Salon
AutorWiadomość
Salon
Najbardziej pokazowo urządzona część posiadłości, również o największym metrażu. Mimo przesytu dekoracyjnego i licznie upchanym przy ścianach regałów z książkami. Przestrzenie wokół nich pozostają wolne, torując panience Baudelaire czystą drogę do pianina, które znajduje się pod szklanym zadaszeniem, wychodzącym prosto na wolierę, gdzie dziewczyna zajmuje sie opieką nad ptakami. Pomieszczenie to z uwagi na swój bogaty wystrój wydaje się ciaśniejsze niż jest w rzeczywistości. Zajmuje ono jednak znaczną część domu, sięgając wysokością pierwszego piętra. Jest to zarówno salon głowny, pokój dzienny, biblioteka, jak i pokój muzyczny, z racji faktu, ze rodziny Baudelaire nie stać na oddzielne pomieszczenia pełniące niezależnie każdą z wymienionych funkcji.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Clementine Baudelaire dnia 01.05.16 22:20, w całości zmieniany 1 raz
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
13 grudnia
Po raz pierwszy chyba fortepian stoi skończony, a na progu nie zjawia się właściciel. Nie - nabywca, lecz właśnie właściciel, osoba, której instrument był, jest, będzie przeznaczony od kiedy nasiono zapadło w ziemię, by mogło wzrosnąć drzewo. Każda jedna struna, każdy klawisz, żeliwna rama, nawet pedał sostenuto woła, żąda teraz i natychmiast istoty, która nim zawładnie. Więc Remi czeka zawsze, po prostu czeka, sfrustrowany, że to nie jego wzywają, ale czekanie nie przynosi owoców.
Zegar tyka, a Ona nie przychodzi. Mijają godziny, zmieniają się w dzień i drugi, lecz Jej wciąż n i e m a. Na Merlina, umarła? Nie - wiedziałby to przecież, zobaczyłby jak wiotkie ciało rozbija się porcelaną na miliony drobnych części, przeżyłby to po raz drugi, bo jest tak niepokojąco podobna do... Niepokój to dobre słowo, choć wydawałoby się, że jemu nieznane. Wszystko jest mu przecież tak bardzo obojętne, a jednak teraz nie może przestać myśleć o upływającym czasie. Nie, ta praca nie może iść na marne. Grab to wyjątkowo ciężkie drzewo, wymagające, trudne, ale i cudowne w powstałym efekcie. Mógłby tłumaczyć sobie - to tylko fortepian gabinetowy, nie ma nawet dwóch metrów, cóż to jest, jakie to ma znaczenie, ale zwyczajnie nie może, bo wyczekiwanie dławi go, wypala od środka, wgryza się we wnętrze jak szkodnik pożerający drewno. Wreszcie zza mgieł nawracającego znów obłędu wyłania się myśl-objawienie.
Musi Ją znaleźć.
Siada więc znów, palce błądzą po klawiszach bez uporządkowania, poszukując jakiejś wskazówki. A potem wyrusza, samotnie i bez słowa błąka się, by - jak w baśni - podążać za okruszkami wysypanymi z wizji, a wreszcie dotrzeć do Mole Valley. Wymaga to teleportacji, wymaga skupienia, ale on wie, że nie będzie miał spokoju, póki tej pracy nie zakończy. Nie może bowiem zacząć kolejnego fortepianu, jeśli w pracowni stoi wcześniejszy. Dlaczego nie przyszła? Ma pretensje - jest zły, sfrustrowany, niezadowolony, że nie zjawiła się po swój instrument. Nie chciała? Przyzwyczaił się już, a Ona bezlitośnie wymykała się schematowi, chowając gdzieś na końcu świata, zmuszając go bezczelnie, żeby sam do Niej przybył.
Pod samymi drzwiami niemal postanawia zawrócić, odbierając swoją wędrówkę jako jawną plamę na honorze, ale znów przed oczyma staje mu zamglona postać, niemal efemeryczna w swej wątłości, w jasności porcelanowej skóry, w kruchości palców. Fortepian Jej potrzebuje. O n Jej potrzebuje.
Więc puka do drzwi i czeka. Wątpiąc.
Po raz pierwszy chyba fortepian stoi skończony, a na progu nie zjawia się właściciel. Nie - nabywca, lecz właśnie właściciel, osoba, której instrument był, jest, będzie przeznaczony od kiedy nasiono zapadło w ziemię, by mogło wzrosnąć drzewo. Każda jedna struna, każdy klawisz, żeliwna rama, nawet pedał sostenuto woła, żąda teraz i natychmiast istoty, która nim zawładnie. Więc Remi czeka zawsze, po prostu czeka, sfrustrowany, że to nie jego wzywają, ale czekanie nie przynosi owoców.
Zegar tyka, a Ona nie przychodzi. Mijają godziny, zmieniają się w dzień i drugi, lecz Jej wciąż n i e m a. Na Merlina, umarła? Nie - wiedziałby to przecież, zobaczyłby jak wiotkie ciało rozbija się porcelaną na miliony drobnych części, przeżyłby to po raz drugi, bo jest tak niepokojąco podobna do... Niepokój to dobre słowo, choć wydawałoby się, że jemu nieznane. Wszystko jest mu przecież tak bardzo obojętne, a jednak teraz nie może przestać myśleć o upływającym czasie. Nie, ta praca nie może iść na marne. Grab to wyjątkowo ciężkie drzewo, wymagające, trudne, ale i cudowne w powstałym efekcie. Mógłby tłumaczyć sobie - to tylko fortepian gabinetowy, nie ma nawet dwóch metrów, cóż to jest, jakie to ma znaczenie, ale zwyczajnie nie może, bo wyczekiwanie dławi go, wypala od środka, wgryza się we wnętrze jak szkodnik pożerający drewno. Wreszcie zza mgieł nawracającego znów obłędu wyłania się myśl-objawienie.
Musi Ją znaleźć.
Siada więc znów, palce błądzą po klawiszach bez uporządkowania, poszukując jakiejś wskazówki. A potem wyrusza, samotnie i bez słowa błąka się, by - jak w baśni - podążać za okruszkami wysypanymi z wizji, a wreszcie dotrzeć do Mole Valley. Wymaga to teleportacji, wymaga skupienia, ale on wie, że nie będzie miał spokoju, póki tej pracy nie zakończy. Nie może bowiem zacząć kolejnego fortepianu, jeśli w pracowni stoi wcześniejszy. Dlaczego nie przyszła? Ma pretensje - jest zły, sfrustrowany, niezadowolony, że nie zjawiła się po swój instrument. Nie chciała? Przyzwyczaił się już, a Ona bezlitośnie wymykała się schematowi, chowając gdzieś na końcu świata, zmuszając go bezczelnie, żeby sam do Niej przybył.
Pod samymi drzwiami niemal postanawia zawrócić, odbierając swoją wędrówkę jako jawną plamę na honorze, ale znów przed oczyma staje mu zamglona postać, niemal efemeryczna w swej wątłości, w jasności porcelanowej skóry, w kruchości palców. Fortepian Jej potrzebuje. O n Jej potrzebuje.
Więc puka do drzwi i czeka. Wątpiąc.
Gość
Gość
Nie wie, nie może wiedzieć, że przed jej domem czeka On. Ten, którego nazwiska nie ma śmiałości wymawiać zbyt często, w obawie przed tym, że wypowiedziane ze zbyt dużą częstotliwością, zgaśnie. A Jego blask świeci w jej wyobrażeniu bardzo mocno. Ceni jego pracę, jego dzieła wprawiają ją w zachwyt. Tak było, gdy po raz pierwszy poznała Jego kunszt. Jeden, jedyny raz, którego żałuje – nie może powtórzyć. Słyszy o Nim dużo. Dużo dobrego, bo pyta. Pyta kiedykolwiek może, a niestety nie ma ku temu wielu okazji. Dlatego słucha. Słucha uważnie tego, co jej o Nim mówią. Mylą się. Mówią za mało. Ona czuje, że mogliby mówić więcej. Głębiej. Mogą wznosić się z Nim na wyżyny, a z jakiegoś powodu… oni nie widzą. Ona widzi, dla ironii, więcej. On nie jest zwykłym rzemieślnikiem. Jest artystą i jest bezkrytyczny. Dla niej, która nigdy nie zaznała żadnego widoku, jego sztuka – niezwykła praca – nadaje jego instrumentom kształtu, barwy, co ważne charakteru i duszy, której nie da się uchwycić wzrokiem. On tworzy coś, czego inni nie mogą bądź nie potrafią widzieć, ale ona widzi… i czuje. Dużo by dała, żeby znów tego dotknąć. Chce schwycić Jego niebo. Na tym poziomie jest jego mistrzostwo. Dobrze, że nie wie, że On tu jest. Jego obecność mogłaby ją onieśmielić. Tymczasem nie przerywa gry. Gra z zamkniętymi oczami, całym sercem, nawet kiedy oczy ma szeroko otwarte. Clementine Baudelaire – właścicielka pianina z grabu. Gdyby wiedziała… ale nie wie. Gra dalej. Salon jest dość spory, jak na pomieszczenia w tym domu, trochę zagracony, ale rozmieszczenie mebli i ułożenie pianina w odpowiednim miejscu, nie idealnie, ale poprawnie roznosi dźwięk. Słyszy pukanie, a później trzepot skrzydeł. Hanok spłoszony czyjąś obecnością wzlatuje ku górze, wylatuje przez górne okno – opuszcza ją na kolejne długie dni. Dziewczę czuje melancholię i tęskni, już teraz. Przerywa grę, nie okazując zawodu i smutku, jakie wywołuje w nim pukanie nieproszonego gościa. Odwraca głowę w kierunku drzwi, kiedy jeden, wierny skrzat je otwiera. Odległość jaka dzieli ja od drzwi, jest duża, ale wyczulone ucho dziewczyny wyłapuje przedstawienie się mężczyzny, który stoi w progu.
Nie może uwierzyć. Wstając posuwa z nieprzyjemnym zgrzytem siedzisko z przed fortepianiu. Ciężkie drewno najpewniej rysuje podłogę, ale to nieważne. On tu jest. Jego głos, łagodny i jedwabisty przechodzi jej wszelkie oczekiwania. Nie zauważa, że ślepo i głupio patrzy w jego kierunku, jedną dłonią przytrzymując się pianina. Ma ochotę je ukryć. Żeby nie widział, jak pospolite instrumenty można znaleźć w jej domu, powstrzymuje ją myśl, że żaden i tak nie mógłby się równać z tymi wychodzącymi z pod Jego ręki.
— Sissi, proszę... — zwraca się do skrzatki grzecznie, nieprzyzwyczajona do traktowania kogokolwiek z góry, a dlatego, ze dziewczyna nie dokończyła myśli, niekoniecznie ogarnięta skrzatka nie wie co zrobić. Clementina nie zna etykiety tak dobrze, jak inne panny z dobrego domu. Prawie całe życie spędziła w tych murach, nie wie, jak powinna witać gości, ale nie widać po niej zawahania kiedy podchodzi bliżej. Jest tylko lekka słabość z jaką porusza się, musnąwszy opuszkami palców możliwie każdy mebel po drodze, zanim dotarła do mężczyzny. Mimo, ze znała ich rozmieszczenie bardzo dobrze i nauczyła się rozróżniać każde skrzypniecie podłogi pod stopami, musiała mieć pewność, ze wypadnie przed nim jak najlepiej. Nie daje się jednak ponieść emocjom, przystając przed drzwiami, rozchylając je szerzej, opierając się dłońmi o ich ciężką ramę. Do tego momentu już dawno musiał zauważyć, że jest niewidoma. Czuje zapach jaśminu, jaki przejął jego garderobę, kiedy stał na zewnątrz, wśród tych drzew. Śni?
— Grzeczność karze mi zaproponować gościowi filiżankę herbaty — rzuca wprost, zapominając go tytułować. Rzadko miewa gości. Takich jeszcze nigdy… Jest jej gorąco, a wargi zdają się drżeć przy każdym słowie.
Nie chce się budzić z tego snu.
Nie może uwierzyć. Wstając posuwa z nieprzyjemnym zgrzytem siedzisko z przed fortepianiu. Ciężkie drewno najpewniej rysuje podłogę, ale to nieważne. On tu jest. Jego głos, łagodny i jedwabisty przechodzi jej wszelkie oczekiwania. Nie zauważa, że ślepo i głupio patrzy w jego kierunku, jedną dłonią przytrzymując się pianina. Ma ochotę je ukryć. Żeby nie widział, jak pospolite instrumenty można znaleźć w jej domu, powstrzymuje ją myśl, że żaden i tak nie mógłby się równać z tymi wychodzącymi z pod Jego ręki.
— Sissi, proszę... — zwraca się do skrzatki grzecznie, nieprzyzwyczajona do traktowania kogokolwiek z góry, a dlatego, ze dziewczyna nie dokończyła myśli, niekoniecznie ogarnięta skrzatka nie wie co zrobić. Clementina nie zna etykiety tak dobrze, jak inne panny z dobrego domu. Prawie całe życie spędziła w tych murach, nie wie, jak powinna witać gości, ale nie widać po niej zawahania kiedy podchodzi bliżej. Jest tylko lekka słabość z jaką porusza się, musnąwszy opuszkami palców możliwie każdy mebel po drodze, zanim dotarła do mężczyzny. Mimo, ze znała ich rozmieszczenie bardzo dobrze i nauczyła się rozróżniać każde skrzypniecie podłogi pod stopami, musiała mieć pewność, ze wypadnie przed nim jak najlepiej. Nie daje się jednak ponieść emocjom, przystając przed drzwiami, rozchylając je szerzej, opierając się dłońmi o ich ciężką ramę. Do tego momentu już dawno musiał zauważyć, że jest niewidoma. Czuje zapach jaśminu, jaki przejął jego garderobę, kiedy stał na zewnątrz, wśród tych drzew. Śni?
— Grzeczność karze mi zaproponować gościowi filiżankę herbaty — rzuca wprost, zapominając go tytułować. Rzadko miewa gości. Takich jeszcze nigdy… Jest jej gorąco, a wargi zdają się drżeć przy każdym słowie.
Nie chce się budzić z tego snu.
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Czeka wyjątkowo cierpliwie, pozwalając kolejnym sekundom przepływać przez palce, nim drzwi wreszcie otwierają się, a w progu staje skrzatka. Nie okazuje zdziwienia tym faktem, przypominając sobie w myśli, że Ona jest inna, że nie należy do żadnego ze szlachetnych rodów i nigdy nie spotkał jej na sabacie. Nie otworzy mu drzwi lokaj, nie może oczekiwać znajomej wytworności. I wyjątkowo zupełnie go ten fakt nie obchodzi - on, tak wpatrzony w magiczny, samowystarczalny krąg arystokratów nie przejmuje się wcale, odwiedzając bez zapowiedzi dom czarodziejów o krwi niepewnej, choć wierzy usilnie, iż nie splamiła go mugolska posoka. Ocenia nieporadną skrzatkę wyniosłym spojrzeniem, nie dostrzega w niej bowiem istoty godnej szacunku większego, niż którym obdarzyłby bezdomnego kota - ale w chłodnym tonie głosu nie słychać jawnej pogardy. Wypowiada swoje imię i nazwisko cicho, lecz wyraźnie, nie pozostawiając żadnej wątpliwości co do swego pochodzenia. I wie, że teraz pozostaje tylko znów czekać w chwili złudnej nadziei, że faktycznie odnalazł miejsce odpowiednie.
Chwila mija. Słyszy kroki; ciche, nieco niepewne, zbliżające się wraz z każdym kolejnym niecierpliwym uderzeniem serca. Wprowadzony zostaje do wnętrza, wyczekując dalej, ale wie na moment przed tym, jak jej postać zjawia się - wyrywa z wizji i dotyka rzeczywistości. To Ona. Patrzy uważnie, chłonie dyskretnie, nie okazując jaskrawo swojego zainteresowania. Obserwuje wpierw szczupłe dłonie wiodące palcami po blatach mebli, później kruchą, jasną sylwetkę przypominającą figurkę z japońskiej porcelany, wreszcie - wiedziony nagłym ukłuciem niepokoju - wiedzie ku jej twarzy i nagle r o z u m i e. W jednej sekundzie wybacza jej nieobecność, wybacza rzucane cicho w pracowni przekleństwa i złość, jaka rodziła się w nim przy każdej myśli. I patrzy, patrzy wciąż, jakby usiłując zapamiętać każde załamanie światła na wrażliwej twarzy, zafascynowany, zaintrygowany, przejęty. I zdaje sobie sprawę, że zupełnie nie wie, jak się wobec tego zachować, bo spotykał się dotychczas co najwyżej ze śmiertelną bladością, Ondyną, Serpentyną, lecz nie zupełnym odebraniem zmysłu wzroku. Wyjaśnia to jednak, czemu jej twarz wydawała mu się być tak nieznajoma, tak pociągająca w swojej niewinności. Jest przecież nieskażona okropieństwami świata, plamami krwi, brutalnością, wszystko sączyć się może jedynie bezpiecznym słuchem. Chce Ją chronić. Chce zachować ją w tej izolacji wiecznej, ukryć, oprawić w ramkę, zamienić w posąg, chce zagarnąć - zaborczo, zachłannie, jak prawdziwy arystokrata, chce szeptać jej do ucha, chce łamać tę czystość, chce...
Okropieństwa ulatują na moment z głowy, gdy drżące wargi rozchylają się, gdy ulatują z nich słowa delikatne wzorem motyli. Skarcony tym anielskim głosem demon chowa się, czai gdzieś w podświadomości, ale on jest wolny - więc uśmiecha się uśmiechem paradoksalnym (zupełnie naturalnym wyuczonym), zapominając na moment, że Ona zobaczyć go nie może.
- Z przyjemnością, panno... - Nie przejmuje się wpadkami etykiety, nie przejmuje się niczym, ujmując z niespodziewaną delikatnością jej wątłą dłoń, unosząc ją - z własnej woli, nie konwencjonalnego przymusu - do ust, by złożyć na niej cień pocałunku w obawie przed kolejnymi wizjami, których nie lubi i nie chce. Pragnie za to poznać jej imię, nazwisko, chce wiedzieć wszystko, wydrzeć każdą tajemnicę, odebrać...
Demonie, śpij.
Chwila mija. Słyszy kroki; ciche, nieco niepewne, zbliżające się wraz z każdym kolejnym niecierpliwym uderzeniem serca. Wprowadzony zostaje do wnętrza, wyczekując dalej, ale wie na moment przed tym, jak jej postać zjawia się - wyrywa z wizji i dotyka rzeczywistości. To Ona. Patrzy uważnie, chłonie dyskretnie, nie okazując jaskrawo swojego zainteresowania. Obserwuje wpierw szczupłe dłonie wiodące palcami po blatach mebli, później kruchą, jasną sylwetkę przypominającą figurkę z japońskiej porcelany, wreszcie - wiedziony nagłym ukłuciem niepokoju - wiedzie ku jej twarzy i nagle r o z u m i e. W jednej sekundzie wybacza jej nieobecność, wybacza rzucane cicho w pracowni przekleństwa i złość, jaka rodziła się w nim przy każdej myśli. I patrzy, patrzy wciąż, jakby usiłując zapamiętać każde załamanie światła na wrażliwej twarzy, zafascynowany, zaintrygowany, przejęty. I zdaje sobie sprawę, że zupełnie nie wie, jak się wobec tego zachować, bo spotykał się dotychczas co najwyżej ze śmiertelną bladością, Ondyną, Serpentyną, lecz nie zupełnym odebraniem zmysłu wzroku. Wyjaśnia to jednak, czemu jej twarz wydawała mu się być tak nieznajoma, tak pociągająca w swojej niewinności. Jest przecież nieskażona okropieństwami świata, plamami krwi, brutalnością, wszystko sączyć się może jedynie bezpiecznym słuchem. Chce Ją chronić. Chce zachować ją w tej izolacji wiecznej, ukryć, oprawić w ramkę, zamienić w posąg, chce zagarnąć - zaborczo, zachłannie, jak prawdziwy arystokrata, chce szeptać jej do ucha, chce łamać tę czystość, chce...
Okropieństwa ulatują na moment z głowy, gdy drżące wargi rozchylają się, gdy ulatują z nich słowa delikatne wzorem motyli. Skarcony tym anielskim głosem demon chowa się, czai gdzieś w podświadomości, ale on jest wolny - więc uśmiecha się uśmiechem paradoksalnym (zupełnie naturalnym wyuczonym), zapominając na moment, że Ona zobaczyć go nie może.
- Z przyjemnością, panno... - Nie przejmuje się wpadkami etykiety, nie przejmuje się niczym, ujmując z niespodziewaną delikatnością jej wątłą dłoń, unosząc ją - z własnej woli, nie konwencjonalnego przymusu - do ust, by złożyć na niej cień pocałunku w obawie przed kolejnymi wizjami, których nie lubi i nie chce. Pragnie za to poznać jej imię, nazwisko, chce wiedzieć wszystko, wydrzeć każdą tajemnicę, odebrać...
Demonie, śpij.
Gość
Gość
Pozwala Sissi zamknąć za nimi drzwi. Wycofuje się trochę, dając mężczyźnie przestrzeń do wkroczenia do tego domu. Słucha, ale nie słyszy nic prócz bicia własnego serca. Nie obawia się, że on je usłyszy. Wie, ze ma wyczulony słuch, że do jej uszu dociera znacznie więcej, dlatego nie pogrąża się w swoich nerwach, uspokajając się myślą, że on nie musi wiedzieć, jaką sprawił jej niewymowną niespodziankę zjawiając się tutaj, w tych progach. Nie wie co powiedzieć. Dlatego jest mu wdzięczna, że on przerywa milczenie swoją odpowiedzią. Nie może się spodziewać, ze on jej dotknie. Słyszy lekki szelest jego ubrania, niegłośne stuknięcie podeszwy buta o posadzkę, kiedy zbliża się w jej kierunku i… zamiera. Zapomina, jak oddychać, ale to nic do czego nie byłaby przyzwyczajona. Jej oddech zawsze jest płytki, dlatego teraz uchyla wargi, żeby zaczerpnąć większego haustu powietrza. Dłoń unosi lekko, chcąc ją ułożyć na brzuchu, sprawić, żeby powietrze lepiej wypełniło jej płuca, ale przypadek, bo nic innego, nakierowuje smukłe palce na jego dłoń. Czuje lekkie smagnięcie jego rąk. Są trochę bardziej szorstkie od jej własnych, ale w przeciwieństwie do niej, jego palce są ciepłe. Jej tak lodowate, że jego dotyk zdaje parzyć. Naznacza ją. Niewidoczna dla nikogo sygnatura na jej dłoni napawa ją ciepłem. Chociaż dłoń wzdryga się przy dotyku, którego się dziewczyna nie spodziewa. Jej palce, przyzwyczajone do doświadczalnego badania struktur, uginają się lekko ujmując jego palce w sensorycznym procesie poznawczym. Robi to instynktownie, oswajana całe życie z dotykiem wszystkiego wokół niej. Czuje fakturę jego skóry, ale zanim smukłe palce owijają się ciaśniej wokół jego, przypomina sobie, że nie wypada. Dłoń się rozluźnia, a dziewczyna uzmysławia sobie, że wargi dalej ma rozchylone, gotowe do udzielenia mu odpowiedzi.
— Clementine Faye Baudelaire.
Teraz dopiero uświadamia sobie, ze może nie wiedzieć kim ona jest. Prawdopodobnie przyszedł do ojca, ale jego dzisiaj nie było w domu. Możliwe, że mężczyzna pomylił terminy? Remi Lestrange popełniał takie błędy?
— Przyszedł pan do mojego ojca? Nie ma go w domu, być może… — być może mogę mu coś przekazać? powinna była powiedzieć, ale nie powiedziała — … możesz zostać mimo tego?
Czuje jakby znali się długo, jakby mogła go o to prosić. Ona go przecież zna. Zna go już od kilku lat. Nigdy go nie widziała, ale prawdę mówiąc, czy to ma tak duże znaczenie? Nigdy go nie zobaczy. Może jeśli on jej pozwoli… Trzyma niezmiennie jego dłoń. Nie wie dlaczego, ale jej nie cofa. On może ją jednak puścić, w każdym momencie. Czeka aż on to zrobi.
— Przepraszam — nie przeprasza go za to, ze musiał tu przyjść sam, ale jej słowa rozbrzmiewają w powietrzu, jakby miała ku temu konkretny powód. Są niezbędne, bo chwilę temu miała go za nocny omam, a teraz proszę, stał tu przed nią. Mogła go dotknąć, co wierzyła, dawało jej pewność, ze nie był tylko jej wyobrażeniem — czy to możliwe, że jednak trafił tu pan przypadkiem?
To byłby jakże szczęśliwy przypadek.
— Clementine Faye Baudelaire.
Teraz dopiero uświadamia sobie, ze może nie wiedzieć kim ona jest. Prawdopodobnie przyszedł do ojca, ale jego dzisiaj nie było w domu. Możliwe, że mężczyzna pomylił terminy? Remi Lestrange popełniał takie błędy?
— Przyszedł pan do mojego ojca? Nie ma go w domu, być może… — być może mogę mu coś przekazać? powinna była powiedzieć, ale nie powiedziała — … możesz zostać mimo tego?
Czuje jakby znali się długo, jakby mogła go o to prosić. Ona go przecież zna. Zna go już od kilku lat. Nigdy go nie widziała, ale prawdę mówiąc, czy to ma tak duże znaczenie? Nigdy go nie zobaczy. Może jeśli on jej pozwoli… Trzyma niezmiennie jego dłoń. Nie wie dlaczego, ale jej nie cofa. On może ją jednak puścić, w każdym momencie. Czeka aż on to zrobi.
— Przepraszam — nie przeprasza go za to, ze musiał tu przyjść sam, ale jej słowa rozbrzmiewają w powietrzu, jakby miała ku temu konkretny powód. Są niezbędne, bo chwilę temu miała go za nocny omam, a teraz proszę, stał tu przed nią. Mogła go dotknąć, co wierzyła, dawało jej pewność, ze nie był tylko jej wyobrażeniem — czy to możliwe, że jednak trafił tu pan przypadkiem?
To byłby jakże szczęśliwy przypadek.
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Wciąż nie wie, czemu to ma tak wielkie znaczenie. Nie zwykł się przecież przejmować niczym - cynik, egoista, narcyz - a jednak teraz stoi tu z wrażeniem niebywałej doniosłości, jak gdyby zaistniała chwila miała odcisnąć się pieczęcią, a łagodna twarz zostać zapamiętana wśród tłumu bezimiennych, bezkształtnych istot. Chodzić może o wszystko i zarazem o nic. Jest krucha, wątła, jak wychylający się przedwcześnie z ziemi kwiat, którego stłamsić może każdy gwałtowniejszy podmuch i opad. Pociągać go może właśnie ta niebezpieczna ulotność, świadomość niepewności kolejnych chwil - krótkotrwałość zjawisk pięknych dodaje im bowiem wartości, odwrotnie niż przy rzeczach funkcjonalnych - a Ona rozmyć się może, rozpłynąć między palcami, gdyby ważyłby się ją dotknąć. A chciałby, niezdecydowany jednak, czy miałby to być moment uświęcony, czy może jednak brutalna, okrutna profanacja. Targają nim uczucia rozmaite, skrajne, nigdy nie przeciętne i uładzone.
Ona cieszy się, lecz nie zna prawdy. Nie wie, że jego upajająca obecność może stać się zgubą Jej duszy. On wie i dlatego rozważa przez mgnienie oka przyznanie się do błędu, opuszczenie tego domu w wyrazie męczeńskiej ofiary ratującej Jej osobę. Ale jest egoistą, jest też dumnym arystokratą, który się nie wycofuje, i wreszcie - jest wytworem skrytej pod estetyczną powłoką brudnej niemoralności, która buntuje się na widok istoty ze wszech miar czystej. Wnętrzności skręcają się w walce uduchowionego pragnienia z nieposkromionym pożądaniem, a on nie wie czym jest, która z tych dróg jest mu właściwa. Obie może, może żadna. Pozwala rozkoszować się dotykiem, zetknięciem dłoni, choć wie, że w każdym momencie ucierpieć może na tym nieprzyjemną wizją.
- Jestem oczarowany, panno Baudelarie - kończy wreszcie cicho, sugestywnie. Choć chciałby badać fakturę jej skóry, drażnić osadzone na powłokach nerwy opuszkami palców, decyduje się wreszcie z niezadowoleniem przerwać kontakt. Przymyka oczy na złamanie etykiety, jawną bezczelność; wymaga szacunku, wymaga tytułowania, ale teraz fascynuje go tak naturalne przekraczanie przez nią, przez tę niewinną nieporadność granic nieprzekraczalnych - jakby nie było czasu na bawienie się w grzeczności, skoro wie, skoro wiedzą oboje, że to spotkanie nie jest jedynie nieznaczącym wydarzeniem.
- Nie przyszedłem do panny ojca, panno Baudelarie - mówi, a w jego głosie słychać nutę rozbawienia. Jest tak słodka w swojej nieświadomości, tak słodka w propozycji niemal prowokacyjnej. Zastanawia się, czy jest w domu ktoś prócz Niej i skrzatki, wie przecież, że nie wypada pozostawać z panną sam na sam, nie w takich okolicznościach - ale nie interesują go konwenanse, nie interesuje go opinia - jego, bywalca Wenus? - póki widzi przed sobą tę kruchą cnotliwość. - Ani przypadkiem - dodaje, pomijając świadomie część jej wypowiedzi. Obserwuje, bada reakcję. Serce przyspiesza, krew pulsuje w uszach - w ciszy pustego domu zdaje się obijać grzmotem o czaszkę. Korci go, prowokuje, pcha do kolejnego kroku, nieusatysfakcjonowanego z niemożności wymienienia zafascynowanych spojrzeń. Pochyla się nieco, bez oczywistej niemoralności, choć sączący się szept ma jej posmak. - Przyszedłem do Ciebie - zdradza, powoli akcentując szczególnie ostatnie słowo, wariuje niemal czując z tej odległości zapach jej perfum, potrafi jednak wycofać się, pozostawiając wrażenie stosowności tych niestosownych słów.
- Wspomniała panna o herbacie - przypomina jak gdyby nigdy nic.
Ona cieszy się, lecz nie zna prawdy. Nie wie, że jego upajająca obecność może stać się zgubą Jej duszy. On wie i dlatego rozważa przez mgnienie oka przyznanie się do błędu, opuszczenie tego domu w wyrazie męczeńskiej ofiary ratującej Jej osobę. Ale jest egoistą, jest też dumnym arystokratą, który się nie wycofuje, i wreszcie - jest wytworem skrytej pod estetyczną powłoką brudnej niemoralności, która buntuje się na widok istoty ze wszech miar czystej. Wnętrzności skręcają się w walce uduchowionego pragnienia z nieposkromionym pożądaniem, a on nie wie czym jest, która z tych dróg jest mu właściwa. Obie może, może żadna. Pozwala rozkoszować się dotykiem, zetknięciem dłoni, choć wie, że w każdym momencie ucierpieć może na tym nieprzyjemną wizją.
- Jestem oczarowany, panno Baudelarie - kończy wreszcie cicho, sugestywnie. Choć chciałby badać fakturę jej skóry, drażnić osadzone na powłokach nerwy opuszkami palców, decyduje się wreszcie z niezadowoleniem przerwać kontakt. Przymyka oczy na złamanie etykiety, jawną bezczelność; wymaga szacunku, wymaga tytułowania, ale teraz fascynuje go tak naturalne przekraczanie przez nią, przez tę niewinną nieporadność granic nieprzekraczalnych - jakby nie było czasu na bawienie się w grzeczności, skoro wie, skoro wiedzą oboje, że to spotkanie nie jest jedynie nieznaczącym wydarzeniem.
- Nie przyszedłem do panny ojca, panno Baudelarie - mówi, a w jego głosie słychać nutę rozbawienia. Jest tak słodka w swojej nieświadomości, tak słodka w propozycji niemal prowokacyjnej. Zastanawia się, czy jest w domu ktoś prócz Niej i skrzatki, wie przecież, że nie wypada pozostawać z panną sam na sam, nie w takich okolicznościach - ale nie interesują go konwenanse, nie interesuje go opinia - jego, bywalca Wenus? - póki widzi przed sobą tę kruchą cnotliwość. - Ani przypadkiem - dodaje, pomijając świadomie część jej wypowiedzi. Obserwuje, bada reakcję. Serce przyspiesza, krew pulsuje w uszach - w ciszy pustego domu zdaje się obijać grzmotem o czaszkę. Korci go, prowokuje, pcha do kolejnego kroku, nieusatysfakcjonowanego z niemożności wymienienia zafascynowanych spojrzeń. Pochyla się nieco, bez oczywistej niemoralności, choć sączący się szept ma jej posmak. - Przyszedłem do Ciebie - zdradza, powoli akcentując szczególnie ostatnie słowo, wariuje niemal czując z tej odległości zapach jej perfum, potrafi jednak wycofać się, pozostawiając wrażenie stosowności tych niestosownych słów.
- Wspomniała panna o herbacie - przypomina jak gdyby nigdy nic.
Gość
Gość
Nie ma żadnych podejrzeń do swojego gościa. Czy przybył tu przypadkiem, czy nie, nie ma podstaw mu nie ufać. Nie zna wielu ludzi, a ci, z którymi wiąże ją jakaś więź nigdy jej nie zawodzą. Nie zna dwulicowości świata, który znajduje się poza murami jej domu. Tutaj jest bezpieczna. Ojciec otacza ją swoją opieką, pilnuje jej, żeby świat jej nie skrzywdził. W efekcie uczy ją całe życie jak pogłębiać swoją ślepotę. Dlatego nie widzi znacznie więcej niż nie sięga jej wzrok. Nie potrafi odczytać złych zamiarów, ale szczęśliwie posiada dobry instynkt samozachowawczy. Nie sądzi, żeby ten mężczyzna sprawiał jej zagrożenie. Nikt nigdy nie wyrządził jej żadnej krzywdy, dlatego nie wie czym ryzykuje przyjmując go w gości bez osoby nadzorującej spotkanie. Jest w tym samym stopniu otwarta na nowe znajomości, co nimi onieśmielona. Słyszy w głowie ostrzeżenie Hanoka – nie powinnaś ufać ludziom, nie każdy jest taki jak ty. On zachowuje do nich dystans, zawsze jest przezorny, wypatruje wnikliwie każdego podejrzanego ruchu. Los pozbawił Cię wzroku, dlatego powinnaś zwielokrotnić czujność. Ale ton mężczyzny przed nią jest przecież taki jedwabisty, wisi w powietrzu, a chwilę potem przy jej uchu tak miękko. Nie spodziewa się po nim nieuprzejmości, mimo, że pierwsze granice norm złamali w ciągu tak krótkiej rozmowy. Ufa ocenie Hanoka. Pamięta jego dobre rady, ale to przecież… On. Nie ma siły z nim walczyć, nie ma siły walczyć ze sobą. Nie, źle. Ona nie chce walczyć. Chce czuć lekki powiew jego oddechu na policzku. Chce z nim rozmawiać. Jest tyle rzeczy, o które musi go spytać, ale pytania same ulatują jej z głowy. Już wie, że nie muszą rozmawiać monotematycznie. Nie wymieniają ze sobą wiele słów, ale słyszy wielozdaniowość w formie ich wypowiedzi. Gdyby umiała patrzeć, jak inni pewnie widziałby w jej spojrzeniu zdziwienie. Tymczasem, jej wzrok jest spokojny. Tak jak i ona, pozostaje też spokojna.
— Chyba pana rozumiem, panie Lestrange.
Nie przebija się tonem ponad jego wypowiedź, utrzymując jej delikatność na tym samym poziomie. Tembr głosu nie podnosi się wyżej ponad niego. Nie chce zabić magicznej aury, jaką on roznosi swoim cichym tonem. Jego obecność działa na nią elektryzująco. Czuje na palcach mrowienie, echo dotyku jego dłoni. Kiedy mężczyzna pokonuje ostatnią dzielącą ich odległość ona już wie co chce powiedzieć, a mimo to ta spodziewana wypowiedź przerasta jej oczekiwania. Uchyla lekko wargi. Do mnie? – pyta niemo, ale jej usta się nie poruszają. Uśmiecha się i wycofuje, nic nie odpowiadając. To tylko pusty, zbędny dźwięk. Zaprasza go swoją postawą za sobą, zatrzymuje się, zwraca przez chwilę twarz przez ramię w jego kierunku.
— Przyszedł pan w ślepo?
Kolejna ironia.
— Nie ma pan pojęcia… —rzuca pod nosem, bo on nie ma naprawdę zorientowania jak łatwo wzrusza to wrażliwe, kobiece serce. Liczy się to, że przyszedł właśnie do niej. Kolejny raz, on sięga poza granice jej wyobraźni, a ją ona przecież ma bujną, pełną fantazji. W najgłębszych z nich, on nie był tak… poruszający. Realny. Nieodgadniony. Intryguje ją. Jej myśli krążą wokół jego tylko osoby. Prowadzą szaleńcze gonitwy w kłótni o powód jego przybycia.
— Co Cię tu naprawdę sprowadza, Barthélemy Lestrange?
Pyta słabo, łapiąc się na tym, że robi to głośno, ale jest już za późno, żeby to cofnąć, ale nie żałuje tych słów. Mogłaby, gdyby jednak nie odważyła się spytać. Zatrzymuje się w progu drzwi do kuchni, opiera się dłońmi o ich ramę i zanim on zdąży odpowiedzieć, znika w pomieszczeniu, wzbija materiał cienkiej podomki narzuconej za ramiona.
Wierzy, że między wierszami obiecała gościowi herbatę.
| Kuchnia
— Chyba pana rozumiem, panie Lestrange.
Nie przebija się tonem ponad jego wypowiedź, utrzymując jej delikatność na tym samym poziomie. Tembr głosu nie podnosi się wyżej ponad niego. Nie chce zabić magicznej aury, jaką on roznosi swoim cichym tonem. Jego obecność działa na nią elektryzująco. Czuje na palcach mrowienie, echo dotyku jego dłoni. Kiedy mężczyzna pokonuje ostatnią dzielącą ich odległość ona już wie co chce powiedzieć, a mimo to ta spodziewana wypowiedź przerasta jej oczekiwania. Uchyla lekko wargi. Do mnie? – pyta niemo, ale jej usta się nie poruszają. Uśmiecha się i wycofuje, nic nie odpowiadając. To tylko pusty, zbędny dźwięk. Zaprasza go swoją postawą za sobą, zatrzymuje się, zwraca przez chwilę twarz przez ramię w jego kierunku.
— Przyszedł pan w ślepo?
Kolejna ironia.
— Nie ma pan pojęcia… —rzuca pod nosem, bo on nie ma naprawdę zorientowania jak łatwo wzrusza to wrażliwe, kobiece serce. Liczy się to, że przyszedł właśnie do niej. Kolejny raz, on sięga poza granice jej wyobraźni, a ją ona przecież ma bujną, pełną fantazji. W najgłębszych z nich, on nie był tak… poruszający. Realny. Nieodgadniony. Intryguje ją. Jej myśli krążą wokół jego tylko osoby. Prowadzą szaleńcze gonitwy w kłótni o powód jego przybycia.
— Co Cię tu naprawdę sprowadza, Barthélemy Lestrange?
Pyta słabo, łapiąc się na tym, że robi to głośno, ale jest już za późno, żeby to cofnąć, ale nie żałuje tych słów. Mogłaby, gdyby jednak nie odważyła się spytać. Zatrzymuje się w progu drzwi do kuchni, opiera się dłońmi o ich ramę i zanim on zdąży odpowiedzieć, znika w pomieszczeniu, wzbija materiał cienkiej podomki narzuconej za ramiona.
Wierzy, że między wierszami obiecała gościowi herbatę.
| Kuchnia
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Salon
Szybka odpowiedź