Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent
Warownia w Dover
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Warownia w Dover
Wzniesiony niemal dwa tysiące lat temu na wzgórzu Zamek w Dover góruje nad miastem oraz portem. Warownia obronna znajduje się w strategicznej pozycji, w przeszłości bowiem miała strzec najkrótszej drogi morskiej prowadzącej od Francji do Anglii. Dziś, nieco podupadła, jest jedynie atrakcją turystyczną. Budynek nie jest jednak przeobrażony w muzeum, a kamienne komnaty nie są strzeżone - do środka może wejść każdy, kto nie obawia się potencjalnie zalęgniętych wewnątrz magicznych i niemagicznych szkodników. Olbrzymia fortyfikacja obejmuje nieczynną już latarnię, z której balkonu jest doskonały widok na morze. Atrakcyjne są także otaczające warownię lasy, choć mówi się, że pozostało w nich wiele pamiątek z mugolskich utarczek.
Rzuć kością k100:
1-10: znajdujesz pozostałości po starej bombie. Jeśli...
- nie posiadasz biegłości mugoloznastwa: bomba wybucha jak zaklęcie bombarda maxima;
- posiadasz biegłość mugoloznastwa na I poziomie: instynktownie zdajesz sobie sprawę z tego, że nie powinieneś dotykać dziwnego przedmiotu, choć nie wiesz, czym on jest;
- posiadasz biegłość mugoloznastwa na przynajmniej II poziomie, jesteś w stanie rozpoznać naturę przedmiotu i wiesz, że nie powinieneś go dotykać;
- posiadasz przynajmniej III poziom biegłości mugoloznastwa, możesz podjąć się próby rozrojenia bomby - ST wynosi 60 (rzut na zręczne ręce). W przypadku nieudanej próby, bomba wybucha jak zaklęcie bombarda maxima.
11-30: znajdujesz poniemiecki hełm z czasów II wojny światowej;
31-50: znajdujesz starą, zardzewiałą mizerykordię z czasów II wojny światowej;
51-70: znajdujesz porośniętą mchem czaszkę;
71-100: znajdujesz karabin typu mauser; jest pozbawiony amunicji, zardzewiały i niezdatny do użytku.
Lokacja zawiera kościRzuć kością k100:
1-10: znajdujesz pozostałości po starej bombie. Jeśli...
- nie posiadasz biegłości mugoloznastwa: bomba wybucha jak zaklęcie bombarda maxima;
- posiadasz biegłość mugoloznastwa na I poziomie: instynktownie zdajesz sobie sprawę z tego, że nie powinieneś dotykać dziwnego przedmiotu, choć nie wiesz, czym on jest;
- posiadasz biegłość mugoloznastwa na przynajmniej II poziomie, jesteś w stanie rozpoznać naturę przedmiotu i wiesz, że nie powinieneś go dotykać;
- posiadasz przynajmniej III poziom biegłości mugoloznastwa, możesz podjąć się próby rozrojenia bomby - ST wynosi 60 (rzut na zręczne ręce). W przypadku nieudanej próby, bomba wybucha jak zaklęcie bombarda maxima.
11-30: znajdujesz poniemiecki hełm z czasów II wojny światowej;
31-50: znajdujesz starą, zardzewiałą mizerykordię z czasów II wojny światowej;
51-70: znajdujesz porośniętą mchem czaszkę;
71-100: znajdujesz karabin typu mauser; jest pozbawiony amunicji, zardzewiały i niezdatny do użytku.
Rigel powoli zbliżała się do wieku, kiedy wręcz wypadało wykazywać się większym obyciem, i to nie tylko w kwestiach wiedzy, ale i towarzyskim. Im była starsza, tym matka bardziej kręciła nosem na to, że Rigel woli poświęcać czas nauce i książkom, a w szczególności upodobała sobie piwniczne pomieszczenie zaadaptowane na przytulną pracownię eliksirów. Owszem, nauka była ważna, wpajano jej to od małego, wymagając, by Rigel, zamiast cieszyć się dzieciństwem, uczyła się coraz to nowych umiejętności odpowiednich dla dobrze urodzonej panienki. Teraz jednak matka próbowała sprawić, żeby córka stała się bardziej towarzyska i przystępna, tak aby w przyszłości miała zapewniony odpowiedni start i pozycję, a także, oczywiście, odpowiednich kandydatów na narzeczonego. Piętnastoletnia Rigel jednak zupełnie nie chciała myśleć o tego typu sprawach. Jeśli myślała o przyszłości, to raczej wyobrażała sobie, że wzorem Perseusa stanie się bardziej niezależna i będzie robić różne ciekawe rzeczy. Myśli o aranżowaniu związku wciąż jeszcze były dla niej dosyć abstrakcyjne.
Należało się więc postarać, żeby odciągnąć ją od jej pasji. Matka coraz częściej namawiała różne osoby z rodziny do tego, żeby zabierały Rigel w różne miejsca i wpływały na jej introwertyzm. Była jednak dobra strona tego wszystkiego – Rigel miała okazję wyrwać się z posiadłości i zasmakować trochę normalności, którą w dzieciństwie ograniczano jej z powodu choroby. Mimo tych wszystkich nowych wymagań, bycie coraz starszą miało więc sporo zalet – nie trzymano jej pod kloszem w takim stopniu, jak w dzieciństwie, co niezmiernie ją cieszyło. Nie lubiła czuć się gorsza.
Dzisiaj rola tego, który miał uspołeczniać Rigel, przypadła Anthony’emu, mężczyźnie z rodziny matki. Jako, że Rigel lubiła przebywać z dorosłymi o wiele bardziej, niż z rówieśnikami, których z reguły uważała za mniej inteligentnych od siebie, nie przeszkadzało jej to, że był niemal dwukrotnie starszy. To, że był mężczyzną, również jej nie przeszkadzało, bo przynajmniej uniknie bzdet w stylu oglądania sukienek, czy babskich ploteczek. Zresztą, przecież nie znała go od dziś. Za sprawą rodzinnych spotkań, kojarzyła większość osób z rodziny zarówno ojca, jak i matki.
- Dokąd mnie zabierasz? – zapytała go, zaciekawiona, gdy odbierał ją z posiadłości Averych.
Gdy pojawili się na miejscu za pomocą sieci Fiuu i wyszli na zewnątrz, od razu zaczęła rozglądać się po otoczeniu. Na horyzoncie zobaczyła zamek o kanciastych murach. Była pewna, że widziała jego szkic w jakiejś książce, których przecież czytała sporo.
- To zamek w Dover? – zapytała, zadzierając głowę do góry i zerkając na swojego towarzysza.
Należało się więc postarać, żeby odciągnąć ją od jej pasji. Matka coraz częściej namawiała różne osoby z rodziny do tego, żeby zabierały Rigel w różne miejsca i wpływały na jej introwertyzm. Była jednak dobra strona tego wszystkiego – Rigel miała okazję wyrwać się z posiadłości i zasmakować trochę normalności, którą w dzieciństwie ograniczano jej z powodu choroby. Mimo tych wszystkich nowych wymagań, bycie coraz starszą miało więc sporo zalet – nie trzymano jej pod kloszem w takim stopniu, jak w dzieciństwie, co niezmiernie ją cieszyło. Nie lubiła czuć się gorsza.
Dzisiaj rola tego, który miał uspołeczniać Rigel, przypadła Anthony’emu, mężczyźnie z rodziny matki. Jako, że Rigel lubiła przebywać z dorosłymi o wiele bardziej, niż z rówieśnikami, których z reguły uważała za mniej inteligentnych od siebie, nie przeszkadzało jej to, że był niemal dwukrotnie starszy. To, że był mężczyzną, również jej nie przeszkadzało, bo przynajmniej uniknie bzdet w stylu oglądania sukienek, czy babskich ploteczek. Zresztą, przecież nie znała go od dziś. Za sprawą rodzinnych spotkań, kojarzyła większość osób z rodziny zarówno ojca, jak i matki.
- Dokąd mnie zabierasz? – zapytała go, zaciekawiona, gdy odbierał ją z posiadłości Averych.
Gdy pojawili się na miejscu za pomocą sieci Fiuu i wyszli na zewnątrz, od razu zaczęła rozglądać się po otoczeniu. Na horyzoncie zobaczyła zamek o kanciastych murach. Była pewna, że widziała jego szkic w jakiejś książce, których przecież czytała sporo.
- To zamek w Dover? – zapytała, zadzierając głowę do góry i zerkając na swojego towarzysza.
Gość
Gość
Istnieją różne rodzaje zobowiązań, powinności, ciężarów czy czasem przyjemności dnia codziennego, jednak niewątpliwie szczególnie miejsce wśród nich wszystkich zajmują te związane z rodziną. Ileż to razy, gdy mieszkał jeszcze w Ashford, matka powtarzała mu, że to właśnie one powinny stać na szczycie piramidy obowiązków każdego szanującego się członka rodu szlachetnego. Dewiza wszystkich arystokratów brzmiała bowiem: czystość, honor, rodzina. Jakże więc osoba pokroju Anthony’ego miałaby ośmielić się złamać to słynne, patetyczne credo? Lub przynajmniej pozwolić, aby ktokolwiek go na tym przyłapał?
Nie dawał ku temu zbyt wielu okazji. Stawiał się na wszystkich ważnych uroczystościach, pojawiał się w domu, gdy matka, ojciec lub młodsze rodzeństwo potrzebowało go. Do tego też pamiętał o urodzinach najbliższych, z bliższymi kuzynami nadal utrzymywał kontakt, a gdy którakolwiek ciotka, babka lub dziadek prosiła o pomoc, jak przystało na odpowiedzialnego mężczyznę, udzielał jej. Nawet gdy nieco dalsza krewna po raz kolejny zaproponowała, aby zabrał Rigel, młodszą kuzynkę, na spacer, nie odmówił.
Mimo wszystko nie potrafił patrzeć na to spotkanie w kategoriach obowiązku. Dziewczyna była młodą, oczytaną damą, a przy tym interesującą osobistością. Choć różnica wieku pozostawała wiele do życzenia, w tym wypadku Crouch nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Na swój milczący, stoicki spokój lubił jej towarzystwo, a skoro został wybrany do poszerzenia wiedzy młodej Avery na temat świata zewnętrznego (bidulka była chorowita i ewidentnie nie często bywała poza domem), tym bardziej nie miał nic przeciwko. Jego ogromne ego urosło jeszcze parę centymetrów, żywiąc się świadomością, że ciotka uważała go za osobę na tyle godną zaufania, jak i posiadającą odpowiednią wiedzę oraz właściwe przygotowanie.
Zaraz po przybyciu do posiadłości Averych odebrał Rigel, obiecując jeszcze jej matce, że u jego boku nic dziewczynie nie zagraża. Wyraźnie uspokojona w końcu pozostawiła córkę pod opieką Anthony’ego, który w głowie już od jakiegoś czasu miał wizję dzisiejszego popołudnia. – Zobaczysz, Rigel – odpowiedział zwięźle i tajemniczo, prowadząc ją w odpowiednie miejsce, gdzie za pomocą sieci Fiuu przenieśli się w zupełnie inny obszar.
Dover w pewien sposób było mu bliskie. Dawno temu, jako mały chłopiec przyjeżdżał tu z całą rodziną w odwiedziny do kuzynostwa, a choć nigdy szczególnie nie był związany z żadnym z nich (no cóż, a przynajmniej nie tak jak Leonard), wspomnienia i tak zalały jego głowę, dodając wręcz dobrego nastroju. Razem z Rigel odwrócił się przodem, ku górującej nad nimi starej budowli, przez chwilę w milczeniu przyglądając się jej. Gdy podopieczna zadała pytanie, odwrócił wzrok, skupiając go na dziewczynie. – Masz rację – potwierdził, kiwając lekko głową. Zaraz potem dodał - Zdaje się, że nie bywałaś wcześniej w Dover, a przynajmniej nikt nic nie wspomniał mi na ten temat. Czytałaś coś może o tym miejscu wcześniej? – zapytał, mimo wszystko mając nadzieję, że są to jej pierwsze odwiedziny w tym miejscu.
- Jeśli masz ochotę, możemy podejść trochę bliżej – zaproponował po chwili.
Nie dawał ku temu zbyt wielu okazji. Stawiał się na wszystkich ważnych uroczystościach, pojawiał się w domu, gdy matka, ojciec lub młodsze rodzeństwo potrzebowało go. Do tego też pamiętał o urodzinach najbliższych, z bliższymi kuzynami nadal utrzymywał kontakt, a gdy którakolwiek ciotka, babka lub dziadek prosiła o pomoc, jak przystało na odpowiedzialnego mężczyznę, udzielał jej. Nawet gdy nieco dalsza krewna po raz kolejny zaproponowała, aby zabrał Rigel, młodszą kuzynkę, na spacer, nie odmówił.
Mimo wszystko nie potrafił patrzeć na to spotkanie w kategoriach obowiązku. Dziewczyna była młodą, oczytaną damą, a przy tym interesującą osobistością. Choć różnica wieku pozostawała wiele do życzenia, w tym wypadku Crouch nie zwracał na nią szczególnej uwagi. Na swój milczący, stoicki spokój lubił jej towarzystwo, a skoro został wybrany do poszerzenia wiedzy młodej Avery na temat świata zewnętrznego (bidulka była chorowita i ewidentnie nie często bywała poza domem), tym bardziej nie miał nic przeciwko. Jego ogromne ego urosło jeszcze parę centymetrów, żywiąc się świadomością, że ciotka uważała go za osobę na tyle godną zaufania, jak i posiadającą odpowiednią wiedzę oraz właściwe przygotowanie.
Zaraz po przybyciu do posiadłości Averych odebrał Rigel, obiecując jeszcze jej matce, że u jego boku nic dziewczynie nie zagraża. Wyraźnie uspokojona w końcu pozostawiła córkę pod opieką Anthony’ego, który w głowie już od jakiegoś czasu miał wizję dzisiejszego popołudnia. – Zobaczysz, Rigel – odpowiedział zwięźle i tajemniczo, prowadząc ją w odpowiednie miejsce, gdzie za pomocą sieci Fiuu przenieśli się w zupełnie inny obszar.
Dover w pewien sposób było mu bliskie. Dawno temu, jako mały chłopiec przyjeżdżał tu z całą rodziną w odwiedziny do kuzynostwa, a choć nigdy szczególnie nie był związany z żadnym z nich (no cóż, a przynajmniej nie tak jak Leonard), wspomnienia i tak zalały jego głowę, dodając wręcz dobrego nastroju. Razem z Rigel odwrócił się przodem, ku górującej nad nimi starej budowli, przez chwilę w milczeniu przyglądając się jej. Gdy podopieczna zadała pytanie, odwrócił wzrok, skupiając go na dziewczynie. – Masz rację – potwierdził, kiwając lekko głową. Zaraz potem dodał - Zdaje się, że nie bywałaś wcześniej w Dover, a przynajmniej nikt nic nie wspomniał mi na ten temat. Czytałaś coś może o tym miejscu wcześniej? – zapytał, mimo wszystko mając nadzieję, że są to jej pierwsze odwiedziny w tym miejscu.
- Jeśli masz ochotę, możemy podejść trochę bliżej – zaproponował po chwili.
Gość
Gość
Dla Rigel także rodzina była ważna; nie chciała zostać uznana za wyrzutka, a zawsze gdzieś czaiły się w niej obawy, że jako osoba chorowita, może być postrzegana za mniej wartościową, wręcz za ciężar dla bliskich, więc tym bardziej musiała się starać o ich akceptację, i właśnie dlatego zmuszała się, by mimo niechęci do spotkań towarzyskich, uczestniczyć w nich tak, jak oczekiwała matka. Szczególnie nie znosiła drętwych podwieczorków, na które wpadały znajome matki; musiała wtedy zachowywać się jak dobrze wychowana, młoda dama, a zdecydowanie bardziej wolałaby zamknąć się samotnie w bibliotece lub pracowni. Na salonach nudziła się niemiłosiernie, a wiedziała, że im będzie starsza, tym więcej będzie musiała uczestniczyć w tego typu rzeczach.
Anthony zdecydowanie był dużo bardziej interesującym towarzystwem niż jakieś stare ciotki i znajome matki. Tym bardziej, że miał zamiar zabrać ją poza posiadłość, co sprawiło, że Rigel wyraźnie się ożywiła, zwłaszcza po jego tajemniczej i lakonicznej odpowiedzi na jej pytanie.
Przenieśli się. Magiczne sposoby funkcjonowały szybko i sprawnie, tym samym ułatwiając podróżowanie. Rigel nigdy nie była w Dover. Owszem, parę razy czytała o nim jakieś wzmianki, ale nie miała okazji, żeby samej się tutaj znaleźć. Tak więc Anthony wybrał dobre miejsce, i skoro je znał, mógł pokazać je Rigel z innej, nieksiążkowej strony. W rzeczywistości wiele rzeczy okazywało się mieć inne oblicze niż te opisywane na kartach książek.
- Nigdy tutaj nie byłam – przyznała więc, na moment odwracając wzrok od budynku i zerkając na mężczyznę. Rześki wiatr rozwiewał jej długie, ciemne kosmyki. – Ale oczywiście, natknęłam się na wzmianki o tym miejscu w książkach.
Przytoczyła kilka wzmianek, które najlepiej pamiętała, by potwierdzić swoje wcześniejsze stwierdzenie. Poza tym, lubiła uchodzić za osobę oczytaną, nie zaś próżną salonową lalkę. Miała całkiem niezłą pamięć, co szczególnie przydatne było w zainteresowaniu eliksirami. Potrafiła bardzo dobrze rozróżniać składniki i łatwo zapamiętywała ich zastosowania.
- Podejdźmy bliżej. Chcę lepiej to zobaczyć – zgodziła się, ruszając do przodu.
Poszli więc. Rigel rozglądała się z ciekawością, starając się jednocześnie robić to w sposób stonowany. Nie chciała wyjść na dziecko, poza tym uczono ją, że nie przystoi zbyt otwarcie okazywać emocji, zwłaszcza w towarzystwie. Zachowywała się więc spokojnie. Miejsce jednak przypadło jej do gustu. Nie należała do gadatliwych osób, więc nie paplała bez ładu i składu, ograniczając się do zadawania konkretnych, rzeczowych pytań, kiedy jakaś kwestia akurat ją zainteresowała.
- Wygląda dużo lepiej niż na ilustracjach – powiedziała, zadzierając głowę leciutko do góry. – Wiesz, czy można wejść do środka?
Póki co wciąż pozostawali na zewnątrz, spacerując wokół kanciastego zamku i wymieniając się informacjami. Choć zapewne to Anthony mówił więcej z racji tego, że już tutaj kiedyś był.
Anthony zdecydowanie był dużo bardziej interesującym towarzystwem niż jakieś stare ciotki i znajome matki. Tym bardziej, że miał zamiar zabrać ją poza posiadłość, co sprawiło, że Rigel wyraźnie się ożywiła, zwłaszcza po jego tajemniczej i lakonicznej odpowiedzi na jej pytanie.
Przenieśli się. Magiczne sposoby funkcjonowały szybko i sprawnie, tym samym ułatwiając podróżowanie. Rigel nigdy nie była w Dover. Owszem, parę razy czytała o nim jakieś wzmianki, ale nie miała okazji, żeby samej się tutaj znaleźć. Tak więc Anthony wybrał dobre miejsce, i skoro je znał, mógł pokazać je Rigel z innej, nieksiążkowej strony. W rzeczywistości wiele rzeczy okazywało się mieć inne oblicze niż te opisywane na kartach książek.
- Nigdy tutaj nie byłam – przyznała więc, na moment odwracając wzrok od budynku i zerkając na mężczyznę. Rześki wiatr rozwiewał jej długie, ciemne kosmyki. – Ale oczywiście, natknęłam się na wzmianki o tym miejscu w książkach.
Przytoczyła kilka wzmianek, które najlepiej pamiętała, by potwierdzić swoje wcześniejsze stwierdzenie. Poza tym, lubiła uchodzić za osobę oczytaną, nie zaś próżną salonową lalkę. Miała całkiem niezłą pamięć, co szczególnie przydatne było w zainteresowaniu eliksirami. Potrafiła bardzo dobrze rozróżniać składniki i łatwo zapamiętywała ich zastosowania.
- Podejdźmy bliżej. Chcę lepiej to zobaczyć – zgodziła się, ruszając do przodu.
Poszli więc. Rigel rozglądała się z ciekawością, starając się jednocześnie robić to w sposób stonowany. Nie chciała wyjść na dziecko, poza tym uczono ją, że nie przystoi zbyt otwarcie okazywać emocji, zwłaszcza w towarzystwie. Zachowywała się więc spokojnie. Miejsce jednak przypadło jej do gustu. Nie należała do gadatliwych osób, więc nie paplała bez ładu i składu, ograniczając się do zadawania konkretnych, rzeczowych pytań, kiedy jakaś kwestia akurat ją zainteresowała.
- Wygląda dużo lepiej niż na ilustracjach – powiedziała, zadzierając głowę leciutko do góry. – Wiesz, czy można wejść do środka?
Póki co wciąż pozostawali na zewnątrz, spacerując wokół kanciastego zamku i wymieniając się informacjami. Choć zapewne to Anthony mówił więcej z racji tego, że już tutaj kiedyś był.
Gość
Gość
Mimo że Anthony nie należał do osób szczególnie sentymentalnych, Dover obudziło w nim tę śmieszną mieszankę uczuć, której składu nazwać nie potrafił. Albo nie chciał. Domyślał się, że było to związane z sielskimi latami dzieciństwa, z charakterystycznym zapachem morza, dźwiękiem fal rozbijających się o klify, które zainicjowały proces zalania jego głowy obrazami sprzed kilkudziesięciu lat. Na szczęście był daleki od podzielenia się nimi z Rigel. Mimo wszystko dalej panował nad sobą, swoimi odruchami oraz wypowiadanymi słowami. Nie miał w zwyczaju dzielić się z innymi osobami swoimi przeżyciami, nie rozumiał fenomenu tego zabiegu. Wychodził z założenia, że wszystko, co znajdowało się w jego głowie, należało tylko i wyłącznie do niego. Może i wzmacniało to dystans między nim a resztą świata, ale po śmierci Marlene po prostu nie potrafił tego zatrzymać. Zbyt wiele osób węszyło zaledwie krok od niego.
Nie chciał pozwolić jednak, aby kuzynka czuła się w jakikolwiek sposób odepchnięta. Patrząc na nią, przypomniała mu się Diana, o którą, właśnie przez ten dystans, nigdy nie potrafił się właściwie zatroszczyć. Dlatego właśnie, mimo że nie zamierzał opowiedzieć jej o zamku widzianym z własnej perspektywy, skupił się na nieco innym aspekcie.
Skinął więc głową, gdy przyznała, że nigdy tutaj nie była (nie chciał przecież zabierać kuzynkę w jakieś banalne miejsce, które mogła sobie odwiedzić w każdej chwili), a gdy przytoczyła parę informacji, posłał jej spojrzenie pełne uznania. Zdawała się zupełnie inna niż reszta dziewcząt w jej wieku, jakie widywał na ulicach Londynu, ale co w tym dziwnego, skoro pochodziła ze szlachetnego rodu? Wszyscy wiedzą przecież, że dzieci arystokratów od najmłodszych lat pobierają prywatne lekcje, mające zapewnić im możliwie najlepszy start.
Gdy Rigel wyraziła chęć obejrzenia zamku z bliska, oboje ruszyli do przodu, mogąc obejrzeć budynek z nieco innej perspektywy. Wydawało mu się albo nie zmienił się on jakoś szczególnie mocno od momentu, gdy widział go po raz ostatni? Właściciel najwyraźniej dbał o to miejsce i nawet tych kilkanaście lat nie odbiło się na nim w żaden widoczny sposób. – Niestety, w tej chwili zamek jest własnością jednostki wojskowej i raczej daleko im do udostępniania go odwiedzającym – poinformował ją, wzdychając cicho. Wymienił jeszcze parę najważniejszych informacji na temat konstrukcji, wysłuchał tego, co miała do powiedzenia kuzynka i przeszli się jeszcze dookoła, żeby koniec końców zejść na dół, na główną ścieżkę.
- Widać, że nadal sporo czytasz. Jak tylko będę miał chwilę, poszukam u siebie czegoś ciekawego na temat Dover i tego zamku – obiecał, idąc powolnym, spacerowym krokiem. Rzadko kiedy bywały chwilę, aby gdzieś się nie spieszył, wybrał na prawdziwy spacer i rozkoszował powolnym, leniwym popołudniem. – O ile, oczywiście, jesteś zainteresowana – dodał szybko, spoglądając na kuzynkę uważnie. – Bo mam nadzieję, że cię nie zanudziłem? – zapytał, posyłając jej lekki, swobodny uśmiech.
Nie chciał pozwolić jednak, aby kuzynka czuła się w jakikolwiek sposób odepchnięta. Patrząc na nią, przypomniała mu się Diana, o którą, właśnie przez ten dystans, nigdy nie potrafił się właściwie zatroszczyć. Dlatego właśnie, mimo że nie zamierzał opowiedzieć jej o zamku widzianym z własnej perspektywy, skupił się na nieco innym aspekcie.
Skinął więc głową, gdy przyznała, że nigdy tutaj nie była (nie chciał przecież zabierać kuzynkę w jakieś banalne miejsce, które mogła sobie odwiedzić w każdej chwili), a gdy przytoczyła parę informacji, posłał jej spojrzenie pełne uznania. Zdawała się zupełnie inna niż reszta dziewcząt w jej wieku, jakie widywał na ulicach Londynu, ale co w tym dziwnego, skoro pochodziła ze szlachetnego rodu? Wszyscy wiedzą przecież, że dzieci arystokratów od najmłodszych lat pobierają prywatne lekcje, mające zapewnić im możliwie najlepszy start.
Gdy Rigel wyraziła chęć obejrzenia zamku z bliska, oboje ruszyli do przodu, mogąc obejrzeć budynek z nieco innej perspektywy. Wydawało mu się albo nie zmienił się on jakoś szczególnie mocno od momentu, gdy widział go po raz ostatni? Właściciel najwyraźniej dbał o to miejsce i nawet tych kilkanaście lat nie odbiło się na nim w żaden widoczny sposób. – Niestety, w tej chwili zamek jest własnością jednostki wojskowej i raczej daleko im do udostępniania go odwiedzającym – poinformował ją, wzdychając cicho. Wymienił jeszcze parę najważniejszych informacji na temat konstrukcji, wysłuchał tego, co miała do powiedzenia kuzynka i przeszli się jeszcze dookoła, żeby koniec końców zejść na dół, na główną ścieżkę.
- Widać, że nadal sporo czytasz. Jak tylko będę miał chwilę, poszukam u siebie czegoś ciekawego na temat Dover i tego zamku – obiecał, idąc powolnym, spacerowym krokiem. Rzadko kiedy bywały chwilę, aby gdzieś się nie spieszył, wybrał na prawdziwy spacer i rozkoszował powolnym, leniwym popołudniem. – O ile, oczywiście, jesteś zainteresowana – dodał szybko, spoglądając na kuzynkę uważnie. – Bo mam nadzieję, że cię nie zanudziłem? – zapytał, posyłając jej lekki, swobodny uśmiech.
Gość
Gość
Rigel nie wymagała tak szczegółowych wspomnień. Dystans także dla niej był czymś naturalnym i oczywistym. Tak wiele rzeczy kryła w sobie, tak niewieloma dzieliła się z kimkolwiek. Nawet jej brat, choć niewątpliwie wiedział o niej najwięcej, nie wiedział wszystkiego. Nie była przyzwyczajona do zwierzania się, dzielenia swoimi emocjami i uczuciami. Zawsze ją uczono, że to nie przystoi, że w życiu trzeba być chłodnym i wycofanym, mówić tak umiejętnie, by nie zdradzać rzeczy, których się zdradzać nie chciało lub nie powinno. Była tak młoda, ale wychowanie, które odbierała od dzieciństwa, robiło swoje, kształtowało jej dorastającą osobowość. Innego życia nie znała, i raczej nie pozna. Należała do Averych, więc musiała żyć zgodnie z ich zasadami, nawet jeśli niektóre niezbyt jej odpowiadały.
Widząc jego spojrzenie pełne uznania, uśmiechnęła się nieznacznie, zadowolona, że zauważył i docenił jej wiedzę. Co prawda książkową, ale i tak lubiła być uważana za inteligentną i oczytaną, nie za dziecko. Nienawidziła być uważana za dziecko. I, jakby na to nie patrzeć, w czystokrwistych rodach większość dzieci i młodzieży była takimi „starymi maleńkimi”, odartymi z dzieciństwa, od najmłodszych lat uczonymi rozmaitych umiejętności.
- Możemy zostać na dworze. Tutaj też jest całkiem przyjemnie – stwierdziła, kiedy się odezwał.
Wymieniając się wiadomościami, okrążyli więc budowlę z zewnątrz.
- O tak, bardzo lubię czytać. Cenię sobie ciekawą lekturę, i to znacznie bardziej niż te wszystkie drętwe podwieczorki, na które zaciąga mnie matka – przyznała, krzywiąc się leciutko. Właściwie ciężko ją było oderwać od książek. – Oczywiście, że jestem zainteresowana. Chętnie zapoznam się z jakimiś nowymi książkami – dodała po chwili. Wcale się nie nudziła; wręcz przeciwnie, była zadowolona z tej wyprawy.
Znowu zeszli niżej.
- Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku? Dawno się u nas nie pojawiałeś. Pewnie masz dużo pracy w ministerstwie? – odezwała się chwilę później, obserwując go bystrym spojrzeniem niebieskich oczu. Ciekawił ją na swój sposób. Nie było łatwo zdobyć jej sympatii, ale jemu się to udało.
Widząc jego spojrzenie pełne uznania, uśmiechnęła się nieznacznie, zadowolona, że zauważył i docenił jej wiedzę. Co prawda książkową, ale i tak lubiła być uważana za inteligentną i oczytaną, nie za dziecko. Nienawidziła być uważana za dziecko. I, jakby na to nie patrzeć, w czystokrwistych rodach większość dzieci i młodzieży była takimi „starymi maleńkimi”, odartymi z dzieciństwa, od najmłodszych lat uczonymi rozmaitych umiejętności.
- Możemy zostać na dworze. Tutaj też jest całkiem przyjemnie – stwierdziła, kiedy się odezwał.
Wymieniając się wiadomościami, okrążyli więc budowlę z zewnątrz.
- O tak, bardzo lubię czytać. Cenię sobie ciekawą lekturę, i to znacznie bardziej niż te wszystkie drętwe podwieczorki, na które zaciąga mnie matka – przyznała, krzywiąc się leciutko. Właściwie ciężko ją było oderwać od książek. – Oczywiście, że jestem zainteresowana. Chętnie zapoznam się z jakimiś nowymi książkami – dodała po chwili. Wcale się nie nudziła; wręcz przeciwnie, była zadowolona z tej wyprawy.
Znowu zeszli niżej.
- Mam nadzieję, że u ciebie wszystko w porządku? Dawno się u nas nie pojawiałeś. Pewnie masz dużo pracy w ministerstwie? – odezwała się chwilę później, obserwując go bystrym spojrzeniem niebieskich oczu. Ciekawił ją na swój sposób. Nie było łatwo zdobyć jej sympatii, ale jemu się to udało.
Gość
Gość
No cóż, dzieciństwo arystokratów faktycznie wyglądało nieco inaczej niż innych, przeciętnych dzieci, oczywiście, zakładając, że rodzice pragnęli wychować swoją latorośl w duchu wartości przekazywanych z pokolenia na pokolenie w rodach szlacheckich. Nauka, pobierane lekcje, etykieta – to wszystko ciążyło na ich barkach, zabierając prawdopodobnie najpiękniejszy okres życia i zamieniając go na surową, okraszoną nutką goryczy rzeczywistość, przerażająco podobną do tej dorosłej. Były jednak też plusy. Rigel przede wszystkim nie była w swojej sytuacji osamotniona, miała rodzinę, która doskonale wiedziała, co przeżywa. Z pokolenia na pokolenie surowość oraz wyobcowanie i tak powoli blakły na kartach historii kolejnych rodzin, podejście ulegało coraz to nowym zmianom. Może i otwarte okazywanie uczuć dalej nie należało do kanonu zachowań, ale na kogo innego można by liczyć, jeśli właśnie nie na najbliższych?
Do tego, choć nawet Anthony pomyślał, że jest to nieco banalny argument, wejście w kolejne etapy życia było zdecydowanie łatwiejsze, dla kogoś, kto od najmłodszych lat orientował się już we wszelkiego rodzaju koligacjach. Rysowane nauczycielską dłonią wyobrażenie świata, trudy, obowiązki, inne rody – to wszystko, wykładane od małego, później wydawało się niemalże dziecinną igraszką.
Jednak mimo wszystko ważne było też posiadanie własnych zainteresowań. Nawet jeśli jest to tylko czytanie, choć Crouch osobiście zdecydowanie bardziej cenił osoby, które choćby w niewielkim stopniu interesowały się literaturą.
Spojrzał na kuzynkę ciekawie, gdy wspomniała, że od spotkań woli czytać książki. – Myślę, że te podwieczorki mogą cię nauczyć równie dużo, co twoje księgi – odpowiedział poważnie. – Pozornie to tylko towarzyskie spotkanie, ale można z niego wyciągnąć naprawdę wiele – od poznania drugiej osoby do uzyskania ciekawych informacji na różne tematy – wyjaśnił, a raczej powtórzył coś, co zapewne próbowała wpoić jej matka. Co mógł na to poradzić, skoro takie było i jego zdanie? – Musisz po prostu się przekonać, później będzie ci już tylko łatwiej – kontynuował niemalże ojcowskim tonem (naprawdę był już taki stary?), myśląc o tym, że jego kuzynka jest już prawie dorosła, a co za tym idzie, niedługo też czeka ją sabat, ślub, a potem wszystkie obowiązki przykładnej żony i pani domu. Czy zdawała sobie z tego sprawę? W tamtej chwili wydawała mu się jeszcze odrobinę beztroska pod tym względem patrzenia przed siebie. Mimo wszystko miał nadzieję, że najbliższa przyszłość nie będzie dla niej kubłem zimnej wody.
- Tak, w porządku, dziękuję, że pytasz. Nie mam po prostu zbyt wiele czasu, nawet dla siebie. W ministerstwie ciągle jest coś do zrobienia. Dzisiejsze spotkanie to niewątpliwie pierwsza, dłuższa oraz milsza przerwa od paru długich miesięcy – odpowiedział szczerze, choć w środku pomyślał, że ten spacer miał być zadedykowany Rigel, a nie jego zmęczonej osobie. – Co słychać u ciebie? Jak twoje samopoczucie? I co u Persusa? – odbił piłeczkę schodząc coraz niżej wzniesienia. Ściągnął brwi pod wpływem słońca, które mocniej zaświeciło i spojrzał przed siebie. Nieopodal znajdowała się drewniana ławeczka, więc zaproponował jeszcze kuzynce, aby odpoczęli na moment. Mimo tego, że wyglądała dziś naprawdę dobrze, musiał mieć na uwadze jej zdrowie.
Do tego, choć nawet Anthony pomyślał, że jest to nieco banalny argument, wejście w kolejne etapy życia było zdecydowanie łatwiejsze, dla kogoś, kto od najmłodszych lat orientował się już we wszelkiego rodzaju koligacjach. Rysowane nauczycielską dłonią wyobrażenie świata, trudy, obowiązki, inne rody – to wszystko, wykładane od małego, później wydawało się niemalże dziecinną igraszką.
Jednak mimo wszystko ważne było też posiadanie własnych zainteresowań. Nawet jeśli jest to tylko czytanie, choć Crouch osobiście zdecydowanie bardziej cenił osoby, które choćby w niewielkim stopniu interesowały się literaturą.
Spojrzał na kuzynkę ciekawie, gdy wspomniała, że od spotkań woli czytać książki. – Myślę, że te podwieczorki mogą cię nauczyć równie dużo, co twoje księgi – odpowiedział poważnie. – Pozornie to tylko towarzyskie spotkanie, ale można z niego wyciągnąć naprawdę wiele – od poznania drugiej osoby do uzyskania ciekawych informacji na różne tematy – wyjaśnił, a raczej powtórzył coś, co zapewne próbowała wpoić jej matka. Co mógł na to poradzić, skoro takie było i jego zdanie? – Musisz po prostu się przekonać, później będzie ci już tylko łatwiej – kontynuował niemalże ojcowskim tonem (naprawdę był już taki stary?), myśląc o tym, że jego kuzynka jest już prawie dorosła, a co za tym idzie, niedługo też czeka ją sabat, ślub, a potem wszystkie obowiązki przykładnej żony i pani domu. Czy zdawała sobie z tego sprawę? W tamtej chwili wydawała mu się jeszcze odrobinę beztroska pod tym względem patrzenia przed siebie. Mimo wszystko miał nadzieję, że najbliższa przyszłość nie będzie dla niej kubłem zimnej wody.
- Tak, w porządku, dziękuję, że pytasz. Nie mam po prostu zbyt wiele czasu, nawet dla siebie. W ministerstwie ciągle jest coś do zrobienia. Dzisiejsze spotkanie to niewątpliwie pierwsza, dłuższa oraz milsza przerwa od paru długich miesięcy – odpowiedział szczerze, choć w środku pomyślał, że ten spacer miał być zadedykowany Rigel, a nie jego zmęczonej osobie. – Co słychać u ciebie? Jak twoje samopoczucie? I co u Persusa? – odbił piłeczkę schodząc coraz niżej wzniesienia. Ściągnął brwi pod wpływem słońca, które mocniej zaświeciło i spojrzał przed siebie. Nieopodal znajdowała się drewniana ławeczka, więc zaproponował jeszcze kuzynce, aby odpoczęli na moment. Mimo tego, że wyglądała dziś naprawdę dobrze, musiał mieć na uwadze jej zdrowie.
Gość
Gość
W przeddzień polowania mogła się domyślić, że w ich posiadłości zagości ich kuzyn. Nie mógł sobie przecież odmówić takiej okazji. Podróż z Marsylii zajęła mu znacznie więcej czasu niż się spodziewała. Może dlatego, ze jej spodziewania oscylowały gdzieś wokół: „bardzo krótko”, odkąd dostała list od Tristana przypominający jej o tym przyjeździe. Siedziała jak na szpilkach spodziewając się przybycia Thibauda bardzo niezwłocznie. Wolała być na taką sposobność przygotowana. Nikt nie wiedział jak czas miał wpłynąć na ich relacje. Pamiętała go jeszcze ze szkoły. Starszy o kilka lat kuzyn nie szczędził jej wtedy lekkich złośliwości. O ile jednak zdążyła teraz zauważyć, dzisiaj była już damą, nie młódką, której można było robić na złość. Postąpiła więc bardzo dojrzale jak na damę przystało. Unikając ewentualnego przybycia kuzyna, większość czasu spędzała poza domem. Fakt, że polowanie zbliżało się już wielkimi krokami dawał jej przynajmniej realną wymówkę dlaczego nie przywitała go w domu. Przygotowywała się do konkurencji. Nie było przecież w domu Rosierów żadnej tajemnicy w tym, że najmłodsza ich latorośl nie miała żadnego daru do kontaktu ze zwierzętami. Wręcz przeciwnie, te zwykle zdawały się wyczuwać jej brak zaufania, odpowiadając jej na niego podobnie. Nic więc dziwnego, że kiedy Darcy, wybiegając ze ścieżki w lesie nieopodal fosy zamku w Dover, wpadając wprost pod czyjegoś innego wierzchowca, nie mogła zapanować nad własnym.
— Prrrr…. Ja… — ściągnęła lejce próbując z pełną kurtuazją, w należyty sposób przekazać swoje przeprosiny jegomościowi, ale kiedy tylko wyprostowała się w siodle, a spłoszony koń wyczuł napięcie, wierzgnął się, stając na dwóch tylnych nogach. Cudem utrzymała się lejców, próbując nie spaść z konia. Nie sposób było nawet zerknąć na twarz dżentelmena, który chwilę później miał się okazać kuzynem. Pewnie przysłanym przez matkę, jako pomoc w przygotowaniach do turnieju z polowania.
— Thibaud...? — rzuciła w końcu zdziwiona, kiedy przelotem obdarowała go spojrzeniem… i to był błąd. Poczuła jak traci zaczepność, zsuwając się bardzo luźno z siodła, co nie było znowu takie trudne skoro siedziała na nim bokiem. Teraz uratować ją przed upadkiem mogłaby już tylko łaskawość kuzyna albo opaczność Merlina, czy Morgany.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Właściwie, kiedy ciotka wspominała, że ma iść poszukać Darcy i postarać się, żeby nie zabiła się podczas zbliżającego się polowania – może użyła nieco łagodniejszych słów – nie ucieszył się. Tristan miał mu pokazać ciekawszą część Londynu, ponoć restauracja Wenus oferowała szeroki wachlarz rozrywek na poziomie – tymczasem on miał pozostać ze zbyt pewna siebie małolatą rozpieszczoną do granic możliwości przez najbliższą rodzinę, a przy tym najlepiej jeszcze dokonać cudu i w pół dnia nauczyć ją – ją, nieposiadającą ani krzty talentu w tym kierunku - jak obchodzi się z końmi. Słowo ciotki to jednak rzecz święta, nie śmiał dyskutować. Uwielbiał konie, nie mógł uznać za straconą żadnej chwili, podczas której mógł z nimi przebywać, jednakże lubił tez balansować na granicy. Lubił przekraczać granice. Lubił, kiedy konie osiągały pełnię swych możliwości – rozwijały pęd skrzydeł, lubił kiedy błoto bryzgało spod tętniących szalonym cwałem kopyt, lubił kiedy wspólnie dokonywali dalekich skoków. To właśnie uwielbiał. To. Nie uczenie małolat, jak siedzieć, żeby nie spaść w stępie.
Kiedy osiodłał konia – zawsze robił to osobiście, nawet kiedy, jak teraz, nie miał swojego, a jedynie brał rumaka z tutejszych stajni, lubił poznać zwierzę, zanim je dosiadł – usiłował sobie przypomnieć, jak Darcy wyglądała, kiedy ją widział po raz ostatni. Była dorastającą panną, której większość blasku odbierała Marianne. Lubił ją – pewnie, była przecież siostrą Tristana, Druelli i Marie, nosili to samo nazwisko, a w ich żyłach płynęła ta sama krew, ale – no właśnie, ale. Niekoniecznie miał ochotę podporządkowywać jej zachciankom swój wolny czas. Skąd w ogóle pojawił się u niej pomysł, żeby wziąć udział w tym polowaniu? Rozpieszczona do granic możliwości. Ruszył, po zaledwie kilku susach rozpędzając konia do szybkiego galopu. Ciotka wspominała, że Darcy kręciła się gdzieś nieopodal zamku, o ile tylko koń jej nie poniósł, co swoją drogą wcale nie było niemożliwe, pewnie nie oddaliła się zbyt mocno... Dalej, szeptał nad uchem czarnego wierzchowca, jakby miało to zakląć konia; bardziej, niż na poszukiwaniach kuzynki, skupił się na jeździe. Chłodny wiatr smagał jego policzki, kiedy skręcili wzdłuż skromnego strumyka; mknęli szybciej od wiatru. Jedność myśli, jedność ciała, czuł jej rozgrzane mięśnie. I ufał – bo koniom ufał bardziej niż ludziom.
Do czasu aż pewna nieporadna sierota wypadła na nich prostu z lasu.
Z ust Thibauda wymsknęło się doprawdy paskudne przekleństwo, kiedy, zbyt brutalnie zmusił swojego wierzchowca zatrzymania się. Wykonali agresywną, wąską półwoltę, pędzili zbyt szybko, by mogli się tak po prostu zatrzymać, a po wykonaniu skrętu spłoszona klacz wydawała się już w miarę spokojna – czego nie można było powiedzieć o drugim koniu. Ani – doprawdy – o siedzącej w siodle dziewczynie. Dziewczynie zbyt podobnej do Marianne, by można było mówić o przypadku. Dziewczynie, która w niewiadomym dla niego czasie z podlotka zamieniła się w kobietę, kobietę wyjątkowo piękną i niczym nie odstępującą od jej starszych sióstr. Widok ten nie był w stanie jednak odwrócić jego uwagi od położonych uszu konia, od jego ogólnego niezadowolenia po tym, jak wszystkimi czterema nogami stanął wreszcie na ziemi. Wciąż chciał ją zrzucić.
- Nie – rzucił krótko, przyglądając się jej niespokojnym gestom, zbyt zaskoczony, by zareagować wcześniej. Właściwie w ostatniej chwili popędził klacz, by stanąć tuż obok jej rumaka i bez delikatności opleść jej talię silnym ramieniem zanim zsunie się z damskiego siodła – przeciągnął ją zbyt mocno na drugą stronę, ale dawał jej oparcie, by nie przechyliła się zbyt mocno. Puścił własne wodze, żeby drugą ręką móc sięgnąć do szyi jej konia i pogładzić jego sierść, uspokajając go. - Spokojnie, piękna – szepnął czule nad szyją kuzynki do jej klaczy. - To nie marionetka, żebyś ją tak szarpała – dodał z dezaprobatą już z całą pewnością do Darcy. - I, na Merlina, patrz, co robisz, mogłaś zabić i mnie i siebie. - Choć mógł też po prostu jechać wolniej.
Kiedy osiodłał konia – zawsze robił to osobiście, nawet kiedy, jak teraz, nie miał swojego, a jedynie brał rumaka z tutejszych stajni, lubił poznać zwierzę, zanim je dosiadł – usiłował sobie przypomnieć, jak Darcy wyglądała, kiedy ją widział po raz ostatni. Była dorastającą panną, której większość blasku odbierała Marianne. Lubił ją – pewnie, była przecież siostrą Tristana, Druelli i Marie, nosili to samo nazwisko, a w ich żyłach płynęła ta sama krew, ale – no właśnie, ale. Niekoniecznie miał ochotę podporządkowywać jej zachciankom swój wolny czas. Skąd w ogóle pojawił się u niej pomysł, żeby wziąć udział w tym polowaniu? Rozpieszczona do granic możliwości. Ruszył, po zaledwie kilku susach rozpędzając konia do szybkiego galopu. Ciotka wspominała, że Darcy kręciła się gdzieś nieopodal zamku, o ile tylko koń jej nie poniósł, co swoją drogą wcale nie było niemożliwe, pewnie nie oddaliła się zbyt mocno... Dalej, szeptał nad uchem czarnego wierzchowca, jakby miało to zakląć konia; bardziej, niż na poszukiwaniach kuzynki, skupił się na jeździe. Chłodny wiatr smagał jego policzki, kiedy skręcili wzdłuż skromnego strumyka; mknęli szybciej od wiatru. Jedność myśli, jedność ciała, czuł jej rozgrzane mięśnie. I ufał – bo koniom ufał bardziej niż ludziom.
Do czasu aż pewna nieporadna sierota wypadła na nich prostu z lasu.
Z ust Thibauda wymsknęło się doprawdy paskudne przekleństwo, kiedy, zbyt brutalnie zmusił swojego wierzchowca zatrzymania się. Wykonali agresywną, wąską półwoltę, pędzili zbyt szybko, by mogli się tak po prostu zatrzymać, a po wykonaniu skrętu spłoszona klacz wydawała się już w miarę spokojna – czego nie można było powiedzieć o drugim koniu. Ani – doprawdy – o siedzącej w siodle dziewczynie. Dziewczynie zbyt podobnej do Marianne, by można było mówić o przypadku. Dziewczynie, która w niewiadomym dla niego czasie z podlotka zamieniła się w kobietę, kobietę wyjątkowo piękną i niczym nie odstępującą od jej starszych sióstr. Widok ten nie był w stanie jednak odwrócić jego uwagi od położonych uszu konia, od jego ogólnego niezadowolenia po tym, jak wszystkimi czterema nogami stanął wreszcie na ziemi. Wciąż chciał ją zrzucić.
- Nie – rzucił krótko, przyglądając się jej niespokojnym gestom, zbyt zaskoczony, by zareagować wcześniej. Właściwie w ostatniej chwili popędził klacz, by stanąć tuż obok jej rumaka i bez delikatności opleść jej talię silnym ramieniem zanim zsunie się z damskiego siodła – przeciągnął ją zbyt mocno na drugą stronę, ale dawał jej oparcie, by nie przechyliła się zbyt mocno. Puścił własne wodze, żeby drugą ręką móc sięgnąć do szyi jej konia i pogładzić jego sierść, uspokajając go. - Spokojnie, piękna – szepnął czule nad szyją kuzynki do jej klaczy. - To nie marionetka, żebyś ją tak szarpała – dodał z dezaprobatą już z całą pewnością do Darcy. - I, na Merlina, patrz, co robisz, mogłaś zabić i mnie i siebie. - Choć mógł też po prostu jechać wolniej.
Gość
Gość
Thibaud w żadnym stopniu nie przypominał chłopaka jakiego pamiętała ze szkoły. Frustrującego, zbyt aroganckiego, zbyt mocno próbującego wejść jej na ego, żeby mogła wspominać go lepiej. Czasami tylko miewali epizody. Dosłownie, krótkie momenty, w których rozmawiali normalnie. Wtedy nawet mogła go nazwać przyjacielem. Jednak mężczyzna, którego miała przed sobą wyglądał owszem, z twarzy dość podobnie do tego Rosiera, którego obraz przywołała sobie w pamięci, ale… budził zupełnie inne emocje. Dostrzegła to, kiedy odezwał się krótkim, stanowczym komunikatem, na który miała mu ochotę po prostu buńczucznie odkrzyknąć: „Bo co?” Ale przecież miał rację, bo klacz, na której siedziała już zaraz potem spięła się tak mocno, że nawet Darcy była w stanie to wyczuć. Instynktownie dłonie zacisnęły się mocniej na lejcach. Nieświadoma drażniła konia jeszcze mocniej, wzbudzając w nim niepokój, ściągając wodze w swoją stronę, skracając je na łbie zwierzyny. Otrzeźwił ją pewny uścisk na jej talii, kiedy mężczyzna poprawił ją w siodle, a chociaż sytuacja w dalszym ciągu była jeszcze nieopanowana, Darcy niewiele mogła pomóc, jedynie popsuć starania Thibauda do uspokojenia wierzchowca. Twarz zwróciła w jego kierunku, czując nieprzyjemne mrowienie w pasie w miejscu, w którym jego palce spoczywały na jej talii. Chwilę potem nagłą falę zażenowania, bo jak on się do niej obcesowo odezwał? Zmroziła go spojrzeniem, jakoś w jego towarzystwie pozwalając sobie na takie emocje zawsze bardziej otwarcie. Wyrwałaby się, ale miała pewne obawy, co do tego, że tym samym skończyłaby na glebie stratowana przez konia.
Wpatrywała się wiec ze złością w jego profil, oddychając szybciej – mimo wszystko o mało co klacz nie zrzuciła jej z siodła. Wokół niej zakręcił się irytujący zapach świeżego, leśnego powietrza, wymieszanego z wonią jego perfum, kiedy znajdował się tak blisko niej. Czuła jego przyśpieszone od adrenaliny bicia serca prawie na swoim ramieniu, kiedy pochylał się w jej kierunku, albo będąc bardziej drobiazgowym – w kierunku klaczy. I była wściekła. Tak wściekła, jak wściekła mogła być kobieta, której los spoczywał w rękach mężczyzny, w którego ta wściekłość była wycentrowana.
Kolejne jego słowa to w końcu był zwrot, jakim powinien ją potraktować od razu, zamiast chłodnego, sucho rzuconego rozkazującego komunikatu. Uchylała wargi, żeby móc już coś odpowiedzieć, kiedy… jak się okazuje, odzywał się do konia. KONIA. Warto powtórzyć jeszcze raz: KONIA NA MERLINA! Okazał mu więcej uczucia w kilku słowach niż jej przez całe kilkanaście lat, które się znali, a skąd wiedział, że to była klacz, tego nawet nie próbowała zgadywać. Jakim cudem myślał, że dobrze było tą upartą kobyłę nazywać eufemizmem: „piękna” to już pozostało dla niej wielką zagadką. Nie chciała się kłócić, ale jeśli trzymając pod ramię – no proszę, ustalmy to już na sztywno, żeby nie musieć się powtarzać – urodziwą kobietę, on wolał komplementować zwierzynę, to Darcy zaczęła się niepokoić o zdrowy stan jego umysłu. Nic więc dziwnego, że prychnęła, kiedy wrócił do zwyczajowego chłodu, zwracając się do niej… no cóż, jak do karconego zwierzęcia.
I nie bądź tu skonfundowany.
— Ja nie jestem koniem pociągowym! — warknęła dopiero teraz, kiedy opanował mniej więcej sytuację, próbując uwolnić się od jego ciężkiego ramienia, czym jeszcze bardziej niepokoiła wierzchowca, na którym siedziała, ale przecież nie znała się na zwierzętach. To on był tutaj ekspertem, wiec proszę, niech się wykazuje szeroką wiedzą.
— Nie marionetka? — powtórzyła za nim z złością, bo żeby było ironicznej: „żeby jej tak nie szarpać”, to takie rady mógłby jej dawać ktoś, kto przed chwilą sam jej jako marionetki nie potraktował — a ja, z której dokładnie strony przypominam Ci marionetkę, Thibaudzie? — zadarła głowę trochę po skosie w bok, żeby wzrok zimnych niebieskich oczu utkwić na jego tęczówkach, rozgromić go tym spojrzeniem, bo nikt tak jak on nie potrafiłby w tak krótkim czasie pozbawić ją wszystkich kobiecych atutów – sprzedanych za koński zad i strzyganie uszami. Ponoć o gustach się nie dyskutuje, ale Thibaud miał go bardzo osobliwy, skoro tak łatwo poddał się urokowi kobyły zamiast młodej Rosier obok siebie. Pomyślałby ktoś, ze powinien się zmartwić, że mogła się tu połamać, ale nie… mocno by się człowiek pomylił, bo on troszczył się o nerwy klaczy.
Nieprawidłowo.
— Może ja Ci w czymś przeszkadzam, Thibaud? Może przyszedłeś tu po moją klacz, a nie po mnie więc nie będę wam już dłużej wadzić?
Dalej nie złościł jej wcale mniej. Jego priorytety były dość zakrzywione. „Zabić i mnie i siebie”.
— Następnym razem zamień kolejność. Najpierw liczysz się z moim zdrowiem, później z własnym. Choćby z grzeczności, nawet jeśli tak nie myślisz.
Wpatrywała się wiec ze złością w jego profil, oddychając szybciej – mimo wszystko o mało co klacz nie zrzuciła jej z siodła. Wokół niej zakręcił się irytujący zapach świeżego, leśnego powietrza, wymieszanego z wonią jego perfum, kiedy znajdował się tak blisko niej. Czuła jego przyśpieszone od adrenaliny bicia serca prawie na swoim ramieniu, kiedy pochylał się w jej kierunku, albo będąc bardziej drobiazgowym – w kierunku klaczy. I była wściekła. Tak wściekła, jak wściekła mogła być kobieta, której los spoczywał w rękach mężczyzny, w którego ta wściekłość była wycentrowana.
Kolejne jego słowa to w końcu był zwrot, jakim powinien ją potraktować od razu, zamiast chłodnego, sucho rzuconego rozkazującego komunikatu. Uchylała wargi, żeby móc już coś odpowiedzieć, kiedy… jak się okazuje, odzywał się do konia. KONIA. Warto powtórzyć jeszcze raz: KONIA NA MERLINA! Okazał mu więcej uczucia w kilku słowach niż jej przez całe kilkanaście lat, które się znali, a skąd wiedział, że to była klacz, tego nawet nie próbowała zgadywać. Jakim cudem myślał, że dobrze było tą upartą kobyłę nazywać eufemizmem: „piękna” to już pozostało dla niej wielką zagadką. Nie chciała się kłócić, ale jeśli trzymając pod ramię – no proszę, ustalmy to już na sztywno, żeby nie musieć się powtarzać – urodziwą kobietę, on wolał komplementować zwierzynę, to Darcy zaczęła się niepokoić o zdrowy stan jego umysłu. Nic więc dziwnego, że prychnęła, kiedy wrócił do zwyczajowego chłodu, zwracając się do niej… no cóż, jak do karconego zwierzęcia.
I nie bądź tu skonfundowany.
— Ja nie jestem koniem pociągowym! — warknęła dopiero teraz, kiedy opanował mniej więcej sytuację, próbując uwolnić się od jego ciężkiego ramienia, czym jeszcze bardziej niepokoiła wierzchowca, na którym siedziała, ale przecież nie znała się na zwierzętach. To on był tutaj ekspertem, wiec proszę, niech się wykazuje szeroką wiedzą.
— Nie marionetka? — powtórzyła za nim z złością, bo żeby było ironicznej: „żeby jej tak nie szarpać”, to takie rady mógłby jej dawać ktoś, kto przed chwilą sam jej jako marionetki nie potraktował — a ja, z której dokładnie strony przypominam Ci marionetkę, Thibaudzie? — zadarła głowę trochę po skosie w bok, żeby wzrok zimnych niebieskich oczu utkwić na jego tęczówkach, rozgromić go tym spojrzeniem, bo nikt tak jak on nie potrafiłby w tak krótkim czasie pozbawić ją wszystkich kobiecych atutów – sprzedanych za koński zad i strzyganie uszami. Ponoć o gustach się nie dyskutuje, ale Thibaud miał go bardzo osobliwy, skoro tak łatwo poddał się urokowi kobyły zamiast młodej Rosier obok siebie. Pomyślałby ktoś, ze powinien się zmartwić, że mogła się tu połamać, ale nie… mocno by się człowiek pomylił, bo on troszczył się o nerwy klaczy.
Nieprawidłowo.
— Może ja Ci w czymś przeszkadzam, Thibaud? Może przyszedłeś tu po moją klacz, a nie po mnie więc nie będę wam już dłużej wadzić?
Dalej nie złościł jej wcale mniej. Jego priorytety były dość zakrzywione. „Zabić i mnie i siebie”.
— Następnym razem zamień kolejność. Najpierw liczysz się z moim zdrowiem, później z własnym. Choćby z grzeczności, nawet jeśli tak nie myślisz.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Mhm... – Nie wytrącony z równowagi, wciąż gładził szyję klaczy, jego uścisk nie zelżał ani trochę, z pewnością nie tylko dlatego, że Darcy wciąż denerwowała swojego konia i była o krok od sprowokowania go do kolejnego bryknięcia, a co za tym idzie, zlecenia w końcu z tego siodła. Thibaud w duchu musiał przyznać, że jej bliskość była mu całkiem na rękę – ale przecież trzymał ją od tyłu, nie mogła widzieć sarkastycznie zadowolonego uśmiechu, jaki malował się na jego twarzy. - Ona też nie jest – sprecyzował, rzeczywiście nie miał zamiaru dyskutować z tym, czy Darcy przypominała konia pociągowego – nie przypominała go ani trochę. Nie uprawniało jej to jednak do szarpania tym zwierzęciem na prawo i lewo, nie tylko dlatego, że koniowi się to nie podobało, ale również dlatego, że koń mógł odkryć, co może zrobić z Darcy, kiedy nie podoba mu się to, co ona robi z nim. - Spokojnie, twoja nierozsądna pani wcale nie chciała cię zdenerwować – powtórzył spokojnie, ale i zdecydowanie, właściwie wchodząc kuzynce w słowo.
Nie spodziewał się, że wyrosła aż tak – chociaż powinien, ostatni raz kiedy się widzieli, Darcy wychodziła z wieku, w którym nie interesowała go jeszcze jako kobieta. Rysy jej twarzy nabrały szlachetnej rysy, w oku zaiskrzyła duma, a charakter... a charakter najwyraźniej zaognił się – to było możliwe? - jeszcze bardziej. Przewrócił oczyma wysłuchując ciskanych na niego gromów, podczas gdy próbował ratować jej życie, uspokajając rumaka. Nie miała za grosz instynktu samozachowawczego, westchnął w duchu.
- Darcy, zdajesz sobie sprawę z tego, że denerwujesz ją coraz bardziej, prawda? – zapytał w końcu, kiedy klacz niespokojnie wierzgnęła ogonem, przestępując z nogi na nogę. Cmoknął głośno, bez zawahania odbierając z jej rąk wodze, naprawdę nie powinna jej już więcej szarpać. Tym bardziej słysząc słowa o marionetce jedynie uśmiechnął się w paskudnym rozbawieniu – tylko na dosłownie ułamek sekundy, nie powinna tego widzieć.
- Jesteś pewna, że chcesz usłyszeć odpowiedź? – Drażnił się z nią, zbyt dużo wiedział o jej rodzinie i zbyt mocno był jej częścią, by nie wiedzieć, jak Darcy była w domu traktowana. Nie zmieniało to faktu, że marionetkami można było nazwać lwią część młodych niezamężnych szlachcianek przeznaczonych właściwie wyłącznie na handel wymienny i skoro już podniosła ten temat, nie omieszkał jej o tym przypomnieć. Wyłapał jej spojrzenie, kiedy odwróciła się ku niemu, wciąż uwięziona w uścisku jego ramienia – nie odsunął się ani kawałek, dzielnie znosząc to burzliwe spojrzenie. Oczy zawsze miała najpiękniejsze – ten błękit urzekł go jeszcze w Beauxbatons, zresztą, nie tylko jego. Dziś, podkreślone kobiecymi sztuczkami, wydawały się jeszcze bardziej hipnotyzujące niż zwykle, a ciskane z nich gromy... Thibaud o wiele bardziej cenił sobie kobiety z charakterem od tych mdłych, papierowych postaci, z których każda wydawała mu się taka sama.
- Cóż, jeśli poczułaś się potraktowana jak marionetka, wiedz, że w żadnym razie nie było to moim zamiarem – przyznał, pozornie kapitulując. Pchnął swojego konia łydką, nakazując mu uczynić krok w bok, odsuwając samego siebie od Darcy i jej konia, wciąż jej nie puszczając – lecz gdyby puścił ją teraz, z pewnością upadłaby na ziemię. - Powiedz słowo, a zabieram ręce – obiecał, wciąż rozbawiony. Kapryśność Darcy urosła po stokroć od czasów szkolnych – cóż w tym dziwnego, była rozpieszczana przez rodzinę o kilka lat dłużej niż wtedy, kiedy widział ją po raz ostatni, kiedy zapach jej skóry nie wydawał mu się jeszcze aż tak intensywny.
- Właściwie to po ciebie, ale jeśli nie zejdziesz z tonu, powinienem zabrać tego konia i poprosić cię, żebyś wróciła na piechotę. Wiesz, byłoby po prostu bezpieczniej dla was obojga – Z tonu jego głosu zbyt wyraźnie dało się odczytać bezczelne rozbawienie. - Nie wypada mi jednak opuścić damy w potrzebie, więc mógłbym cię też po prostu przerzucić na swoje siodło i zabrać do domu. – Umilkł, jakby rozważając "za" i "przeciw". - Ale nie mogę – westchnął ciężko. - Obiecałem twojej matce, że postaram się, żebyś nie zrobiła sobie jutro krzywdy, a w tym celu ty i ta klacz musicie spędzić trochę czasu razem... co rzeczywiście brzmi trochę jak wyrok - zamilkł, być może w zamyśleniu, by po chwili dodać: - niestety głównie dla konia - z konsternacją.
- Ach, gdzie moje maniery. Madame, ucałowałbym dłoń na powitanie, ale okoliczności nie bardzo mi na to pozwalają. Dobrze cię widzieć w zdrowiu, Darcy. - Pochylił lekko głowę w imitacji ukłonu. Właściwie nie domyślił się, że dotąd unikała go umyślnie- choć chciał i próbował zobaczyć się z nią wcześniej. Pominął milczeniem jej ostatnie słowa, bynajmniej tak nie sądził, choć szyk wypowiedzianego przez niego zdania również nie był przypadkowy. Czy ktoś jej kiedyś powiedział, jak pięknie wygląda, kiedy się złości?
Nie spodziewał się, że wyrosła aż tak – chociaż powinien, ostatni raz kiedy się widzieli, Darcy wychodziła z wieku, w którym nie interesowała go jeszcze jako kobieta. Rysy jej twarzy nabrały szlachetnej rysy, w oku zaiskrzyła duma, a charakter... a charakter najwyraźniej zaognił się – to było możliwe? - jeszcze bardziej. Przewrócił oczyma wysłuchując ciskanych na niego gromów, podczas gdy próbował ratować jej życie, uspokajając rumaka. Nie miała za grosz instynktu samozachowawczego, westchnął w duchu.
- Darcy, zdajesz sobie sprawę z tego, że denerwujesz ją coraz bardziej, prawda? – zapytał w końcu, kiedy klacz niespokojnie wierzgnęła ogonem, przestępując z nogi na nogę. Cmoknął głośno, bez zawahania odbierając z jej rąk wodze, naprawdę nie powinna jej już więcej szarpać. Tym bardziej słysząc słowa o marionetce jedynie uśmiechnął się w paskudnym rozbawieniu – tylko na dosłownie ułamek sekundy, nie powinna tego widzieć.
- Jesteś pewna, że chcesz usłyszeć odpowiedź? – Drażnił się z nią, zbyt dużo wiedział o jej rodzinie i zbyt mocno był jej częścią, by nie wiedzieć, jak Darcy była w domu traktowana. Nie zmieniało to faktu, że marionetkami można było nazwać lwią część młodych niezamężnych szlachcianek przeznaczonych właściwie wyłącznie na handel wymienny i skoro już podniosła ten temat, nie omieszkał jej o tym przypomnieć. Wyłapał jej spojrzenie, kiedy odwróciła się ku niemu, wciąż uwięziona w uścisku jego ramienia – nie odsunął się ani kawałek, dzielnie znosząc to burzliwe spojrzenie. Oczy zawsze miała najpiękniejsze – ten błękit urzekł go jeszcze w Beauxbatons, zresztą, nie tylko jego. Dziś, podkreślone kobiecymi sztuczkami, wydawały się jeszcze bardziej hipnotyzujące niż zwykle, a ciskane z nich gromy... Thibaud o wiele bardziej cenił sobie kobiety z charakterem od tych mdłych, papierowych postaci, z których każda wydawała mu się taka sama.
- Cóż, jeśli poczułaś się potraktowana jak marionetka, wiedz, że w żadnym razie nie było to moim zamiarem – przyznał, pozornie kapitulując. Pchnął swojego konia łydką, nakazując mu uczynić krok w bok, odsuwając samego siebie od Darcy i jej konia, wciąż jej nie puszczając – lecz gdyby puścił ją teraz, z pewnością upadłaby na ziemię. - Powiedz słowo, a zabieram ręce – obiecał, wciąż rozbawiony. Kapryśność Darcy urosła po stokroć od czasów szkolnych – cóż w tym dziwnego, była rozpieszczana przez rodzinę o kilka lat dłużej niż wtedy, kiedy widział ją po raz ostatni, kiedy zapach jej skóry nie wydawał mu się jeszcze aż tak intensywny.
- Właściwie to po ciebie, ale jeśli nie zejdziesz z tonu, powinienem zabrać tego konia i poprosić cię, żebyś wróciła na piechotę. Wiesz, byłoby po prostu bezpieczniej dla was obojga – Z tonu jego głosu zbyt wyraźnie dało się odczytać bezczelne rozbawienie. - Nie wypada mi jednak opuścić damy w potrzebie, więc mógłbym cię też po prostu przerzucić na swoje siodło i zabrać do domu. – Umilkł, jakby rozważając "za" i "przeciw". - Ale nie mogę – westchnął ciężko. - Obiecałem twojej matce, że postaram się, żebyś nie zrobiła sobie jutro krzywdy, a w tym celu ty i ta klacz musicie spędzić trochę czasu razem... co rzeczywiście brzmi trochę jak wyrok - zamilkł, być może w zamyśleniu, by po chwili dodać: - niestety głównie dla konia - z konsternacją.
- Ach, gdzie moje maniery. Madame, ucałowałbym dłoń na powitanie, ale okoliczności nie bardzo mi na to pozwalają. Dobrze cię widzieć w zdrowiu, Darcy. - Pochylił lekko głowę w imitacji ukłonu. Właściwie nie domyślił się, że dotąd unikała go umyślnie- choć chciał i próbował zobaczyć się z nią wcześniej. Pominął milczeniem jej ostatnie słowa, bynajmniej tak nie sądził, choć szyk wypowiedzianego przez niego zdania również nie był przypadkowy. Czy ktoś jej kiedyś powiedział, jak pięknie wygląda, kiedy się złości?
Gość
Gość
Thibaud nie mógł oczywiście ratować jej jak na mężczyznę po dżentelmeńsku przystało. Nawet w obliczu tych wydarzeń, w których pomógł jej uniknąć bardzo niefortunnego, sromotnego upadku i zderzenia z rzeczywistością, czy w bardziej czarniejszym scenariuszu – z kopytem klaczy, zachowywał się bardziej niczym jej agresor, przez co ciężko jej było mu cokolwiek zawdzięczać. Jeśli przez jakiś ułamek sekundy przeszło jej przez myśl mu za to podziękować, myśl ta została szybko stłamszona przez jego bezczelność, arogancję, lekceważenie z jakim w pierwszej kolejności ją strofował, w następnej znieważał, żeby na koniec obrazić, zastraszać, szantażować i pozwalać sobie zresztą na wiele czynności nieprzystających szlachcicowi, które nawet przykro byłoby wymieniać, żeby nie splamić honoru nazwiska Rosierów. Nawet sama Darcy stłumiła w sobie siłę z jaką kolejne frazesy spływały w jej umyśle pod jego adresem – żaden pozytywny. Jeszcze by gorzej przez to pomyślała o rodzinie, a tego przecież nikt nie chciał, zwłaszcza ona, która z każdym Rosierem liczyła się prawie tak, jak ze słowem matki. Spróbowała być spokojna. Spróbowała to właśnie słowo-klucz, bo ciężko było w pełni kontrolować emocje zdanemu na łaskę… Ty pyszałkowaty, zbyt pewny siebie, zarozumiały bucu! – odpowiedziała sobie, a myśl ta zatrważała w niej bardzo wylewną chęć do walki z nim. Co było w sumie czystym nieporozumieniem skoro do teraz pozostawał jej jedynym oparciem chroniącym ją przed nieprzyjemnymi konsekwencjami płoszenia zwierząt.
Aż uchyliła wargi urażona faktem, że jej przerwał. Dawno już zdążyła zapomnieć, jak potrafił wpłynąć jej na emocje, tylko, a może aż dlatego, że był rodziną. W jego obecności trzymanie nerwów na wodzy było zbędną kurtuazją. Przy kim jak przy kim, ale przy rodzinie mogła być sobą. Tak czy inaczej przecież znał prawie wszystkie jej sekrety. Nie wliczając tych, które dotyczyły jego i tych, którymi dzieliła się z najbliższą rodziną czy z Rosalie – ona była powierniczką rzeczy na pozór błahych, które z innej perspektywy patrzenia wydawały się dość istotne.
— A ty jesteś naprawdę pewien, że nie masz na to ABSOLUTNIE żadnego wpływu? — rzuciła w odpowiedzi i żadna grzeczność nie mogła go uchronić przed jej gniewem. Kiedy była mała, wydawało jej się, że ją tylko drażnił, ale albo źle pamiętała, albo oboje dorośli, a z nimi ewoluowała niewinna irytacja w coś bardzo żywego i dynamicznie rosnącego w powietrzu. Trąciło ironią, bo wydawało jej się kiedyś, że ona darzyła go bardziej obojętnymi emocjami niż on ją. Sytuacja nieznośnie się obróciła. Teraz to ona wydawała się reagować na jego niewzruszenie całą gamą odczuć.
— Słuszna uwaga — zaskakująco przyznała mu rację — ja nikogo tu nie chcę denerwować prócz ciebie, a mogę być naprawdę złośliwa jeśli coś z sobą nie zrobisz.
Przewróciła oczami słysząc puste słowa przy swoim uchu, niby obietnice, okruszone zbyt dużą dozą sarkazmu, żeby mogła w nie uwierzyć. Traktowanie mnie jak marionetki wcale nie było jego zamiarem – powtarzała sobie w głowie jak mantrę, zanim z frustracją wierzgnęła się prawie tak samo silnie jak koń pod nią, a połączenie to było naprawdę wybuchową mieszanka, zważywszy na fakt, że jakkolwiek złośliwy Thibaud by próbował nie być, to on w pierwszej kolejności będzie się tłumaczył jej matce, kiedy coś jej się stanie — Więc wiedz, ze to co zaraz powiem, wcale… WCALE nie było moim zamiarem ubliżenia ci — tymi słowami chciała mu dać do zrozumienia, że międy wypowiedzeniem takich słów, a szczerym ich przestrzeganiem istniała naprawdę diametralna różnica — Powiedz mojej matce… — ze nigdzie się już na tym koniu nie wybiera? Nie, tego nie mógł jej powiedzieć. Jeśli Cedrina chciała nauczyć córkę ogłady z końmi to Cedrinie najlepiej nie wchodzić w paradę i podarować jej córkę chętną do nauki jazdy wierzchem. Trzeba było wymyślić coś bardziej kreatywnego — że jesteś najgorszym nauczycielem jeździectwa jakiego posiadałam i skoro już mowa o bezpieczeństwie moim, czy tego konia to najlepiej by dla nas było gdybyś już teraz do tej swojej Marsylii sobie wrócił i się doszkolił! Ja i mój koń świetnie się z sobą dogadywałyśmy dopóki ty się tutaj nie pojawiłeś, więc z łaski swojej…. Łooooh — urwała, bo miała jeszcze całą wiązankę pouczeń w jego kierunku, kiedy odchylił ją do tyłu z całą swoją perfidnością — to przecież nie było ubliżenie — przypomniała mu, bo przecież powiedziała mu, że nie będzie, a że Thibaud był najbardziej opornym we współpracy człowiekiem oparła dłoń na jego przedramieniu dociskając jego rękę do swoich żeber, próbując go przyciągnąć do siebie mocniej. Co jak co, ale bardziej zależało jej na całym kręgosłupie niż przejmowaniu się teraz jak opacznie ktoś ten entuzjazm z jakim łaknęła jego pewniejszego uścisku mógłby zrozumieć. — Thibaud… — ostrzegła go, kurczowo trzymając się jego ramienia — Pragnę Ci przypomnieć, że stan w jakim wrócę na posiadłość będzie jednocześnie odzwierciedleniem przekazanych mi umiejętności jeździeckich, a kiedy wrócę tam obita, moja matka może nie być zadowolona z efektów takiej nauki. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że jednocześnie to, w jakim stopniu mnie czegoś nauczysz rzutować będzie na to jak postrzegane będą również i twoje umiejętności jazdy konnej? Wątpię żebyś chciał zasłynąć z łamania kręgosłupa swoim uczniom, Thibaud… — powtórzyła jego imię drugi raz — odrzuć te sztuczne burżuazyjne przyśpiewki kiedy wiszę półtorej metra nad ziemią ze wściekłą kobyłą pod sobą — a jakby to mu nie starczyło, sparafrazowała jego niegdysiejszą wypowiedź — Zdajesz sobie sprawę z tego, że stopień w jakim teraz mnie denerwujesz ze zdziesięciokrotnioną siłą uderza w konia, który chcąc nie chcąc absorbuje moją złość szybciej niż Twój mózg potrafi ją odnotować?
Aż uchyliła wargi urażona faktem, że jej przerwał. Dawno już zdążyła zapomnieć, jak potrafił wpłynąć jej na emocje, tylko, a może aż dlatego, że był rodziną. W jego obecności trzymanie nerwów na wodzy było zbędną kurtuazją. Przy kim jak przy kim, ale przy rodzinie mogła być sobą. Tak czy inaczej przecież znał prawie wszystkie jej sekrety. Nie wliczając tych, które dotyczyły jego i tych, którymi dzieliła się z najbliższą rodziną czy z Rosalie – ona była powierniczką rzeczy na pozór błahych, które z innej perspektywy patrzenia wydawały się dość istotne.
— A ty jesteś naprawdę pewien, że nie masz na to ABSOLUTNIE żadnego wpływu? — rzuciła w odpowiedzi i żadna grzeczność nie mogła go uchronić przed jej gniewem. Kiedy była mała, wydawało jej się, że ją tylko drażnił, ale albo źle pamiętała, albo oboje dorośli, a z nimi ewoluowała niewinna irytacja w coś bardzo żywego i dynamicznie rosnącego w powietrzu. Trąciło ironią, bo wydawało jej się kiedyś, że ona darzyła go bardziej obojętnymi emocjami niż on ją. Sytuacja nieznośnie się obróciła. Teraz to ona wydawała się reagować na jego niewzruszenie całą gamą odczuć.
— Słuszna uwaga — zaskakująco przyznała mu rację — ja nikogo tu nie chcę denerwować prócz ciebie, a mogę być naprawdę złośliwa jeśli coś z sobą nie zrobisz.
Przewróciła oczami słysząc puste słowa przy swoim uchu, niby obietnice, okruszone zbyt dużą dozą sarkazmu, żeby mogła w nie uwierzyć. Traktowanie mnie jak marionetki wcale nie było jego zamiarem – powtarzała sobie w głowie jak mantrę, zanim z frustracją wierzgnęła się prawie tak samo silnie jak koń pod nią, a połączenie to było naprawdę wybuchową mieszanka, zważywszy na fakt, że jakkolwiek złośliwy Thibaud by próbował nie być, to on w pierwszej kolejności będzie się tłumaczył jej matce, kiedy coś jej się stanie — Więc wiedz, ze to co zaraz powiem, wcale… WCALE nie było moim zamiarem ubliżenia ci — tymi słowami chciała mu dać do zrozumienia, że międy wypowiedzeniem takich słów, a szczerym ich przestrzeganiem istniała naprawdę diametralna różnica — Powiedz mojej matce… — ze nigdzie się już na tym koniu nie wybiera? Nie, tego nie mógł jej powiedzieć. Jeśli Cedrina chciała nauczyć córkę ogłady z końmi to Cedrinie najlepiej nie wchodzić w paradę i podarować jej córkę chętną do nauki jazdy wierzchem. Trzeba było wymyślić coś bardziej kreatywnego — że jesteś najgorszym nauczycielem jeździectwa jakiego posiadałam i skoro już mowa o bezpieczeństwie moim, czy tego konia to najlepiej by dla nas było gdybyś już teraz do tej swojej Marsylii sobie wrócił i się doszkolił! Ja i mój koń świetnie się z sobą dogadywałyśmy dopóki ty się tutaj nie pojawiłeś, więc z łaski swojej…. Łooooh — urwała, bo miała jeszcze całą wiązankę pouczeń w jego kierunku, kiedy odchylił ją do tyłu z całą swoją perfidnością — to przecież nie było ubliżenie — przypomniała mu, bo przecież powiedziała mu, że nie będzie, a że Thibaud był najbardziej opornym we współpracy człowiekiem oparła dłoń na jego przedramieniu dociskając jego rękę do swoich żeber, próbując go przyciągnąć do siebie mocniej. Co jak co, ale bardziej zależało jej na całym kręgosłupie niż przejmowaniu się teraz jak opacznie ktoś ten entuzjazm z jakim łaknęła jego pewniejszego uścisku mógłby zrozumieć. — Thibaud… — ostrzegła go, kurczowo trzymając się jego ramienia — Pragnę Ci przypomnieć, że stan w jakim wrócę na posiadłość będzie jednocześnie odzwierciedleniem przekazanych mi umiejętności jeździeckich, a kiedy wrócę tam obita, moja matka może nie być zadowolona z efektów takiej nauki. Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że jednocześnie to, w jakim stopniu mnie czegoś nauczysz rzutować będzie na to jak postrzegane będą również i twoje umiejętności jazdy konnej? Wątpię żebyś chciał zasłynąć z łamania kręgosłupa swoim uczniom, Thibaud… — powtórzyła jego imię drugi raz — odrzuć te sztuczne burżuazyjne przyśpiewki kiedy wiszę półtorej metra nad ziemią ze wściekłą kobyłą pod sobą — a jakby to mu nie starczyło, sparafrazowała jego niegdysiejszą wypowiedź — Zdajesz sobie sprawę z tego, że stopień w jakim teraz mnie denerwujesz ze zdziesięciokrotnioną siłą uderza w konia, który chcąc nie chcąc absorbuje moją złość szybciej niż Twój mózg potrafi ją odnotować?
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ironiczny uśmiech Thibauda zdał się pogłębić, kiedy Darcy zapytała, czy on nie miał na to żadnego wpływu – miał, naturalnie, że miał, nie był jednak pewien, co dokładnie denerwowało Darcy. Jego spokój, czy jego arogancja, może jedno z drugim? Zapewne, nie sądził, by irytował ją brak zainteresowania z jego strony – albo raczej dobrze skrywane zainteresowanie wciąż zaskoczonego metamorfozą kuzynki z podlotka w kobietę. Naturalnie, nie zdobyłby się na podobne gesty wobec kobiety, a już na pewno nie wobec kobiety tak wysoko urodzonej jak Darcy w innych okolicznościach, oni byli jednak rodziną – na szczęście nie na tyle bliską, by Thibaud w tym momencie mógł zacząć tego żałować.
- Nie śmiałbym sugerować niczego podobnego – zapewnił ją z powagą. - To by oznaczało, że się mną bardzo przejmujesz. – Tonem głosu niechcący zdradził się jednak z pewną dozą satysfakcji, której być może sam jeszcze do końca nie rozumiał. Była rozkapryszoną małolatą, taką ją pamiętał, czy coś się w tej kwestii zmieniło – oprócz tego, że wypiękniała lub, jak rzec powinien Rosier, rozkwitła? Ciskała gromy, sprowadzała burzę i jak esencja ognia wciąż ściśnięta pod jego ramieniem pragnęła spopielić wszystko wokół – nie, nie zrażało go to. Przeciwnie, ciekaw był tej siły – lubił przecież igrać z losem. Od czasów, w których widywali się regularnie, naprawdę zaostrzył się jej temperament.
- Zaryzykuję – stwierdził więc na jej słowa bezczelnie, ani myśląc zaprzestać swoich aktualnych działań. Drażnić to za mało, prowokował ją odważniej, zastanawiając się, gdzie w tym wszystkim – i czy w ogóle – istniała granica. Ryzyko wpisane miał w krew, resztę uparcie pielęgnował przez ponad dwie ostatnie dekady swojego życia.
Uścisk jego ramienia pozostawał silny, silniejszy, gdy wierzgnęła się w siodle, Thibaud ufał sobie. Znał się na zwierzętach – na koniach zwłaszcza – wierzył, że jest w stanie ocenić niebezpieczeństwo. Klacz Darcy wydawała mu się niespokojna, ale nie głupia, dobrze wyczuwała, że niesie jeźdźca, który był zwyczajnie niepewny swoich umiejętności – i którego nietrudno będzie się pozbyć. Wątpił jednak, by, stojąc, bryknęła na tyle mocno, aby Thibaud nie utrzymał Darcy w siodle. To prawda, zdenerwowana Cedrina Rosier – w przeciwieństwie do zdenerwowanej Darcy – w żadnym razie nie była kimś, z kim on miałby odwagę się konfrontować, ale nie to kierowało nim w pierwszej kolejności. Była jego młodsza kuzynką, nosiła jego nazwisko, pozostawała młodszą siostrą Tristana i Druelli, zależało mu na jej zdrowiu. I choć od obtłuczonego tyłka po upadku ze stojącego w miejscu konia nikt jeszcze nie umarł, to mimo wszystko damie wolałby podobnego doświadczenia oszczędzić. Co nie znaczy, że miał zamiar się przed nią z tym zdradzać, trochę strachu pomaga nabrać respektu. A bez zdroworozsądkowego respektu do koni wiele się z nimi nie zdziała.
Skinął głową na znak, że słucha – zapowiedź brzmiała na tyle ciekawie, że w pierwszej chwili zaczął się zastanawiać nad tym, jak wiele obelg pod swoim adresem za moment usłyszy. Tylko jedna, nie tak źle – nauczycielem rzeczywiście nie musiał być dobrym. Wystarczyło, że będzie skutecznym.
- Nie miałaś ich zbyt wielu, prawda? – zagadnął z zastanowieniem. - Też miałem kilku uczniów i zapewniam cię, że żaden z nich nie był aż tak oporny na wiedzę. – Przecież mówił jej, że ma więcej nie denerwować tej klaczy, a denerwując jego, prowokuje go, by denerwował ją, co z kolei denerwuje klacz. Skinął jednak głową, kiedy przypomniała, że w żadnym razie nie była to obelga – nie to nie – grzecznie pozwalając jej mówić dalej. I z zadowoleniem przysunął się na jej nieme żądanie bliżej, uznając pierwszą lekcję za zaliczoną. To, jak przyjemnym był jej dotyk, nie zdziwiło go już wcale. - Och, więc już słyszałaś? – zdumiał się prawie że szczerze. - Biedny Louis, rzeczywiście mu się nie poszczęściło, kiedy go uczyłem. Ale trafił na świetnego uzdrowiciela, zregenerował mu pół kręgosłupa. Trochę za mało, lecz jestem pewien, że za drugim razem poszłoby mu o wiele lepiej. – Zmarszczył brew w konsternacji, nie, Louis nigdy nie istniał, ale sposób okazywania przez nią strachu, kiedy czuł jej kurczowy uścisk na swoim ramieniu, wydał mu się nagle o wiele ciekawszy od sposobu okazywania przez nią złości. Ale dość zabawy, przecież koń pod nią to wszystko doskonale wyczuwał.
- Więc mówisz, że doskonale sobie radziłyście... – powtórzył właściwie pod nosem, wracając do początku tego spotkania, kiedy prawie go stratowała spłoszonym wierzchowcem.
- Zrobimy to po mojemu, Darcy, a nikomu nie stanie się krzywda – zadecydował, nie mając najmniejszego zamiaru pertraktować. - I zaczniemy od tego, że okażesz jej odrobinę czułości. Dalej, zobacz jak piętrzy szyję, przecież cię nie ugryzie... – Oplótł ją ramieniem mocniej, na wypadek, gdyby jej równowaga w siodle była na tyle nieporadna, że mogłaby z niego wypaść podczas lekkiego wychylenia się w kierunku pyska. - A potem wracam do Marsylii, obiecuję. – Tak naprawdę to nie.
- Nie śmiałbym sugerować niczego podobnego – zapewnił ją z powagą. - To by oznaczało, że się mną bardzo przejmujesz. – Tonem głosu niechcący zdradził się jednak z pewną dozą satysfakcji, której być może sam jeszcze do końca nie rozumiał. Była rozkapryszoną małolatą, taką ją pamiętał, czy coś się w tej kwestii zmieniło – oprócz tego, że wypiękniała lub, jak rzec powinien Rosier, rozkwitła? Ciskała gromy, sprowadzała burzę i jak esencja ognia wciąż ściśnięta pod jego ramieniem pragnęła spopielić wszystko wokół – nie, nie zrażało go to. Przeciwnie, ciekaw był tej siły – lubił przecież igrać z losem. Od czasów, w których widywali się regularnie, naprawdę zaostrzył się jej temperament.
- Zaryzykuję – stwierdził więc na jej słowa bezczelnie, ani myśląc zaprzestać swoich aktualnych działań. Drażnić to za mało, prowokował ją odważniej, zastanawiając się, gdzie w tym wszystkim – i czy w ogóle – istniała granica. Ryzyko wpisane miał w krew, resztę uparcie pielęgnował przez ponad dwie ostatnie dekady swojego życia.
Uścisk jego ramienia pozostawał silny, silniejszy, gdy wierzgnęła się w siodle, Thibaud ufał sobie. Znał się na zwierzętach – na koniach zwłaszcza – wierzył, że jest w stanie ocenić niebezpieczeństwo. Klacz Darcy wydawała mu się niespokojna, ale nie głupia, dobrze wyczuwała, że niesie jeźdźca, który był zwyczajnie niepewny swoich umiejętności – i którego nietrudno będzie się pozbyć. Wątpił jednak, by, stojąc, bryknęła na tyle mocno, aby Thibaud nie utrzymał Darcy w siodle. To prawda, zdenerwowana Cedrina Rosier – w przeciwieństwie do zdenerwowanej Darcy – w żadnym razie nie była kimś, z kim on miałby odwagę się konfrontować, ale nie to kierowało nim w pierwszej kolejności. Była jego młodsza kuzynką, nosiła jego nazwisko, pozostawała młodszą siostrą Tristana i Druelli, zależało mu na jej zdrowiu. I choć od obtłuczonego tyłka po upadku ze stojącego w miejscu konia nikt jeszcze nie umarł, to mimo wszystko damie wolałby podobnego doświadczenia oszczędzić. Co nie znaczy, że miał zamiar się przed nią z tym zdradzać, trochę strachu pomaga nabrać respektu. A bez zdroworozsądkowego respektu do koni wiele się z nimi nie zdziała.
Skinął głową na znak, że słucha – zapowiedź brzmiała na tyle ciekawie, że w pierwszej chwili zaczął się zastanawiać nad tym, jak wiele obelg pod swoim adresem za moment usłyszy. Tylko jedna, nie tak źle – nauczycielem rzeczywiście nie musiał być dobrym. Wystarczyło, że będzie skutecznym.
- Nie miałaś ich zbyt wielu, prawda? – zagadnął z zastanowieniem. - Też miałem kilku uczniów i zapewniam cię, że żaden z nich nie był aż tak oporny na wiedzę. – Przecież mówił jej, że ma więcej nie denerwować tej klaczy, a denerwując jego, prowokuje go, by denerwował ją, co z kolei denerwuje klacz. Skinął jednak głową, kiedy przypomniała, że w żadnym razie nie była to obelga – nie to nie – grzecznie pozwalając jej mówić dalej. I z zadowoleniem przysunął się na jej nieme żądanie bliżej, uznając pierwszą lekcję za zaliczoną. To, jak przyjemnym był jej dotyk, nie zdziwiło go już wcale. - Och, więc już słyszałaś? – zdumiał się prawie że szczerze. - Biedny Louis, rzeczywiście mu się nie poszczęściło, kiedy go uczyłem. Ale trafił na świetnego uzdrowiciela, zregenerował mu pół kręgosłupa. Trochę za mało, lecz jestem pewien, że za drugim razem poszłoby mu o wiele lepiej. – Zmarszczył brew w konsternacji, nie, Louis nigdy nie istniał, ale sposób okazywania przez nią strachu, kiedy czuł jej kurczowy uścisk na swoim ramieniu, wydał mu się nagle o wiele ciekawszy od sposobu okazywania przez nią złości. Ale dość zabawy, przecież koń pod nią to wszystko doskonale wyczuwał.
- Więc mówisz, że doskonale sobie radziłyście... – powtórzył właściwie pod nosem, wracając do początku tego spotkania, kiedy prawie go stratowała spłoszonym wierzchowcem.
- Zrobimy to po mojemu, Darcy, a nikomu nie stanie się krzywda – zadecydował, nie mając najmniejszego zamiaru pertraktować. - I zaczniemy od tego, że okażesz jej odrobinę czułości. Dalej, zobacz jak piętrzy szyję, przecież cię nie ugryzie... – Oplótł ją ramieniem mocniej, na wypadek, gdyby jej równowaga w siodle była na tyle nieporadna, że mogłaby z niego wypaść podczas lekkiego wychylenia się w kierunku pyska. - A potem wracam do Marsylii, obiecuję. – Tak naprawdę to nie.
Gość
Gość
W naturalny sposób powoli czuła już po prostu zmęczenie pozycją, w której się znajdowała. Nie chciała marudzić, krzyczeć, ulegać emocjom, bo zresztą, kiedy się nad tym zastanowiła, nie wypadała w jego obecności najlepiej. Takiego zachowania Cedrina najpewniej by nie pochwalała – chociaż gdyby zwróciła uwagę, jak Thibaud się znęcał fizycznie i psychicznie nad biedną Rosierówną, może mogłaby przymknąć oczy na kilka szczegółów. Gorąc jaki opanował Darcy, palącą się od środka ze złości, nawet wywołane nią lekkie rumieńce na twarzy, które przysłoniła włosami, pochylając głowę w dół, biorąc głębszy oddech, starając się zignorować ból w napiętych od tego położenia mięśniach. Jeśli to była jej lekcja to nauczyła się jednego – żeby przed wizytą kuzyna wcześniej rozsiać w Marsylii jakąś bardzo zaraźliwą chorobę, o której będą trąbić nawet mugole i pozamykają granice miasta w kwarantannie, a najlepiej całą Francję, żeby mu łatwo jej nie było opuścić, np. teleportacją.
— Nauczycieli gorszych od Ciebie? — podpytała, wymijająco, bo w gruncie rzeczy nie miała żadnego, gorszego czy nie — ani jednego — mruknęła zgodnie z prawdą, a jedynie naginając ją na własne potrzeby, odczuwając już fizyczną potrzebę zajęcia normalnie na siodle. Nie była zawodowym jeźdźcem do stu piołunów, tylko delikatną kobietą od kilka minut wiszącą nad ziemią, sprawdzającą wytrzymałość swoich sił, bo mimo, że mężczyzna podtrzymywał ją w dużym stopniu, nikomu nie ufała tak jak sobie, więc zwyczajnie, większość zmęczenia sytuacją siadło na niej.
— Nie zapominaj się, że żaden biedny Lou od przerzucania gnoju w Twojej stajni to nie kobieta, która wymaga szczególnego, delikatnego podejścia. Mogę ci udzielić w tej kwestii kilku lekcji — z tym wywodem poczekała dopóki nie wrócił z nią do normalnej pozycji. Spojrzała na niego przez ramię, mrużąc oczy. Oddech miała przyśpieszony, ale nie wykazałby się dobrą wolą, gdyby się chełpił jej wcześniejszymi obawami. Gdyby nie jej duma, pewnie wyraźniej byłoby po niejidać — Lekcja pierwsza: wzrusza mnie Twoja wiara w moją wrażliwość, ale jeśli myślałeś, że przejmę się Twoim parobkiem to się pomyliłeś, do ubolewania nad wszystkimi brakłoby mi czasu. W tym momencie martwi mnie bardziej mój kręgosłup, ale moralny bardziej niż fizyczny. Ale poświęcę go dla Ciebie, bo jest mi cię szkoda i jesteś rodziną.
Powiedziała za dużo, zdecydowania. Sama zauważyła, ze słowa zbyt lekko spływają z jej ust zupełnie niefiltrowane, ale musieli mieć w kilku kwestiach jasność, jeśli przez najbliższy czas mieli mieszkać w jednym domu i znosić swoją obecność. Poprawiła jednym ruchem kosmyk włosów z policzka, zaczesując go do tyłu, taksując go chłodnym spojrzeniem przez ramię, zanim dorzuciła.
— O koniach to ty może coś wiesz, ale wyraźnie więcej uczyłeś się o nich niż o ludziach. Nie dziwne, zabrakło ci czasu na obycie. Wydawało mi się, że Marsylia to cywilizowane miasto, ale jak widać, nawet ja czasami się mylę. Jeśli takich rodzi szlachciców, mam nadzieję, ze nie przywiozłeś ze sobą żadnej służby.
Położyła rękę dokładnie na jego, przykładając skóra przy skórze, patrząc niezbicie, wprost w jego tęczówki, bez cienia szans na jakąkolwiek zgodę z chociaż jednym jego słowem — Lekcja druga: jeśli próbujesz rozbroić kobietę urokiem osobistym to mniej tego — zacisnęła palce na jego dłoni, próbując ściągnąć jego przedramię ze swojego pasa — a więcej tego — przeniosła palce na jego podbródek ledwie muskając kciukiem jego usta — chociaż w Twoim przypadku bez użycia głowy to i tak nic nie pomoże — prychnęła ze złością zdążając już w tym czasie sięgnąć wolną ręką po różdżkę. Nie chciał jej uwolnić po dobroci, to ona potrafiła egzekwować swoje warunki nie tylko słowem.
— Reducto! — spróbowała rzucić zaklęcie na jego przystuły i popręg, pozbywając się wszystkich klamer, zmuszając swoją klacz stuknięciem łydki do poruszenia się w przód, więc lepiej dla niego gdyby jej zaklęcie nie zadziałało, bo razem z tym ruchem, uczepiony jej pasa miał szansę bardzo pokazowo zsunąć się z siodła.
— Nauczycieli gorszych od Ciebie? — podpytała, wymijająco, bo w gruncie rzeczy nie miała żadnego, gorszego czy nie — ani jednego — mruknęła zgodnie z prawdą, a jedynie naginając ją na własne potrzeby, odczuwając już fizyczną potrzebę zajęcia normalnie na siodle. Nie była zawodowym jeźdźcem do stu piołunów, tylko delikatną kobietą od kilka minut wiszącą nad ziemią, sprawdzającą wytrzymałość swoich sił, bo mimo, że mężczyzna podtrzymywał ją w dużym stopniu, nikomu nie ufała tak jak sobie, więc zwyczajnie, większość zmęczenia sytuacją siadło na niej.
— Nie zapominaj się, że żaden biedny Lou od przerzucania gnoju w Twojej stajni to nie kobieta, która wymaga szczególnego, delikatnego podejścia. Mogę ci udzielić w tej kwestii kilku lekcji — z tym wywodem poczekała dopóki nie wrócił z nią do normalnej pozycji. Spojrzała na niego przez ramię, mrużąc oczy. Oddech miała przyśpieszony, ale nie wykazałby się dobrą wolą, gdyby się chełpił jej wcześniejszymi obawami. Gdyby nie jej duma, pewnie wyraźniej byłoby po niejidać — Lekcja pierwsza: wzrusza mnie Twoja wiara w moją wrażliwość, ale jeśli myślałeś, że przejmę się Twoim parobkiem to się pomyliłeś, do ubolewania nad wszystkimi brakłoby mi czasu. W tym momencie martwi mnie bardziej mój kręgosłup, ale moralny bardziej niż fizyczny. Ale poświęcę go dla Ciebie, bo jest mi cię szkoda i jesteś rodziną.
Powiedziała za dużo, zdecydowania. Sama zauważyła, ze słowa zbyt lekko spływają z jej ust zupełnie niefiltrowane, ale musieli mieć w kilku kwestiach jasność, jeśli przez najbliższy czas mieli mieszkać w jednym domu i znosić swoją obecność. Poprawiła jednym ruchem kosmyk włosów z policzka, zaczesując go do tyłu, taksując go chłodnym spojrzeniem przez ramię, zanim dorzuciła.
— O koniach to ty może coś wiesz, ale wyraźnie więcej uczyłeś się o nich niż o ludziach. Nie dziwne, zabrakło ci czasu na obycie. Wydawało mi się, że Marsylia to cywilizowane miasto, ale jak widać, nawet ja czasami się mylę. Jeśli takich rodzi szlachciców, mam nadzieję, ze nie przywiozłeś ze sobą żadnej służby.
Położyła rękę dokładnie na jego, przykładając skóra przy skórze, patrząc niezbicie, wprost w jego tęczówki, bez cienia szans na jakąkolwiek zgodę z chociaż jednym jego słowem — Lekcja druga: jeśli próbujesz rozbroić kobietę urokiem osobistym to mniej tego — zacisnęła palce na jego dłoni, próbując ściągnąć jego przedramię ze swojego pasa — a więcej tego — przeniosła palce na jego podbródek ledwie muskając kciukiem jego usta — chociaż w Twoim przypadku bez użycia głowy to i tak nic nie pomoże — prychnęła ze złością zdążając już w tym czasie sięgnąć wolną ręką po różdżkę. Nie chciał jej uwolnić po dobroci, to ona potrafiła egzekwować swoje warunki nie tylko słowem.
— Reducto! — spróbowała rzucić zaklęcie na jego przystuły i popręg, pozbywając się wszystkich klamer, zmuszając swoją klacz stuknięciem łydki do poruszenia się w przód, więc lepiej dla niego gdyby jej zaklęcie nie zadziałało, bo razem z tym ruchem, uczepiony jej pasa miał szansę bardzo pokazowo zsunąć się z siodła.
Darcy Rosier
Zawód : hipnotyzerka w rodowym rezerwacie w Kent
Wiek : 22 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Jeśli ktoś uprawia ze znawstwem sztukę perswazji, powinien wpierw wzbudzić ciekawość, później połechtać próżność, by wreszcie odwołać się do sumienia lub dobroci.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Darcy Rosier' has done the following action : rzut kością
'k100' : 38
'k100' : 38
Strona 1 z 2 • 1, 2
Warownia w Dover
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kent