Żywopark
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Żywopark
Żywopark znacznie różni się od żywopłotu: tym, że jest żywy. Przepiękne krzewy żywoliści poprzycinane w kształty dam oraz dżentelemenów, ale nie tylko, również zwierząt: zajęcy, wiewiórek, psów i różnego rodzaju ptaków, nawet pawi! przechadzają się pomiędzy zwiedzającymi. Dżentelmeni ściągają kapelusze, mijając czarodziejów, damy kłaniają się z gracją - wiewiórki czasem podejdą bliżej, licząc na orzecha. Niepowtarzalnej magii tego miejsca nie da się porównać z niczym innym.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:43, w całości zmieniany 1 raz
Ostrożność w poczynaniach z innymi ludźmi, szczególnie z członkami brytyjskiej arystokracji była wpisana w życie Zachary'ego wyjątkowo wyraźnie. W przypadku towarzystwa angielskiej damy zdawało się być to dlań bardzo trudne. Ich frywolność, zbyt wysokie poczucie wolności czyniło z nich zagrożenie, na które nie potrafił znaleźć lekarstwa. Wiedział, że nie mógł tak po prostu porzucić swoich wartości i zbratać się z nimi jak ze swoimi. Były obce. On sam był obcy na obcej ziemi, choć posiadłość na wyspie stanowiła ciepły kawałek egipskiego domu, za którym tęsknił.
Przestępując z nogi na nogę, obrzucił otaczający go śnieg z wyraźnym obrzydzeniem, naturalnie zmieniając wyraz twarzy na uprzejmy dystans, którym zwykł raczyć wszystkich, z którymi miał do czynienia i w szpitalu, i na salonach. Patrząc na Cressidę, zastanawiał się nad jej słowami. Wydawała się być bardzo zżyta ze stworzeniami lasu, lecz była Flintem i las był częścią jej życia. Mógłby przyjąć to za istotne wyjaśnienie tego, jak lekko odnosiła się do spraw, które jemu były bardzo bliskie.
— Istotnie — przytaknął krótko, rzucając młodej lady podejrzliwe spojrzenie. Lekko zmrużył oczy, robiąc niewielki krok do tyłu. Wprawdzie stał już w bezpiecznej odległości, lecz poczuł potrzebę przemieszczenia się i zakreślenia terenu na nowo, dając także Ammunowi niewielki znak. Nie chciał, by jego przyjaciel bez celu krążył nad nimi, roztaczając swoją opiekę. Czasami bawiła go opiekuńczość raroga względem innych i była ta kwestia poddana dyskusji wielokrotnie, lecz bez osiągnięcia jakiegokolwiek rzetelnego kompromisu. O ile sytuacja ta była nieco drażniąca, gdy uczył się żyć na brytyjskich ziemiach, o tyle w przypadku rozlicznych spotkań rodzinnych stanowiła istotną komedię, zwłaszcza w obecności Ramesesa. Zbyt dobrze wiedział, co działo się tyle razy, ile przebywali we trójkę tak jak teraz byli we trójkę z Cressidą. Tutaj jednak było zupełnie inaczej. Nie byli rodziną. Nie łączyło ich nic, poza tym, że znali się dzięki Nephtys. Dystans istniał, choć wkroczyli w abstrakcyjny temat nieznający granic.
— Niestety nie jestem wybitnym znawcą malarstwa — odparł ostrożnie, patrząc na jedną z poruszających się rzeźb. — Obraz jest uwiecznieniem chwili. Przedstawia coś, co miało miejsce i ma odzwierciedlać uczucia tego, kto go namalował. Tyle jestem w stanie zrozumieć ze sztuki — dopowiedział, rzucając towarzyszce nieco pobłażliwy uśmiech. — Nie mam zbyt wiele czasu, by się zastanawiać nad tym, co autor obrazu pragnie przekazać. Niewątpliwie nadałoby to nieco kolorytu tej szarej rzeczywistości, w której tkwimy, lecz najpierw ktoś musi w niej żyć.
Pracy w szpitalu od początku maja przybywało lawinowo. Ledwie zdążył uporać się z jednym pacjentem, przychodził kolejny, a po nim następny i następny. Przez cały swój dyżur zajmował się wszystkimi obrażeniami i dolegliwościami, z którymi potrafił sobie poradzić chociażby doraźnie, by jak najszybciej ulżyć cierpieniu wypisanemu na twarzy. Nic tak go nie męczyło jak konieczność patrzenia na ból i chłodne dyktowanie zaleceń czy rzucanie zaklęć. Nie mógł pozwolić sobie ani na chwilę na słabość czy zmęczenie. Miał być doskonały w tym, co robił. Miał przynieść rodzinie chlubę, być dumą i chwałą, w której żyli, otaczając się luksusem każdego rodzaju. Jego prosta uzdrowicielska szata stanowiła tak absurdalny kontrast do tego, czym się otaczał, że za każdym razem powstrzymywał się przed nadąsanym prychnięciem, gdy myśli tego rodzaju po raz kolejny wychodziły na pierwszy plan.
— Dobrze jest być potrzebnym — wymamrotał tak cicho, iż Cressida mogła mieć trudność z usłyszeniem jego słów. — To moje miejsce. Niesienie pomocy tym, którzy jej potrzebują. Mogę specjalizować się w zatruciach wszelakiego rodzaju, jednak nie zwalnia mnie to z obowiązku uzdrowienia nawet najbardziej absurdalnych ran. — Stwierdził już nieco głośniej, niezbyt elegancko biorąc zimne powietrze w płuca i sycąc się doznaniami chłodu oraz wilgoci. Było to wprawdzie nieszczególnie wskazane, jeśli pragnął pozostać w dobrym zdrowiu, choć czym był jeden zimny oddech w obliczu naparów, którymi raczył się w tak okrutną pogodę.
— Nigdy nie miałem przyjemności zwiedzić waszych ogrodów. Jestem jednak pewien, że są niezwykle piękne, gdy drzewa obrosną listowiem, a pąki kwiatów odsłonią swoje wdzięki. — Cenił roślinność wyjątkowo mocno i traktował ją z równie wielkim szacunkiem jak swoich pacjentów. Korzystał z dobrodziejstw natury zbyt często, by nie być im wdzięcznym i nie doceniać ich dobroci. — Pustynne oazy są równie piękne. Rozległe piaski mogą odbierać nadzieję. Upał doskwiera niemiłosiernie. Pragnienie dręczy cię i wiesz, że niewiele możesz zrobić, a wtedy trafiasz właśnie w takie miejsce i doceniasz majestat, który tam znajdujesz. Nie sposób sobie to wyobrazić, jeśli choć raz tego nie doświadczysz. — Urwał na moment, zamykając oczy i wspominając te wszystkie oazy, w których był, myślami wędrując do kairskiej rezydencji. — Nasze ogrody w... Kairze, są wprawdzie nie tak wielkie jak te tutaj, ale mamy tam piękne gatunki, którym warto poświęcić chwilę uwagi. Nephtys z grzeczności mogła pominąć kilka szczegółów o ogrodach i ptaszarni.
Przestępując z nogi na nogę, obrzucił otaczający go śnieg z wyraźnym obrzydzeniem, naturalnie zmieniając wyraz twarzy na uprzejmy dystans, którym zwykł raczyć wszystkich, z którymi miał do czynienia i w szpitalu, i na salonach. Patrząc na Cressidę, zastanawiał się nad jej słowami. Wydawała się być bardzo zżyta ze stworzeniami lasu, lecz była Flintem i las był częścią jej życia. Mógłby przyjąć to za istotne wyjaśnienie tego, jak lekko odnosiła się do spraw, które jemu były bardzo bliskie.
— Istotnie — przytaknął krótko, rzucając młodej lady podejrzliwe spojrzenie. Lekko zmrużył oczy, robiąc niewielki krok do tyłu. Wprawdzie stał już w bezpiecznej odległości, lecz poczuł potrzebę przemieszczenia się i zakreślenia terenu na nowo, dając także Ammunowi niewielki znak. Nie chciał, by jego przyjaciel bez celu krążył nad nimi, roztaczając swoją opiekę. Czasami bawiła go opiekuńczość raroga względem innych i była ta kwestia poddana dyskusji wielokrotnie, lecz bez osiągnięcia jakiegokolwiek rzetelnego kompromisu. O ile sytuacja ta była nieco drażniąca, gdy uczył się żyć na brytyjskich ziemiach, o tyle w przypadku rozlicznych spotkań rodzinnych stanowiła istotną komedię, zwłaszcza w obecności Ramesesa. Zbyt dobrze wiedział, co działo się tyle razy, ile przebywali we trójkę tak jak teraz byli we trójkę z Cressidą. Tutaj jednak było zupełnie inaczej. Nie byli rodziną. Nie łączyło ich nic, poza tym, że znali się dzięki Nephtys. Dystans istniał, choć wkroczyli w abstrakcyjny temat nieznający granic.
— Niestety nie jestem wybitnym znawcą malarstwa — odparł ostrożnie, patrząc na jedną z poruszających się rzeźb. — Obraz jest uwiecznieniem chwili. Przedstawia coś, co miało miejsce i ma odzwierciedlać uczucia tego, kto go namalował. Tyle jestem w stanie zrozumieć ze sztuki — dopowiedział, rzucając towarzyszce nieco pobłażliwy uśmiech. — Nie mam zbyt wiele czasu, by się zastanawiać nad tym, co autor obrazu pragnie przekazać. Niewątpliwie nadałoby to nieco kolorytu tej szarej rzeczywistości, w której tkwimy, lecz najpierw ktoś musi w niej żyć.
Pracy w szpitalu od początku maja przybywało lawinowo. Ledwie zdążył uporać się z jednym pacjentem, przychodził kolejny, a po nim następny i następny. Przez cały swój dyżur zajmował się wszystkimi obrażeniami i dolegliwościami, z którymi potrafił sobie poradzić chociażby doraźnie, by jak najszybciej ulżyć cierpieniu wypisanemu na twarzy. Nic tak go nie męczyło jak konieczność patrzenia na ból i chłodne dyktowanie zaleceń czy rzucanie zaklęć. Nie mógł pozwolić sobie ani na chwilę na słabość czy zmęczenie. Miał być doskonały w tym, co robił. Miał przynieść rodzinie chlubę, być dumą i chwałą, w której żyli, otaczając się luksusem każdego rodzaju. Jego prosta uzdrowicielska szata stanowiła tak absurdalny kontrast do tego, czym się otaczał, że za każdym razem powstrzymywał się przed nadąsanym prychnięciem, gdy myśli tego rodzaju po raz kolejny wychodziły na pierwszy plan.
— Dobrze jest być potrzebnym — wymamrotał tak cicho, iż Cressida mogła mieć trudność z usłyszeniem jego słów. — To moje miejsce. Niesienie pomocy tym, którzy jej potrzebują. Mogę specjalizować się w zatruciach wszelakiego rodzaju, jednak nie zwalnia mnie to z obowiązku uzdrowienia nawet najbardziej absurdalnych ran. — Stwierdził już nieco głośniej, niezbyt elegancko biorąc zimne powietrze w płuca i sycąc się doznaniami chłodu oraz wilgoci. Było to wprawdzie nieszczególnie wskazane, jeśli pragnął pozostać w dobrym zdrowiu, choć czym był jeden zimny oddech w obliczu naparów, którymi raczył się w tak okrutną pogodę.
— Nigdy nie miałem przyjemności zwiedzić waszych ogrodów. Jestem jednak pewien, że są niezwykle piękne, gdy drzewa obrosną listowiem, a pąki kwiatów odsłonią swoje wdzięki. — Cenił roślinność wyjątkowo mocno i traktował ją z równie wielkim szacunkiem jak swoich pacjentów. Korzystał z dobrodziejstw natury zbyt często, by nie być im wdzięcznym i nie doceniać ich dobroci. — Pustynne oazy są równie piękne. Rozległe piaski mogą odbierać nadzieję. Upał doskwiera niemiłosiernie. Pragnienie dręczy cię i wiesz, że niewiele możesz zrobić, a wtedy trafiasz właśnie w takie miejsce i doceniasz majestat, który tam znajdujesz. Nie sposób sobie to wyobrazić, jeśli choć raz tego nie doświadczysz. — Urwał na moment, zamykając oczy i wspominając te wszystkie oazy, w których był, myślami wędrując do kairskiej rezydencji. — Nasze ogrody w... Kairze, są wprawdzie nie tak wielkie jak te tutaj, ale mamy tam piękne gatunki, którym warto poświęcić chwilę uwagi. Nephtys z grzeczności mogła pominąć kilka szczegółów o ogrodach i ptaszarni.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cressida bardzo by się zdziwiła, gdyby się dowiedziała, że ktoś uważa angielskie damy za frywolne i ze zbyt wysokim poczuciem wolności. Oczywiście sama znała zbuntowane panny, które zamiast wyjść za mąż wolały pracować na równi z mężczyznami, ale większość z nich była ograniczona całą listą zakazów, nakazów i obowiązków, których dla dobra rodu musiały przestrzegać. To dotyczyło także Cressidy, która od dziecka była wdrażana w określone schematy, jak chyba każdy w ich sferach. Ale kto wie, może dla egipskich mężczyzn i ona uchodziłaby za frywolną?
Rzeczywiście, las i jego stworzenia były częścią jej życia, tak jak każdego innego Flinta. Ale więź Cressidy była tym głębsza, że potrafiła rozmawiać z ptakami. Żaden z jej bliskich, nawet ojciec, nie mogli więc poznać tych stworzeń tak, jak ona. Dla wielu ludzi to mogło być dziwne i niewyjaśnione; może i dla Shafiqa, który rzucił jej spojrzenie i cofnął się nieznacznie, najwyraźniej się dystansując. Zwróciła też spojrzenie na ptaka, obserwując jego płynny lot; czasem naprawdę zazdrościła ptakom tej zdolności, sama też chętnie tak wzbiłaby się w niebo, ale musiały jej wystarczyć opowieści przyniesione przez skrzydlatych przyjaciół.
Wiedziała też, że każdy pojmował sztukę inaczej i nie każdy dobrze się na niej znał. Jej samej wciąż wiele brakowało do wiedzy Williama czy sporej części członków jego rodziny, za to znacząco wyprzedzała go talentem. Brakowało jej jednak nieco przyziemności ludzi, którzy oddawali się bardziej praktycznym zajęciom niż sztuka. Żyła w swoim własnym świecie, nie będąc świadomą wielu problemów ludzi, którzy mocno tkwili w prozaicznej, szarej rzeczywistości. Ona nie musiała, była przecież damą, i jej przywilejem było życie w oderwaniu od takich spraw.
Musiała jednak przytaknąć, bo miał i trochę racji w swojej wypowiedzi.
- Świat bez sztuki byłby szary i ponury – odezwała się. – Nie bez powodu ludzie od dawien dawna tworzą sztukę, nawet jeśli ci, którzy oddają się bardziej przyziemnym zajęciom, często jej nie doceniają. Ale na świecie potrzebni są i tacy i tacy, prawda? Ktoś musi tworzyć tę szarą rzeczywistość, a ktoś inny może spróbować ją pokolorować.
Cressida była niczym pisklę, które dopiero obrosło piórami i nie miało pojęcia o życiu, nic więc dziwnego, że jak wiele szlacheckich panienek pod pewnymi względami była dość płytka. Nie widziała nic złego w tym, że inni muszą ciężko pracować, by dziewczęta takie jak ona mogły pławić się w wygodach i myśleć o balach, pięknych sukniach, sztuce czy innych odpowiednich zajęciach, choć zarazem zawsze była też blisko natury i troszczyła się o los stworzeń, szczególnie ptaków. Uzdrowiciele byli jednak bardzo potrzebni, i żeby dobrze spełniać obowiązki musieli stąpać po ziemi dość twardo i pewnie. Wszystko miało w świecie swoje określone miejsce.
- To bardzo szlachetne powołanie, choć na pewno nie każdy jest w stanie mu sprostać – odezwała się więc. Szlachetnie urodzeni niekiedy decydowali się na zawód uzdrowiciela, choć podejrzewała, że większość kierowała się prestiżem, nie dobrodusznością ponad podziałami. – Ja pewnie nigdy nie odnalazłabym się w takim świecie. – Cressida była delikatna i wrażliwa, trudno byłoby jej się stykać z cierpieniem i drastycznymi widokami. – Ale ktoś musi, więc dobrze, że są tacy ludzie, którzy nie boją się wyjść na przeciw problemom, jakie niesie ta szara rzeczywistość.
Pojedynczy płatek śniegu wylądował na jej policzku, czemu towarzyszyło krótkotrwałe doznanie chłodu.
- Rzeczywiście tak jest. Wszystko wygląda piękniej, kiedy jest w pełni życia i kolorów. Ten ogród też najpiękniej wygląda wiosną i latem. Prawdziwym latem. Jak tak dalej pójdzie, to i nadchodzący sabat upłynie pod znakiem zimy i śniegu, choć jestem pewna, że lady Nott dobrze to wykorzysta – mówiła, patrząc na śnieg, który też swój urok miał, ale zdecydowanie nie typowo czerwcowy. – Rzeczywiście trudno sobie to wyobrazić, kiedy nigdy nie widziało się niczego podobnego, i o tym, że takie miejsca istnieją, wie się tylko z opowieści tych, którym dane było znaleźć się poza Anglią. I nie wiem, czy moje wyobrażenia w ogóle przystają do rzeczywistości. Pewnie gdybym spróbowała taki widok namalować, okazałoby się, że wcale tak nie wygląda – dodała, próbując wyobrazić sobie to, o czym mówił. Ale stwierdziła też, że to nie byłoby miejsce dla niej. Została stworzona, by żyć w Anglii, a jej delikatna skóra nie potrafiłaby sprostać pustynnemu słońcu. – W takich miejscach pewnie tym bardziej trzeba doceniać każdy przejaw natury, która oparła się trudnym warunkom.
Pytanie, czy coś skutecznie oprze się tej obecnej anomaliowej aurze? Miała nadzieję, że tak, i że prawdziwe lato jeszcze ich czekało.
- Widziałam tylko wasze ogrody w brytyjskiej posiadłości, choć Nephthys wspomniała kiedyś i o egipskich. – Te w Kairze były pewnie egzotyką, o jakiej większość jej rodaków nie śniła. – Macie własną ptaszarnię? Jakie szczegóły pominęła Nephthys? – zapytała, ożywiając się na tę wzmiankę. Sama marzyła o małej ptaszarni, w której potrzebujące ptaszyny mogłyby znaleźć tymczasowy dom.
Rzeczywiście, las i jego stworzenia były częścią jej życia, tak jak każdego innego Flinta. Ale więź Cressidy była tym głębsza, że potrafiła rozmawiać z ptakami. Żaden z jej bliskich, nawet ojciec, nie mogli więc poznać tych stworzeń tak, jak ona. Dla wielu ludzi to mogło być dziwne i niewyjaśnione; może i dla Shafiqa, który rzucił jej spojrzenie i cofnął się nieznacznie, najwyraźniej się dystansując. Zwróciła też spojrzenie na ptaka, obserwując jego płynny lot; czasem naprawdę zazdrościła ptakom tej zdolności, sama też chętnie tak wzbiłaby się w niebo, ale musiały jej wystarczyć opowieści przyniesione przez skrzydlatych przyjaciół.
Wiedziała też, że każdy pojmował sztukę inaczej i nie każdy dobrze się na niej znał. Jej samej wciąż wiele brakowało do wiedzy Williama czy sporej części członków jego rodziny, za to znacząco wyprzedzała go talentem. Brakowało jej jednak nieco przyziemności ludzi, którzy oddawali się bardziej praktycznym zajęciom niż sztuka. Żyła w swoim własnym świecie, nie będąc świadomą wielu problemów ludzi, którzy mocno tkwili w prozaicznej, szarej rzeczywistości. Ona nie musiała, była przecież damą, i jej przywilejem było życie w oderwaniu od takich spraw.
Musiała jednak przytaknąć, bo miał i trochę racji w swojej wypowiedzi.
- Świat bez sztuki byłby szary i ponury – odezwała się. – Nie bez powodu ludzie od dawien dawna tworzą sztukę, nawet jeśli ci, którzy oddają się bardziej przyziemnym zajęciom, często jej nie doceniają. Ale na świecie potrzebni są i tacy i tacy, prawda? Ktoś musi tworzyć tę szarą rzeczywistość, a ktoś inny może spróbować ją pokolorować.
Cressida była niczym pisklę, które dopiero obrosło piórami i nie miało pojęcia o życiu, nic więc dziwnego, że jak wiele szlacheckich panienek pod pewnymi względami była dość płytka. Nie widziała nic złego w tym, że inni muszą ciężko pracować, by dziewczęta takie jak ona mogły pławić się w wygodach i myśleć o balach, pięknych sukniach, sztuce czy innych odpowiednich zajęciach, choć zarazem zawsze była też blisko natury i troszczyła się o los stworzeń, szczególnie ptaków. Uzdrowiciele byli jednak bardzo potrzebni, i żeby dobrze spełniać obowiązki musieli stąpać po ziemi dość twardo i pewnie. Wszystko miało w świecie swoje określone miejsce.
- To bardzo szlachetne powołanie, choć na pewno nie każdy jest w stanie mu sprostać – odezwała się więc. Szlachetnie urodzeni niekiedy decydowali się na zawód uzdrowiciela, choć podejrzewała, że większość kierowała się prestiżem, nie dobrodusznością ponad podziałami. – Ja pewnie nigdy nie odnalazłabym się w takim świecie. – Cressida była delikatna i wrażliwa, trudno byłoby jej się stykać z cierpieniem i drastycznymi widokami. – Ale ktoś musi, więc dobrze, że są tacy ludzie, którzy nie boją się wyjść na przeciw problemom, jakie niesie ta szara rzeczywistość.
Pojedynczy płatek śniegu wylądował na jej policzku, czemu towarzyszyło krótkotrwałe doznanie chłodu.
- Rzeczywiście tak jest. Wszystko wygląda piękniej, kiedy jest w pełni życia i kolorów. Ten ogród też najpiękniej wygląda wiosną i latem. Prawdziwym latem. Jak tak dalej pójdzie, to i nadchodzący sabat upłynie pod znakiem zimy i śniegu, choć jestem pewna, że lady Nott dobrze to wykorzysta – mówiła, patrząc na śnieg, który też swój urok miał, ale zdecydowanie nie typowo czerwcowy. – Rzeczywiście trudno sobie to wyobrazić, kiedy nigdy nie widziało się niczego podobnego, i o tym, że takie miejsca istnieją, wie się tylko z opowieści tych, którym dane było znaleźć się poza Anglią. I nie wiem, czy moje wyobrażenia w ogóle przystają do rzeczywistości. Pewnie gdybym spróbowała taki widok namalować, okazałoby się, że wcale tak nie wygląda – dodała, próbując wyobrazić sobie to, o czym mówił. Ale stwierdziła też, że to nie byłoby miejsce dla niej. Została stworzona, by żyć w Anglii, a jej delikatna skóra nie potrafiłaby sprostać pustynnemu słońcu. – W takich miejscach pewnie tym bardziej trzeba doceniać każdy przejaw natury, która oparła się trudnym warunkom.
Pytanie, czy coś skutecznie oprze się tej obecnej anomaliowej aurze? Miała nadzieję, że tak, i że prawdziwe lato jeszcze ich czekało.
- Widziałam tylko wasze ogrody w brytyjskiej posiadłości, choć Nephthys wspomniała kiedyś i o egipskich. – Te w Kairze były pewnie egzotyką, o jakiej większość jej rodaków nie śniła. – Macie własną ptaszarnię? Jakie szczegóły pominęła Nephthys? – zapytała, ożywiając się na tę wzmiankę. Sama marzyła o małej ptaszarni, w której potrzebujące ptaszyny mogłyby znaleźć tymczasowy dom.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zachary – patrząc na oblicze Cressidy – wyczuwał to coś, co skłaniało go ku byciu ostrożniejszym niż zazwyczaj. Wielokrotnie widział to w Egipcie, kiedy był dzieckiem i pieczę nad jego poczynaniami sprawował szajch Jaffer. Chronił go przed niepożądanymi kontaktami z pannami, które mogły wykorzystać młodego i skupionego na nauce chłopca. Od tego czasu minęło dość czasu i na własnej skórze przekonał się, jak to jest maczać palce w brudnych, towarzyskich gierkach. Był niemal święcie przekonany, że także w tym wypadku, właśnie z nią toczyła się jedna z ważniejszych gier w jego życiu. Nie znał źródła tej myśli. Nie dostrzegał korzeni idei sączącej się w jego świadomości. Wystarczyła chwila nieuwagi, aby bez reszty zatracił się w tym i stracił swoje niezbywalne poczucie przynależności do piasków Egiptu. W tej sytuacji pomagała mu obecność Ammuna, którego szczerze pragnął przyzwać i dać ponieść się fantazyjnej wizji wspólnych podróży z dala od innych ludzi; z dala od Anglii.
— Świat był, jest i będzie szary — skomentował półgębkiem. — Tego nie zmienimy, choć możemy próbować. Ty, malując obrazy. Ja, uzdrawiając rannych i chorych. — Utkwił uważne spojrzenie w Cressidzie, zastanawiając się nad tym, jaka była. Wydawało mu się, że znał ją od jakiegoś czasu, a jednak nie mógł z przekonaniem stwierdzić, by w jakikolwiek sposób była mu bliska. Nigdy nie będzie tak bliska jak Rameses czy Nephtys. Zawsze będzie zajmowała miejsce kogoś, kto pojawia się i znika wraz z każdym spotkaniem. Nie stanowiła stałego punktu jego życia, choć jako arystokrata powinna, przecież pojawiał się w gronie angielskiej szlachty dostatecznie regularnie. W gruncie rzeczy nie zmieniało to niczego. Obcość, skrzętnie skrywana wrogość i poczucie bycia nie na miejscu zawsze będą mu towarzyszyły. I nie czuł się w obowiązku tego zmieniać. Jego ród od lat przejawiał skłonności ku izolacji, choć w pewien sposób musiał spełniać wymogi przebywania na brytyjskich ziemiach. Nie sądził, aby ten sam poziom dokładności obowiązywał w Egipcie.
— Uciekanie od problemów jest przejawem tchórzostwa, Cressido — skwitował krótko. — Albo je przezwyciężasz, albo uciekasz i zmagasz się z hańbą wobec samego siebie. Nie znajdziemy szarości, próbując manewrować między obowiązkami a tym, co sprawia nam przyjemność. Możemy próbować, lecz czy jest sens w tym szaleństwie? — Zapytał, zbyt późno powstrzymując swój język. A może nawet nie próbował tego zrobić. Wypowiedziane przezeń słowa zawisły między nimi i nie zamierzał roztrząsać, dlaczego ich użył. Brzmiały może nieco zbyt gorzko i boleśnie, jednak uzdrowicielskie doświadczenie nie pozwalało mu brnąć w kłamstwa o tym, jaki świat był piękny, kolorowy, fantastyczny. Odbierał rzeczywistość tak realnie, jak tylko to potrafił i zmagał się z jej problemami. Nie miał nikomu za złe, że ścieżka uzdrowiciela nie była jego decyzją. Stanowiła nierozerwalny element bycia Shafiqiem, a jednocześnie nadawała jemu samemu oryginalności i tego czegoś, co odróżniało go od brata.
— Zawsze będzie istniała przepaść doświadczeń, których nie będziemy w stanie zaznać — stwierdził krótko, nie chcąc kontynuować tematu. Dostrzegał piękno natury zupełnie inaczej niż inni i nie był przekonany, że Cressida była w stanie go zrozumieć. Wydawała się taka nierzeczywista w swoich słowach, jakby tkwiła w zupełnie innym czasie i miejscu. Może właśnie taka w istocie była i przejawiała predyspozycje ku temu, aby pojąć ogrom tego, co niósł ze sobą jego dar. Jednocześnie odnosił wrażenie, że taka moc przytłoczyłaby jej wątłość i lekkość, bowiem właśnie w ten sposób ją postrzegał, widząc ją otoczoną śniegiem wraz z krążącym nad nimi rarogiem.
— Być może spostrzegłaś różnice naszej oranżerii i ogrodów. Dwa odrębne miejsca, całkowicie od siebie niezależne, choć oba wypełnione roślinami, o które dbamy z takim samym oddaniem — odparł cicho, myślami wracając do całorocznej zieleni. — Ptaszarnia jest nierozerwalną częścią naszych ogrodów. Skryta za roślinnością z całego świata dostępna jedynie dla tych, którzy są godni stąpać pośród ptaków. Całe ogrody zdają się wisieć nad ciepłym piaskiem. Stopy lekko zapadają się w złocie i niemal dosięga cię przekonanie, że to pustynna oaza, lecz nią nie jest. Nasze ogrody przypominają oranżerię na wyspie. Dla ciebie będzie egzotycznym doznaniem, a dla mnie domem. — Rozwinął myśl, będąc nieco oderwanym od zadanych przez Cressidę pytań. Z pozoru wydawały się banalne, jednak jego wspomnienia o pięknie ogród zdążyły już zatrzeć się i nie były tak ostre i żywe, jak rzeczywiście wyglądały. Być może udzielona odpowiedź usatysfakcjonowała ją. Być może dosięgnęło ją rozczarowanie, że tak krótko opisał to, z czym był związany i chronił.
— Świat był, jest i będzie szary — skomentował półgębkiem. — Tego nie zmienimy, choć możemy próbować. Ty, malując obrazy. Ja, uzdrawiając rannych i chorych. — Utkwił uważne spojrzenie w Cressidzie, zastanawiając się nad tym, jaka była. Wydawało mu się, że znał ją od jakiegoś czasu, a jednak nie mógł z przekonaniem stwierdzić, by w jakikolwiek sposób była mu bliska. Nigdy nie będzie tak bliska jak Rameses czy Nephtys. Zawsze będzie zajmowała miejsce kogoś, kto pojawia się i znika wraz z każdym spotkaniem. Nie stanowiła stałego punktu jego życia, choć jako arystokrata powinna, przecież pojawiał się w gronie angielskiej szlachty dostatecznie regularnie. W gruncie rzeczy nie zmieniało to niczego. Obcość, skrzętnie skrywana wrogość i poczucie bycia nie na miejscu zawsze będą mu towarzyszyły. I nie czuł się w obowiązku tego zmieniać. Jego ród od lat przejawiał skłonności ku izolacji, choć w pewien sposób musiał spełniać wymogi przebywania na brytyjskich ziemiach. Nie sądził, aby ten sam poziom dokładności obowiązywał w Egipcie.
— Uciekanie od problemów jest przejawem tchórzostwa, Cressido — skwitował krótko. — Albo je przezwyciężasz, albo uciekasz i zmagasz się z hańbą wobec samego siebie. Nie znajdziemy szarości, próbując manewrować między obowiązkami a tym, co sprawia nam przyjemność. Możemy próbować, lecz czy jest sens w tym szaleństwie? — Zapytał, zbyt późno powstrzymując swój język. A może nawet nie próbował tego zrobić. Wypowiedziane przezeń słowa zawisły między nimi i nie zamierzał roztrząsać, dlaczego ich użył. Brzmiały może nieco zbyt gorzko i boleśnie, jednak uzdrowicielskie doświadczenie nie pozwalało mu brnąć w kłamstwa o tym, jaki świat był piękny, kolorowy, fantastyczny. Odbierał rzeczywistość tak realnie, jak tylko to potrafił i zmagał się z jej problemami. Nie miał nikomu za złe, że ścieżka uzdrowiciela nie była jego decyzją. Stanowiła nierozerwalny element bycia Shafiqiem, a jednocześnie nadawała jemu samemu oryginalności i tego czegoś, co odróżniało go od brata.
— Zawsze będzie istniała przepaść doświadczeń, których nie będziemy w stanie zaznać — stwierdził krótko, nie chcąc kontynuować tematu. Dostrzegał piękno natury zupełnie inaczej niż inni i nie był przekonany, że Cressida była w stanie go zrozumieć. Wydawała się taka nierzeczywista w swoich słowach, jakby tkwiła w zupełnie innym czasie i miejscu. Może właśnie taka w istocie była i przejawiała predyspozycje ku temu, aby pojąć ogrom tego, co niósł ze sobą jego dar. Jednocześnie odnosił wrażenie, że taka moc przytłoczyłaby jej wątłość i lekkość, bowiem właśnie w ten sposób ją postrzegał, widząc ją otoczoną śniegiem wraz z krążącym nad nimi rarogiem.
— Być może spostrzegłaś różnice naszej oranżerii i ogrodów. Dwa odrębne miejsca, całkowicie od siebie niezależne, choć oba wypełnione roślinami, o które dbamy z takim samym oddaniem — odparł cicho, myślami wracając do całorocznej zieleni. — Ptaszarnia jest nierozerwalną częścią naszych ogrodów. Skryta za roślinnością z całego świata dostępna jedynie dla tych, którzy są godni stąpać pośród ptaków. Całe ogrody zdają się wisieć nad ciepłym piaskiem. Stopy lekko zapadają się w złocie i niemal dosięga cię przekonanie, że to pustynna oaza, lecz nią nie jest. Nasze ogrody przypominają oranżerię na wyspie. Dla ciebie będzie egzotycznym doznaniem, a dla mnie domem. — Rozwinął myśl, będąc nieco oderwanym od zadanych przez Cressidę pytań. Z pozoru wydawały się banalne, jednak jego wspomnienia o pięknie ogród zdążyły już zatrzeć się i nie były tak ostre i żywe, jak rzeczywiście wyglądały. Być może udzielona odpowiedź usatysfakcjonowała ją. Być może dosięgnęło ją rozczarowanie, że tak krótko opisał to, z czym był związany i chronił.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cressida z całą pewnością nie chciała go wykorzystać ani wciągać w żadne gierki. Była mężatką, należała do innego mężczyzny, którego obrączka lśniła na jej palcu i którego dzieci powiła parę miesięcy temu. Poza tym była chyba ostatnią osobą którą można byłoby posądzić o jakieś brudne gierki, była bowiem szczerą, prostolinijną i nieśmiałą osóbką. Intrygi nigdy nie leżały w jej naturze i nawet nie dostrzegała jakiegoś innego wymiaru tej rozmowy. Ot, zwykłe, przypadkowe spotkanie dwojga czarodziejów w ogrodzie przykrytym śniegiem. Widok nienormalny nie tylko dla niego, ale i dla Cressie, która o tej porze roku zwykła już cieszyć się latem i ładną, mniej deszczową niż w inne pory roku pogodą.
- Można pokolorować choć jego część – powiedziała z tą samą naiwnością młódki, choć w ostatnich tygodniach świat wydawał jej się znacznie bardziej mroczny i niepokojący niż kiedykolwiek wcześniej. Anomalie naruszyły kruchą strukturę ochronnego klosza, pod którym spędziła całe życie. Wielu rzeczy zwyczajnie się bała, tym bardziej, że teraz już nie mogła bać się tylko o siebie.
Nie była pewna, co o nim myśleć. I dla niej był kimś, kto pojawiał się i znikał. O ile Nephthys mogła uznać za swoją przyjaciółkę i czuć z nią pewną więź budowaną przez lata, odkąd w dzieciństwie zapoznali je ich ojcowie, tak on był znacznie bardziej odległy i nieprzenikniony. Było w nim jednak coś, co ją intrygowało i budziło ciekawość, zwłaszcza jego zagadkowa więź z ptakiem krążącym nad ich głowami. Być może ktoś inny nie zwróciłby na to uwagi, ale nie Cressida, która od dziecka za sprawą swej zdolności mogła poznać ptaki znacznie bliżej niż inni czarodzieje i z racji zainteresowania nimi zawsze zwracała na nie uwagę. Wiedziała też, że są to stworzenia niezależne i miłujące wolność, choć niektóre, jak sowy pocztowe, zostały udomowione. Ptaki były jej bliskie, zawsze były ważne w jej życiu. A spośród ludzi bez wątpienia najważniejsza była rodzina; mąż i dzieci, rodzice, rodzeństwo i cała reszta osób powiązanych z Flintami lub Ollivanderami. Dopiero po rodzinie znajdowała się cała reszta znajomych i innych osób, które czasem przelotnie pojawiały się w jej życiu.
Słysząc jego kolejne słowa zarumieniła się. Nigdy nie była zbyt odważna, bo jako dama nie musiała być. To na barkach mężczyzn spoczywało to brzemię, konieczność bycia tymi odważniejszymi i opiekuńczymi. Cressida wolała trzymać się z daleka od problemów i zagrożeń. Była ostrożna i wycofana, i bardzo przywiązana do swojej spokojnej, poukładanej egzystencji. Innego życia nie pragnęła. Wolała mimo wszystko widzieć świat w jasnych barwach.
- Potrafię godzić obowiązki z tym, co sprawia mi przyjemność – odpowiedziała w końcu. Była damą, żoną swego męża i matką swoich dzieci, malowała i pojawiała się na salonach. Mogła rozwijać swoje pasje i podtrzymywać kontakty z bliskimi. Zgrabnie łączyła obowiązki z pasją.
Pewnie dla wielu ludzi wydawała się nierzeczywista ze swoją życiową naiwnością, wrażliwością i delikatnością. Ale taki już urok bycia artystyczną duszą, poczucie bycia niezrozumianą było z tym niemal nierozerwalnie związane. Nie przystawała do rzeczywistości zwykłych ludzi, którzy nie urodzili się w szlachetnych rodzinach. Zawsze była gdzieś poza tą prozą życia.
Pozostawało też faktem, że pewnych doświadczeń nigdy nie będzie jej dane zaznać, jako że była spętana schematami i powinnościami nieodłącznie towarzyszącymi środowisku, w którym wyrosła. W przeciwieństwie do ptaków nie była wolna, tkwiła w złotej klatce zasad i obowiązków.
- Pewne rzeczy i doznania zawsze będą nam obce. Nie zmienimy tego, kim jesteśmy – odezwała się. – Pamiętam, że wasze ogrody i w brytyjskiej siedzibie rodu różniły się od tych naszych, angielskich. Choć tych egipskich pewnie nigdy nie zobaczę, i tutejsze były dla mnie czymś nowym i egzotycznym, byłam pod wrażeniem. Tak jak i pewnie dla was to nasze ogrody są czymś niecodziennym? – zapytała, z ciekawością wysłuchując jego opowieści o ogrodach w Egipcie, bardzo nimi zaciekawiona. Zwłaszcza ptaszarnią. – Chciałabym zobaczyć kiedyś taką ptaszarnię, choć jeszcze większą przyjemność sprawia mi podziwianie ptaków na wolności. W lasach Flintów nawet nie mamy prawdziwych ogrodów, nasz dwór zewsząd otaczała prawdziwa przyroda, nieujarzmiona do końca nawet przez mój ród. – Pomyślała o tym wszystkim z nostalgią; rodowe ziemie zawsze będą jej bliskie. Dla niej to właśnie był dom, tak, jak dla Zachary’ego były nim egzotyczne ogrody skryte wśród piasków pustyni. – Z pewnością nie potrafiłabym żyć tutaj, w Londynie. Brakowałoby mi bliskości natury oraz ciszy i spokoju, o które tutaj trudno.
To nie było miejsce dla niej. Choć ogród magibotaniczny akurat lubiła. Niestety znów zaczynał padać śnieg, więc było kwestią czasu, kiedy będzie musiała opuścić to miejsce. Nie chciała zbyt długo przebywać na zimnie.
- Można pokolorować choć jego część – powiedziała z tą samą naiwnością młódki, choć w ostatnich tygodniach świat wydawał jej się znacznie bardziej mroczny i niepokojący niż kiedykolwiek wcześniej. Anomalie naruszyły kruchą strukturę ochronnego klosza, pod którym spędziła całe życie. Wielu rzeczy zwyczajnie się bała, tym bardziej, że teraz już nie mogła bać się tylko o siebie.
Nie była pewna, co o nim myśleć. I dla niej był kimś, kto pojawiał się i znikał. O ile Nephthys mogła uznać za swoją przyjaciółkę i czuć z nią pewną więź budowaną przez lata, odkąd w dzieciństwie zapoznali je ich ojcowie, tak on był znacznie bardziej odległy i nieprzenikniony. Było w nim jednak coś, co ją intrygowało i budziło ciekawość, zwłaszcza jego zagadkowa więź z ptakiem krążącym nad ich głowami. Być może ktoś inny nie zwróciłby na to uwagi, ale nie Cressida, która od dziecka za sprawą swej zdolności mogła poznać ptaki znacznie bliżej niż inni czarodzieje i z racji zainteresowania nimi zawsze zwracała na nie uwagę. Wiedziała też, że są to stworzenia niezależne i miłujące wolność, choć niektóre, jak sowy pocztowe, zostały udomowione. Ptaki były jej bliskie, zawsze były ważne w jej życiu. A spośród ludzi bez wątpienia najważniejsza była rodzina; mąż i dzieci, rodzice, rodzeństwo i cała reszta osób powiązanych z Flintami lub Ollivanderami. Dopiero po rodzinie znajdowała się cała reszta znajomych i innych osób, które czasem przelotnie pojawiały się w jej życiu.
Słysząc jego kolejne słowa zarumieniła się. Nigdy nie była zbyt odważna, bo jako dama nie musiała być. To na barkach mężczyzn spoczywało to brzemię, konieczność bycia tymi odważniejszymi i opiekuńczymi. Cressida wolała trzymać się z daleka od problemów i zagrożeń. Była ostrożna i wycofana, i bardzo przywiązana do swojej spokojnej, poukładanej egzystencji. Innego życia nie pragnęła. Wolała mimo wszystko widzieć świat w jasnych barwach.
- Potrafię godzić obowiązki z tym, co sprawia mi przyjemność – odpowiedziała w końcu. Była damą, żoną swego męża i matką swoich dzieci, malowała i pojawiała się na salonach. Mogła rozwijać swoje pasje i podtrzymywać kontakty z bliskimi. Zgrabnie łączyła obowiązki z pasją.
Pewnie dla wielu ludzi wydawała się nierzeczywista ze swoją życiową naiwnością, wrażliwością i delikatnością. Ale taki już urok bycia artystyczną duszą, poczucie bycia niezrozumianą było z tym niemal nierozerwalnie związane. Nie przystawała do rzeczywistości zwykłych ludzi, którzy nie urodzili się w szlachetnych rodzinach. Zawsze była gdzieś poza tą prozą życia.
Pozostawało też faktem, że pewnych doświadczeń nigdy nie będzie jej dane zaznać, jako że była spętana schematami i powinnościami nieodłącznie towarzyszącymi środowisku, w którym wyrosła. W przeciwieństwie do ptaków nie była wolna, tkwiła w złotej klatce zasad i obowiązków.
- Pewne rzeczy i doznania zawsze będą nam obce. Nie zmienimy tego, kim jesteśmy – odezwała się. – Pamiętam, że wasze ogrody i w brytyjskiej siedzibie rodu różniły się od tych naszych, angielskich. Choć tych egipskich pewnie nigdy nie zobaczę, i tutejsze były dla mnie czymś nowym i egzotycznym, byłam pod wrażeniem. Tak jak i pewnie dla was to nasze ogrody są czymś niecodziennym? – zapytała, z ciekawością wysłuchując jego opowieści o ogrodach w Egipcie, bardzo nimi zaciekawiona. Zwłaszcza ptaszarnią. – Chciałabym zobaczyć kiedyś taką ptaszarnię, choć jeszcze większą przyjemność sprawia mi podziwianie ptaków na wolności. W lasach Flintów nawet nie mamy prawdziwych ogrodów, nasz dwór zewsząd otaczała prawdziwa przyroda, nieujarzmiona do końca nawet przez mój ród. – Pomyślała o tym wszystkim z nostalgią; rodowe ziemie zawsze będą jej bliskie. Dla niej to właśnie był dom, tak, jak dla Zachary’ego były nim egzotyczne ogrody skryte wśród piasków pustyni. – Z pewnością nie potrafiłabym żyć tutaj, w Londynie. Brakowałoby mi bliskości natury oraz ciszy i spokoju, o które tutaj trudno.
To nie było miejsce dla niej. Choć ogród magibotaniczny akurat lubiła. Niestety znów zaczynał padać śnieg, więc było kwestią czasu, kiedy będzie musiała opuścić to miejsce. Nie chciała zbyt długo przebywać na zimnie.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zachary tkwił nadal w przekonaniu, że każde wypowiedziane przezeń słowo mogło obrócić się przeciw niemu, toteż nieustannie znajdował się z dala od cienkiej granicy, nie chcąc jej przekroczyć. Wciąż jednak wiedział, iż najmniejszy błąd mógł zabrać go do obcego mu świata. Gdyby już nie znajdował się w miejscu, od którego alienacją biło na dobrą milę. Nawet na wyspie nie czuł się do końca bezpiecznie, bowiem i tam mogły dopaść go magiczne anomalie stanowiące jednego z przeciwników, któremu stawiał czoła każdego dnia. Stojąc tutaj, w ogrodzie, w towarzystwie młodszej od niego Cressidy, zdawał się niemal smakować efekty magii tkwiącej poza kontrolą. I zadawał sobie pytanie, czy gdziekolwiek na świecie znajdowała się choć jedna osoba, która była w stanie ujarzmić ich moc. Nie skrywał sam przed sobą, że chciałby kogoś takiego poznać, lecz myśl tę chował przed resztą ponurego, skąpanego w szarości świata.
— Można — prychnął niemal pod własnym nosem. Nie wiedział, czy Cressida zdawała sobie sprawę z powagi kierunku, jaki obrała rozmowa o kolorach. Zdawał się wiele o niej wiedzieć, wszak była damą, wychowanką arystokracji, lecz przeczuwał, że zdawała się być bardziej nieświadoma i posłuszna wpojonym za młodu ideałom. Ile było w tym prawdy – nie wiedział. Nie miał całkowitej pewności, o co ostatecznie toczyła się stawka i czy rzeczywiście warta była zachodu.
Choć znał Cressidę od dłuższego czasu, nadal postrzegał ją w pewnych nie do końca zrozumiałych koncepcjach. Nie znał nikogo, kto byłby tak nieświadomy i posłuszny ideałom, w których został wychowany, że całość biła naiwnością tak łatwą, tak banalną do zignorowania oraz zepchnięcia na dalszy plan. Być może mylił się. Być może to on był tym naiwnym, który dostrzegał kwestie, które tak naprawdę nie istniały. Być może zmyślił to wszystko wiedziony tym, jaki wpływ wywierały na niego angielskie damy. Być może nie. Nie potrafił zdefiniować tego, co ogarniało jego umysł. Doznanie to stawało się z każdym tchnieniem coraz to silniejsze, jakby miało stanowić przełomowy czyn w trwającym spotkaniu. A może to tylko kolejne wyobrażenie jego rozochoconej jaźni? Może to zaledwie błahostka urastająca do rangi problemu? Bezsensowna myśl, której poddawał się z każdą chwilą, a której powinien się oprzeć tak, jak czynił to przez lata, pielęgnująca własne, rodowe tradycje.
— Czy rzeczywiście jest to tym, za co to postrzegasz? — zapytał, słysząc jej odpowiedzieć. Niemal równocześnie uniósł dłoń do góry, hamując jej odpowiedź. Nie chciał jej usłyszeć. Tak bardzo pragnął mylić się w swym osądzie, choć równie mocno pragnął mieć niezaprzeczalną rację, bowiem niepewność pożerała jego myśli zbyt szybko. Jedynie milczenie – jego własne jak i Cressidy – mogło przynieść ulgę, której tak usilnie domagał się od własnych myśli. Mogło być to doświadczenie tak doskonale znanym z rodzinnych piasków, gdzie wygłaszał opinię i jedynie zdanie innego mężczyzny miało prawdziwe znaczenie; niosło jedyny słuszny przekaz, z którym mógł się spierać i sądzić. W tym jednak zaistniał wyjątek. Musiał zgodzić się z Cressidą.
— Owszem, nie zmienimy — odparł cicho. — Określono nas, nim przyszliśmy na świat — dodał jeszcze odrobinę głośniej, zerkając na Ammuna ponad nimi. Usta Zachary'ego bez udziału jego woli ułożyły się w słowo, które nie miało dźwięku. Nie znalazło swego urzeczywistnienia. Nie skorzystał z daru. Nie przywołał przyjaciela, lecz jedynie uniósł prawe ramię, by chwilę później osiadł na nim raróg, nachylając dziób w jego stronę. Krótki odgłos, będący urzeczywistnieniem pytania, czy powinien stanąć w jego obronie, skwitował jedynie przelotnym uśmiechem, który znikł, gdy ponownie zwrócił się do swojej rozmówczyni. Czujnie ją obserwował, śledząc każdą, nawet najmniejszą zmianę w jej twarzy, chcąc dostrzec coś, co mogłoby narazić jego tajemnicę na szwank.
— Wasze ogrody — zaczął, powoli formułując właściwą myśl — są smutne. — skwitował z powagą w głosie. — Brakuje im swobody i barw, których nie znacie. Nawet to miejsce, choć naprawdę imponujące, choć skryte pod warstwą śniegu, pozostaje smutne. Nie pytaj, proszę, co mną kieruje. Tego uczucia nie da się wyrazić słowem czy obrazem. Pozostaje — palcami lewej dłoni sięgnął ku skroni — interpretacją tego, kim jestem. Kim są mieszkańcy Londynu. — Zakończył niemal ponurym tonem, zerkając w niebo zsyłające kolejne płatki białego puchu. Zimno bijące od nich przyprawiało go o coś wspólnego z dreszczem pełnym niepokoju. W istocie było mu zimno, choć twardo zmagał się z nieszczególnie sprzyjającymi warunkami, choć bardzo pragnął znaleźć się już w zaciszu własnych komnat.
— Można — prychnął niemal pod własnym nosem. Nie wiedział, czy Cressida zdawała sobie sprawę z powagi kierunku, jaki obrała rozmowa o kolorach. Zdawał się wiele o niej wiedzieć, wszak była damą, wychowanką arystokracji, lecz przeczuwał, że zdawała się być bardziej nieświadoma i posłuszna wpojonym za młodu ideałom. Ile było w tym prawdy – nie wiedział. Nie miał całkowitej pewności, o co ostatecznie toczyła się stawka i czy rzeczywiście warta była zachodu.
Choć znał Cressidę od dłuższego czasu, nadal postrzegał ją w pewnych nie do końca zrozumiałych koncepcjach. Nie znał nikogo, kto byłby tak nieświadomy i posłuszny ideałom, w których został wychowany, że całość biła naiwnością tak łatwą, tak banalną do zignorowania oraz zepchnięcia na dalszy plan. Być może mylił się. Być może to on był tym naiwnym, który dostrzegał kwestie, które tak naprawdę nie istniały. Być może zmyślił to wszystko wiedziony tym, jaki wpływ wywierały na niego angielskie damy. Być może nie. Nie potrafił zdefiniować tego, co ogarniało jego umysł. Doznanie to stawało się z każdym tchnieniem coraz to silniejsze, jakby miało stanowić przełomowy czyn w trwającym spotkaniu. A może to tylko kolejne wyobrażenie jego rozochoconej jaźni? Może to zaledwie błahostka urastająca do rangi problemu? Bezsensowna myśl, której poddawał się z każdą chwilą, a której powinien się oprzeć tak, jak czynił to przez lata, pielęgnująca własne, rodowe tradycje.
— Czy rzeczywiście jest to tym, za co to postrzegasz? — zapytał, słysząc jej odpowiedzieć. Niemal równocześnie uniósł dłoń do góry, hamując jej odpowiedź. Nie chciał jej usłyszeć. Tak bardzo pragnął mylić się w swym osądzie, choć równie mocno pragnął mieć niezaprzeczalną rację, bowiem niepewność pożerała jego myśli zbyt szybko. Jedynie milczenie – jego własne jak i Cressidy – mogło przynieść ulgę, której tak usilnie domagał się od własnych myśli. Mogło być to doświadczenie tak doskonale znanym z rodzinnych piasków, gdzie wygłaszał opinię i jedynie zdanie innego mężczyzny miało prawdziwe znaczenie; niosło jedyny słuszny przekaz, z którym mógł się spierać i sądzić. W tym jednak zaistniał wyjątek. Musiał zgodzić się z Cressidą.
— Owszem, nie zmienimy — odparł cicho. — Określono nas, nim przyszliśmy na świat — dodał jeszcze odrobinę głośniej, zerkając na Ammuna ponad nimi. Usta Zachary'ego bez udziału jego woli ułożyły się w słowo, które nie miało dźwięku. Nie znalazło swego urzeczywistnienia. Nie skorzystał z daru. Nie przywołał przyjaciela, lecz jedynie uniósł prawe ramię, by chwilę później osiadł na nim raróg, nachylając dziób w jego stronę. Krótki odgłos, będący urzeczywistnieniem pytania, czy powinien stanąć w jego obronie, skwitował jedynie przelotnym uśmiechem, który znikł, gdy ponownie zwrócił się do swojej rozmówczyni. Czujnie ją obserwował, śledząc każdą, nawet najmniejszą zmianę w jej twarzy, chcąc dostrzec coś, co mogłoby narazić jego tajemnicę na szwank.
— Wasze ogrody — zaczął, powoli formułując właściwą myśl — są smutne. — skwitował z powagą w głosie. — Brakuje im swobody i barw, których nie znacie. Nawet to miejsce, choć naprawdę imponujące, choć skryte pod warstwą śniegu, pozostaje smutne. Nie pytaj, proszę, co mną kieruje. Tego uczucia nie da się wyrazić słowem czy obrazem. Pozostaje — palcami lewej dłoni sięgnął ku skroni — interpretacją tego, kim jestem. Kim są mieszkańcy Londynu. — Zakończył niemal ponurym tonem, zerkając w niebo zsyłające kolejne płatki białego puchu. Zimno bijące od nich przyprawiało go o coś wspólnego z dreszczem pełnym niepokoju. W istocie było mu zimno, choć twardo zmagał się z nieszczególnie sprzyjającymi warunkami, choć bardzo pragnął znaleźć się już w zaciszu własnych komnat.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W czasach takich jak te należało uważać. Przede wszystkim na anomalie, ale i salonowe życie dostarczało pewnych wyzwań i dylematów, bo i jego nie ominęły pewne zmiany. Cressida zawsze jednak unikała grząskich tematów i rozmów o sprawach, na których się nie znała. Była ignorantką. Naiwnym dziewczęciem posłusznym ideałom, które wpojono jej w dzieciństwie. Taką właśnie stworzyło ją wychowanie, a łagodny, spokojny charakter też na pewno miał swój udział w tym, że Cressida tak łatwo dostosowała się do woli rodu, nie buntując się otwarcie, a z pokorą przyjmując to, czego oczekiwali od niej bliscy. Bliskość z rodziną i dorastanie w luksusach miało swoją cenę, którą musiała zapłacić, pokornie wchodząc w schemat dobrej żony i matki. W gruncie rzeczy szczęśliwa, bo to udane życie rodzinne było dla niej najważniejsze i to na takim polu najmocniej się realizowała. Wielu rzeczy rzeczywiście była nieświadoma, ale nie odstawała od sporej części młodych dam. Tak naprawdę każdy szlachetnie urodzony czarodziej tkwił w schematach, a mogła odnieść wrażenie, że zasady Shafiqów były jeszcze bardziej restrykcyjne. Może dlatego, że kulturowo jej obce i mimo znajomości z Nephthys nie rozumiała ich w pełni. W końcu nie dorastała pośród piasków pustyni, a wśród lasów Charnwood, w znanym z izolacji rodzie Flint. Cressida mogła się jawić jako uosobienie cech Flintów – spokojna, wycofana, oderwana od towarzyskiego zgiełku, trochę żyjąca w swoim świecie i przestrzegająca określonych zasad. Była daleka od egzotyki, którą reprezentowali Shafiqowie.
Już miała się odezwać, spróbować sformułować jakąś odpowiedź na pytanie, które zdawało się zawierać drugie dno i skłaniać do myślenia, ale mężczyzna uniósł rękę, wyraźnie dając jej do zrozumienia, by jednak milczała. Więc umilkła, czując poniekąd ulgę, że nie nalegał na odpowiedź, bo naprawdę nie była pewna, co powiedzieć, choć rzeczywiście uważała, że potrafi godzić ze sobą obowiązki i przyjemności, bo jej przyjemności nie gryzły się przecież z tym, co wypadało robić damie. Sztuka była odpowiednim zajęciem, zwłaszcza dla lady Fawley. A posiadanie rodziny było szczęściem, nie ciężarem, choć od początku maja było obarczone również strachem o najbliższych.
Skinęła głową, milcząco potwierdzając jego kolejne słowa. Określono ich, nim przyszli na świat. Rodziny już zawczasu zaplanowały dla nich drogę, tak, jak to miało w ich rodzinach miejsce od wieków. Każde dziecko miało wpisywać się w rodowe wartości i przekazywać je kolejnym pokoleniom, bunt był źle widziany. Jej było pisane życie damy, żony i matki. Od dziecka przygotowano ją do tego, że pewnego dnia będzie czyjąś żoną i urodzi dzieci.
Jej uwagę przykuł raróg, który szybko sfrunął na wyciągnięte ramię. Sama robiła to bardzo często, ale jej współpraca z ptakami nie była efektem specjalnego szkolenia ich, a daru, który posiadała od dziecka. Rozmawianie z ptakami było równie naturalne jak rozmawianie po angielsku, a głosy ptaków rozumiała jak ludzkie. I teraz mogła przysiąc, że wychwyciła ptasie słowa, krótkie pytanie zadane mężczyźnie. A może tylko jej się wydawało? Wśród podmuchów zimnego powietrza łatwo było się pomylić. Jego relacja z rarogiem wydawała się znacznie bardziej zażyła niż standardowa relacja czarodzieja z ptakiem używanym do przesyłania poczty. Potrafiła to wychwycić – w końcu miała dar. Czyżby ten mężczyzna również go posiadał? Nie mogła tego wykluczyć, choć wiedziała, że zwierzęcoustość jest rzadka, i jeszcze nigdy nie poznała osoby, która także byłaby zdolna rozmawiać z ptakami. Równie dobrze ptak mógł być po prostu wyjątkowo oswojony przez tego konkretnego czarodzieja.
Przez cały czas uważnie przyglądała się tej scenie, a w jej oczach błyszczała ciekawość i zastanowienie, czy to możliwe, że za relacją tej dwójki stało coś więcej niż ptasie szkolenie. Wahała się nawet, czy nie odezwać się w ptasim języku, by sprawdzić, czy mężczyzna mógł mieć dar – ale ostatecznie tego nie zrobiła.
- Może nie tyle smutne, co po prostu... inne – rzekła w końcu. – Wiele waszych egipskich roślin nie mogłoby rosnąć w naszym brytyjskim klimacie. – Nie wspominając o różnicach w obyczajach i podejściu; Brytyjczycy po prostu mieli inny gust i zwyczaje. Dlatego mimo wszystko potrafiła zrozumieć jego punkt widzenia, bo znał inny świat i zapewne z racji sentymentów i rodowego przywiązania to tamten był ważniejszy i piękniejszy od tego, który był mu obcy. Dla Cressidy to brytyjskie warunki były czymś pięknym i znanym, co nie znaczyło, że nie ciekawiły ją inne kultury. – A śnieg nie leży tu przez cały rok, o tej porze roku ogrody powinny być pełne kolorów. – Ale kto wie, jak długo utrzyma się ta zimowa pogoda, czy może całe tegoroczne lato nie będzie śnieżne?
Śnieg padał coraz mocniej i robiło się zimniej. Odczuwała to coraz mocniej, chłód był dokuczliwy i czuła, że dobrze jej zrobi schronienie się w cieplejszym miejscu. Dlatego też po chwili pożegnała Zachary’ego grzecznie, rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie jemu i jego ptasiemu towarzyszowi, a potem odeszła, by schronić się w cieplejszych zabudowaniach, a później powrócić do domu.
| zt. x 2
Już miała się odezwać, spróbować sformułować jakąś odpowiedź na pytanie, które zdawało się zawierać drugie dno i skłaniać do myślenia, ale mężczyzna uniósł rękę, wyraźnie dając jej do zrozumienia, by jednak milczała. Więc umilkła, czując poniekąd ulgę, że nie nalegał na odpowiedź, bo naprawdę nie była pewna, co powiedzieć, choć rzeczywiście uważała, że potrafi godzić ze sobą obowiązki i przyjemności, bo jej przyjemności nie gryzły się przecież z tym, co wypadało robić damie. Sztuka była odpowiednim zajęciem, zwłaszcza dla lady Fawley. A posiadanie rodziny było szczęściem, nie ciężarem, choć od początku maja było obarczone również strachem o najbliższych.
Skinęła głową, milcząco potwierdzając jego kolejne słowa. Określono ich, nim przyszli na świat. Rodziny już zawczasu zaplanowały dla nich drogę, tak, jak to miało w ich rodzinach miejsce od wieków. Każde dziecko miało wpisywać się w rodowe wartości i przekazywać je kolejnym pokoleniom, bunt był źle widziany. Jej było pisane życie damy, żony i matki. Od dziecka przygotowano ją do tego, że pewnego dnia będzie czyjąś żoną i urodzi dzieci.
Jej uwagę przykuł raróg, który szybko sfrunął na wyciągnięte ramię. Sama robiła to bardzo często, ale jej współpraca z ptakami nie była efektem specjalnego szkolenia ich, a daru, który posiadała od dziecka. Rozmawianie z ptakami było równie naturalne jak rozmawianie po angielsku, a głosy ptaków rozumiała jak ludzkie. I teraz mogła przysiąc, że wychwyciła ptasie słowa, krótkie pytanie zadane mężczyźnie. A może tylko jej się wydawało? Wśród podmuchów zimnego powietrza łatwo było się pomylić. Jego relacja z rarogiem wydawała się znacznie bardziej zażyła niż standardowa relacja czarodzieja z ptakiem używanym do przesyłania poczty. Potrafiła to wychwycić – w końcu miała dar. Czyżby ten mężczyzna również go posiadał? Nie mogła tego wykluczyć, choć wiedziała, że zwierzęcoustość jest rzadka, i jeszcze nigdy nie poznała osoby, która także byłaby zdolna rozmawiać z ptakami. Równie dobrze ptak mógł być po prostu wyjątkowo oswojony przez tego konkretnego czarodzieja.
Przez cały czas uważnie przyglądała się tej scenie, a w jej oczach błyszczała ciekawość i zastanowienie, czy to możliwe, że za relacją tej dwójki stało coś więcej niż ptasie szkolenie. Wahała się nawet, czy nie odezwać się w ptasim języku, by sprawdzić, czy mężczyzna mógł mieć dar – ale ostatecznie tego nie zrobiła.
- Może nie tyle smutne, co po prostu... inne – rzekła w końcu. – Wiele waszych egipskich roślin nie mogłoby rosnąć w naszym brytyjskim klimacie. – Nie wspominając o różnicach w obyczajach i podejściu; Brytyjczycy po prostu mieli inny gust i zwyczaje. Dlatego mimo wszystko potrafiła zrozumieć jego punkt widzenia, bo znał inny świat i zapewne z racji sentymentów i rodowego przywiązania to tamten był ważniejszy i piękniejszy od tego, który był mu obcy. Dla Cressidy to brytyjskie warunki były czymś pięknym i znanym, co nie znaczyło, że nie ciekawiły ją inne kultury. – A śnieg nie leży tu przez cały rok, o tej porze roku ogrody powinny być pełne kolorów. – Ale kto wie, jak długo utrzyma się ta zimowa pogoda, czy może całe tegoroczne lato nie będzie śnieżne?
Śnieg padał coraz mocniej i robiło się zimniej. Odczuwała to coraz mocniej, chłód był dokuczliwy i czuła, że dobrze jej zrobi schronienie się w cieplejszym miejscu. Dlatego też po chwili pożegnała Zachary’ego grzecznie, rzucając jeszcze ostatnie spojrzenie jemu i jego ptasiemu towarzyszowi, a potem odeszła, by schronić się w cieplejszych zabudowaniach, a później powrócić do domu.
| zt. x 2
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Jedna z licznych szarych sów przemierzała tej nocy Londyn. Nie wyróżniała się niczym od innych pocztowych ptaków. Przeciętnej wielkości i szybkości, niosła w dziobie starannie zapieczętowany list. Leciała wysoko, nie zniżając lotu i nie zważając na świszczący dookoła wiatr. Gdy pod nią zaczęły migotać światła latarni, zapikowała w dół. Przez chwilę krążyła nad ulicami miasta, aby ostatecznie otworzyć dziób i wypuścić z niego list, który po chwili tańczenia w powietrzu opadł na ziemię.
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący tuż obok figury przedstawiającej wielkiego lisa list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Jeśli przechodzisz tu jako pierwszy pomiędzy 30 września a 4 października, możesz dostrzec leżący tuż obok figury przedstawiającej wielkiego lisa list. Jest zapieczętowany i zamknięty, wyraźnie w dobrym stanie. Jeśli go podniesiesz i przyjrzysz się tyłowi korespondencji, dostrzeżesz wypisane ładnym, ozdobnym pismem: Do Ciebie, przechodniu. Gdy otworzysz kopertę zalakowaną pieczęcią w kształcie gwiazdy, ujrzysz list, a w nim:
Przeczytaj Do Ciebie
Mieszkańcu Londynu! Wojna odbiera to, co najcenniejsze.
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
Ostatnio z powodu działań prowadzonych na terenie Anglii życie stracili:
- Tatiana Howard – żona i matka, jej ciało zostało znalezione w okolicy Londynu i nosiło na sobie ślady czarnomagicznych tortur.
- Chłopiec w Pudełku – kilkuletni chłopiec, znaleziony w niewielkim kartonie na rogu ulicy, które stało tam przez kilka dni, nim ktoś zauważył, że unosi się z niego nieprzyjemny odór. Na rękach dziecka zidentyfikowano czanomagiczne runy.
- Wanda Fudge – wiedźmia strażniczka i metamorfomag. Znaleziona martwa na brzegu Tamizy. Ciało czarownicy było pokiereszowane, przyczyna śmierci pozostaje nieznana.
Łączymy się w żałobie i smutku z rodzinami, nie mogąc jednak powstrzymać się od pytania:
kto będzie następny?
I show not your face but your heart's desire
Strona 2 z 2 • 1, 2
Żywopark
Szybka odpowiedź