulubionej kawy, ani zjeść dietetycznych płatków owsianych. Na domiar złego, Trzpiotka przypaliła czekoladowe babeczki, czemu Marcel absolutnie nie zamierzał już folgować. Głodny i zły wyszedł z domu trzaskając drzwiami i kierując się tam, gdzie wszyscy Parkinsonowie chodzą piechotą. Na zakupy.
Zbawienne ubrania, dotyk ciepłego materiału pod palcami, zapach skrojonej tkaniny, drażniąca szorstkość lub wręcz przelewająca się przez palce miękkość, intensywne kolory, przytłumione barwy... Mimo głodu skręcającego żołądek, Marce był w stanie się zachwycać - ale i również krytykować, ponieważ salon madame Malkin w najmniejszym stopniu nie dorównywał kreacjom Parkinsonów. Krzywy szew, plama na wystawionej sukni, masakrycznie ubrana ekspedientka...
Ża-ło-sne. Nie wierzył, że to dzieje się na jego oczach, ale owszem, nie mylił się. Spodnie w paski, bluzka w groszki, płaskie buty przypominające raczej babcine bambosze. i ktoś taki miał doradzać panience, jaką przyuważył buszującą zawzięcie między półkami z marzycielską miną? Może czekała na księcia z bajki: doskonale. Marce zwietrzył okazję jak wilk zająca, ale misją priorytetową i tak stanowiło wzorowe odzianie dziewczęcia. Znajomego, kiedy zerknął na nie z bliższej perspektywy. Thalia Fawley, kto by pomyślał. Malkin miała ubrania odpowiednie również i dla szlachciców, ale mimo wszystko... powinien odebrać gust dziewczęcia za potwarz, lecz przecież nie wszystko zostało stracone? Prócz granatowej szaty, którą właśnie przymierzał, lecz leżała na nim jakoś dziwnie. Ewidentnie wina kroju - miał wszak idealną sylwetkę a wszystkie ubrania z domu modu sygnowane j e g o nazwiskiem pasowały nań perfekcyjnie, jakby zostały stworzone z myślą o nim... choć zaraz, no tak, przecież tak właśnie było.
-Czy ta szata mnie nie pogrubia? - sapnął z niezadowoleniem, zwracając się do myślącej o niebieskich migdałach Thalii - chyba jego głos oderwie ją od tych niewiadomojak (wcale) ważnych rozmyśleń - skandal, to nie do pomyślenia - parskał dalej, zdejmując ją z ramion i ciskając prosto w ramiona zastygłej bez ruchu sprzedawczyni.
-Nie słuchaj jej, bo wyjdziesz stąd wyglądając jak torta - poradził uprzejmie dziewczynie, częstując ją olśniewającym uśmiechem - jesteś bardzo ładna i naturalna, więc musimy to wykorzystać. Suknia, szata, tiara, będziesz lśnić jak gwiazda - mamrotał, jak oszalały przeglądając wieszaki, szukając tej jedynej kreacji, w jakiej chciałby ją widzieć i podziwiać.
Późne śniadanie okazało się kolejną katastrofą. Zabrakło mleka i nie mógł wypić swojej ulubionej kawy, ani zjeść dietetycznych płatków owsianych. Na domiar złego, Trzpiotka przypaliła czekoladowe babeczki, czemu Marcel absolutnie nie zamierzał już folgować. Głodny i zły wyszedł z domu trzaskając drzwiami i kierując się tam, gdzie wszyscy Parkinsonowie chodzą piechotą. Na zakupy.
Zbawienne ubrania, dotyk ciepłego materiału pod palcami, zapach skrojonej tkaniny, drażniąca szorstkość lub wręcz przelewająca się przez palce miękkość, intensywne kolory, przytłumione barwy... Mimo głodu skręcającego żołądek, Marce był w stanie się zachwycać - ale i również krytykować, ponieważ salon madame Malkin w najmniejszym stopniu nie dorównywał kreacjom Parkinsonów. Krzywy szew, plama na wystawionej sukni, masakrycznie ubrana ekspedientka...
Ża-ło-sne. Nie wierzył, że to dzieje się na jego oczach, ale owszem, nie mylił się. Spodnie w paski, bluzka w groszki, płaskie buty przypominające raczej babcine bambosze. i ktoś taki miał doradzać panience, jaką przyuważył buszującą zawzięcie między półkami z marzycielską miną? Może czekała na księcia z bajki: doskonale. Marce zwietrzył okazję jak wilk zająca, ale misją priorytetową i tak stanowiło wzorowe odzianie dziewczęcia. Znajomego, kiedy zerknął na nie z bliższej perspektywy. Thalia Fawley, kto by pomyślał. Malkin miała ubrania odpowiednie również i dla szlachciców, ale mimo wszystko... powinien odebrać gust dziewczęcia za potwarz, lecz przecież nie wszystko zostało stracone? Prócz granatowej szaty, którą właśnie przymierzał, lecz leżała na nim jakoś dziwnie. Ewidentnie wina kroju - miał wszak idealną sylwetkę a wszystkie ubrania z domu modu sygnowane j e g o nazwiskiem pasowały nań perfekcyjnie, jakby zostały stworzone z myślą o nim... choć zaraz, no tak, przecież tak właśnie było.
-Czy ta szata mnie nie pogrubia? - sapnął z niezadowoleniem, zwracając się do myślącej o niebieskich migdałach Thalii - chyba jego głos oderwie ją od tych niewiadomojak (wcale) ważnych rozmyśleń - skandal, to nie do pomyślenia - parskał dalej, zdejmując ją z ramion i ciskając prosto w ramiona zastygłej bez ruchu sprzedawczyni.
-Nie słuchaj jej, bo wyjdziesz stąd wyglądając jak torta - poradził uprzejmie dziewczynie, częstując ją olśniewającym uśmiechem - jesteś bardzo ładna i naturalna, więc musimy to wykorzystać. Suknia, szata, tiara, będziesz lśnić jak gwiazda - mamrotał, jak oszalały przeglądając wieszaki, szukając tej jedynej kreacji, w jakiej chciałby ją widzieć i podziwiać.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Moje myśli były zdecydowanie miliony lat świetlnych od puszystych bamboszków lorda Parkinsona; mało tego, były miliony lat świetlnych od samego lorda, którego nagłe pojawienie się nie powinno mnie zresztą dziwić – w końcu co jak co, ale taki strojniś pewnie sypiał gdzieś pomiędzy półkami, przytulając się to opatulonych delikatnym materiałem manekinów i mamrocząc przez sen kolejne pomysły na nową kolekcję z domu mody Parkinsonów. Niewątpliwie jednak mając do dyspozycji rozmyślanie o muzyce, której łagodne takty przechodziły z łatwością między moimi myślami, a zastanawianie się nad zaskakującym zmaterializowaniem się obok tego słodkiego le petit Narcisse, wolałam wybrać opcję pierwszą, próbując powrócić do przywołania stonowanej melodii Bolero sławnego Ravela. Niestety nie było mi to dane, ponieważ intensywne, wwiercające się we mnie spojrzenie padające z lustrzanego odbicia nie pozwalało mi skupić się na czymkolwiek innym, niż tylko na zirytowanej odpowiedzi (niemej) w postaci równie zirytowanego spojrzenia, którym go obdarzyłam. Poprzez lustro, nie zadając sobie trudu odwrócenia mojej wdzięcznej główki pokrytej prostymi jak struna włosami, które ani drgnęły, mimo że lord Parkinson sapał z niezadowoleniem tak głośno i tak mocno, że mogłabym przysiąc, iż materiał sukni na jednym z dalszych manekinów poruszał się tylko i wyłącznie pod wpływem tego oddechu. Słyszałam za plecami parsknięcia, sapnięcia, westchnięcia i prychnięcia, które nad wyraz dosadnie świadczyły o niezadowoleniu lorda Parkinsona ze świadczonej mu usługi lub po prostu o tym, że nagle przemienił się w lamę albo inną alpakę wydającą bardzo podobne odgłosy.
- A czy lord w ogóle kiedykolwiek przejął się tym, że coś go pogrubia? Z tego co słyszałam, lord ma własne zdanie na temat opinii innych osób o swoim wyglądzie i niespecjalnie się tym przejmuje, uważając ich za nieznających się na niczym ignorantów – powiedziałam niewinnie, obserwując kątem oka jak ściąga z siebie szatę, mierzwiąc sobie przy okazji włosy i, o Merlinie!, nie poprawiając ich od razu. Dostojeństwo idealnie ułożonej czupryny zostało bestialsko naruszone, ale Parkinson zdawał się tego albo nie dostrzegać, albo się tym nie przejmować; na wszelki wypadek stanęłam jednak w taki sposób, aby zasłonić mu widok na lustro. Gotów jeszcze rozpętać aferę z powodu nierówno ułożonych kosmyków. Odwróciłam się w jego stronę, aby podziękować mu za komplement – wypadało przecież dobrze urodzonej panience zachować się na poziomie nawet wtedy, gdy ten poziom ustalał zapatrzony w siebie Narcyz – ale Marcel zniknął już między półkami, wieszakami i szafami. Mogłam się domyśleć, że wygląda teraz mniej więcej jak ja, gdy wpadał w euforię gry; i gdy poza dźwiękami skrzypiec układającymi się w delikatną melodię, nie liczyło się nic więcej. Rzuciłam przepraszające spojrzenie pracownicy salonu Madame Malkin, która tylko wzruszyła ramionami, najwidoczniej doskonale przyzwyczajona do takich sytuacji. Bałam się zapytać, ile razy w tygodniu do nich dochodziło, ale pomruki dobiegające zza wieszaków i gracja oraz precyzja, z jaką Parkinson przemieszczał się między półkami świadczyły o tym, że czuje się tu jak ryba w wodzie. Zadziwiające, że w swoim napiętym grafiku pomiędzy łamaniem niewieścich serc a pozowaniem do kolejnej okładki Czarownicy znalazł czas, aby zajrzeć do konkurencji, a nawet przymierzyć jedną z tutejszych szat, nie mówiąc już o obdarzeniu ekspedientki jedną ze swoich kąśliwych uwag.
- Nie powinieneś się kłopotać, lordzie, jestem pod doskonałą opieką – zawołałam za nim, gdy buszował pomiędzy sukienkami i to w większości takimi, których z racji dekoltu lub długości nie dotknęłabym nawet smyczkiem. - Zabraniam wręcz lordowi się kłopotać! - dodałam w przerażeniu, gdy wymruczał coś o tiarze, a mnie aż zemdliło na myśl, że miałabym nosić taką ozdobę na głowie i świecić się jak bożonarodzeniowe drzewko. Nawet ja miałam swoje granice, których za nic w świecie bym nie przekroczyła tylko dlatego, aby wyglądać lepiej i robić na młodzieńcach dobre wrażenie. Na pewno były inne sposoby, aby przyciągnąć ich uwagę i spojrzenia, które nie dotyczyły chodzenia w niemoralnych strojach i noszenia we włosach diamentowych świecidełek. Można przecież wyglądać ładnie i skromnie, pięknie i niewinnie, wzbudzając z szlachcicach zachwyt, ale i wysyłając im wyraźne ostrzeżenie. Wcale a wcale nie potrzebowałam do tego pomocy Marcela, który pewnie wystroiłby mnie jak choinkę w jedną z tych swoich dziwnych kreacji, które wisiały miesiącami na wystawie, bo żadna z dam nie odważyła się ich nigdy założyć. Nie ruszyłam jednak za Parkinsonem, aby go powstrzymać, czując się o wiele bezpieczniejsza na podeście przed lustrem, niż uwięziona w wąskiej przestrzeni między wieszakami. Zresztą stąd miałam o wiele bliżej do wyjścia, gdyby temu szalonemu entuzjaście mody wpadło na myśl ubrać mnie siłą; już sam fakt, że wolał kobiety ubierać, niż rozbierać, świadczył na jego niekorzyść. No bo... jak to tak?
- A czy lord w ogóle kiedykolwiek przejął się tym, że coś go pogrubia? Z tego co słyszałam, lord ma własne zdanie na temat opinii innych osób o swoim wyglądzie i niespecjalnie się tym przejmuje, uważając ich za nieznających się na niczym ignorantów – powiedziałam niewinnie, obserwując kątem oka jak ściąga z siebie szatę, mierzwiąc sobie przy okazji włosy i, o Merlinie!, nie poprawiając ich od razu. Dostojeństwo idealnie ułożonej czupryny zostało bestialsko naruszone, ale Parkinson zdawał się tego albo nie dostrzegać, albo się tym nie przejmować; na wszelki wypadek stanęłam jednak w taki sposób, aby zasłonić mu widok na lustro. Gotów jeszcze rozpętać aferę z powodu nierówno ułożonych kosmyków. Odwróciłam się w jego stronę, aby podziękować mu za komplement – wypadało przecież dobrze urodzonej panience zachować się na poziomie nawet wtedy, gdy ten poziom ustalał zapatrzony w siebie Narcyz – ale Marcel zniknął już między półkami, wieszakami i szafami. Mogłam się domyśleć, że wygląda teraz mniej więcej jak ja, gdy wpadał w euforię gry; i gdy poza dźwiękami skrzypiec układającymi się w delikatną melodię, nie liczyło się nic więcej. Rzuciłam przepraszające spojrzenie pracownicy salonu Madame Malkin, która tylko wzruszyła ramionami, najwidoczniej doskonale przyzwyczajona do takich sytuacji. Bałam się zapytać, ile razy w tygodniu do nich dochodziło, ale pomruki dobiegające zza wieszaków i gracja oraz precyzja, z jaką Parkinson przemieszczał się między półkami świadczyły o tym, że czuje się tu jak ryba w wodzie. Zadziwiające, że w swoim napiętym grafiku pomiędzy łamaniem niewieścich serc a pozowaniem do kolejnej okładki Czarownicy znalazł czas, aby zajrzeć do konkurencji, a nawet przymierzyć jedną z tutejszych szat, nie mówiąc już o obdarzeniu ekspedientki jedną ze swoich kąśliwych uwag.
- Nie powinieneś się kłopotać, lordzie, jestem pod doskonałą opieką – zawołałam za nim, gdy buszował pomiędzy sukienkami i to w większości takimi, których z racji dekoltu lub długości nie dotknęłabym nawet smyczkiem. - Zabraniam wręcz lordowi się kłopotać! - dodałam w przerażeniu, gdy wymruczał coś o tiarze, a mnie aż zemdliło na myśl, że miałabym nosić taką ozdobę na głowie i świecić się jak bożonarodzeniowe drzewko. Nawet ja miałam swoje granice, których za nic w świecie bym nie przekroczyła tylko dlatego, aby wyglądać lepiej i robić na młodzieńcach dobre wrażenie. Na pewno były inne sposoby, aby przyciągnąć ich uwagę i spojrzenia, które nie dotyczyły chodzenia w niemoralnych strojach i noszenia we włosach diamentowych świecidełek. Można przecież wyglądać ładnie i skromnie, pięknie i niewinnie, wzbudzając z szlachcicach zachwyt, ale i wysyłając im wyraźne ostrzeżenie. Wcale a wcale nie potrzebowałam do tego pomocy Marcela, który pewnie wystroiłby mnie jak choinkę w jedną z tych swoich dziwnych kreacji, które wisiały miesiącami na wystawie, bo żadna z dam nie odważyła się ich nigdy założyć. Nie ruszyłam jednak za Parkinsonem, aby go powstrzymać, czując się o wiele bezpieczniejsza na podeście przed lustrem, niż uwięziona w wąskiej przestrzeni między wieszakami. Zresztą stąd miałam o wiele bliżej do wyjścia, gdyby temu szalonemu entuzjaście mody wpadło na myśl ubrać mnie siłą; już sam fakt, że wolał kobiety ubierać, niż rozbierać, świadczył na jego niekorzyść. No bo... jak to tak?
Gość
Gość
Był nadzwyczaj dobrym człowiekiem, ba, niesamowitym i wspaniałomyślnym, poświęcając swą uwagę oraz cenną, życiową energię trzódce mało rozgarniętych kóz. Porównanie do pasterza prawdopodobnie infantylne - lecz zdaniem Marcela nadzwyczaj trafne - przypominało mu o wręcz świętym obowiązku misji. Może nawet bliżej mu było do krzewiciela religii na jakimś zapyziałym odludziu wśród pogańskich (a czasami wielce agresywnych!) tubylców, ale tak czy inaczej, uważał się za odpowiedzialnego za wizerunek ogólnie pojętego społeczeństwa, co w jego małym móżdżku równało się posiadaniem władzy o wiele większej od tej, jaką w swych dłoniach dzierżył Minister Magii. Gdyby nie on, jego cudowna i skromna osoba, połowa ludzi utrzymujących ten bajzel w ryzach wyglądałaby jak biedni powodzianie oczekujący na paczki z darami. I jak takie ananasy miałyby reprezentować kraj, no jak? Na szczęście, kiedy Marce wkraczał do akcji, z każdego potrafił wykrzesać medialny blask i idealnym ubiorem zatuszować jawne niedoskonałości, z jakimi nie radziły sobie zaklęcia maskujące ani grube warstwy makijażu w przypadku kobiet. Można więc rzec, iż to dzięki niemu wszystko działało tak sprawnie, że to właśnie Parkinson swoimi niebagatelnymi ingerencjami trzyma za stery. Był szyją kręcącą głową wielkiego organizmu, a to tylko i wyłącznie poprzez bezgraniczne uwielbienie oraz oddanie modzie i pomocy biednym - tu zaś miał na myśli w szczególności tych, którzy zakładali bieliznę niedopasowaną do butów. Dlatego też ze szczerą chęcią udzielenia rady ruszył na ratunek Thalii. W swym mniemaniu był co najmniej rycerzem, ucinającym głowę paskudnemu smokowi - lub hydrze, bo na jej miejscu nagle pojawiały się trzy kolejne. Marce zbladł gwałtownie, kiedy dosłownie znikąd wyskoczyły kolejne dwie sprzedawczynie, mierząc go niezbyt przychylnymi spojrzeniami i na dodatek... jeszcze te wykręty Thalii, czemuż to dziewczę tak go dobijało? Aż ugiął się, jakby ciął go niewidzialny miecz i nie mógł wyprostowany znieść tegoż bólu. Ach, czemu właśnie na niego spadały takie przytyki losu, gdy Parkinson starał się dla wszystkich jak najlepiej? Czy te głupie dziewki nie rozumiały, że pomaga rozkręcić im interes, że przymyka oko na wszelkie niedociągnięcia, że usilnie poszukuje atutów kreacji podrzędnego gatunku?
-Och, to szczera prawda. Tak właśnie jest, moja droga - odparł ze smutkiem wyraźnie błyszczącym w brązowych oczach. O ileż jego życie byłoby łatwiejsze, gdyby nie musiał wytykać innym ich błędów oraz latać dookoła nich jak jakiś kot z pęcherzem! - ale kiedy SAM to zauważam... - pokręcił głową z westchnieniem tak głośnym, że gdyby był skrzatem domowym, to zapewne jego uszy aż by zafurkotały poderwane ową siłą - to znaczy, że muszę wyglądać jak okrąglutki ziemniak albo jakieś inne nieatrakcyjne warzywo - wzdrygnął się na wspomnienie tej szaty, wciąż świeże i wciąż kłujące, bo przecież do niedawna spoczywała ona na ramionach Parkinsona. Priorytet jednak stanowiło wybranie odpowiedniego stroju dla Thalii, a im bardziej ona protestowała, tym ostrzej Marce stawał się zawzięty. Zazwyczaj wolał, kiedy nie kwestionowano jego zdania - cóż, w kwestii modowej pozostawał przecież guru i wyrocznią, nawet dla starszego pokolenia Parkinsonów. Miał przecież przeczucia, co będzie hitem, a co kitem sezonu, jeszcze zanim projektanci zabierali się do pracy!
-Ależ to nie żaden kłopot! Wręcz przyjemność - odkrzykuje, schowany za regałami, przerzucając stosy ubrań, zupełnie nie bacząc na bałagan, jaki robił. Był jak huragan, wywracający wszystko, co stało mu na drodze przed tą idealną suknią, jaka porwie jego serce i sprawi, że lady Fawley również nim zawładnie. Na jakiś czas: często poddawał się chwilowemu zauroczeniu, doceniając eteryczne niewiasty w zwiewnych materiałach, delikatne makijaże, subtelne upięcia włosów. Był rozkochany w pięknie i pozostawał żałosnym estetą, mogącym bez wyrzutów sumienia po prostu patrzeć i podziwiać śliczne lica i powabne ciała, koniecznie obleczone w drogie tkaniny.
-Błękity, błękity będą idealne. Podkreślą oczy, to kolory twego rodu - mamrotał do siebie, ogarnięty prawie artystycznym szałem - ale chciałbym móc widzieć cię w czymś cieplejszym. Uwielbiam twoją urodę, muszę wydobyć z ciebie jej jak najwięcej - perorował dalej, mając nadzieję, że Thalia go słucha. Albo udaje - co powiesz na antyczną biel? - zaatakował ją nagle, zmierzając ku podestowi z łupem w rękach - nie jest taka obojętna jak zwykła, ma nawet więcej klasy, ale również i niesie nutkę ekstrawagancji - mruczał, gładząc miękki materiał palcami i przykładając suknię do ramion lady Fawley. Prosty krój, lekkie zamieszanie przy dekolcie, zero nadmiernego eksponowania ciała.
-Powalająco - kiwnął z zadowoleniem głową - powinnaś ją przymierzyć - stwierdził kategorycznym tonem - zajmę się wszystkim, rozbiorę, ubiorę, możesz mi zaufać, znam się na tym - dodał z absurdalnie rozbrajającą szczerością, choć akurat w tym momencie, Marce miał na myśli jedynie swe zawodowe kompetencje. I zielonego pojęcia o tym, iż mogło to zabrzmieć bardzo, ale to bardzo dwuznacznie oraz nieprzyzwoicie.
-Och, to szczera prawda. Tak właśnie jest, moja droga - odparł ze smutkiem wyraźnie błyszczącym w brązowych oczach. O ileż jego życie byłoby łatwiejsze, gdyby nie musiał wytykać innym ich błędów oraz latać dookoła nich jak jakiś kot z pęcherzem! - ale kiedy SAM to zauważam... - pokręcił głową z westchnieniem tak głośnym, że gdyby był skrzatem domowym, to zapewne jego uszy aż by zafurkotały poderwane ową siłą - to znaczy, że muszę wyglądać jak okrąglutki ziemniak albo jakieś inne nieatrakcyjne warzywo - wzdrygnął się na wspomnienie tej szaty, wciąż świeże i wciąż kłujące, bo przecież do niedawna spoczywała ona na ramionach Parkinsona. Priorytet jednak stanowiło wybranie odpowiedniego stroju dla Thalii, a im bardziej ona protestowała, tym ostrzej Marce stawał się zawzięty. Zazwyczaj wolał, kiedy nie kwestionowano jego zdania - cóż, w kwestii modowej pozostawał przecież guru i wyrocznią, nawet dla starszego pokolenia Parkinsonów. Miał przecież przeczucia, co będzie hitem, a co kitem sezonu, jeszcze zanim projektanci zabierali się do pracy!
-Ależ to nie żaden kłopot! Wręcz przyjemność - odkrzykuje, schowany za regałami, przerzucając stosy ubrań, zupełnie nie bacząc na bałagan, jaki robił. Był jak huragan, wywracający wszystko, co stało mu na drodze przed tą idealną suknią, jaka porwie jego serce i sprawi, że lady Fawley również nim zawładnie. Na jakiś czas: często poddawał się chwilowemu zauroczeniu, doceniając eteryczne niewiasty w zwiewnych materiałach, delikatne makijaże, subtelne upięcia włosów. Był rozkochany w pięknie i pozostawał żałosnym estetą, mogącym bez wyrzutów sumienia po prostu patrzeć i podziwiać śliczne lica i powabne ciała, koniecznie obleczone w drogie tkaniny.
-Błękity, błękity będą idealne. Podkreślą oczy, to kolory twego rodu - mamrotał do siebie, ogarnięty prawie artystycznym szałem - ale chciałbym móc widzieć cię w czymś cieplejszym. Uwielbiam twoją urodę, muszę wydobyć z ciebie jej jak najwięcej - perorował dalej, mając nadzieję, że Thalia go słucha. Albo udaje - co powiesz na antyczną biel? - zaatakował ją nagle, zmierzając ku podestowi z łupem w rękach - nie jest taka obojętna jak zwykła, ma nawet więcej klasy, ale również i niesie nutkę ekstrawagancji - mruczał, gładząc miękki materiał palcami i przykładając suknię do ramion lady Fawley. Prosty krój, lekkie zamieszanie przy dekolcie, zero nadmiernego eksponowania ciała.
-Powalająco - kiwnął z zadowoleniem głową - powinnaś ją przymierzyć - stwierdził kategorycznym tonem - zajmę się wszystkim, rozbiorę, ubiorę, możesz mi zaufać, znam się na tym - dodał z absurdalnie rozbrajającą szczerością, choć akurat w tym momencie, Marce miał na myśli jedynie swe zawodowe kompetencje. I zielonego pojęcia o tym, iż mogło to zabrzmieć bardzo, ale to bardzo dwuznacznie oraz nieprzyzwoicie.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spoglądając na Marcela buszującego między ubraniami, skąd właściwie wystawały tylko jego zmierzwione włosy i skąd dobiegał lekko przytłumiony, ale na moje nieszczęście w pełni zrozumiały bełkot szaleńca, miałam nieprzyjemne wrażenie, że musiałam wyglądać podobnie, gdy zaszywałam się w swojej pracowni ćwicząc kolejne utwory i denerwując się za każdym razem, gdy smyczek poruszył się nieodpowiednio, a skrzypce zadrwiły ze mnie błędnym dźwiękiem. Zapewne jedyną różnicą między mną a Marcelem było w takich przypadkach to, że ja mogłam ćwiczyć grę nawet w starych, znoszonych ubraniach, w których czułam się swobodnie i które nie krępowały ruchów (niech będą przeklęte wizytowe suknie, w których ledwie można było unieść skrzypce!), a on nie wychodził z domu bez spodni zagiętych równo w kant i koszuli, której kołnierzyk idealnie przylegał do materiału. Powątpiewające spojrzenia pracownic salonu, które próbowały go osaczyć między alejkami, a które on zręcznie omijał, wybierając poukrywane skróty, co tylko potwierdzało moje przypuszczenia, że zapewne bywał tu częściej niż sama Madame Malkin, były jednak niczym w porównaniu z moim wzrokiem, który błądził w ślad za podskakującą męską czupryną, nagle zbliżającą się do mnie niebezpiecznie szybko. Nawet nie zdążyłam mu powiedzieć, że ziemniaki są zdrowe na cerę, a od jedzenia warzyw jeszcze nikt nie umarł, więc zapewne wyglądanie jak warzywo, względnie jak owoc (czyż kobiecej sylwetki nie porównywano niegdyś do gruszki? Czyż Rubensowskie kształty nie były niegdyś i nie są dla wielu osób do dzisiaj synonimem piękna kobiecego ciała?) z pewnością by mu nie zaszkodziło. Wyglądał zresztą trochę jak warzywo z tą swoją wyciągniętą, wyprostowaną sylwetką, burzą włosów na głowie i szatach w rodowych barwach był prawdziwym porem wśród arystokracji. Niemniej jednak w obecnej chwili był niestety człowiekiem i to takim, który w artystycznym amoku nie zwracał najmniejszej uwagi na moje nieśmiałe protesty, skupiając uwagę i na sukniach, które zgarniał na wyciągnięte ramię, i na ekspedientkach, które powoli chyba traciły ochotę ganiania go po całym sklepie. Mój mały Herakles pokonał hydrę bez ucinania jej głów, ale mnie za nic w świecie nie uśmiechało się być jego Dejanirą (skończyła marnie), Megarą (no jeszcze czego), Hebe (w sumie...) czy jedną z dziesiątek kochanek, które ten boski lowelas przygruchał sobie w czasie swojego ziemskiego życia.
- Jestem pewna, że lord zna inne przyjemności, którym mógłby się teraz oddawać. Na przykład projektowanie nowych strojów na nadchodzące święto zakochanych – spróbowałam utemperować jego zbyt ambitny zapał, przenosząc uwagę Marcela na jakiś inny temat, ale zaraz zdałam sobie sprawę z tego, że zapewne odniosę zupełnie przeciwny skutek. Jeśli istniało coś, co zajmowało go bardziej niż moda, stroje i ubieranie ludzi, to z pewnością było to związane z miłością i gruchającymi gołąbkami. Jego głos przycichł, jakby mówił coś pod nosem i miałam już taką malutką, tyci tyci wręcz nadzieję, że sobie odpuścił (albo że przygniótł go jeden z manekinów, a ekspedientki w końcu go dorwały i zakneblowały), że to koniec moich mąk, ale nadzieja okazała się niestety złudna, gdy lord Parkinson wyłonił się spomiędzy półek i regałów, dzierżąc dumnie w dłoniach swoją zdobycz. Stłumiłam jęk, mierząc odległość między podestem a drzwiami; gdybym teraz zrobiła jeden krok... Och, za późno. Marcel zmaterializował się przede mną błyskawicznie, jakby wyczuwając moje niegrzeczne intencje, odcinając wszelkie drogi ucieczki. - Nie wydaje mi się, aby biel była cieplejsza od błękitu – powiedziałam cierpko, próbując go odrobinę wytrącić z równowagi, bo rozmawianie z nim w takim stanie nie miało najmniejszego sensu; pewnie nawet by nie zauważył, gdybym wyciągnęła różdżkę i zmieniła go w żabę. Albo w pora. - Wręcz przeciwnie, biel jest taka zimna, lodowata, śnieżna, przypomina zimę, która absolutnie nie kojarzy się z ciepłem. Lubisz zimę? - zaskoczyłam go nagle pytaniem, desperacko szukając okazji, aby odciągnąć jego myśli od ubrań trzymanych w rękach i, nie daj Merlinie, od tych samych ubrań na mnie. Musiałam jednak przyznać, że szczwany list miał gust i nawet pozwoliłam sobie na jedno tęskne spojrzenie rzucone w kierunku antycznej sukni w bieli czy jakoś tak, a kiedy przysunął ją do mojego ciała, aby dokonać prowizorycznej przymiarki, skapitulowałam całkowicie i oddałam mu rację. Faktycznie do mnie pasowała, nie oznaczało to jednak, że miałam oddać pałeczkę w ręce Marcela i pozwolić się przebierać, ubierać i rozbierać jak szmaciana lalka, na której zapewne w dzieciństwie ćwiczył przymiarki swoich pierwszych stroi. Zastanawiałam się, czy z takim samym entuzjazmem zabrałby się za pomoc jakiemuś zagubionemu szlachcicowi, czy to tylko mnie przypadł w udziale ten wątpliwy zaszczyt.
- Nie wątpię, że się na tym znasz, nie jestem tylko pewna, czy chcę wystąpić w roli królika doświadczalnego – mruknęłam pod nosem, mierząc Parkinsona nieufnym spojrzeniem, w którym jednocześnie kryła się obietnica zrobienia mu krzywdy, gdyby tylko posunął się za daleko. Może i na salonach byłam niewinną i zagubioną panną, ale potrafiłam też walczyć o swoje, o czym moja przebrzydła macocha już wiele razy się przekonała. Zabrałam jednak suknię z jego rąk i ominęłam go szerokim łukiem, kierując się w stronę przymierzalni; niestety po przeciwnej stronie niż drzwi do sklepu. Starannie zasunęłam zasłonę, odwróciłam się tyłem na wypadek, gdyby temu szaleńcowi przyszło coś głupiego na myśl, i szybko wskoczyłam w tę antyczną biel, czując się przez chwilę tak, jakbym przeciskała się przez jakiś ciemny i ciasny tunel. Czy Madame Malkin musi robić takie sztywne i niewygodne ubrania?! Zaraz jednak okazało się, że to tylko chwilowe wrażenie, a po zapięciu sukni, przynajmniej tak daleko, jak mogłam sięgnąć dłońmi, ułożyła się na moim ciele lekko i wygodnie; nic mnie nie upijało, nic nie drapało, nic nie odstawało poza materiałem na piersiach, który pewnie ułożyłby się doskonale, gdyby suknia była zapięta do końca, nawet długość była wystarczająca do tego, aby uznać suknię za skromną, ale nie zakonną. - Jest idea... - zaczęłam, gdy w tej samej chwili kotara się odsunęła i za moimi plecami stanął – PARKINSON! - warknęłam, odwracając się gwałtownie i przyciągając materiał sukni do siebie. Stojące za nim ekspedientki chichotały, a kiedy rzuciłam im wściekłe spojrzenie, udały, że nagle szalenie interesują je manekiny na wystawie. I to by było na tyle z kobiecej solidarności, przemknęło mi jeszcze przez myśl, zanim skupiłam się na wyobrażaniu sobie Marcela na dziesięciu różnych narzędziach tortur, na które z przyjemnością bym go teraz posadziła.
- Jestem pewna, że lord zna inne przyjemności, którym mógłby się teraz oddawać. Na przykład projektowanie nowych strojów na nadchodzące święto zakochanych – spróbowałam utemperować jego zbyt ambitny zapał, przenosząc uwagę Marcela na jakiś inny temat, ale zaraz zdałam sobie sprawę z tego, że zapewne odniosę zupełnie przeciwny skutek. Jeśli istniało coś, co zajmowało go bardziej niż moda, stroje i ubieranie ludzi, to z pewnością było to związane z miłością i gruchającymi gołąbkami. Jego głos przycichł, jakby mówił coś pod nosem i miałam już taką malutką, tyci tyci wręcz nadzieję, że sobie odpuścił (albo że przygniótł go jeden z manekinów, a ekspedientki w końcu go dorwały i zakneblowały), że to koniec moich mąk, ale nadzieja okazała się niestety złudna, gdy lord Parkinson wyłonił się spomiędzy półek i regałów, dzierżąc dumnie w dłoniach swoją zdobycz. Stłumiłam jęk, mierząc odległość między podestem a drzwiami; gdybym teraz zrobiła jeden krok... Och, za późno. Marcel zmaterializował się przede mną błyskawicznie, jakby wyczuwając moje niegrzeczne intencje, odcinając wszelkie drogi ucieczki. - Nie wydaje mi się, aby biel była cieplejsza od błękitu – powiedziałam cierpko, próbując go odrobinę wytrącić z równowagi, bo rozmawianie z nim w takim stanie nie miało najmniejszego sensu; pewnie nawet by nie zauważył, gdybym wyciągnęła różdżkę i zmieniła go w żabę. Albo w pora. - Wręcz przeciwnie, biel jest taka zimna, lodowata, śnieżna, przypomina zimę, która absolutnie nie kojarzy się z ciepłem. Lubisz zimę? - zaskoczyłam go nagle pytaniem, desperacko szukając okazji, aby odciągnąć jego myśli od ubrań trzymanych w rękach i, nie daj Merlinie, od tych samych ubrań na mnie. Musiałam jednak przyznać, że szczwany list miał gust i nawet pozwoliłam sobie na jedno tęskne spojrzenie rzucone w kierunku antycznej sukni w bieli czy jakoś tak, a kiedy przysunął ją do mojego ciała, aby dokonać prowizorycznej przymiarki, skapitulowałam całkowicie i oddałam mu rację. Faktycznie do mnie pasowała, nie oznaczało to jednak, że miałam oddać pałeczkę w ręce Marcela i pozwolić się przebierać, ubierać i rozbierać jak szmaciana lalka, na której zapewne w dzieciństwie ćwiczył przymiarki swoich pierwszych stroi. Zastanawiałam się, czy z takim samym entuzjazmem zabrałby się za pomoc jakiemuś zagubionemu szlachcicowi, czy to tylko mnie przypadł w udziale ten wątpliwy zaszczyt.
- Nie wątpię, że się na tym znasz, nie jestem tylko pewna, czy chcę wystąpić w roli królika doświadczalnego – mruknęłam pod nosem, mierząc Parkinsona nieufnym spojrzeniem, w którym jednocześnie kryła się obietnica zrobienia mu krzywdy, gdyby tylko posunął się za daleko. Może i na salonach byłam niewinną i zagubioną panną, ale potrafiłam też walczyć o swoje, o czym moja przebrzydła macocha już wiele razy się przekonała. Zabrałam jednak suknię z jego rąk i ominęłam go szerokim łukiem, kierując się w stronę przymierzalni; niestety po przeciwnej stronie niż drzwi do sklepu. Starannie zasunęłam zasłonę, odwróciłam się tyłem na wypadek, gdyby temu szaleńcowi przyszło coś głupiego na myśl, i szybko wskoczyłam w tę antyczną biel, czując się przez chwilę tak, jakbym przeciskała się przez jakiś ciemny i ciasny tunel. Czy Madame Malkin musi robić takie sztywne i niewygodne ubrania?! Zaraz jednak okazało się, że to tylko chwilowe wrażenie, a po zapięciu sukni, przynajmniej tak daleko, jak mogłam sięgnąć dłońmi, ułożyła się na moim ciele lekko i wygodnie; nic mnie nie upijało, nic nie drapało, nic nie odstawało poza materiałem na piersiach, który pewnie ułożyłby się doskonale, gdyby suknia była zapięta do końca, nawet długość była wystarczająca do tego, aby uznać suknię za skromną, ale nie zakonną. - Jest idea... - zaczęłam, gdy w tej samej chwili kotara się odsunęła i za moimi plecami stanął – PARKINSON! - warknęłam, odwracając się gwałtownie i przyciągając materiał sukni do siebie. Stojące za nim ekspedientki chichotały, a kiedy rzuciłam im wściekłe spojrzenie, udały, że nagle szalenie interesują je manekiny na wystawie. I to by było na tyle z kobiecej solidarności, przemknęło mi jeszcze przez myśl, zanim skupiłam się na wyobrażaniu sobie Marcela na dziesięciu różnych narzędziach tortur, na które z przyjemnością bym go teraz posadziła.
Gość
Gość
Ach, to nie miało najmniejszego sensu! Gdyby Marcel miał możliwość oglądania siebie samego właśnie w tym momencie, na pewno nie uwierzyłby w to, co widzi. Biegał po całym butiku jak oszalały, a przecież zaledwie chwilę wcześniej prezentował się jako zaspany i rozleniwiony Narcyz, uważający, by przypadkiem zbyt wysoko nie podnieść swych arystokratycznych stóp, gdyż wiązałoby się to z dodatkowym wysiłkiem. Na skinienie - ba, nawet i przeciwko - lady Fawley przeistoczył się zaś w zupełnego demona i tylko granatowa szata furkotała za nim, kiedy w mgnieniu oka przenosił się z miejsca na miejsce, szybciej jeszcze niż za pomocą teleportacji. Możliwość udzielenia modowej porady działała na niego ożywczo - czyż istniał coś lepszego od wysłuchiwania pochwał na temat kreacji, jaką on sam osobiście wybrał tudzież zachwytów nad pięknem dziewoi, którą w nią wystroił? Nie licząc komplementów spływających pod jego adresem, Marcel nie umiałby wskazać czegoś, co ceniłby bardziej. Pozostawał klasycznym przypadkiem zakochanego w sobie chłoptasia, lecz było to uczucie zadziwiająco silne i zaskakująco... szczęśliwe? Nie musiał przecież ani na moment rozstawać się ze swoją ukochaną drugą połówką (gdyby się rozdzielili, cóż... nie byłoby z lordem Parkinsonem za dobrze), widywał ją co dzień, szeptał czułe słówka, rozpieszczał do granic możliwości - począwszy od romantycznych kolacji w wytwornych restauracjach po masaże oraz inne przyjemności ciała. Niczego jej nie szczędził, niczego nie odmawiał, żył z nią w idealnej zgodzie, nie przejmując się docinkami, że niedługo nadmierna afektacja skończy się tak, że ona wejdzie mu na głowę. Nie był przecież głupi, ale nie mógł, po prostu nie potrafił ignorować wspaniałości swojej osoby. Tryskał radością za każdym razem, gdy zobaczył swe odbicie w lustrze - a w domu miał ich naprawdę sporo - zawsze zatrzymując się przed szklaną taflą, by kilka razy westchnąć nad nieskazitelną urodą mężczyzny. Jakże biedni musieli być ci szlachcice, którzy nie posiadali takiego szczęścia, by urodzić się nim! Marce nie zapominał o sobie w zasadzie ani na chwilę, nawet teraz, pozornie maksymalnie skoncentrowany na materiałach, wzorach, dodatkach, akcesoriach, cekinach, guziczkach, wstążkach, tasiemkach i haftkach. Thalia była drugoplanowa: przedmiotowo miał ją za manekin, jakim oświeci swoją własną wielkość. Chciał jej szczęścia, pragnął, by wyglądała przepięknie, wypruwał sobie żyły, żeby w kilka sekund uczynić ją bożyszczem każdego samca na tej planecie, ale i tak cel Parkinsona mieścił się w szerokim pojęcie nazwanym "egoizmem".
-Och, uwielbiam walentynki! - wykrzyknął, dając ponieść się emocjom, choć nie dał jeszcze pełnego popisu swych umiejętności w tym zakresie - ale nawet święto zakochany obchodzone z największą pompą nie może się równać z twoim uśmiechem, lady Fawley, kiedy już zobaczysz się w lustrze - dodał, z diabelskim błyskiem samozadowolenia w brązowych oczach, jasno demonstrując swój sprzeciw wobec dalszej dyskusji. Powinna się cieszyć, bo w Marcelu właśnie kwitło zainteresowanie jej osóbką, która urastała do rangi centrum osobistego wszechświata.
-Kocham piękne kobiety, a jeszcze bardziej piękne kobiety w pięknych sukniach! - rzekł, szalenie dumny, bo przecież oto z jego idealnie wykrojonych ust spływał kolejny wysublimowany komplement - będziesz w niej niepowtarzalna, Śliczna - stwierdził, taksując wzrokiem Thalię od góry do dołu. Bez elementu męskiego szowinizmu ani niepoprawnego, męskiego głodu. Każdy element jej ciała traktował identycznie, choć przyznawał się przed sobą, że miała cudowne, miękkie krągłości i że jej włosy bardzo elegancko spływały na plecy, i że... Tak zagapił się na sylwetkę Thalii, że rąbnął głową prosto w metalowy wieszak na kapelusze. Dźwięczny odgłos rozbrzmiał w całym sklepie, przebrzydłe sprzedawczynie zaczęły chichotać (pod wpływem bazyliszkowatego spojrzenia Marcela przemieniło się w to w coś, przypominającego atak suchot), a mężczyzna z rozżaleniem zaczął masować sobie tylną część czaszki, jednocześnie starając się nie pognieść trzymanych w ręku zdobyczy.
-Antyczna biel, lady Thalio, antyczna biel - poprawił ją automatycznie, zastanawiając się, jak wygląda życie kogoś, nierozróżniającego kolorów. Jak można było być takim ignorantem! - wpada lekko w kremowy odcień, ale nie do końca, przez co zachowuje odrobinę chłodu i ciepła. Wyważona, elegancka i klasyczna. Kolor wręcz stworzony dla ciebie - Marce kiwnął z entuzjazmem głową, cierpliwie wykładając o istotnych różnicach w palecie barw - zima oznacza nową kolekcję ubrań, zmiany, pracę - wyliczał po kolei, jakby sam potrzebował się nad tym zastanowić - więcej warstw, palenie w kominku, ciepłe kakao, śnieg, święta i prezenty - rozważał dalej, nie przerywając przestawiania wieszaków, manekinów oraz ludzi po kątach - chyba lubię. Zimą mężczyźni są też bardziej eee produktywni - rzucił wesoło, wsuwając rękę w olbrzymi kosz, wypełniony bawełnianymi pończochami - och, nie macie tu czegoś odpowiedniego dla młodej damy? Tego nawet moja babcia by nie ubrała - rzekł z obrzydzeniem, krzywiąc się i odrzucając pończochy jak najdalej od siebie. Na dźwięk głosu Thalii (a jednak, w amoku również mógł cokolwiek usłyszeć) zwrócił się w jej stronę i... nieco spochmurniał - brzmisz, jakbyś wątpiła - odparł, wyginając usta w smutną podkówkę - muszę rozwiać twoje wątpliwości! - zawołał entuzjastycznie, praktycznie wpychając ją do przymierzalni. Ach, jakiż był podekscytowany! Nie mógł wysiedzieć, zastanawiając się, co tak długo dziewczyna tam robi. Przebrzydła kotara, nie mógł nawet ociupinkę podejrzeć - a przecież chciał jej tylko dopomóc! Był prawdziwym mistrzem w obchodzeniu się z kobiecymi częściami garderoby, żadne haftki, zatrzaski, guziki nie stanowiły dla niego wyzwania. Gorset, halka; wszystko pestka, Marce mógłby z zamkniętymi oczami zdjąć okrycie z niewieściego ciała i uczyniłby to zdecydowanie szybciej, niż jakakolwiek garderobiana. Lata wprawy i praktyki (nie tylko zawodowej) poskutkowały, czyniąc z niego prawdziwego eksperta. Dlatego też nie wytrzymał i w końcu wparował za kotarę, z przyjemnością oglądając efekty swego wyczulonego zmysłu.
-Słyszę, widzę, nie musisz dziękować - skwitował, obchodząc Thalię dookoła - rozluźnij ramiona, wypnij pierś, o, w ten sposób - instruował kobietę, poprawiając jej sylwetkę delikatnie, lecz stanowczo, zarazem demonstrując efekt na sobie. Dopiął suknię z tyłu, aż sapiąc z podziwu nad świetnym krojem (te wycięcie na plecach, po prostu cudeńko) i odszedł kilka kroków w tył, aby mieć lepszy widok - znakomicie. Mogę rozpuścić twoje włosy? - spytał, z nagłą pokorą, zamierzając się na gładko zaczesaną, prostą, lecz elegancką fryzurę - loki opadające na ramiona byłyby wprost idealne. Nawet nie potrzebujesz makijażu, spójrz tylko na siebie - Marce piał peany na cześć Thalii, obchodząc ją dookoła, w zastanowieniu nad dobraniem kolejnych dodatków - przydałaby się biżuteria. Raczej delikatna, nic ciężkiego. Unikaj tych obrzydliwych, rodowych pierścieni z wielgachnymi oczkami. Twoje dłonie są wprost stworzone do minimalizmu - wyrokował Parkinson, schylając się, aby podwinąć zagięty rąbek sukni - co sądzisz? ale proszę, bądź ze mną szczera - poprosił Marce, wykonując w tył zwrot z przymierzalni, jakby w wypadku niezadowolenia, zamierzał szukać do skutku. Dla Parkinsona nie stanowiło to żadnej nowości i już-już w głowie otwierały mu się kolejne furtki, w jakiej kreacji dziewczę prezentowałoby się równie dobrze. Morskie błękity i rozkloszowana spódnica. Spodnie z wysokim stanem (pogardzane przez szlachtę, ale Marce przecież był wizjonerem) oraz jedwabna koszula. Szpilki. Nie takie, zabójczo wysokie, ale odpowiednie dla ostrej jak trzydniowy zarost Thalii. Powinien się z nią umówić. Spotkać raz jeszcze. Na Merlina, ależ czerpał od niej natchnienie!
-Zostaniesz moją muzą? - wypalił nagle, blokując drzwi przymierzalni, gotów rzucić jej się do stóp i błagać, by go odwiedzała i sprowadzała nań natchnienie - dzięki tobie mam miliony pomysłów. Chcę być twoim stylistą. Chcę cię ubierać. Chcę, by nikt poza mną... no i tobą oczywiście nie miał nic do powiedzenia, ani nawet do pomyślenia o twoim ubiorze. Prócz komplementów, naturalnie. Błagam, zgódź się, to dla nas obojga wspaniały i uczciwy układ. Ty będziesz zawsze piękna, piękniejsza niż zwykle, a ja spełnię się twórczo i zyskam cudowne towarzystwo! - zapalił się do osobliwego pomysłu, a w jego oczach ponownie zapłonęły diabelskie iskry - pomyśl tylko: wspólne zakupy, malowanie paznokci, zabiegi pielęgnacyjne... - Marce wyliczał wszystkie korzyści, płynące z jego propozycji - zniżka w naszym domu mody, mogę nawet pozować z tobą na okładkę Czarownicy - obwieścił triumfalnie, jakby to była najwspanialsza rzecz pod słońcem, a przy okazji taka, mająca przekonać Thalię do przyjęcia oferty. Przy okazji powinien spytać, czy rachunek za doradztwo wystawić jej osobiście, czy przesłać do ojca tudzież nestora. W ich interesie było przecież wydać ją za mąż, a jak chcieli tego dokonać, skoro chodziła ubrana jak pastuch?
-Och, uwielbiam walentynki! - wykrzyknął, dając ponieść się emocjom, choć nie dał jeszcze pełnego popisu swych umiejętności w tym zakresie - ale nawet święto zakochany obchodzone z największą pompą nie może się równać z twoim uśmiechem, lady Fawley, kiedy już zobaczysz się w lustrze - dodał, z diabelskim błyskiem samozadowolenia w brązowych oczach, jasno demonstrując swój sprzeciw wobec dalszej dyskusji. Powinna się cieszyć, bo w Marcelu właśnie kwitło zainteresowanie jej osóbką, która urastała do rangi centrum osobistego wszechświata.
-Kocham piękne kobiety, a jeszcze bardziej piękne kobiety w pięknych sukniach! - rzekł, szalenie dumny, bo przecież oto z jego idealnie wykrojonych ust spływał kolejny wysublimowany komplement - będziesz w niej niepowtarzalna, Śliczna - stwierdził, taksując wzrokiem Thalię od góry do dołu. Bez elementu męskiego szowinizmu ani niepoprawnego, męskiego głodu. Każdy element jej ciała traktował identycznie, choć przyznawał się przed sobą, że miała cudowne, miękkie krągłości i że jej włosy bardzo elegancko spływały na plecy, i że... Tak zagapił się na sylwetkę Thalii, że rąbnął głową prosto w metalowy wieszak na kapelusze. Dźwięczny odgłos rozbrzmiał w całym sklepie, przebrzydłe sprzedawczynie zaczęły chichotać (pod wpływem bazyliszkowatego spojrzenia Marcela przemieniło się w to w coś, przypominającego atak suchot), a mężczyzna z rozżaleniem zaczął masować sobie tylną część czaszki, jednocześnie starając się nie pognieść trzymanych w ręku zdobyczy.
-Antyczna biel, lady Thalio, antyczna biel - poprawił ją automatycznie, zastanawiając się, jak wygląda życie kogoś, nierozróżniającego kolorów. Jak można było być takim ignorantem! - wpada lekko w kremowy odcień, ale nie do końca, przez co zachowuje odrobinę chłodu i ciepła. Wyważona, elegancka i klasyczna. Kolor wręcz stworzony dla ciebie - Marce kiwnął z entuzjazmem głową, cierpliwie wykładając o istotnych różnicach w palecie barw - zima oznacza nową kolekcję ubrań, zmiany, pracę - wyliczał po kolei, jakby sam potrzebował się nad tym zastanowić - więcej warstw, palenie w kominku, ciepłe kakao, śnieg, święta i prezenty - rozważał dalej, nie przerywając przestawiania wieszaków, manekinów oraz ludzi po kątach - chyba lubię. Zimą mężczyźni są też bardziej eee produktywni - rzucił wesoło, wsuwając rękę w olbrzymi kosz, wypełniony bawełnianymi pończochami - och, nie macie tu czegoś odpowiedniego dla młodej damy? Tego nawet moja babcia by nie ubrała - rzekł z obrzydzeniem, krzywiąc się i odrzucając pończochy jak najdalej od siebie. Na dźwięk głosu Thalii (a jednak, w amoku również mógł cokolwiek usłyszeć) zwrócił się w jej stronę i... nieco spochmurniał - brzmisz, jakbyś wątpiła - odparł, wyginając usta w smutną podkówkę - muszę rozwiać twoje wątpliwości! - zawołał entuzjastycznie, praktycznie wpychając ją do przymierzalni. Ach, jakiż był podekscytowany! Nie mógł wysiedzieć, zastanawiając się, co tak długo dziewczyna tam robi. Przebrzydła kotara, nie mógł nawet ociupinkę podejrzeć - a przecież chciał jej tylko dopomóc! Był prawdziwym mistrzem w obchodzeniu się z kobiecymi częściami garderoby, żadne haftki, zatrzaski, guziki nie stanowiły dla niego wyzwania. Gorset, halka; wszystko pestka, Marce mógłby z zamkniętymi oczami zdjąć okrycie z niewieściego ciała i uczyniłby to zdecydowanie szybciej, niż jakakolwiek garderobiana. Lata wprawy i praktyki (nie tylko zawodowej) poskutkowały, czyniąc z niego prawdziwego eksperta. Dlatego też nie wytrzymał i w końcu wparował za kotarę, z przyjemnością oglądając efekty swego wyczulonego zmysłu.
-Słyszę, widzę, nie musisz dziękować - skwitował, obchodząc Thalię dookoła - rozluźnij ramiona, wypnij pierś, o, w ten sposób - instruował kobietę, poprawiając jej sylwetkę delikatnie, lecz stanowczo, zarazem demonstrując efekt na sobie. Dopiął suknię z tyłu, aż sapiąc z podziwu nad świetnym krojem (te wycięcie na plecach, po prostu cudeńko) i odszedł kilka kroków w tył, aby mieć lepszy widok - znakomicie. Mogę rozpuścić twoje włosy? - spytał, z nagłą pokorą, zamierzając się na gładko zaczesaną, prostą, lecz elegancką fryzurę - loki opadające na ramiona byłyby wprost idealne. Nawet nie potrzebujesz makijażu, spójrz tylko na siebie - Marce piał peany na cześć Thalii, obchodząc ją dookoła, w zastanowieniu nad dobraniem kolejnych dodatków - przydałaby się biżuteria. Raczej delikatna, nic ciężkiego. Unikaj tych obrzydliwych, rodowych pierścieni z wielgachnymi oczkami. Twoje dłonie są wprost stworzone do minimalizmu - wyrokował Parkinson, schylając się, aby podwinąć zagięty rąbek sukni - co sądzisz? ale proszę, bądź ze mną szczera - poprosił Marce, wykonując w tył zwrot z przymierzalni, jakby w wypadku niezadowolenia, zamierzał szukać do skutku. Dla Parkinsona nie stanowiło to żadnej nowości i już-już w głowie otwierały mu się kolejne furtki, w jakiej kreacji dziewczę prezentowałoby się równie dobrze. Morskie błękity i rozkloszowana spódnica. Spodnie z wysokim stanem (pogardzane przez szlachtę, ale Marce przecież był wizjonerem) oraz jedwabna koszula. Szpilki. Nie takie, zabójczo wysokie, ale odpowiednie dla ostrej jak trzydniowy zarost Thalii. Powinien się z nią umówić. Spotkać raz jeszcze. Na Merlina, ależ czerpał od niej natchnienie!
-Zostaniesz moją muzą? - wypalił nagle, blokując drzwi przymierzalni, gotów rzucić jej się do stóp i błagać, by go odwiedzała i sprowadzała nań natchnienie - dzięki tobie mam miliony pomysłów. Chcę być twoim stylistą. Chcę cię ubierać. Chcę, by nikt poza mną... no i tobą oczywiście nie miał nic do powiedzenia, ani nawet do pomyślenia o twoim ubiorze. Prócz komplementów, naturalnie. Błagam, zgódź się, to dla nas obojga wspaniały i uczciwy układ. Ty będziesz zawsze piękna, piękniejsza niż zwykle, a ja spełnię się twórczo i zyskam cudowne towarzystwo! - zapalił się do osobliwego pomysłu, a w jego oczach ponownie zapłonęły diabelskie iskry - pomyśl tylko: wspólne zakupy, malowanie paznokci, zabiegi pielęgnacyjne... - Marce wyliczał wszystkie korzyści, płynące z jego propozycji - zniżka w naszym domu mody, mogę nawet pozować z tobą na okładkę Czarownicy - obwieścił triumfalnie, jakby to była najwspanialsza rzecz pod słońcem, a przy okazji taka, mająca przekonać Thalię do przyjęcia oferty. Przy okazji powinien spytać, czy rachunek za doradztwo wystawić jej osobiście, czy przesłać do ojca tudzież nestora. W ich interesie było przecież wydać ją za mąż, a jak chcieli tego dokonać, skoro chodziła ubrana jak pastuch?
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tak, to był cały on, te westchnienia, te szepty, te parsknięcia irytacji i jęki zachwytu, te wystudiowane ruchy i idealnie wymierzone kroki (trzy i pół w alejce z sukienkami, pięć w przejściu między regałami ze wstążkami), dłonie trafiające idealnie w cel, nawet jeśli głowę miał skierowaną w zupełnie innym kierunku. Rozejrzałam się pobieżnie, próbując odnaleźć wśród szyldu Madame Malkin jakiś mały dopisek o Parkinsonach, którzy panoszyli się tu prawie jak właściciele salonu, ale napis z dumą sławił tylko jedno nazwisko, nie pozostawiając (jeszcze) żadnych wątpliwości, że faktycznie jestem pod opieką Madame, a nie ogarniętego szaleństwem szlachcica. Na Merlina, miał jeszcze mleko pod wąsem, starannie wygolonym, młodzieńczym, ledwie odrósł od ziemi, a już wylądował w Czarownicy z opinią bawidamka, przy czym była to opinia jedna z bardziej pochlebnych. Na własne oczy mogłam się teraz przekonać, że najbardziej czarujący uśmiech był faktycznie czarujący, a w jego entuzjazmie nie było za grosz fałszu, gdy szastał sukniami, pończochami i materiałami na prawo i lewo, niczym ludzki huragan szalejąc po sklepie i wdzierając się do przymierzalni bez najmniejszej skruchy w spojrzeniu. Wręcz przeciwnie, wydawał się tym faktem wręcz zachwycony, jakby nagabywanie nieznanych sobie przecież dokładnie dziewcząt było czymś najbardziej oczywistym, co powinien robić każdy szlachetnie urodzony czarodziej. O ile jednak monsieur Parkinson mógł sobie nie dbać o swoją opinię i cieszyć się z każdych plotek na swój temat, o tyle madame Fawley ceniła sobie prywatność i własną skromność. Dlatego bez żadnego oporu trzasnęłam go raz i drugi po natrętnych rękach, które sięgały do moich włosów, sapnęłam na niego groźnie, przyciągając materiał bliżej siebie i fuknęłam zdenerwowana, gdy pchał swoje bezczelne łapska w kierunku sukienki. W myślach obliczyłam, że znam wystarczająco dużo sztuczek, aby opędzić się od takich typów, a francuskie wychowanie, którego nieco liznęłam podczas mojego pobytu w Paryżu, w dużej mierze poświęcone było podobnym sytuacjom. Na paryskich salonach nie brakowało dżentelmenów, którzy pozwalali sobie na zbyt wiele, nie brakowało więc sposobów, aby przetłumaczyć tym miłym panom, gdzie jest ich właściwe miejsce.
- A jak nazwiesz, drogi lordzie, uroczy odcień śliwy pod okiem od uderzenia drobnej niewieściej rączki, zdegustowanej natarczywym traktowaniem ze strony mężczyzny? - zapytałam go niewinnie, jak ognia unikając jego spojrzenia, które atakowało mnie bezpośrednio od niego i z lustrzanego odbicia. Jeden Marcel był szalonym przeciwnikiem, ale dwóch to już pewna przesada. Nawet jeśli troszeczkę podobała mi się pasja, z jaką mówił o barwach i że wyobrażałam sobie, jakimi pięknymi słowami mógłby opisać jeden z moich ulubionych obrazów, nadając im zupełnie nową treść, nową duszę i swoim opisem zmieniając dzieło sztuki w żywe stworzenie, nie zmieniało to faktu, że w swoim artystycznym szale wydawał się, no właśnie – szaleńcem. Narcystycznym, rozkochanym w sobie, traktującym ludzi przedmiotowo i nie wahającym się rzucić im krytycznych spojrzeń albo i kąśliwych uwag wypowiadanych półgębkiem w czasie trwającego przyjęcia. Zagięty róg koszuli sprawiał, że lord Parkinson odwracał się od rozmówcy plecami, a nieregulaminowa długość sukni przyprawiała go o palpitację serca. Znane mi były ekscesy Parkinsona jedynie z opowieści i plotek, ale teraz, w tym dziwnym momencie, gdy miotał się z szybkością błyskawicy po całym sklepie, byłam skłonna uwierzyć w każdą zasłyszaną plotkę. - Czy komponowałby się na przykład z ciemnym, przyprószonym granatem? - obrzuciłam jego sylwetkę długim, przeciągłym spojrzeniem, omijając starannie twarz i skupiając się na wspomnianych granatach, które falowały teraz lekko w materiałowej igraszce. Dotknęłam dłonią włosów, oczywiście aby je chronić przed jego pożądliwymi zapędami fryzjerskimi, a palec prawej wbiłam w jego klatkę piersiową, odsuwając go od siebie na kilka zbawiennych centymetrów i trzymając go uporczywie na dystans. A przynajmniej na tyle, na ile pozwalała ciasna przymierzalnia, stworzona zdecydowanie dla jednej osoby, a nie dwa dwóch i wielkiego ego jednej z nich, które z łatwością zapełniło ze trzy takie przymierzalnie. Co sądziłam? Och, byłam pewna, że Marcel nie chciałby jednak usłyszeć moich myśli, które kołatały mi się w głowie równie szybko, jak on obchodził mnie dookoła, patrzył, sprawdzał, podziwiał i kwilił z zachwytu, chociaż doskonale wiedziałam, że nie zachwyca się mną, lecz swoim ubraniowym dziełem. Owszem, wyglądałam ładnie i niechętnie przyznałam przed sobą, że się sobie podobam, ale daleka byłam od podporządkowywania się tym wszystkim sprośnym żądaniom chłopaka. Po moim trupie!
- Przyszłam tu po chustę, Parkinson. Chu-stę – wysylabizowałam na wypadek, gdyby nie potrafił odróżnić jej od sukienki i różnicę pojąłby dopiero po ilości sylab. - Nie mam zamiaru kupować żadnych sukni, żadnych pończoch, żadnej biżuterii, a tym bardziej rozpuszczać przez tobą włosów. Wiesz, ile czasu zajmuje mi ich ujarzmienie? Spójrz na siebie! - parsknęłam, odsuwając się od lustra i udostępniając Marcelowi jego odbicie na czele z rozczochranymi włosami, którym daleko było nawet od tego, co zwykło się nazywać artystycznym nieładem. Stanął akurat w wejściu do przymierzalni, idealnie na wprost lustrzanej tafli, miałam więc bardzo, bardzo gorące pragnienie, aby widok swojej niedoskonałości wprawił go w szok i pozwolił mi się uwolnić z tej ciasnej przestrzeni. Albo chociaż sprawił, że Parkinson na chwilę zamilknie. Niestety albo mnie zignorował, co było całkiem prawdopodobne, albo tak go zajęło zachwycanie się wybranym strojem, że nawet nie spojrzał w lustro; przynajmniej nie od razu, bo paplał dalej, w dodatku coraz bardziej od rzeczy. Nie byłam pewna, w jakim stopniu zna grecką mitologię i czy jest świadom faktu, co Apollo wyczyniał ze swoimi muzami, a tym bardziej czy zdaje sobie sprawę z tego, czego patronką była moja imienniczka, lecz prezentował sobą właśnie to, co grecka Thalia symbolizowała: komedię. Uśmiech szaleńca, zapalczywy ton, piekielne błyski w oku, które nie oznaczały niczego dobrego; zapalił się do swojego pomysłu tak gwałtownie, że niemalże widziałam jego narcystyczne trybiki przesuwające się w głowie i prezentujące mu obrazy, w których występowałam jak bezwolny manekin, który daje się ubierać, rozbierać i przebierać bez żadnego szemrania. Musiałabym pewnie tylko co jakiś czas wymruczeć jakieś słowa zachwytu, a to i tak nie za głośno, żeby nie wybijać mistrza z rytmu. Nie byłam pozytywnie nastawiona do propozycji Marcela, jednakże coś w jego słowach sprawiło, że postanowiłam się nad tym zastanowić; w jednym bowiem miał rację, dobrze dobrany strój sprawi, że ludzie zaczną zwracać na mnie uwagę, a mężczyźni, najlepiej ci młodzi, niezamężni i ze szlacheckim nazwiskiem, spojrzą na mnie dłużej niż przez kilka sekund. Czy jednak była to wystarczająca cena równoważąca konieczność znoszenia tego szaleńca?
- Żadnej Czarownicy – zmrużyłam oczy, patrząc na niego groźnie i chyba już podświadomie wiedząc, że właśnie podjęłam decyzję. Ostatnie, czego potrzebowałam, to brylować na okładce plotkarskiego pisma, które więcej rzeczy przeinacza niż podaje w sztywnych ramach prawdy. Byłam pewna, że jedno wspólne zdjęcie z Parkinsonem będzie dla tych pismaków doskonałym pretekstem do zrobienia quizu na temat naszych potencjalnych dzieci. - I nie będziemy się spotykać sami. Spotkania nie częściej niż raz w tygodniu. Przygotujesz mi osobą garderobę, do której nie będziesz wchodził bez pukania – stawiałam kolejne warunki, wciąż obserwując go spod zmrużonych powiek. W przeciwieństwie do niego musiałam jeszcze dbać o swoją reputację, jeśli chciałam jak najszybciej wyjść za mąż, a schadzki dwojga młodych ludzi nieszczególnie wpisywały się w szlacheckie konwenanse, szczególnie jeśli częścią tychże schadzek było rozbieranie się i ubieranie. Widziałam, jak zmarszczył brwi, jakby moje warunki nie do końca przypadły mu do gustu, ale twardo stałam na swoim. Muzy rzadko opierały się Apollinowi i potem kończyły marnie z gromadką boskich dzieci, którymi ojciec się nie zajmował, jeśli nie przejawiały artystycznych talentów. Nie zamierzałam więc popełniać ich błędu, szczególnie, że mój Apollo celował raczej w rolę Narcyza; nie zanosiło jednak na to, aby wzorem pechowego mitologicznego młodzieńca miał umrzeć w wyczerpania, zbyt rozkochany w sobie, by jeść i pić. Prędzej padłby tu trupem wykończony szaleńczą pogonią za materiałami lub w wyniku szoku, gdyby w końcu raczył spojrzeć w lustro i w widoczne tam niedoskonałości. - I masz mnie częstować świeżymi ciasteczkami maślanymi zawsze, gdy się będziemy spotykać – zakończyłam, wzruszając ramionami i rzucając mu groźne spojrzenie, jakby niewypełnienie tego warunku miało raz na zawsze ukrócić naszą współpracę, która tak na dobrą sprawę nawet się jeszcze nie zaczęła. Ciasteczka były moją wielką słabością i potrafiły mnie udobruchać nawet w najbardziej kryzysowej sytuacji, gdy kipiałam ze złości lub załamywałam ręce nad kolejnym falsyfikatem, który podsyłano mi do sprawdzenia. Nic tak nie poprawiało mi humoru, jak ich pyszny smak rozlewający się w ustach – i być może dla Parkinsona była to jedyna nadzieja, bym wytrzymała z nim dłużej niż kilka minut, nie wybiegając z krzykiem z jego pracowni.
- A jak nazwiesz, drogi lordzie, uroczy odcień śliwy pod okiem od uderzenia drobnej niewieściej rączki, zdegustowanej natarczywym traktowaniem ze strony mężczyzny? - zapytałam go niewinnie, jak ognia unikając jego spojrzenia, które atakowało mnie bezpośrednio od niego i z lustrzanego odbicia. Jeden Marcel był szalonym przeciwnikiem, ale dwóch to już pewna przesada. Nawet jeśli troszeczkę podobała mi się pasja, z jaką mówił o barwach i że wyobrażałam sobie, jakimi pięknymi słowami mógłby opisać jeden z moich ulubionych obrazów, nadając im zupełnie nową treść, nową duszę i swoim opisem zmieniając dzieło sztuki w żywe stworzenie, nie zmieniało to faktu, że w swoim artystycznym szale wydawał się, no właśnie – szaleńcem. Narcystycznym, rozkochanym w sobie, traktującym ludzi przedmiotowo i nie wahającym się rzucić im krytycznych spojrzeń albo i kąśliwych uwag wypowiadanych półgębkiem w czasie trwającego przyjęcia. Zagięty róg koszuli sprawiał, że lord Parkinson odwracał się od rozmówcy plecami, a nieregulaminowa długość sukni przyprawiała go o palpitację serca. Znane mi były ekscesy Parkinsona jedynie z opowieści i plotek, ale teraz, w tym dziwnym momencie, gdy miotał się z szybkością błyskawicy po całym sklepie, byłam skłonna uwierzyć w każdą zasłyszaną plotkę. - Czy komponowałby się na przykład z ciemnym, przyprószonym granatem? - obrzuciłam jego sylwetkę długim, przeciągłym spojrzeniem, omijając starannie twarz i skupiając się na wspomnianych granatach, które falowały teraz lekko w materiałowej igraszce. Dotknęłam dłonią włosów, oczywiście aby je chronić przed jego pożądliwymi zapędami fryzjerskimi, a palec prawej wbiłam w jego klatkę piersiową, odsuwając go od siebie na kilka zbawiennych centymetrów i trzymając go uporczywie na dystans. A przynajmniej na tyle, na ile pozwalała ciasna przymierzalnia, stworzona zdecydowanie dla jednej osoby, a nie dwa dwóch i wielkiego ego jednej z nich, które z łatwością zapełniło ze trzy takie przymierzalnie. Co sądziłam? Och, byłam pewna, że Marcel nie chciałby jednak usłyszeć moich myśli, które kołatały mi się w głowie równie szybko, jak on obchodził mnie dookoła, patrzył, sprawdzał, podziwiał i kwilił z zachwytu, chociaż doskonale wiedziałam, że nie zachwyca się mną, lecz swoim ubraniowym dziełem. Owszem, wyglądałam ładnie i niechętnie przyznałam przed sobą, że się sobie podobam, ale daleka byłam od podporządkowywania się tym wszystkim sprośnym żądaniom chłopaka. Po moim trupie!
- Przyszłam tu po chustę, Parkinson. Chu-stę – wysylabizowałam na wypadek, gdyby nie potrafił odróżnić jej od sukienki i różnicę pojąłby dopiero po ilości sylab. - Nie mam zamiaru kupować żadnych sukni, żadnych pończoch, żadnej biżuterii, a tym bardziej rozpuszczać przez tobą włosów. Wiesz, ile czasu zajmuje mi ich ujarzmienie? Spójrz na siebie! - parsknęłam, odsuwając się od lustra i udostępniając Marcelowi jego odbicie na czele z rozczochranymi włosami, którym daleko było nawet od tego, co zwykło się nazywać artystycznym nieładem. Stanął akurat w wejściu do przymierzalni, idealnie na wprost lustrzanej tafli, miałam więc bardzo, bardzo gorące pragnienie, aby widok swojej niedoskonałości wprawił go w szok i pozwolił mi się uwolnić z tej ciasnej przestrzeni. Albo chociaż sprawił, że Parkinson na chwilę zamilknie. Niestety albo mnie zignorował, co było całkiem prawdopodobne, albo tak go zajęło zachwycanie się wybranym strojem, że nawet nie spojrzał w lustro; przynajmniej nie od razu, bo paplał dalej, w dodatku coraz bardziej od rzeczy. Nie byłam pewna, w jakim stopniu zna grecką mitologię i czy jest świadom faktu, co Apollo wyczyniał ze swoimi muzami, a tym bardziej czy zdaje sobie sprawę z tego, czego patronką była moja imienniczka, lecz prezentował sobą właśnie to, co grecka Thalia symbolizowała: komedię. Uśmiech szaleńca, zapalczywy ton, piekielne błyski w oku, które nie oznaczały niczego dobrego; zapalił się do swojego pomysłu tak gwałtownie, że niemalże widziałam jego narcystyczne trybiki przesuwające się w głowie i prezentujące mu obrazy, w których występowałam jak bezwolny manekin, który daje się ubierać, rozbierać i przebierać bez żadnego szemrania. Musiałabym pewnie tylko co jakiś czas wymruczeć jakieś słowa zachwytu, a to i tak nie za głośno, żeby nie wybijać mistrza z rytmu. Nie byłam pozytywnie nastawiona do propozycji Marcela, jednakże coś w jego słowach sprawiło, że postanowiłam się nad tym zastanowić; w jednym bowiem miał rację, dobrze dobrany strój sprawi, że ludzie zaczną zwracać na mnie uwagę, a mężczyźni, najlepiej ci młodzi, niezamężni i ze szlacheckim nazwiskiem, spojrzą na mnie dłużej niż przez kilka sekund. Czy jednak była to wystarczająca cena równoważąca konieczność znoszenia tego szaleńca?
- Żadnej Czarownicy – zmrużyłam oczy, patrząc na niego groźnie i chyba już podświadomie wiedząc, że właśnie podjęłam decyzję. Ostatnie, czego potrzebowałam, to brylować na okładce plotkarskiego pisma, które więcej rzeczy przeinacza niż podaje w sztywnych ramach prawdy. Byłam pewna, że jedno wspólne zdjęcie z Parkinsonem będzie dla tych pismaków doskonałym pretekstem do zrobienia quizu na temat naszych potencjalnych dzieci. - I nie będziemy się spotykać sami. Spotkania nie częściej niż raz w tygodniu. Przygotujesz mi osobą garderobę, do której nie będziesz wchodził bez pukania – stawiałam kolejne warunki, wciąż obserwując go spod zmrużonych powiek. W przeciwieństwie do niego musiałam jeszcze dbać o swoją reputację, jeśli chciałam jak najszybciej wyjść za mąż, a schadzki dwojga młodych ludzi nieszczególnie wpisywały się w szlacheckie konwenanse, szczególnie jeśli częścią tychże schadzek było rozbieranie się i ubieranie. Widziałam, jak zmarszczył brwi, jakby moje warunki nie do końca przypadły mu do gustu, ale twardo stałam na swoim. Muzy rzadko opierały się Apollinowi i potem kończyły marnie z gromadką boskich dzieci, którymi ojciec się nie zajmował, jeśli nie przejawiały artystycznych talentów. Nie zamierzałam więc popełniać ich błędu, szczególnie, że mój Apollo celował raczej w rolę Narcyza; nie zanosiło jednak na to, aby wzorem pechowego mitologicznego młodzieńca miał umrzeć w wyczerpania, zbyt rozkochany w sobie, by jeść i pić. Prędzej padłby tu trupem wykończony szaleńczą pogonią za materiałami lub w wyniku szoku, gdyby w końcu raczył spojrzeć w lustro i w widoczne tam niedoskonałości. - I masz mnie częstować świeżymi ciasteczkami maślanymi zawsze, gdy się będziemy spotykać – zakończyłam, wzruszając ramionami i rzucając mu groźne spojrzenie, jakby niewypełnienie tego warunku miało raz na zawsze ukrócić naszą współpracę, która tak na dobrą sprawę nawet się jeszcze nie zaczęła. Ciasteczka były moją wielką słabością i potrafiły mnie udobruchać nawet w najbardziej kryzysowej sytuacji, gdy kipiałam ze złości lub załamywałam ręce nad kolejnym falsyfikatem, który podsyłano mi do sprawdzenia. Nic tak nie poprawiało mi humoru, jak ich pyszny smak rozlewający się w ustach – i być może dla Parkinsona była to jedyna nadzieja, bym wytrzymała z nim dłużej niż kilka minut, nie wybiegając z krzykiem z jego pracowni.
Gość
Gość
Plądrując sklep madame Malkin, Marce nieustannie zachodził w głowę, jak ogromny zbieg okoliczności spowodował ich spotkanie. Strzelił w niego dosłownie grom z jasnego nieba: zadurzył się po uszy w śliczniutkiej, choć niepozornej panieneczce. Mógł godzinami rozpływać się nad każdym detalem jej ciała, nad każdym calem twarzyczki, nad każdym puklem włosów, wymykających się spod jarzma bezlitośnie tłamszących ich spinek, nad każdym zagięciem materiału, otulającym powabną sylwetkę najmilszej mi nimfy, która stała się olśnieniem. Wystarczyło kilka sekund, by marcelowa równowaga została zachwiana, a on sam całkowicie oddany jasnowłosej bogince. Jak to możliwe, by nigdy wcześniej o niej nie słyszał? Jakim cudem ominęła sesje dla największych rozkładówek czarodziejskiego świata? Jak jego kuzyni i pociotki mogli przeoczyć taki klejnot i już wcześniej nie zaapelować do lady Fawley o współpracę? Marce kręcił głową, zażenowany, wręcz zdegustowany głupotą nie tylko gatunku ludzkiego, ale i nawet proroczych Parkinsonów! Całe szczęście, że on, Marcel, dostrzegł ten błąd i otrzymał szansę, aby go naprawić! W jego rękach leżała przecież przyszłość całego rodu... może troszkę odpowiedzialności spoczywało również i na szczuplutkich barkach Thalii, ale wszak to mężczyzna jął mienić się pomysłodawcą owego przedsięwzięcia. W jego wyobrażeniach zakrojonego na gigantyczną skalę: niemalże widział już okładki gazet, reklamy na budynkach - może nawet uda się wynająć Błędnego Rycerza? - tysiące ulotek roznoszonych przez sowy, pokazy mody, wielkie kampanie... Ach, jak wspaniałe perspektywy rysowały się w wizji zgodnej współpracy! Marce nie miał żadnych wątpliwości, iż oboje ubiją na tym korzystny interes, nieliczony wyłącznie w złocie. Swoją drogą, rzadko kiedy przeliczał wartość usługi na galeony, często machając na nie ręką. Finansowo był zabezpieczony i nawet gdyby starał się bardziej niż obecnie, to i tak nie zobaczyłby dna w swojej skrytce bankowej.
Dbał raczej o rozgłos i wiedział, iż go zdobędzie - swoją drogą, czemuż nie wpadł wcześniej na tak genialny pomysł? - a młodziutkie lady z innych rodów będą się zabijać, aby również spotkał je podobny zaszczyt. Musiał już teraz postarać się o zorganizowanie Thalii należytej ochrony, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jaki kocioł wywoła. Zazdrosne kobiety są gorsze od najbardziej zapalczywych czarnoksiężników; Marce osobiście miał wątpliwą przyjemność przekonać się o ich zdolnościach. Odhaczył to jako sprawę priorytetową, lecz chyba... minimalna zwłoka nie stanowiłaby przeszkody, zwłaszcza sądząc po zuchwałych słowach, lecących ciurkiem z niewyparzonej buźki. Parkinson uśmiechnął się głupkowato, jakby to jemu należało zawdzięczać podobny temperament panienki Fawley.
-Thalio, skarbie, zostaw swoje groźby i swoje pięści dla innych mężczyzn - odpowiedział, wciąż szczerząc się idiotycznie, będąc na granicy urzeczywistnienia obrazu "uśmiech od ucha do ucha" - brakowało mu ledwie z pół cala! - nie wątpię, że masz charakterek i że nie dasz sobą pomiatać, i bardzo dobrze! - wykrzyknął, nie przestając jednak obchodzić dookoła zgrabnej figurki dziewczęcia i wizualizować jej sobie w tysiącu przeróżnych kreacji - ale na miłość Merlina, stój spokojnie i rób to, o co cię proszę. Jeśli sobie życzysz, mogę nawet i błagać - dodał zdeterminowany i gotowy do użycia wszystkich środków perswazji (gdzieś po cichu planował nawet porwanie, pozbycie się naocznych świadków i trzymanie lady Fawley u siebie w domy, w wielkiej, prywatnej garderobie i co kilka godzin ubieranie w nowy strój! To ci dopiero byłby ubaw!)
-Ale och, jednak rozróżniasz kolory! - zachwycił się, słysząc, jak prawidłowo zdefiniowała barwę jego szaty. Wtrącenie na pozór nieważnego komentarza, luźno powiązanego z mało subtelną groźbą, błyskawicznie nakierowało Parkinsona na zupełnie inne tory myślowe - mało zawału nie dostałem, gdy jedna z tutejszych szwaczek nazwała go "niebieskim". Masz pojęcie? NIEBIESKIM? - uniósł głos, równocześnie z uniesieniem w górę skraju szaty, z zamiarem udowodnienia, jak daleko jej do bycia niebieską. Pokręcił głową z dezaprobatą i wyraźną niechęcią dla tak ograniczonych ludzi... A może nawet upośledzonych umysłowo? To by wiele wyjaśniało. Marce naprawdę był tolerancyjny, ale pewnych rzeczy zwyczajnie odpuszczać nie mógł. A mylenie barw stanowczo należało do jego nieprzekraczalnych granic. Tego oraz dokonywania niepełnych zakupów. Słysząc karcący głos Thalii, zamiast skulić się jak przestraszony szczeniak, wziął się pod boki i nagle u r a s t a ł, patrząc na dziewczynę z odpowiedniej wysokości. Takiej, by jego głos na pewno dotarł do rozkapryszonego dziewczątka. Musiała go posłuchać, a jeśli nie, cóż... Marce i tak znajdzie sposób, by zmusić ją do wzięcia tej sukni. Albo użyje siły, albo po prostu sam ją kupi i wyśle wprost do niej: tak czy inaczej, postara się, aby trafiła w śliczne łapki lady Fawley.
-Chustę też możesz kupić, nie bronię ci! - zaperzył się Parkinson - ale skoro już tu przyszłaś, skoro przymierzyłaś i skoro WYGLĄDASZ W NIEJ WPROST NIEWYOBRAŻALNIE PIĘKNIE - podniósł głos do przenikliwego i wpadającego w nieco śpiewny ton - to czemu jej nie weźmiesz? - spytał, nagle posmutniawszy. Cofnął się gwałtownie, wpadając na jakiś manekin, ale praktycznie nie odczuł uderzenia, skupiony na bodźcach znacznie silniejszych. Odrzucenie boleśnie zakuło, gdy zraniony spuszczał wzrok i rumienił się na policzkach - jeśli chciałaś zrobić mi na złość, to ci się udało - rzucił, rozmasowując uderzone ramię i wycofując się z przymierzalni. Nie pamiętał, gdy ostatnio poczuł się tak przybity - odmowa Thalii była jak gwóźdź do niezwykle brzydkiej trumny, w której leżał pomimo tego, iż nadal oddychał. I nagle zaczynał łomotać w to paskudne, drewniane pudełko, nieufną zgodę lady Fawley odbierając jak pobudzający kopniak do życia. Jeszcze trochę, a wyważy ciężkie wieko i nabierze oddechu, jeszcze trochę, a skłoni ją do przyjęcia swych warunków!
-Dobrze, dobrze, żadnej Czarownicy. Może być chociaż Prorok Codzienny? - spytał prosząco, niemalże uwieszając się jej ramienia - pierwsza strona tylko dla ciebie. Nie będę zajmować kadru takiej piękności - rozczulił się, poświęcając nawet i własne ego dla cudownego projektu, ponownie rozkwitającego w jego głowie. Bo naprawdę zaczynało mu zależeć. Im bardziej Thalia się stawiała, tym więcej on ukazywał uporu. Powinien zacierać ręce?
-Jak to nie sami? Jak to raz w tygodniu? - jęknął rozpaczliwie, hamując łzy, prawie spływające z jego brązowych oczu - nie mam zamiaru się tobą dzielić z jakąś głupią przyzwoitką - burknął, wściekły i rozczarowany - zgadzam się co najwyżej na skrzata domowego! I to w ostateczności! - negocjował, nagle przybierając zadziwiająco twardy ton - reszta jest do zaakceptowania - dodał pochmurnie, choć mierziły go okropnie te wszystkie ustępstwa. Czemu do licha się na nie zgadzał? Niemożliwe, żeby aż tak zawróciła mu w głowie!
-Będę cię częstować ciasteczkami i czymkolwiek tylko zechcesz. Na gacie Merlina, chyba oszalałem, ale mogę nawet spróbować samemu je upiec! - zadeklarował Marce, nieśmiało spoglądając na lady Fawley. Oby, oby, musiał ją przekonać. Jeśli nie ciasteczkami, czym niby miałby ją skusić?
Dbał raczej o rozgłos i wiedział, iż go zdobędzie - swoją drogą, czemuż nie wpadł wcześniej na tak genialny pomysł? - a młodziutkie lady z innych rodów będą się zabijać, aby również spotkał je podobny zaszczyt. Musiał już teraz postarać się o zorganizowanie Thalii należytej ochrony, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jaki kocioł wywoła. Zazdrosne kobiety są gorsze od najbardziej zapalczywych czarnoksiężników; Marce osobiście miał wątpliwą przyjemność przekonać się o ich zdolnościach. Odhaczył to jako sprawę priorytetową, lecz chyba... minimalna zwłoka nie stanowiłaby przeszkody, zwłaszcza sądząc po zuchwałych słowach, lecących ciurkiem z niewyparzonej buźki. Parkinson uśmiechnął się głupkowato, jakby to jemu należało zawdzięczać podobny temperament panienki Fawley.
-Thalio, skarbie, zostaw swoje groźby i swoje pięści dla innych mężczyzn - odpowiedział, wciąż szczerząc się idiotycznie, będąc na granicy urzeczywistnienia obrazu "uśmiech od ucha do ucha" - brakowało mu ledwie z pół cala! - nie wątpię, że masz charakterek i że nie dasz sobą pomiatać, i bardzo dobrze! - wykrzyknął, nie przestając jednak obchodzić dookoła zgrabnej figurki dziewczęcia i wizualizować jej sobie w tysiącu przeróżnych kreacji - ale na miłość Merlina, stój spokojnie i rób to, o co cię proszę. Jeśli sobie życzysz, mogę nawet i błagać - dodał zdeterminowany i gotowy do użycia wszystkich środków perswazji (gdzieś po cichu planował nawet porwanie, pozbycie się naocznych świadków i trzymanie lady Fawley u siebie w domy, w wielkiej, prywatnej garderobie i co kilka godzin ubieranie w nowy strój! To ci dopiero byłby ubaw!)
-Ale och, jednak rozróżniasz kolory! - zachwycił się, słysząc, jak prawidłowo zdefiniowała barwę jego szaty. Wtrącenie na pozór nieważnego komentarza, luźno powiązanego z mało subtelną groźbą, błyskawicznie nakierowało Parkinsona na zupełnie inne tory myślowe - mało zawału nie dostałem, gdy jedna z tutejszych szwaczek nazwała go "niebieskim". Masz pojęcie? NIEBIESKIM? - uniósł głos, równocześnie z uniesieniem w górę skraju szaty, z zamiarem udowodnienia, jak daleko jej do bycia niebieską. Pokręcił głową z dezaprobatą i wyraźną niechęcią dla tak ograniczonych ludzi... A może nawet upośledzonych umysłowo? To by wiele wyjaśniało. Marce naprawdę był tolerancyjny, ale pewnych rzeczy zwyczajnie odpuszczać nie mógł. A mylenie barw stanowczo należało do jego nieprzekraczalnych granic. Tego oraz dokonywania niepełnych zakupów. Słysząc karcący głos Thalii, zamiast skulić się jak przestraszony szczeniak, wziął się pod boki i nagle u r a s t a ł, patrząc na dziewczynę z odpowiedniej wysokości. Takiej, by jego głos na pewno dotarł do rozkapryszonego dziewczątka. Musiała go posłuchać, a jeśli nie, cóż... Marce i tak znajdzie sposób, by zmusić ją do wzięcia tej sukni. Albo użyje siły, albo po prostu sam ją kupi i wyśle wprost do niej: tak czy inaczej, postara się, aby trafiła w śliczne łapki lady Fawley.
-Chustę też możesz kupić, nie bronię ci! - zaperzył się Parkinson - ale skoro już tu przyszłaś, skoro przymierzyłaś i skoro WYGLĄDASZ W NIEJ WPROST NIEWYOBRAŻALNIE PIĘKNIE - podniósł głos do przenikliwego i wpadającego w nieco śpiewny ton - to czemu jej nie weźmiesz? - spytał, nagle posmutniawszy. Cofnął się gwałtownie, wpadając na jakiś manekin, ale praktycznie nie odczuł uderzenia, skupiony na bodźcach znacznie silniejszych. Odrzucenie boleśnie zakuło, gdy zraniony spuszczał wzrok i rumienił się na policzkach - jeśli chciałaś zrobić mi na złość, to ci się udało - rzucił, rozmasowując uderzone ramię i wycofując się z przymierzalni. Nie pamiętał, gdy ostatnio poczuł się tak przybity - odmowa Thalii była jak gwóźdź do niezwykle brzydkiej trumny, w której leżał pomimo tego, iż nadal oddychał. I nagle zaczynał łomotać w to paskudne, drewniane pudełko, nieufną zgodę lady Fawley odbierając jak pobudzający kopniak do życia. Jeszcze trochę, a wyważy ciężkie wieko i nabierze oddechu, jeszcze trochę, a skłoni ją do przyjęcia swych warunków!
-Dobrze, dobrze, żadnej Czarownicy. Może być chociaż Prorok Codzienny? - spytał prosząco, niemalże uwieszając się jej ramienia - pierwsza strona tylko dla ciebie. Nie będę zajmować kadru takiej piękności - rozczulił się, poświęcając nawet i własne ego dla cudownego projektu, ponownie rozkwitającego w jego głowie. Bo naprawdę zaczynało mu zależeć. Im bardziej Thalia się stawiała, tym więcej on ukazywał uporu. Powinien zacierać ręce?
-Jak to nie sami? Jak to raz w tygodniu? - jęknął rozpaczliwie, hamując łzy, prawie spływające z jego brązowych oczu - nie mam zamiaru się tobą dzielić z jakąś głupią przyzwoitką - burknął, wściekły i rozczarowany - zgadzam się co najwyżej na skrzata domowego! I to w ostateczności! - negocjował, nagle przybierając zadziwiająco twardy ton - reszta jest do zaakceptowania - dodał pochmurnie, choć mierziły go okropnie te wszystkie ustępstwa. Czemu do licha się na nie zgadzał? Niemożliwe, żeby aż tak zawróciła mu w głowie!
-Będę cię częstować ciasteczkami i czymkolwiek tylko zechcesz. Na gacie Merlina, chyba oszalałem, ale mogę nawet spróbować samemu je upiec! - zadeklarował Marce, nieśmiało spoglądając na lady Fawley. Oby, oby, musiał ją przekonać. Jeśli nie ciasteczkami, czym niby miałby ją skusić?
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nieświadomość była wielkim błogosławieństwem; brak wiedzy o czymś sprawiał, że patrzyło się na to zupełnie inaczej, swobodniej, bez uprzedzeń i wyrobionej opinii; czyste spojrzenie nieświadomości było równie delikatne jak ufny wzrok dziecka, które pierwszy raz podchodzi do gorącego pieca, by chwilę później srodze się oparzyć. Dla mnie nieświadomość była błogosławieństwem z tego powodu, że nie znałam szalonych myśli Parkinsona, a jego błędy wzrok klasyfikowałam raczej gdzieś obok świrów, wariatów i oszołomów, nie zaś na półce przy przebiegłych cwaniackich jegomościach z okładek żurnali, którzy z psychopatyczno-sadystyczną wręcz rozkoszą dążyli do swoich określonych celów. Jasnych celów, które mnie (na szczęście) chwilowo nie obchodziły, a z którymi zapewne kiedyś będę musiała się zmierzyć, gdy moja naiwna nieświadomość napotka w końcu na twardy mur rzeczywistości. Nie uśmiechało mi się być niczyim manekinem, lalką do przebierania czy zabawką, którą mógłby potrząsać i obracać na wszystkie możliwe strony, sprawdzając kolejne zestawy ubrań pasujące lub niepasujące do siebie kolorystycznie. Tym bardziej nie uśmiechało mi się też być jakąkolwiek twarzą Parkinsonowej kolekcji, ani firmować własnym nazwiskiem garderobianych fanaberii tego młokosa; publiczne występy ograniczałam do koncertów, po których przecież nie po to szybko uciekałam w tłum i kryłam się w dużych grupkach, aby robiono mi tam zdjęcia. Ucieczkę przed oszalałymi paparazzi miałam opanowaną do perfekcji; zresztą mało kto zaglądał w północne ostępy Cumberlandu, gdzie zaszywałam się często w rodowej rezydencji, a londyńskie mieszkanie ojca było zbyt pilnie strzeżone przez macochę-cerbera, abym musiała się troszczyć o niezapowiedziane wizyty reporterów.
Jakkolwiek jednak wizja Parkinsona klęczącego przede mną w błagalnym geście i proszącego mnie (najlepiej jakimś chłopięcy skamleniem) była wizją przyjemnie uroczą, w pełni satysfakcjonującą i zapewniającą mi należyty rewanż za trud znoszenia jego towarzystwa, tak była jednak niestety zapowiedzią wyłącznie kolejnych ustępstw, na które musiałabym się zgodzić. Przeczuwałam, że te wielkie, młodzieńcze oczy patrzące na mnie błagalnie byłyby wielce podobne do proszącego spojrzenia szczeniaka – a szczeniaki uwielbiałam – wpadłabym więc jak śliwka w kompot. Zachowałam więc dumne milczenie, rzucając mu tylko od czasu do czasu zdenerwowane, zirytowane spojrzenie dziewczyny, która wolałaby być setki mil stąd; a przynajmniej po drugiej stronie drzwi pechowego butiku Madame Malkin. Musiałam jednak, o ja nieszczęsna!, zakryć po chwili usta dłonią, aby nie wydusić z siebie cichego prychnięcia ze śmiechu. Faktycznie mała pomyłka biednej szwaczki musiała urosnąć w oczach Parkinsona do wielkiego, niewybaczalnego wręcz błędu; jego oburzenie sięgające równie wysoko jak nadmuchane ego sprawiało, że zaczęłam się powoli dusić z braku tlenu i przestrzeni, nie mogłam się jednak pohamować. Ten, ten... ten łobuz ośmielił się mnie rozśmieszyć!Ledwie słyszalne parsknięcie wydostało się zupełnie przypadkowo spomiędzy moich ust, ale cóż mogłam poradzić, skoro absurd sytuacji i absurd oburzenia Parkinsona były tak zabawne.
- Nie kupię jej, żeby ci zrobić na złość, nadęty bufonie – też się zaperzyłam, nie zwracając już najmniejszej uwagi na słownictwo, które przystało (albo właśnie nie) młodej panience z dobrego domu. Miałam w nosie (i w innej części ciała), co pomyśli sobie Parkinson, ekspedientki i cały świat, jeśli zechciałby się tylko skurczyć i wpełznąć do sklepu, o moim małym wybuchu, ale nie zamierzałam dłużej tolerować tej rozkapryszonej bestii. - NIE MOŻESZ tak po prostu wchodzić sobie do sklepu i atakować niewinne dziewczęta swoją wizją ich ubioru! - napuszyłam się, nabierając powietrza, aby wciągnąć haust odżywczego tlenu i wyrzucić z siebie całą irytację. Prawie czułam, jak włoski na skórze się unoszą, a gęsia skórka pokrywa całe moje ciało; pierwotna typowo zwierzęca reakcja, aby w oczach przeciwnika wydać się jeszcze większym i groźniejszym. Parkinson nie podniósł jednak rzuconej rękawicy i nie podjął wyzwania; wręcz przeciwnie, wycofał się jak zbity szczeniak i mogłabym przysiąc, że właśnie robił to swoje zasmucone, urażone spojrzenie pełne wyrzutu. Psia krew, jeszcze będę go musiała pocieszać i przytulać, jak mi się tu zaraz rozpłacze, a ta wizja była bardziej przerażająca niż konieczność stania nieruchomo lub przymierzania dziesiątek różnych sukni, spódnic, bluzek i koszul, które ten modowy fetyszysta z pewnością posiada w swojej domowej kolekcji. Mężczyźni bywali tacy niepraktyczni, jeśli chodziło o łzy; w większości nie wiedzieli, jak zachować się wobec płaczącej kobiety, ale kiedy oni sami ronili pojedyncze krople słonawych łez, kobiety były jeszcze bardziej bezradne. Koniecznie musiałam więc zapobiec katastrofie, zwłaszcza że brwi Parkinsona niebezpiecznie się właśnie marszczyły, a jego mina świadczyła o tym, że gotów jest posunąć się do największej zbrodni (och, gdybym tylko wiedziała!), aby postawić na swoim. Na szczęście kryzysowa sytuacja minęła równie szybko jak się pojawiła; w jednej chwili jego smutne spojrzenie odbijało się w lustrze, w drugiej natomiast roziskrzone oczy wpatrywały się we mnie z niezdrową fascynacją z podejrzanie i niebezpiecznie bliskiej odległości, gdy wieszał się na moim ramieniu jak zdruzgotany leniwiec, którego wyrwano z drzemki i nakazano przenieść się na inną gałąź.
- Żadnych gazet – błyskawicznie uściśliłam, nie dając mu żadnych złudzeń co do wyglądu naszej współpracy. On dba o mój wizerunek i eleganckie stroje, które uczynią ze mnie pannę na wydaniu, za którą będą się oglądały męskie głowy; ja staram się nie dźgnąć go szpilką w oko podczas przymierzania kolejnych strojów. Prosty układ, który zrozumiałaby nawet średnio rozgarnięta ameba – a przecież Parkinson był chyba czymś więcej niż pierwotniakiem. - Żadnej Czarownicy, Proroka, Walczącego Maga – wyliczałam na palcach, nabierając dziwnego przekonania, że przy Marcelu będę stosować wyliczenia co chwilę; w przeciwnym razie gotów będzie wykorzystać jakiś mój błąd i niedopowiedzenie na swoją korzyść. - Żadnego pozowania na pokazach mody, czerwonych dywanów w rezydencjach, tłumów ludzi, których nie znam. Żadnego pokazywania mnie w halkach, bieliźnie i nieprzyzwoicie odkrytych sukniach, nie mówiąc już o prześwitujących materiałach – parsknęłam groźnie, będąc praktycznie pewną, że przynajmniej jedna z wymienionych rzeczy pałętała się gdzieś po Parkinsonowej głowie. - I żadnych głupich pomysłów – odwróciłam się znów w stronę lustra, rzucając swojej sylwetce ostatnie krytyczne spojrzenie. No, trzeba przyznać, młokos miał gust, ale brakowało mu pewnej ogłady; był wręcz nieprzyzwoicie pewny siebie, co czyniło go wręcz aroganckim, a to mi się absolutnie nie podobało. Uśmiechnęłam się do siebie w myślach z rozkoszą na samo wyobrażenie sposobów, na które będę go przywoływała do porządku. - Z całym szacunkiem, lordzie Parkinson, ale nie jest lord pępkiem świata. A już na pewno nie mojego. Dałam lordowi palec, ale proszę tak łapczywie nie sięgać po całą rękę, bo to się może źle skończyć – uświadomiłam go z całą brutalnością, nie spuszczając z niego wzroku i ignorując kolejną płaczliwą minę. Chyba powoli się już na nią uodparniałam. - Mam etatową pracę w Ministerstwie, biorę udział w koncertach, pomagam w domu, często odwiedzam rodową posiadłość w Cumberland – a nie mówiłam, że przy nim cały czas będę musiała coś wyliczać? Ha, ależ ze mnie wspaniała wróżka! - poświęcając lordowi jeden dzień w tygodniu i tak muszę poprzestawiać wiele swoich planów, odwołać spotkania, przeprosić ważne osobistości – westchnęłam ostentacyjnie, jakby wśród tych osobistości była co najmniej mugolska królowa, a nie jedna z moich przyjaciółek ze szkoły.
Jakkolwiek jednak wizja Parkinsona klęczącego przede mną w błagalnym geście i proszącego mnie (najlepiej jakimś chłopięcy skamleniem) była wizją przyjemnie uroczą, w pełni satysfakcjonującą i zapewniającą mi należyty rewanż za trud znoszenia jego towarzystwa, tak była jednak niestety zapowiedzią wyłącznie kolejnych ustępstw, na które musiałabym się zgodzić. Przeczuwałam, że te wielkie, młodzieńcze oczy patrzące na mnie błagalnie byłyby wielce podobne do proszącego spojrzenia szczeniaka – a szczeniaki uwielbiałam – wpadłabym więc jak śliwka w kompot. Zachowałam więc dumne milczenie, rzucając mu tylko od czasu do czasu zdenerwowane, zirytowane spojrzenie dziewczyny, która wolałaby być setki mil stąd; a przynajmniej po drugiej stronie drzwi pechowego butiku Madame Malkin. Musiałam jednak, o ja nieszczęsna!, zakryć po chwili usta dłonią, aby nie wydusić z siebie cichego prychnięcia ze śmiechu. Faktycznie mała pomyłka biednej szwaczki musiała urosnąć w oczach Parkinsona do wielkiego, niewybaczalnego wręcz błędu; jego oburzenie sięgające równie wysoko jak nadmuchane ego sprawiało, że zaczęłam się powoli dusić z braku tlenu i przestrzeni, nie mogłam się jednak pohamować. Ten, ten... ten łobuz ośmielił się mnie rozśmieszyć!Ledwie słyszalne parsknięcie wydostało się zupełnie przypadkowo spomiędzy moich ust, ale cóż mogłam poradzić, skoro absurd sytuacji i absurd oburzenia Parkinsona były tak zabawne.
- Nie kupię jej, żeby ci zrobić na złość, nadęty bufonie – też się zaperzyłam, nie zwracając już najmniejszej uwagi na słownictwo, które przystało (albo właśnie nie) młodej panience z dobrego domu. Miałam w nosie (i w innej części ciała), co pomyśli sobie Parkinson, ekspedientki i cały świat, jeśli zechciałby się tylko skurczyć i wpełznąć do sklepu, o moim małym wybuchu, ale nie zamierzałam dłużej tolerować tej rozkapryszonej bestii. - NIE MOŻESZ tak po prostu wchodzić sobie do sklepu i atakować niewinne dziewczęta swoją wizją ich ubioru! - napuszyłam się, nabierając powietrza, aby wciągnąć haust odżywczego tlenu i wyrzucić z siebie całą irytację. Prawie czułam, jak włoski na skórze się unoszą, a gęsia skórka pokrywa całe moje ciało; pierwotna typowo zwierzęca reakcja, aby w oczach przeciwnika wydać się jeszcze większym i groźniejszym. Parkinson nie podniósł jednak rzuconej rękawicy i nie podjął wyzwania; wręcz przeciwnie, wycofał się jak zbity szczeniak i mogłabym przysiąc, że właśnie robił to swoje zasmucone, urażone spojrzenie pełne wyrzutu. Psia krew, jeszcze będę go musiała pocieszać i przytulać, jak mi się tu zaraz rozpłacze, a ta wizja była bardziej przerażająca niż konieczność stania nieruchomo lub przymierzania dziesiątek różnych sukni, spódnic, bluzek i koszul, które ten modowy fetyszysta z pewnością posiada w swojej domowej kolekcji. Mężczyźni bywali tacy niepraktyczni, jeśli chodziło o łzy; w większości nie wiedzieli, jak zachować się wobec płaczącej kobiety, ale kiedy oni sami ronili pojedyncze krople słonawych łez, kobiety były jeszcze bardziej bezradne. Koniecznie musiałam więc zapobiec katastrofie, zwłaszcza że brwi Parkinsona niebezpiecznie się właśnie marszczyły, a jego mina świadczyła o tym, że gotów jest posunąć się do największej zbrodni (och, gdybym tylko wiedziała!), aby postawić na swoim. Na szczęście kryzysowa sytuacja minęła równie szybko jak się pojawiła; w jednej chwili jego smutne spojrzenie odbijało się w lustrze, w drugiej natomiast roziskrzone oczy wpatrywały się we mnie z niezdrową fascynacją z podejrzanie i niebezpiecznie bliskiej odległości, gdy wieszał się na moim ramieniu jak zdruzgotany leniwiec, którego wyrwano z drzemki i nakazano przenieść się na inną gałąź.
- Żadnych gazet – błyskawicznie uściśliłam, nie dając mu żadnych złudzeń co do wyglądu naszej współpracy. On dba o mój wizerunek i eleganckie stroje, które uczynią ze mnie pannę na wydaniu, za którą będą się oglądały męskie głowy; ja staram się nie dźgnąć go szpilką w oko podczas przymierzania kolejnych strojów. Prosty układ, który zrozumiałaby nawet średnio rozgarnięta ameba – a przecież Parkinson był chyba czymś więcej niż pierwotniakiem. - Żadnej Czarownicy, Proroka, Walczącego Maga – wyliczałam na palcach, nabierając dziwnego przekonania, że przy Marcelu będę stosować wyliczenia co chwilę; w przeciwnym razie gotów będzie wykorzystać jakiś mój błąd i niedopowiedzenie na swoją korzyść. - Żadnego pozowania na pokazach mody, czerwonych dywanów w rezydencjach, tłumów ludzi, których nie znam. Żadnego pokazywania mnie w halkach, bieliźnie i nieprzyzwoicie odkrytych sukniach, nie mówiąc już o prześwitujących materiałach – parsknęłam groźnie, będąc praktycznie pewną, że przynajmniej jedna z wymienionych rzeczy pałętała się gdzieś po Parkinsonowej głowie. - I żadnych głupich pomysłów – odwróciłam się znów w stronę lustra, rzucając swojej sylwetce ostatnie krytyczne spojrzenie. No, trzeba przyznać, młokos miał gust, ale brakowało mu pewnej ogłady; był wręcz nieprzyzwoicie pewny siebie, co czyniło go wręcz aroganckim, a to mi się absolutnie nie podobało. Uśmiechnęłam się do siebie w myślach z rozkoszą na samo wyobrażenie sposobów, na które będę go przywoływała do porządku. - Z całym szacunkiem, lordzie Parkinson, ale nie jest lord pępkiem świata. A już na pewno nie mojego. Dałam lordowi palec, ale proszę tak łapczywie nie sięgać po całą rękę, bo to się może źle skończyć – uświadomiłam go z całą brutalnością, nie spuszczając z niego wzroku i ignorując kolejną płaczliwą minę. Chyba powoli się już na nią uodparniałam. - Mam etatową pracę w Ministerstwie, biorę udział w koncertach, pomagam w domu, często odwiedzam rodową posiadłość w Cumberland – a nie mówiłam, że przy nim cały czas będę musiała coś wyliczać? Ha, ależ ze mnie wspaniała wróżka! - poświęcając lordowi jeden dzień w tygodniu i tak muszę poprzestawiać wiele swoich planów, odwołać spotkania, przeprosić ważne osobistości – westchnęłam ostentacyjnie, jakby wśród tych osobistości była co najmniej mugolska królowa, a nie jedna z moich przyjaciółek ze szkoły.
Gość
Gość
W całym swoim życiu, Marce ledwie kilka razy spotkał się z odmową. Przyzwyczaił się do tego, że nikt nie kwestionował jego żądań, próśb, a wszystkie rozkazy czy też sugestie były wykonywane automatycznie, na pstryknięcie palca. Nie wymagał tego posłuchu pretensjonalnie rzucaną retoryką - wynikało to raczej z jego umiejętności perswazji, nawet i nieświadomej manipulacji, zwłaszcza, jeśli miał do czynienia z płcią piękną. Piękne oczy działały cuda, a Parkinson był na dodatek ujmującą oraz czarującą osobowością. I jeszcze nigdy przedtem nie został wyzwany i określony właśnie taką inwektywą. Mówiono o nim różnie, pisano jeszcze inaczej, lecz Thalia jako pierwsza przełamała tabu i na głos wyrzekła znienawidzone słowa. Jak mogła!? Dotąd nie spotkał się z podobnym traktowaniem: policzki oraz nieprzyzwoite epitety stanowiły dlań chleb powszedni (może nawet je lubił; etykiety zimnego drania tudzież gorącego don Juana była warta swej ceny), lecz podobnie emocjonalne zagrywki mogły doprowadzić go do stanu załamania nerwowego. Chlipnął raz i drugi, załamany, jak nisko upadł w oczach swej muzy. Porażka była druzgocąca, a Marce nie potrafił jej przeboleć, wciąż i wciąż rozpamiętując ból, zadany raptem kilka chwil temu. Świeża rana piekła tym intensywniej, lekko jedynie osłodzona wybuchem jej śmiechu. Znowu wpadł w zachwyt, przekonany, że nie słyszał jeszcze równie pięknego dźwięku. To było niczym najpiękniejsza symfonia, kołyszące jak blues, porywające jak najbardziej chwytliwa melodia. Balsam na zbolałe serce Marcela, który jednak trzymał się dzielnie. Rozerwana pierś nie stanowiła dla niego przeszkody - był mężczyzną, więc ruszał w ten bój o Thalię z odwagą, tylko trochę zakrawającą o głupotę. I to nic, że Anioł przyprawiał go o chroniczny ból głowy, to nic, że bogini gwarantowała mu wyłącznie cierpienie, to nic, że pozwalał się obrażać kobiecie - wiedział, że przetrwa wszystko, byle tylko zdobyć ją dla siebie. Nie jak przedmiot, jak trofeum, ale jak równorzędną partnerkę. Pragnął, aby również dostrzegła w nim swój świat, identycznie, jak to objawiła się przed nim.
-Ale.. ale... - próbował jeszcze wtrącić, zupełnie nieśmiało, nagle malejąc pod kategorycznym tonem Thalii - obiecuję, że to ostatni raz! Z ręką na sercu! Tylko błagam, Thalio, weź ją, proszę. Lady Fawley, rozumiem, że nie chce mi panienka uczynić tej przyjemności... Lecz może zrobi to pani dla przyjemności kogoś innego? Niedługo znowu zaczną rozpoczynać się gale i przyjęcia, a i na panienki występy skrzypcowe suknia nada się znakomicie - namawiał Marcel, z wypiekami na policzkach. Och, jak to dobrze, że nie widział swego odbicia w lustrze, bo z pewnością dostałby palpitacji, widząc rozognioną twarz, sterczące na wszystkie strony włosy oraz pogniecione ubranie. Istniała wyłącznie Thalia, stanowiąca jego być albo nie być. Żadnych pytań. O n a była kwestią, najważniejszą, najpoważniejszą i jedyną, a jeśli miał zostać odtrącony, oznaczałoby to koniec. Jego osobistą klęskę, zarówno jako mężczyzny, jak i człowieka.
-Słowo harcerza - obiecał, choć takowym nie był, lecz nie zamierzał wykorzystać tego kruczka do przerwania umowy - nie będę już nikogo nagabywał, przysięgam - dodał, uderzając w nieco bardziej uroczysty ton, aby formalności stało się za dość.
-Och, już dobrze, lady Fawley. Żadnych gazet. Żadnych sesji, żadnych fotoreporterów. Żadnych wywiadów, żadnych informacji. Zatroszczę się o panienki prywatność - rzekł, choć nieco posmutniał, bo nagle zamarzyła mu się okładka wraz z Thalią. Jakże pięknie by na niej wyglądali, od stóp do głów odziani w rodowe barwy. On w zieleni, ona w błękitach, oboje zimni oraz wyniośli. Tylko na papierze, bowiem Marce gotów był odciąć sobie prawą dłoń, iż w panience Fawley drzemią podobne pokłady humoru do jego własnego dowcipu. Musieli jedynie odpowiednio się zgrać, a ona powinna przestać traktować go jak wroga.
-Thalio - przerwał jej w pół słowa, choć może i było to niegrzeczne - nie wiem, za kogo mnie uważasz, ale nie wystawiłbym twego dobrego imienia na szwank - powiedział poważnie, gdyż niezwykle dotknęło go owo zastrzeżenie bezpieczeństwa. Bywał roztrzepany oraz nierozsądny. Czasem niepoważny, ale stanowczo nie głupi i nie pozwoliłby na skandal z udziałem jego modelki.
-Chciałbym zdobyć tę rękę - palnął, jeszcze zanim dobrze pomyślał, a kiedy mały móżdżek przetworzył informacje, Marce spłonął zdradzieckim rumieńcem, który nijak nie chciał zejść, utrzymując się przez cały czasy, gdy Thalia mierzyła go oceniającym spojrzeniem. Parkinson żałował, że nie zapadnie się pod ziemię - a ucieczka przecież nie wchodziła w grę, nie był tchórzem, by umykać przed ślicznymi niewiastami - to znaczy, ja... najmocniej przepraszam - wyjąkał, plątając się w wyjaśnieniu owej nieszczęśliwej gry słów. Nawet nie zwracał uwagi na dalsze zastrzeżenia oraz wydłużającą się listę wymagań - wycofywał się chyłkiem, pragnąc uniknąć męki konwersacji na temat owego nieszczęsnego słownego żartu. I jakoś mu się to udało: Thalia wciąż mówiła, kiedy Marce kłaniał się jej prawie w pas i wykrzykiwał datę pierwszego spotkania, aby na pewno nie zapomniała.
|zt
-Ale.. ale... - próbował jeszcze wtrącić, zupełnie nieśmiało, nagle malejąc pod kategorycznym tonem Thalii - obiecuję, że to ostatni raz! Z ręką na sercu! Tylko błagam, Thalio, weź ją, proszę. Lady Fawley, rozumiem, że nie chce mi panienka uczynić tej przyjemności... Lecz może zrobi to pani dla przyjemności kogoś innego? Niedługo znowu zaczną rozpoczynać się gale i przyjęcia, a i na panienki występy skrzypcowe suknia nada się znakomicie - namawiał Marcel, z wypiekami na policzkach. Och, jak to dobrze, że nie widział swego odbicia w lustrze, bo z pewnością dostałby palpitacji, widząc rozognioną twarz, sterczące na wszystkie strony włosy oraz pogniecione ubranie. Istniała wyłącznie Thalia, stanowiąca jego być albo nie być. Żadnych pytań. O n a była kwestią, najważniejszą, najpoważniejszą i jedyną, a jeśli miał zostać odtrącony, oznaczałoby to koniec. Jego osobistą klęskę, zarówno jako mężczyzny, jak i człowieka.
-Słowo harcerza - obiecał, choć takowym nie był, lecz nie zamierzał wykorzystać tego kruczka do przerwania umowy - nie będę już nikogo nagabywał, przysięgam - dodał, uderzając w nieco bardziej uroczysty ton, aby formalności stało się za dość.
-Och, już dobrze, lady Fawley. Żadnych gazet. Żadnych sesji, żadnych fotoreporterów. Żadnych wywiadów, żadnych informacji. Zatroszczę się o panienki prywatność - rzekł, choć nieco posmutniał, bo nagle zamarzyła mu się okładka wraz z Thalią. Jakże pięknie by na niej wyglądali, od stóp do głów odziani w rodowe barwy. On w zieleni, ona w błękitach, oboje zimni oraz wyniośli. Tylko na papierze, bowiem Marce gotów był odciąć sobie prawą dłoń, iż w panience Fawley drzemią podobne pokłady humoru do jego własnego dowcipu. Musieli jedynie odpowiednio się zgrać, a ona powinna przestać traktować go jak wroga.
-Thalio - przerwał jej w pół słowa, choć może i było to niegrzeczne - nie wiem, za kogo mnie uważasz, ale nie wystawiłbym twego dobrego imienia na szwank - powiedział poważnie, gdyż niezwykle dotknęło go owo zastrzeżenie bezpieczeństwa. Bywał roztrzepany oraz nierozsądny. Czasem niepoważny, ale stanowczo nie głupi i nie pozwoliłby na skandal z udziałem jego modelki.
-Chciałbym zdobyć tę rękę - palnął, jeszcze zanim dobrze pomyślał, a kiedy mały móżdżek przetworzył informacje, Marce spłonął zdradzieckim rumieńcem, który nijak nie chciał zejść, utrzymując się przez cały czasy, gdy Thalia mierzyła go oceniającym spojrzeniem. Parkinson żałował, że nie zapadnie się pod ziemię - a ucieczka przecież nie wchodziła w grę, nie był tchórzem, by umykać przed ślicznymi niewiastami - to znaczy, ja... najmocniej przepraszam - wyjąkał, plątając się w wyjaśnieniu owej nieszczęśliwej gry słów. Nawet nie zwracał uwagi na dalsze zastrzeżenia oraz wydłużającą się listę wymagań - wycofywał się chyłkiem, pragnąc uniknąć męki konwersacji na temat owego nieszczęsnego słownego żartu. I jakoś mu się to udało: Thalia wciąż mówiła, kiedy Marce kłaniał się jej prawie w pas i wykrzykiwał datę pierwszego spotkania, aby na pewno nie zapomniała.
|zt
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
2-4 kwietnia? Wybierz :I
- Dziękuję ci, Elizabeth, że znalazłaś dla mnie czas - rzucił, będąc za parawanem. Był w trakcie przywdziewania na siebie szaty w której zamierzał prowadzić swą córkę do ołtarza. Jednocześnie pozwolił sobie na pominięcie grzeczności. W końcu nie od dziś znał panienkę Parkinson, a i jako człowiek starszy mógł sobie najzwyklej w świecie narzucić taką wygodę. Tym bardziej, że ich spotkanie miało charakter prywatny - To wszystko tak trochę na ostatnią chwilę, no ale jeszcze wczoraj rękę dałbym sobie uciąć, że się w niej zmieszczę i wiesz co, moja droga...? Dziś byłbym piratem - wesołość pobrzmiewała w jego głosie z pewnym niedowierzaniem, kiedy to w tym momencie dopinał to co dało się dopiąć po dobroci i ze smutkiem musiał stwierdzić, że od dnia wczorajszego niewiele się w tej kwestii zmieniło - wciąż niewiele było tych posłusznych guziczków. Westchnął kapitulując. Trudno. Grunt, że strategiczne elementy szaty takie jak te osłaniające nogi i tors w sposób bardzo dopasowany go zakrywały, a te pełniące rolę czysto reprezentatywną miał częściowo nałożone. Tak więc wyszedł do ludzi, a właściwie do Elizabeth i stojącej nieopodal niej pracownicy gotowej przyszykować wszystko o co Parkinsonowa poprosi.
Naturalnie pierwsze co się mogło rzucić Elizabeth w oczy, to to, że strój Carrowa choć uszyty z wysoko jakościowych materiałów i będący bardzo szykowny był przy tym...bardzo stary o czym świadczyły obecne uznawane za niemodne zdobienia. Nie było to dziwne - Adrien kazał go skroić w momencie w którym sam brał ślub...tak, odzienie miało więcej lat niż sama Elisabeth.
- Myślę...myślę, że będzie go trzeba trochę poszerzyć o tu... - pogłaskał swój brzuszek zauważając jedynie czubek góry lodowej. Szata paskudnie układała się bowiem również w barkach, ramionach...mimo wszystko Carrow nie był już młodym mężczyzną i zdołał nie tylko gdzieniegdzie nagromadzić...puchu, lecz również zmężnieć.
- Dziękuję ci, Elizabeth, że znalazłaś dla mnie czas - rzucił, będąc za parawanem. Był w trakcie przywdziewania na siebie szaty w której zamierzał prowadzić swą córkę do ołtarza. Jednocześnie pozwolił sobie na pominięcie grzeczności. W końcu nie od dziś znał panienkę Parkinson, a i jako człowiek starszy mógł sobie najzwyklej w świecie narzucić taką wygodę. Tym bardziej, że ich spotkanie miało charakter prywatny - To wszystko tak trochę na ostatnią chwilę, no ale jeszcze wczoraj rękę dałbym sobie uciąć, że się w niej zmieszczę i wiesz co, moja droga...? Dziś byłbym piratem - wesołość pobrzmiewała w jego głosie z pewnym niedowierzaniem, kiedy to w tym momencie dopinał to co dało się dopiąć po dobroci i ze smutkiem musiał stwierdzić, że od dnia wczorajszego niewiele się w tej kwestii zmieniło - wciąż niewiele było tych posłusznych guziczków. Westchnął kapitulując. Trudno. Grunt, że strategiczne elementy szaty takie jak te osłaniające nogi i tors w sposób bardzo dopasowany go zakrywały, a te pełniące rolę czysto reprezentatywną miał częściowo nałożone. Tak więc wyszedł do ludzi, a właściwie do Elizabeth i stojącej nieopodal niej pracownicy gotowej przyszykować wszystko o co Parkinsonowa poprosi.
Naturalnie pierwsze co się mogło rzucić Elizabeth w oczy, to to, że strój Carrowa choć uszyty z wysoko jakościowych materiałów i będący bardzo szykowny był przy tym...bardzo stary o czym świadczyły obecne uznawane za niemodne zdobienia. Nie było to dziwne - Adrien kazał go skroić w momencie w którym sam brał ślub...tak, odzienie miało więcej lat niż sama Elisabeth.
- Myślę...myślę, że będzie go trzeba trochę poszerzyć o tu... - pogłaskał swój brzuszek zauważając jedynie czubek góry lodowej. Szata paskudnie układała się bowiem również w barkach, ramionach...mimo wszystko Carrow nie był już młodym mężczyzną i zdołał nie tylko gdzieniegdzie nagromadzić...puchu, lecz również zmężnieć.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Butik madame Malkin
Szybka odpowiedź