Central Park
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Central Park
Jedna z magicznych części parku centralnego wypełniona jest niezliczonymi drzewami czereśni, które dzięki magii zaczynają kwitnąć już wraz z pierwszymi promieniami wiosennego słońca. Najznamienitsi zielarze oraz znawcy alchemii dbają o to, aby różowawe kwiaty kwitły tu od marca do końca lipca, kiedy to przeobrażają się w delikatne, słodkie owoce. Można do woli zrywać je z drzew i delektować się ich smakiem.
Park jest uwielbiany przez dzieci, zakochanych oraz artystów szukających tu inspiracji; spacerującym akompaniuje śpiew słowików oraz kosów. Tylko zimą nie występuje tu cała paleta barw - wtedy śnieżny puch otula wszystkie gałęzie i park skąpany jest bieli, co nie czyni go jednak ani trochę mniej urokliwym.
Park jest uwielbiany przez dzieci, zakochanych oraz artystów szukających tu inspiracji; spacerującym akompaniuje śpiew słowików oraz kosów. Tylko zimą nie występuje tu cała paleta barw - wtedy śnieżny puch otula wszystkie gałęzie i park skąpany jest bieli, co nie czyni go jednak ani trochę mniej urokliwym.
Nigdy nie należała do romantyczek leżących na łóżku i marzących o księciu z jednej z bajek, o których niegdyś opowiadała jej mama. A przynajmniej sądziła że nią nie jest. Chodziła lekko po podłożu, czasem trzymając głowę w obłokach, czasem będąc zbyt naiwną, czasem wierząc zbyt mocno, jednak nigdy nie potrzebowała romantyczności. Tylko w głębi serca leżała prawda ukryta nawet przed nią samą - pragnęła wielkich miłosnych gestów, bukietów kwiatów, muzyki która grała tylko dla niej i księcia. Myślała że swojego już znalazła, niedostępnego, odległego, a jednak dzisiaj zdawał się jeno wspomnieniem - zatartym, nieważnym, gdy na jej drodze pojawił się on.
Tutaj w tym miejscu które było tak znajome, a jednak dziś odkrywała je na nowo. Właśnie tutaj wpadła w jego ramiona i dopiero teraz zrozumiała jaka naprawdę jest miłość. Jak wypełnia całkowicie i aż po same brzegi, jak zapiera dech w piersiach prawie zabierając możliwość wysławiania się, pozostawiając jedynie bezbrzeżne zrozumienie i zaufanie. To, którym obdarzyła go pewnie odnajdując się w jego ramionach. Nie wypuści jej - choć mógłby bez problemu. Nie wiedziała czemu, ale gdzieś podskórnie czuła, że będzie dokładnie tak jak myślała. Jakieś przeczucie? Może coś co dostrzegała w jego spojrzeniu. Nie kwestionowała tego. Ufała.
Pozwoliła by pomógł jej się podnieść. W jego gestach nie dostrzegła zawahania, a jedynie pewność kolejnych kroków których się podejmował. Finalnie znów stała pewnie na dwóch nogach, odkrywając że niechętnie opuszcza jego ramiona. Chciałaby w nich zostać. Chciałaby zapaść się w nich i to w nich dotrwać do kolejnego dnia, a może nawet i do końca świata. Chciała, ale też chciała by się o nią postarał, by nie była czymś co może dostać bez wysiłku, by musiał ją zdobyć - lub co ważniejsze - by chciał.
Na jego słowa uniosła brew, ot stary nawyk, zawieszając niebieskie tęczówki na jego twarzy. Dłoń uniosła się by założyć za ucho kilka jasnych kosmyków włosów. Przekręciła lekko głowę w lewą stronę pozwalając by na jej usta wpełzł leniwy uśmiech.
- Za ratunek przysługuje wdzięczność. - odpowiedziała by zaraz dodać przekornie - Życzenia powinniśmy zostawić złotym rybkom. - stwierdziła splatając dłonie za plecami, w oczach zatańczyły figlarne ogniki, a ona sama cofnęła się badawczo o krok.
Tutaj w tym miejscu które było tak znajome, a jednak dziś odkrywała je na nowo. Właśnie tutaj wpadła w jego ramiona i dopiero teraz zrozumiała jaka naprawdę jest miłość. Jak wypełnia całkowicie i aż po same brzegi, jak zapiera dech w piersiach prawie zabierając możliwość wysławiania się, pozostawiając jedynie bezbrzeżne zrozumienie i zaufanie. To, którym obdarzyła go pewnie odnajdując się w jego ramionach. Nie wypuści jej - choć mógłby bez problemu. Nie wiedziała czemu, ale gdzieś podskórnie czuła, że będzie dokładnie tak jak myślała. Jakieś przeczucie? Może coś co dostrzegała w jego spojrzeniu. Nie kwestionowała tego. Ufała.
Pozwoliła by pomógł jej się podnieść. W jego gestach nie dostrzegła zawahania, a jedynie pewność kolejnych kroków których się podejmował. Finalnie znów stała pewnie na dwóch nogach, odkrywając że niechętnie opuszcza jego ramiona. Chciałaby w nich zostać. Chciałaby zapaść się w nich i to w nich dotrwać do kolejnego dnia, a może nawet i do końca świata. Chciała, ale też chciała by się o nią postarał, by nie była czymś co może dostać bez wysiłku, by musiał ją zdobyć - lub co ważniejsze - by chciał.
Na jego słowa uniosła brew, ot stary nawyk, zawieszając niebieskie tęczówki na jego twarzy. Dłoń uniosła się by założyć za ucho kilka jasnych kosmyków włosów. Przekręciła lekko głowę w lewą stronę pozwalając by na jej usta wpełzł leniwy uśmiech.
- Za ratunek przysługuje wdzięczność. - odpowiedziała by zaraz dodać przekornie - Życzenia powinniśmy zostawić złotym rybkom. - stwierdziła splatając dłonie za plecami, w oczach zatańczyły figlarne ogniki, a ona sama cofnęła się badawczo o krok.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
O tym, że rzeczywistość miewała bardzo wysublimowane poczucie humoru, przekonywała się wielokrotnie. Najczęściej graniczyło to okrucieństwem, które na Nokturnie tratowany był, jako naturalny i swoisty środek do celu. Mia nie bez przyczyny więc przerzucała doświadczenia na realność świata "poza-marginalnego". I fakt, że została zaatakowana, potraktowała jako pewien fakt, pozbawiony zaskoczenia. Za to wypełnione samozachowawczą reakcję i działaniem. Inaczej - w co mocno wierzyła - znowu miała cierpieć i nikt, nawet w cywilizowanej społeczności nie planował jej pomóc. Nie licząc interesowanych spojrzeń przechodniów, po prostu unikano sceny, które rozgrywała sie w półmroku parku. Była niemal niewidzialna. A przechodzący niedaleko, nawet jeśli dostrzegli zagrożenie, postanowili być zwyczajnie...ślepi.
Ból nie ustawał, a posmak krwi na ustach burzył świadomość łatwiej niż proponowane w ukrytych uliczkach zioła. Mięśnie napięły się do granic możliwości, a czujność - chociaż zamroczona, eskalowała na rejony, których się nie spodziewała. Do całości napięcia i zagrożenie, które rysował umysł Mii nie pasował tylko jeden element. Winowajca. I z każdym popełnionym słowem nieznajomego, w świadomości następował coraz głośniejszy zgrzyt. Nie chodziło nawet o absurdalność stwierdzenia, że nie ona była celem, ale ton, zachowanie i nienaturalny, jak na przypisywane agresorom, światło w spojrzeniu. Mimo nasilającego się wahania, Mia nawet nie myślała, by zatrzymać wymierzony cios. Mężczyzna próbował się zasłonić, ale drobna pięść odnalazła cel, lądując uderzeniem centralnie w splot słoneczny. I to również oddało jej pole do namysłu. Nie atakował więcej, bronił się, wycofując -zgodnie ze słowami - do defensywy.
Proszę wbiło się pod czaszę ja echo. Napięcie i wpajane na kursie nauki podpowiadały, że powinna unieruchomić przeciwnika, nie dać się zaskoczyć, ale niejasne, ledwie wyczuwalny głosik, głosił spokój - Na wyjaśnienia przyjść miał czas, kiedy będziesz już unieruchomiony - zdanie wypuściła niemal na wydechu, dodatkowo stłumiony przez dłoń zaciskająca się na wciąż krwawiącym nosie - Rozumiem, że w męskiej, nie ta zwierzęcej, jak moja, jest atakowanie kobiet? - opuściła podniesioną dłoń, ale pozostawiła w pogotowiu. priorytetem była próba zatamowania krwotoku, zanim zrobić jej się miało rzeczywiście słabo - Już wystarczająco pomogłeś - tym razem burknęła cicho, ironicznie, robiąc jednocześnie krok w tył. Potrzebowała kogoś, kto znał się na uzdrowicielstwie, albo przynajmniej lepiej wiedział, jak poradzić sobie z przeciekającą już przez palce krwią - Chustka. Podaj ją - wydusiła. Jedyne, czym ona mogła teraz tamować szkarłat, była i tak brudna od juchy chusta na szyi. Nadal trzymała się na dystans, zastanawiając się, czy lepszym pomysłem nie będzie... - muszę dotrzeć do Biura Aurorskiego. Tam mi pomogą - jednocześnie otrzyma pomoc i...jeśli nietypowy napastnik rzeczywiście ...nie planował jej nokautować, to odprowadzi ją na miejsce. Prawda?
Ból nie ustawał, a posmak krwi na ustach burzył świadomość łatwiej niż proponowane w ukrytych uliczkach zioła. Mięśnie napięły się do granic możliwości, a czujność - chociaż zamroczona, eskalowała na rejony, których się nie spodziewała. Do całości napięcia i zagrożenie, które rysował umysł Mii nie pasował tylko jeden element. Winowajca. I z każdym popełnionym słowem nieznajomego, w świadomości następował coraz głośniejszy zgrzyt. Nie chodziło nawet o absurdalność stwierdzenia, że nie ona była celem, ale ton, zachowanie i nienaturalny, jak na przypisywane agresorom, światło w spojrzeniu. Mimo nasilającego się wahania, Mia nawet nie myślała, by zatrzymać wymierzony cios. Mężczyzna próbował się zasłonić, ale drobna pięść odnalazła cel, lądując uderzeniem centralnie w splot słoneczny. I to również oddało jej pole do namysłu. Nie atakował więcej, bronił się, wycofując -zgodnie ze słowami - do defensywy.
Proszę wbiło się pod czaszę ja echo. Napięcie i wpajane na kursie nauki podpowiadały, że powinna unieruchomić przeciwnika, nie dać się zaskoczyć, ale niejasne, ledwie wyczuwalny głosik, głosił spokój - Na wyjaśnienia przyjść miał czas, kiedy będziesz już unieruchomiony - zdanie wypuściła niemal na wydechu, dodatkowo stłumiony przez dłoń zaciskająca się na wciąż krwawiącym nosie - Rozumiem, że w męskiej, nie ta zwierzęcej, jak moja, jest atakowanie kobiet? - opuściła podniesioną dłoń, ale pozostawiła w pogotowiu. priorytetem była próba zatamowania krwotoku, zanim zrobić jej się miało rzeczywiście słabo - Już wystarczająco pomogłeś - tym razem burknęła cicho, ironicznie, robiąc jednocześnie krok w tył. Potrzebowała kogoś, kto znał się na uzdrowicielstwie, albo przynajmniej lepiej wiedział, jak poradzić sobie z przeciekającą już przez palce krwią - Chustka. Podaj ją - wydusiła. Jedyne, czym ona mogła teraz tamować szkarłat, była i tak brudna od juchy chusta na szyi. Nadal trzymała się na dystans, zastanawiając się, czy lepszym pomysłem nie będzie... - muszę dotrzeć do Biura Aurorskiego. Tam mi pomogą - jednocześnie otrzyma pomoc i...jeśli nietypowy napastnik rzeczywiście ...nie planował jej nokautować, to odprowadzi ją na miejsce. Prawda?
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bajkowa sceneria, bajkowe kwestie i... tylko bohaterowie byli nie z bajki, a jednak znakomicie odnajdywali się w tej farsie, słodko nieświadomi kpiny losu. Magnus nie miał najmniejszej ochoty otrząsac się z kropel rzęsistego deszczu, zatrzymujących się na kołnierzu jego szaty, osiadających na brwiach i włosach, zdobiących przydługą czuprynę szklistym diadem przezroczystcyh perełek i przesyconych, a jakże, odurzającym zapachem eliksiru miłości. Uczucie przyjemnie rozlewało się w jego ciele, nieśpiesznie - ot, początkowo ledwie muskanie promieni słońca na policzkach przerodziło się w delikatne mrowienie klatki piersiowej i rozchodziło się dalej. Kolana miękły, kurczowo zwijał palce w eleganckich półbutach, prawie skręcając się z nagłego napływu rozemocjonowania, które aż krzyczało o ujście napięcia. Starał się zapanować nad dygotem, już zdołali ustalić role, a on był podparciem. Osłoną. Filarem. Bezpieczeństwem. Opiekuńcze określenia idealnie oddawały jego myśli, wcale nie kosmate - nadzwyczaj czyste i niewinne. Nimfa za sprawą Amora wpadła w jego ręce, nie mógł zlekceważyć tak romantycznego sygnału, nie mógł go zbrukać pośpiechem. Na pierwszym planie lśniło uczucie, kotłujące się w nim gwałtownie od chwili, kiedy jej drobne ciało zetknęło się z nim; chude ramiona oparte o tors, twarz jeszcze przesłonięta jdwabistymi włosami. Wyobrażał sobie jej głos, pisk, a kiedy się odezwała, doznał objawienia, ponieważ brzmiała dokładnie tak, jak powinna. Znalazł ją, choć wcale nie szukał i choć w pierwszym odruchu pragnął jdynie ukłonić się i odejść, tak teraz wiedział, że nie pozwoli dziewczęciu wymknąć mu się tak łatwo. Musiała zostać jego - żona nagle stała się mglistym wspomnieniem niewartym wzmianki, stereotypową kulą u nogi arystokraty, dodatkiem do życia wiedzonego na pokaz. To jasnowłosa panienka była sensem, a jeśli tego nie zrozumiała, to Rowle chętnie wytłumaczy jej to dosłownie. Pozwolił jej się wymknąć - strategia, wróci do niego sama, choćby z czystej wdzięczności - i stanął swobodnie wyprostowany, wpatrując się w nią wzrokiem pełnym uprzejmego zainteresowania. Prawie wybuchł ze złości na jej przekorne słowa i ten okropny dystans, lecz trzymał fason, nonszalancko odchodząc odrobinę i przysiadając na ławce. Noga na nogę, materiał spodni podwinął się nieco, a Magnus odchylił głowę i wyjął z szaty elegancką papierośnicę.
-Nie znasz północnych praw, panienko - cóż z tego, że znajdowali się w Anglii. Nie musiała wiedzieć, kim jest, nie teraz - ratunek oznacza dług do spłacenia - stwierdził, lecz nie wymógł na niej niczego, leniwie odpalając papierosa końcem różdżki. Zaciągnął się i strzepnął popiół na ziemię w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą tkwiła jego stopa. Wyciągnął ku niej swoją dłoń i spojrzał na nią wymownie. To jak będzie?
-Nie znasz północnych praw, panienko - cóż z tego, że znajdowali się w Anglii. Nie musiała wiedzieć, kim jest, nie teraz - ratunek oznacza dług do spłacenia - stwierdził, lecz nie wymógł na niej niczego, leniwie odpalając papierosa końcem różdżki. Zaciągnął się i strzepnął popiół na ziemię w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą tkwiła jego stopa. Wyciągnął ku niej swoją dłoń i spojrzał na nią wymownie. To jak będzie?
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zwróciła uwagi na lekką mgiełkę, która opadła na jej ramiona, głowę i twarz. Przywykła już do deszczowej pogody kraju w którym przyszło jej żyć i skończyła gniewać się na humorzastą pogodę, która raz wypuszczała zza chmur słońce, by za chwilę zmoczyć swoich mieszkańców deszczem.
Teraz zresztą i tak nie miało to znaczenia.
Właściwie wszystko zdawało się Justine w tej chwili bez znaczenia. A przynajmniej mocno na swoim znaczeniu straciło. Tutaj, teraz w chwili w której spotkała jego swoją bratnią duszę. Przez myśl nie przeszło jej iż może spowodowane być to eliksirem powodującym miłość - a przecież o nim słyszała. Przez myśl też nie przewinął się nawet raz pewien auror z metalowym rumakiem, jakby kompletnie z jej głowy teraz wyciągnięty. Nic inne nie było teraz ważne poza nim - mężczyzną, którego pokochała całkowicie i szczerze i była niemal pewna że i on czuł do niej to samo. Widziała to w jego spojrzeniu, poczuła w dotyku dłoni z którego sama się wysunęła niby niepewna i jednocześnie speszona tym, co sama odczuwała. Obserwowała z przekornym uśmiechem jak zasiada na ławce, patrzyła też spokojnie z przekrzywiona głową jak zapala papierosa zatrzymując spojrzenie na żarzącej się końcówce tytoniowego skręta. Brew nie opadła na jego kolejne słowa a pozostała uniesiona w górze. Obserwowała uważni twarz, którą - była pewna tak jak niczego na świecie - chciała widywać co rano gdy otwierała powieki i usypiać również w nią wpatrując się. Wzrok badał też resztę ciała, będąc równie pewnym, że idealnie mieściłaby się w jego ramionach, jakby zostały stworzone właśnie po to, by obejmować ją. Jak dwa puzzle układanki, które zwyczajnie nie mogły funkcjonować w innych wariantach.
Niebieskie tęczówki prześlizgnęły się z twarzy na dłoń, którą wyciągał w jej stronę. Chciała ją chwycić - dlaczego wiec od razu nie złapała jej zatrzymana na swoim miejscu. Czym? Chyba tylko wrodzoną przekorą. Stała jeszcze przez chwilę jakby ważąc w głowie wszystkie plusy i minusy po czym zrobiła krok do przodu. Niewielki. Zaraz potem następny by w końcu ująć dłoń którą wyciągał w jej stronę, poczuć jego dotyk i zachłysnąć się całą nową gamą doznań.
- Powiedz więc jakiej opłaty oczekujesz. - powiedziała przystając. Nie usiadała jednak nie potrafiąc powiedzieć dlaczego. Na wargi wciągnęła uśmiech, przyjemny, ładny dla oka i duszy. - A ja zobaczę, czy stać mnie by spłacić zaciągnięty dług. - obiecała, choć wiedziała że jeśli poprosi o pieniądze nie będzie w stanie sprostać wymaganiom. Wiedziała też, że wtedy złamałaby jej serce.
Teraz zresztą i tak nie miało to znaczenia.
Właściwie wszystko zdawało się Justine w tej chwili bez znaczenia. A przynajmniej mocno na swoim znaczeniu straciło. Tutaj, teraz w chwili w której spotkała jego swoją bratnią duszę. Przez myśl nie przeszło jej iż może spowodowane być to eliksirem powodującym miłość - a przecież o nim słyszała. Przez myśl też nie przewinął się nawet raz pewien auror z metalowym rumakiem, jakby kompletnie z jej głowy teraz wyciągnięty. Nic inne nie było teraz ważne poza nim - mężczyzną, którego pokochała całkowicie i szczerze i była niemal pewna że i on czuł do niej to samo. Widziała to w jego spojrzeniu, poczuła w dotyku dłoni z którego sama się wysunęła niby niepewna i jednocześnie speszona tym, co sama odczuwała. Obserwowała z przekornym uśmiechem jak zasiada na ławce, patrzyła też spokojnie z przekrzywiona głową jak zapala papierosa zatrzymując spojrzenie na żarzącej się końcówce tytoniowego skręta. Brew nie opadła na jego kolejne słowa a pozostała uniesiona w górze. Obserwowała uważni twarz, którą - była pewna tak jak niczego na świecie - chciała widywać co rano gdy otwierała powieki i usypiać również w nią wpatrując się. Wzrok badał też resztę ciała, będąc równie pewnym, że idealnie mieściłaby się w jego ramionach, jakby zostały stworzone właśnie po to, by obejmować ją. Jak dwa puzzle układanki, które zwyczajnie nie mogły funkcjonować w innych wariantach.
Niebieskie tęczówki prześlizgnęły się z twarzy na dłoń, którą wyciągał w jej stronę. Chciała ją chwycić - dlaczego wiec od razu nie złapała jej zatrzymana na swoim miejscu. Czym? Chyba tylko wrodzoną przekorą. Stała jeszcze przez chwilę jakby ważąc w głowie wszystkie plusy i minusy po czym zrobiła krok do przodu. Niewielki. Zaraz potem następny by w końcu ująć dłoń którą wyciągał w jej stronę, poczuć jego dotyk i zachłysnąć się całą nową gamą doznań.
- Powiedz więc jakiej opłaty oczekujesz. - powiedziała przystając. Nie usiadała jednak nie potrafiąc powiedzieć dlaczego. Na wargi wciągnęła uśmiech, przyjemny, ładny dla oka i duszy. - A ja zobaczę, czy stać mnie by spłacić zaciągnięty dług. - obiecała, choć wiedziała że jeśli poprosi o pieniądze nie będzie w stanie sprostać wymaganiom. Wiedziała też, że wtedy złamałaby jej serce.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Energia uderzenia była na tyle duża, że wzniesiona defensywa Skamandera nie wiele tutaj mogły zdziałać. Drobne, pozornie kruche dłonie okazały sie być w rzeczywistości ciężkie i twarde. Opadły więc z siłą, sforsowały swym impaktem blok i pozbawiły go tchu. \cieszył się, że tego dnia w zasadzie nic nie jadł bo mogłoby się okazać, że zostałby ograbiony z czegoś więcej. Gdy niewidzialne szpony poluźniły się na jego płucach, niemalże zachłysnął się powietrzem tylko po to by na bezdechu wysyczeć przez zęby prośbę o opamiętanie się.
- Nie poruszę się o cal, więc... - uspokój się, proszę - spozierał na nią z z prośbą i poddaństwem, które próbował zamanifestować każdym dostępnym gestem. Mógłby jednak przysiąc, że pomimo usilnych prób załagodzenia tego tragicznego w skutkach przypadku do jego uszu wciąż zdawał się dochodzić ostrzegawczy, groźny, koci warkot. Bo tak, kobieta jakoś w jego oczach przypominała swym nastawieniem dzikie, ranione kocurzysko ( nie, nie kotka - nadepnięte niechcące kotki spoglądały na winowajcę przepraszająco). Wypowiadane przez nią słowa jawiły mu się ostrzegawczym sykiem potępionej duszy, a ruchy pragnieniem odwetu.
Rozumiem, że w męskiej, nie ta zwierzęcej, jak moja, jest atakowanie kobiet?
Wezbrał w sobie pokłady cierpliwości, przemyślał to co chce powiedzieć i wbijając wzrok w ziemię powtórzył po raz trzeci (bądź czwarty?) to samo zapewnienie:
- To był niefortunny zbieg okoliczności. Moja wina. Nie patrzyłem przed siebie - uprościł sprawę tak mocno jak pozwalało mu zachowanie przy tym jakiejś logiki. Pominął kwestię już tej muchy. Jeszcze uznałaby że to ją ma za muchę i w odwecie wydrapałaby mu oczy. Wciągnął głęboki wdech i wypuścił potem z płuc te całe powietrze z przepełniającą go bezradnością i zażenowaniem. Wpatrywał się w zaśnieżony chodnik i tak w bezruchu oraz ciszy wyczekiwał końca burzy, bez względu na to jaki on by nie był. Bo faktycznie - wystarczająco pomógł.
Podał jej skrawek materiału jakim była jego chustka i choć dostrzegł ten zarys uśmiechu należącego do tych gładkich i przyjemnych, to jednak na niego nie odpowiedział uznając go za jakieś ostrzeżenie. Albo to też to dziwne, podskórne uczucie że tym właśnie było to co widział robiło go w konia.
- Tam faktycznie ci pomogą. Być może nawet uda im się rzucić przy odrobinie szczęścia episkey za jedynie dwudziestym razem - skomentował pomysł mało przychylnie bo przecież sam przerabiał szkolenie na aurora i doskonale wiedział jak się przykładano do zajęć z pierwszej pomocy, a potem jak wyglądała praktyka stosowania podobnych czarów. Naturalnie zaczął podejrzewać, że ma do czynienia prawdopodobnie z młodą arurką bądź aspirująca na taką - Najpierw Mung, potem odprowadzę cię choćby i do samej Bones. - nie przypadkowo pociągnął myśl dalej chcąc się upewnić, jak również być może nieco zbić z tropu kobietę podobnymi rewelacjami. Być może dzięki temu straci na rezonie i jednak przystanie na jego propozycje...?
- Nie poruszę się o cal, więc... - uspokój się, proszę - spozierał na nią z z prośbą i poddaństwem, które próbował zamanifestować każdym dostępnym gestem. Mógłby jednak przysiąc, że pomimo usilnych prób załagodzenia tego tragicznego w skutkach przypadku do jego uszu wciąż zdawał się dochodzić ostrzegawczy, groźny, koci warkot. Bo tak, kobieta jakoś w jego oczach przypominała swym nastawieniem dzikie, ranione kocurzysko ( nie, nie kotka - nadepnięte niechcące kotki spoglądały na winowajcę przepraszająco). Wypowiadane przez nią słowa jawiły mu się ostrzegawczym sykiem potępionej duszy, a ruchy pragnieniem odwetu.
Rozumiem, że w męskiej, nie ta zwierzęcej, jak moja, jest atakowanie kobiet?
Wezbrał w sobie pokłady cierpliwości, przemyślał to co chce powiedzieć i wbijając wzrok w ziemię powtórzył po raz trzeci (bądź czwarty?) to samo zapewnienie:
- To był niefortunny zbieg okoliczności. Moja wina. Nie patrzyłem przed siebie - uprościł sprawę tak mocno jak pozwalało mu zachowanie przy tym jakiejś logiki. Pominął kwestię już tej muchy. Jeszcze uznałaby że to ją ma za muchę i w odwecie wydrapałaby mu oczy. Wciągnął głęboki wdech i wypuścił potem z płuc te całe powietrze z przepełniającą go bezradnością i zażenowaniem. Wpatrywał się w zaśnieżony chodnik i tak w bezruchu oraz ciszy wyczekiwał końca burzy, bez względu na to jaki on by nie był. Bo faktycznie - wystarczająco pomógł.
Podał jej skrawek materiału jakim była jego chustka i choć dostrzegł ten zarys uśmiechu należącego do tych gładkich i przyjemnych, to jednak na niego nie odpowiedział uznając go za jakieś ostrzeżenie. Albo to też to dziwne, podskórne uczucie że tym właśnie było to co widział robiło go w konia.
- Tam faktycznie ci pomogą. Być może nawet uda im się rzucić przy odrobinie szczęścia episkey za jedynie dwudziestym razem - skomentował pomysł mało przychylnie bo przecież sam przerabiał szkolenie na aurora i doskonale wiedział jak się przykładano do zajęć z pierwszej pomocy, a potem jak wyglądała praktyka stosowania podobnych czarów. Naturalnie zaczął podejrzewać, że ma do czynienia prawdopodobnie z młodą arurką bądź aspirująca na taką - Najpierw Mung, potem odprowadzę cię choćby i do samej Bones. - nie przypadkowo pociągnął myśl dalej chcąc się upewnić, jak również być może nieco zbić z tropu kobietę podobnymi rewelacjami. Być może dzięki temu straci na rezonie i jednak przystanie na jego propozycje...?
Find your wings
Łykał chciwie powietrze - choć wolałby czerpać je z jej ust, z oczu, pochłaniać wprost z niej, to na razie ograniczał się do leniwej, acz bacznej obserwacji. I astamtycznego zaciągania się papierosowym dymem, lekką zasłoną drobnej twarzyczki, wywołującej nagłe zamieszanie. Chciał się rozkaszleć, lecz przyniosłoby mu to ujmę, więc po prostu zakrył się dłonią, rzekomo wycierając z kącika ust pozostałą kroplę wina, tak naprawdę wżartą już na dobre w śniadą skórę. Nieznaczne oszustwo nie budziło wyrzutów sumienia, był od nich odległy - wymagał skupienia tylko na kilkunastu punktach zaczepionych na przeciw, białych ramionach, fikuśnej fryzurce i błyszących sarnich ślepiach. Zbyt beztroskich i pospolitych, by dziewczę mogło nosić znaczące nazwisko, lecz bzdurna uwaga odeszła w niepamięć. Niechęć. Nieistotność. Nieważność.
Uśmiechnął się, poddając wątpliwości swoje własne - wątpliwości - zaraz rozwiał je tym niepozornym gestem, odegnał, jak rozsypujący się popiół, spadający na chodnik pod stopami i od razu zadeptany krzywymi łapkami psa, prowadzonego na długiej smyczy przez zaaferowanego mężczyznę w meloniku. Dziwne, jak nagle zostali tu sami, albo po prostu przestał zauważać pozostałe cienie, przemykające bez sensu między rzędem ławek i równo posadzonych drzew. Upojny zapach mieszał w głowie, więc odchylił się lekko, wciągając znów w płuca tyle powietrza, ile zdołał: tyle dymu, tyle czereśni, tyle jeziora i ciemnego tuszu, ile tylko zdołał. Wystawiona dłoń dygotała niecierpliwie, już pragnąc zamknąć się w uścisku drugiej i zbadać jej objętość i substancję, dopasowanie do własnych palców. Otworzył przymknięte oczy i zerknął na kobietę ponaglająco - właśnie tak, śpieszyło mu się, bo czuł, że coś uporczywie mu umyka - że to ona ucieka. Gdy tylko więc ją dostał, kiedy zrozumiał, że ją m a: zakleszczył dookoła swej dłoni, owinął palce i pogładził ostrożnie wierzch ręki, delikatnie pociągnął ku sobie, aby usiadła. Przy nim. Obok. Powoli.
Głupia, rozkosznie głupia. Zaśmiał się dźwięcznie, wcale nie złowrogo i ochryple, wcale nie basowo i dudniąco, a młodzieńczo, nonszalancko, ze szczyptą odmierzonej kpiny.
-Zostań chwilę. Albo na dłużej - zażyczył sobie, raz jeszcze zaciągając się papierosem, by po chwili wyjąć go z ust i przekazać swej towarzyszce. Wprost do rozchylonych warg, nieumalowanych, lecz to przecież niczemu nie szkodziło. Zauważył pieprzyk skryty pod opadającymi włosami, który wydał mu się uroczy.
Uśmiechnął się, poddając wątpliwości swoje własne - wątpliwości - zaraz rozwiał je tym niepozornym gestem, odegnał, jak rozsypujący się popiół, spadający na chodnik pod stopami i od razu zadeptany krzywymi łapkami psa, prowadzonego na długiej smyczy przez zaaferowanego mężczyznę w meloniku. Dziwne, jak nagle zostali tu sami, albo po prostu przestał zauważać pozostałe cienie, przemykające bez sensu między rzędem ławek i równo posadzonych drzew. Upojny zapach mieszał w głowie, więc odchylił się lekko, wciągając znów w płuca tyle powietrza, ile zdołał: tyle dymu, tyle czereśni, tyle jeziora i ciemnego tuszu, ile tylko zdołał. Wystawiona dłoń dygotała niecierpliwie, już pragnąc zamknąć się w uścisku drugiej i zbadać jej objętość i substancję, dopasowanie do własnych palców. Otworzył przymknięte oczy i zerknął na kobietę ponaglająco - właśnie tak, śpieszyło mu się, bo czuł, że coś uporczywie mu umyka - że to ona ucieka. Gdy tylko więc ją dostał, kiedy zrozumiał, że ją m a: zakleszczył dookoła swej dłoni, owinął palce i pogładził ostrożnie wierzch ręki, delikatnie pociągnął ku sobie, aby usiadła. Przy nim. Obok. Powoli.
Głupia, rozkosznie głupia. Zaśmiał się dźwięcznie, wcale nie złowrogo i ochryple, wcale nie basowo i dudniąco, a młodzieńczo, nonszalancko, ze szczyptą odmierzonej kpiny.
-Zostań chwilę. Albo na dłużej - zażyczył sobie, raz jeszcze zaciągając się papierosem, by po chwili wyjąć go z ust i przekazać swej towarzyszce. Wprost do rozchylonych warg, nieumalowanych, lecz to przecież niczemu nie szkodziło. Zauważył pieprzyk skryty pod opadającymi włosami, który wydał mu się uroczy.
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
To, co jeszcze kilka momentów wcześniej napędzało krew do żywego warkotu, teraz opadało. Adrenalina, która gwałtownie skoczyła, angażując wszelką, kumulowaną w kobiecym ciele energię, rozpraszała się szybciej, niż mgiełka ciepłego oddechu na mrozie. I nawet jeśli Mia chciała gwałtownie wrócić do początkowego stanu, kontynuując... nietypowy plan działania, to pod naporem jasnego spojrzenia, agresywna iskra nie rozpalała się pochodnią, która tak często wytrącała ją w łopotach.
Nie, nie znaczyło to, że potulnie odpuściła. Daleko było jej do spokoju, a jej własne, gniewne (nieco zamglone bólem) tęczówki, mierzyły sie ze wzrokiem nieznajomego.
Dziwił ją spokój z jakim się odzywał. Podobne wydarzenie, wrzucone w realia - choćby konfrontacji z młodszym Weasleyem, zawsze kończyły się linią pochyłą, sięgającą coraz bardziej do upadku. Emocje narastały, miast topnieć i z czasem wystarczyła sama obecność rudowłosego aurora, by Mia przeskakiwała w stan czujnej gotowości. Ataku lub obrony. Gdy świadomość odzyskała nieco z logicznej analizy, pozbawionej pulsującego gwałtownie gniewu, wyczuwała, że zagrożenie, z którym sie konfrontowała, rzeczywiście mogło być nieporozumieniem. Ale tego na głos nie przyznałaby nigdy, nadal jeżąc się jak rozsierdzona, dzika kotka. traciła ze swego impetu, a płynąca nieustannie krew raczej nie nadawała jej sylwetce "powagi".
Gdyby mogła, fuknęłaby na kolejne słowa, ale zamiast tego, po prostu zmarszczyła czarne brwi, dusząc w ustach słowa i dobrze. Dopóki się nie ruszał, mogła podciągnąć pod plan unieruchomienia. Pokrętnie, ale była zwyczajnie wyczerpana, chociaż słabość nie odznaczyła się na wciąż wyprostowanej sylwetce i napięciu, które drżało pod skórą. I przyznawał się do winy. Nie tłumaczył więcej idiotycznymi wymówkami o latających insektach. Tych - w ośnieżonych ulicach - nie mogło być wiele - Niefortunnie musiał się zbiec akurat na mnie - burknęła raz jeszcze. Marsowy grymas brwi nadal zdobił czoło Mulciber, ale zgodnie z prośbą - nie atakowała więcej. Pozwoliła, by nasilające się zawroty głowy minęły, gdy słuchała odpowiedzi. Przytknęła otrzymaną chustkę do nosa, zmieniając przy okazji dłoń, która teraz przypominała bardziej rękę powstałego z grobu upiora - Aurorzy, zapewne tak.... - urwała, przyglądając się badawczo męskiej twarzy. Na jej własnym obliczu pojawiło się coś więcej, zainteresowanie. Skoro w podobny sposób wypowiadał się o łowcach czarnoksiężników... - ale na miejscu znajdzie się kilku ratowników - czuła, że szkarłat zaprzestał na intensywności, ale opuchlizna, która kryła pod chustą podpowiadała, że jednak musiała spotkać się z magią leczniczą. A może może pójść do Cass? - Lepiej nie, Bones... chyba nie byłaby zadowolona znowu z ojej obecności, panie...? - zawiesiła nieco zagłuszony materią głos. Jeśli już miała iść gdziekolwiek, chciała znać tożsamość. Mógł ją okłamać, ale prawdziwy złoczyńca na pewno straciłby na rezonie, wędrując przez ministerialne korytarze pełne aurorów - I lepiej, żeby więcej nie było niefortunnych zbieg okoliczności. Za dużo na dziś - zakończyła już ciszej. Nie skróciła dystansu, nadal utrzymując "bezpieczną" odległość, wystarczającą, by w razie zagrożenia, tym razem użyć różdżki.
Nie, nie znaczyło to, że potulnie odpuściła. Daleko było jej do spokoju, a jej własne, gniewne (nieco zamglone bólem) tęczówki, mierzyły sie ze wzrokiem nieznajomego.
Dziwił ją spokój z jakim się odzywał. Podobne wydarzenie, wrzucone w realia - choćby konfrontacji z młodszym Weasleyem, zawsze kończyły się linią pochyłą, sięgającą coraz bardziej do upadku. Emocje narastały, miast topnieć i z czasem wystarczyła sama obecność rudowłosego aurora, by Mia przeskakiwała w stan czujnej gotowości. Ataku lub obrony. Gdy świadomość odzyskała nieco z logicznej analizy, pozbawionej pulsującego gwałtownie gniewu, wyczuwała, że zagrożenie, z którym sie konfrontowała, rzeczywiście mogło być nieporozumieniem. Ale tego na głos nie przyznałaby nigdy, nadal jeżąc się jak rozsierdzona, dzika kotka. traciła ze swego impetu, a płynąca nieustannie krew raczej nie nadawała jej sylwetce "powagi".
Gdyby mogła, fuknęłaby na kolejne słowa, ale zamiast tego, po prostu zmarszczyła czarne brwi, dusząc w ustach słowa i dobrze. Dopóki się nie ruszał, mogła podciągnąć pod plan unieruchomienia. Pokrętnie, ale była zwyczajnie wyczerpana, chociaż słabość nie odznaczyła się na wciąż wyprostowanej sylwetce i napięciu, które drżało pod skórą. I przyznawał się do winy. Nie tłumaczył więcej idiotycznymi wymówkami o latających insektach. Tych - w ośnieżonych ulicach - nie mogło być wiele - Niefortunnie musiał się zbiec akurat na mnie - burknęła raz jeszcze. Marsowy grymas brwi nadal zdobił czoło Mulciber, ale zgodnie z prośbą - nie atakowała więcej. Pozwoliła, by nasilające się zawroty głowy minęły, gdy słuchała odpowiedzi. Przytknęła otrzymaną chustkę do nosa, zmieniając przy okazji dłoń, która teraz przypominała bardziej rękę powstałego z grobu upiora - Aurorzy, zapewne tak.... - urwała, przyglądając się badawczo męskiej twarzy. Na jej własnym obliczu pojawiło się coś więcej, zainteresowanie. Skoro w podobny sposób wypowiadał się o łowcach czarnoksiężników... - ale na miejscu znajdzie się kilku ratowników - czuła, że szkarłat zaprzestał na intensywności, ale opuchlizna, która kryła pod chustą podpowiadała, że jednak musiała spotkać się z magią leczniczą. A może może pójść do Cass? - Lepiej nie, Bones... chyba nie byłaby zadowolona znowu z ojej obecności, panie...? - zawiesiła nieco zagłuszony materią głos. Jeśli już miała iść gdziekolwiek, chciała znać tożsamość. Mógł ją okłamać, ale prawdziwy złoczyńca na pewno straciłby na rezonie, wędrując przez ministerialne korytarze pełne aurorów - I lepiej, żeby więcej nie było niefortunnych zbieg okoliczności. Za dużo na dziś - zakończyła już ciszej. Nie skróciła dystansu, nadal utrzymując "bezpieczną" odległość, wystarczającą, by w razie zagrożenia, tym razem użyć różdżki.
Mia Mulciber
Zawód : byłam
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
And I find it kinda funny, I find it kinda sad
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
That dreams in which I'm dying are the best I've ever had.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nigdy w jego interesie nie było piętrzenie jakiegokolwiek konfliktu. Nawet jeżeli druga strona zachowywała się ofensywnie on starał się przesiewać docierające do niego informacje wyłuskując szum zaburzający ich przepływ - złości, uszczypliwości, niechęci. Starał się nie dać się wciągnąć w podobny dialog złośliwości bo też bycie uszczypliwym czy też ironicznym nie było w jego stylu. Ignorował to wszystko skupiając się na informacji, czyli na tym, że postrzegała jego czyn za umyślny. Starał się wyprowadzić ją z błędu. Nawet jeżeli nie zmieniła zdania to nie było jego celem. Wiedział, że wina leży po jego stronie, jego nieuwadze. Nie miał więc problemow z tym by się do tego przyznać oraz prosić o wyrozumiałość. Chciał pozbawić młyn wody i całe szczęście ostatecznie mu się to udało. Burzowe chmury wciąż wisiały za plecami kobiety, lecz nie wyglądało na to by miał polecieć w jego kierunku piorun.
- Nie wiqdomo, czy nie będą zajęci. Proszę nie zrozumieć mnie źle, rana nie wygląda mimo wszystko na jedną z tych śmiertelnych, a ratownicy na posterunku muszą pozostawać w gotowości. Udanie się do uzdrowiciela na oddziale będzie rozsądniejsze i nie zaburzy niczyich obowiązków - przekonywał miękką retoryką podpierając stawianie na swoim sensowną retoryką. Osobiście chciał po prostu uniknąć pojawienia się w Departamencie w towarzystwie kobiety której skwasił nos. Już uszami wyobraźni słyszał żartobliwe docinki. W końcu skoro nie daje sobie rady z kaleką to najwyraźniej postanowił ćwiczyć na kobietach, prawda? Co prawda podobnej krytyki nie potrafił brać na poważnie, jednak nie można było zignorować że podobna reputacja po prostu utrudniłaby mu współpracę z innymi aurorami.
- Skamander. Anthony Skamander - Zdradził się mogąc też podpisać się pod tym, że i jego Bones wolała nie widzieć. Niektóre nawyki pracy, które przywiózł ze sobą z Ameryki bardzo ja irytowały. Nie chciał i jej się teraz tłumaczyć, że zamieszanie którego narobił było wywołane muchą. Po co to wszystkim było?
Gdy całe szczęście doszli do porozumienia udali się ulicą w stronę Munga. Nawet jeżeli kobieta nie życzyła sobie jego towarzystwa to ciągnął się za nią ignorując ten fakt i po prostu ją odprowadzając do celu czy tego chciała czy nie.
|zt x2
- Nie wiqdomo, czy nie będą zajęci. Proszę nie zrozumieć mnie źle, rana nie wygląda mimo wszystko na jedną z tych śmiertelnych, a ratownicy na posterunku muszą pozostawać w gotowości. Udanie się do uzdrowiciela na oddziale będzie rozsądniejsze i nie zaburzy niczyich obowiązków - przekonywał miękką retoryką podpierając stawianie na swoim sensowną retoryką. Osobiście chciał po prostu uniknąć pojawienia się w Departamencie w towarzystwie kobiety której skwasił nos. Już uszami wyobraźni słyszał żartobliwe docinki. W końcu skoro nie daje sobie rady z kaleką to najwyraźniej postanowił ćwiczyć na kobietach, prawda? Co prawda podobnej krytyki nie potrafił brać na poważnie, jednak nie można było zignorować że podobna reputacja po prostu utrudniłaby mu współpracę z innymi aurorami.
- Skamander. Anthony Skamander - Zdradził się mogąc też podpisać się pod tym, że i jego Bones wolała nie widzieć. Niektóre nawyki pracy, które przywiózł ze sobą z Ameryki bardzo ja irytowały. Nie chciał i jej się teraz tłumaczyć, że zamieszanie którego narobił było wywołane muchą. Po co to wszystkim było?
Gdy całe szczęście doszli do porozumienia udali się ulicą w stronę Munga. Nawet jeżeli kobieta nie życzyła sobie jego towarzystwa to ciągnął się za nią ignorując ten fakt i po prostu ją odprowadzając do celu czy tego chciała czy nie.
|zt x2
Find your wings
Nie potrafiła tego określić. Tego uczucia, które zdawało się wypełniać ją całą. Tak wielkiego, tak potężnego i tak innego od wszystkiego co znała już wcześniej. Myśl o Skamanderze zdawała się odległa i nic nie znacząca. Teraz liczył się jedynie on. Mężczyzna znajdujący się tak blisko, spoglądający na nią tak uważnie, jakby był w stanie przejrzeć całe jej jestestwo na wylot. A jednocześnie jego wzrok posiadał trudny do opisania błysk, znaczący iż pasuje mu to co widzi. W końcu czuła się zwyczajnie odpowiednia, na miejscu, całkowicie i bezsprzecznie pasująca.
Czy on czuł to samo? Wyglądało na to, że tak, a jednak w jakiś sposób nadal wątpiła. Nadal bała się, że może być to jedynie uczucie jednostronne i znów pozostanie sama z wielkim sercem, które wypełni jeszcze większa pustka.
Jego dotyk był elektryzujący, całkowicie potrzebny i jedyny jakiego chciała doświadczać. Tonks wiedziała to już w momencie gdy ich skóra zetknęła się ze sobą, gdy jego dłoń owinęła się wokół jej - zdecydowanie mniejszej. Pozwoliła by pociągnął ją ku sobie, usiadała obok, dokładnie tak jak sobie tego życzył, choć nie zwerbalizował swej prośby głośno. Zwyczajnie wiedziała, że właśnie o to mu chodzi. Uniosła lekko brwi słysząc jego śmiech, który wypełnił jej uszy i mimo wszystko uniósł lekko jej wargi. Nie wiedziała dlaczego, ale zdawać się mogło, że ten gest był zaraźliwy. Prośba wydostająca się z ust naznaczyła powietrze wraz z zapachem papierosowego dymu. Sam papieros zaraz wylądował w jej ustach, przyjęła go bez pytań, zaciągając się żarzącym tytoniem.
- Powiedz mi coś o sobie. - poprosiła cicho, niebieskim spojrzeniem lustrując ufnie jego twarz. Chciała się czegoś dowiedzieć o osobie, która zdawała się skraść jej serce. Nie, nie zdawała, skradła. Całkowicie i na zawsze. A ona? Ona nawet nie wiedziała jak ma na imię. Jak miała go odnaleźć ponownie, jak zbliżyć się bardziej skoro nie posiadała podstawowych informacji. Nie chciała by wszystko skończyło się teraz i tutaj. W tym czasie ogarniętym szaleństwem, to uczucie którego teraz doświadczało znaczyło się jedyną stałością, constansem, czymś z czego nie chciała - nie, nie mogła - zrezygnować. Musiała więc się dowiedzieć. - Jak się nazywasz? - zapytała pewniej, nie odciągając spojrzenia od twarzy, którą miała nadzieję oglądać już po resztę swoich dni. Nadal się obawiając, że może nie otrzymać odpowiedzi. Czy byłby zdolny do takiego okrucieństwa? On, człowiek któremu oddała swe serce? Miała nadzieję, że nie.
Czy on czuł to samo? Wyglądało na to, że tak, a jednak w jakiś sposób nadal wątpiła. Nadal bała się, że może być to jedynie uczucie jednostronne i znów pozostanie sama z wielkim sercem, które wypełni jeszcze większa pustka.
Jego dotyk był elektryzujący, całkowicie potrzebny i jedyny jakiego chciała doświadczać. Tonks wiedziała to już w momencie gdy ich skóra zetknęła się ze sobą, gdy jego dłoń owinęła się wokół jej - zdecydowanie mniejszej. Pozwoliła by pociągnął ją ku sobie, usiadała obok, dokładnie tak jak sobie tego życzył, choć nie zwerbalizował swej prośby głośno. Zwyczajnie wiedziała, że właśnie o to mu chodzi. Uniosła lekko brwi słysząc jego śmiech, który wypełnił jej uszy i mimo wszystko uniósł lekko jej wargi. Nie wiedziała dlaczego, ale zdawać się mogło, że ten gest był zaraźliwy. Prośba wydostająca się z ust naznaczyła powietrze wraz z zapachem papierosowego dymu. Sam papieros zaraz wylądował w jej ustach, przyjęła go bez pytań, zaciągając się żarzącym tytoniem.
- Powiedz mi coś o sobie. - poprosiła cicho, niebieskim spojrzeniem lustrując ufnie jego twarz. Chciała się czegoś dowiedzieć o osobie, która zdawała się skraść jej serce. Nie, nie zdawała, skradła. Całkowicie i na zawsze. A ona? Ona nawet nie wiedziała jak ma na imię. Jak miała go odnaleźć ponownie, jak zbliżyć się bardziej skoro nie posiadała podstawowych informacji. Nie chciała by wszystko skończyło się teraz i tutaj. W tym czasie ogarniętym szaleństwem, to uczucie którego teraz doświadczało znaczyło się jedyną stałością, constansem, czymś z czego nie chciała - nie, nie mogła - zrezygnować. Musiała więc się dowiedzieć. - Jak się nazywasz? - zapytała pewniej, nie odciągając spojrzenia od twarzy, którą miała nadzieję oglądać już po resztę swoich dni. Nadal się obawiając, że może nie otrzymać odpowiedzi. Czy byłby zdolny do takiego okrucieństwa? On, człowiek któremu oddała swe serce? Miała nadzieję, że nie.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nadawał nowy kształt jej wargom, wyginającym się tak, by dopaść rozpalonego papierosa. Musiała mocno zacisnąć ja na filtrze, Magnus umyślnie operował fajką zwiewnie i delikatnie, dając jej szansę, by umknęła na wietrze, rozsypując wśród nich resztki rozżarzonego popiołu. Dziewczę nie pozwoliło jednak na ucieczkę i posłusznie zaczerpnęła jego oddech, testując tytoń, którym on sam napawał się co dzień. Był wyjątkowo dobry, drażniący, ale jakiś aksamitny. Kojący. Pogłębił zadowolony uśmiech, wyjął papierosa z jej ust i dokończył go palić. Był blisko, łapał nozdrzami smużki dymu, jakie jeszcze unosiły się między ich twarzami, z ukontentowaniem rozpoznając w mgiełce nieznane smakowe nuty. Aromat zerwanych jabłek i świeżo upieczonej szarlotki podsycał ciężką woń tytoniu niemal równie skutecznie, jak ją przełamywał. Zgasił dogasającego papierosa o kutą, metalową poręcz ławki i wychylił się niefrasobliwie, by trafić nim do przepełnionego kosza. Wydało mu się nieodpowiednie, by w jej obecności rzucić go na ziemię i przydeptać obcasem. Grał na czas i przeciągał nieuchronne, zmierzenie się z własnymi oczekiwaniami. Pragnął wiele od tej dziewczyny, a ewentualna odmowa już w jego głowie rodziła ostry sprzeciw i nieprzyjemne konsekwencje. Pocałował ją. Nagle, bez ostrzeżenia, zupełnie spontanicznie objął ją, schował drobną twarz w swych dłoniach, oplatając palce kosmykami włosów. Wdarł się językiem międyz wargi, rozsunął je, przesunął nim po krawędziach zębów, z delikatnością wyposzczonego artysty, który po roku postu dorwał się do płócien. Zawsze podobał mu się karmazyn, więc zapamiętale ssał je usta, mocno, znacząc dolną wargę stanowczym naciskiem, licząc, że wkrótce mu się podda i pęknie, jak dojrzała wiśnia. Oderwał się od niej niechętnie - z bólem i tęsknotą, odbijającą się już po sekundzie rozłąki w ciepłych, brązowych oczach. Nie powinien tego robić. Kochał ją, to prawda, ale przecież to szaleństwo, miał żonę.
-Odnajdę cię - szepnął, choć w duchu wiedział, iż łże jak pies. Drugi raz przychodziło mu pogrzebać swoją miłość, raz w imię posłuszeństwa, obecnie: obowiązku. Chwycił jej dłoń, przelotnie kąsając delikatną skórę, napawając się bliskością, wyczuwalnym szaleńczym tętnem i nią, skąpaną w uroczym, różowym blaksu padającym na nią przez rozchylone gałęzie drzew - ale nie możesz o mnie zapomnieć - przykazał jej na pożegnanie, nie potrzebowali żadnej wiedzy, aby dotrzeć w swoje ramiona, nie będzie więc im ona potrzebna, aby złączyć się ponownie.
zt Magnus
-Odnajdę cię - szepnął, choć w duchu wiedział, iż łże jak pies. Drugi raz przychodziło mu pogrzebać swoją miłość, raz w imię posłuszeństwa, obecnie: obowiązku. Chwycił jej dłoń, przelotnie kąsając delikatną skórę, napawając się bliskością, wyczuwalnym szaleńczym tętnem i nią, skąpaną w uroczym, różowym blaksu padającym na nią przez rozchylone gałęzie drzew - ale nie możesz o mnie zapomnieć - przykazał jej na pożegnanie, nie potrzebowali żadnej wiedzy, aby dotrzeć w swoje ramiona, nie będzie więc im ona potrzebna, aby złączyć się ponownie.
zt Magnus
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od jakiegoś czasu nie sięgała już w stronę tytoniowych sekretów. I teraz, tutaj, na ławce w parku gdy bibuła owinięta w wyschnięte ziele znalazła się w jej ustach nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Przymknęła powieki napawając się drażniącym dymem, który wypełniał jej płuca. Tęskniła za tym. Za chwilą wytchnienia, paradoksalnego wrażenia relaksu. Oderwania myśli od czegoś na kilka sekund, a znów za innym razem pomocy do skupienia ich całkiem.
To był błąd, tak długo udało jej się nie palić. Może nie długo – długo z perspektywy całego życia, czy choćby roku. Ale każdy kto kiedykolwiek posiadał nałóg wiedział doskonale, jak trudne są kolejne dni. A z samego uzależnienia nie wychodziło się nigdy. Nie żałowała jednak. Nie, gdy to on częstował ją papierosem. Nie, gdy pozwoliło im to znaleźć się jeszcze bliżej. Obserwowała uważnie każdy jeden ruch, jakby więcej miało nie być dane im się spotkać. Jakby mogła w ten sposób wyryć go na zawsze w swojej pamięci i nigdy nie zapomnieć. Nie mówiła jednak nic więcej, czekając aż jego głos znów nie wypełni powietrza między nimi. Czekała, cierpliwie, bez krzty niepokoju czy oburzenia, a jednak to co zrobił zaskoczyło ją. Najpierw jej oczy rozwarły się w zdumieniu które zajęło jej głowę tylko na kilka krótkich sekund. Pocałował ją. Nagle – bo zupełnie się tego nie spodziewała. Jej twarz skryła się w jego dłoniach, poddała się całkowicie nie negując tego co właśnie ich spotykało. Gdzieś w kawalkadzie uczuć odnajdując mgliste wrażenie, że i ona nie chciała niczego więcej niźli właśnie jego warg na własnych ustach. Pozwoliła mu wziąć tego, co pragnął bo i ona tego własnie pragnęła. A chwila, choć przyszła szybko, równie rzybko odeszła zostawiając ją lekko skołowaną, kompletnie zagubioną. Ostatnie sekundy były inne, znaczyła je żal i tęsknota. Nie jej, jego. Czemu już tęsknił?
Nie odpowiedziała nic na jego obietnicę, jedynie skinając lekko głową. Podążyła wzrokiem śledząc jego poczyniania, gdy żegnał ją lekkim pocałunkiem w dłoń.
- Nie zapomnę. - obiecała solennie, czując w środku w sercu, że jej wargi wypuszczają na świat prawdę, obietnicę. Wierzyła, że los pozwoli im jeszcze spotkać się ponownie.
| zt
To był błąd, tak długo udało jej się nie palić. Może nie długo – długo z perspektywy całego życia, czy choćby roku. Ale każdy kto kiedykolwiek posiadał nałóg wiedział doskonale, jak trudne są kolejne dni. A z samego uzależnienia nie wychodziło się nigdy. Nie żałowała jednak. Nie, gdy to on częstował ją papierosem. Nie, gdy pozwoliło im to znaleźć się jeszcze bliżej. Obserwowała uważnie każdy jeden ruch, jakby więcej miało nie być dane im się spotkać. Jakby mogła w ten sposób wyryć go na zawsze w swojej pamięci i nigdy nie zapomnieć. Nie mówiła jednak nic więcej, czekając aż jego głos znów nie wypełni powietrza między nimi. Czekała, cierpliwie, bez krzty niepokoju czy oburzenia, a jednak to co zrobił zaskoczyło ją. Najpierw jej oczy rozwarły się w zdumieniu które zajęło jej głowę tylko na kilka krótkich sekund. Pocałował ją. Nagle – bo zupełnie się tego nie spodziewała. Jej twarz skryła się w jego dłoniach, poddała się całkowicie nie negując tego co właśnie ich spotykało. Gdzieś w kawalkadzie uczuć odnajdując mgliste wrażenie, że i ona nie chciała niczego więcej niźli właśnie jego warg na własnych ustach. Pozwoliła mu wziąć tego, co pragnął bo i ona tego własnie pragnęła. A chwila, choć przyszła szybko, równie rzybko odeszła zostawiając ją lekko skołowaną, kompletnie zagubioną. Ostatnie sekundy były inne, znaczyła je żal i tęsknota. Nie jej, jego. Czemu już tęsknił?
Nie odpowiedziała nic na jego obietnicę, jedynie skinając lekko głową. Podążyła wzrokiem śledząc jego poczyniania, gdy żegnał ją lekkim pocałunkiem w dłoń.
- Nie zapomnę. - obiecała solennie, czując w środku w sercu, że jej wargi wypuszczają na świat prawdę, obietnicę. Wierzyła, że los pozwoli im jeszcze spotkać się ponownie.
| zt
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
| 29 września
Był ranek. Dość ciepły, ale jak to z rankami bywa – śpiący. Gwen miała po południu pracować w muzeum, dlatego miała na sobie prostą, ale elegancką sukienkę oraz ciemny płaszcz. Przez ramię miała przewieszoną torebkę, a na prawej ręce siedziała jej olbrzymia sowa, którą malarka głaskała, próbując ją uspokoić. Ptak należący do uzdrowiciela, z którym miała się spotkać, leciał przed nią, raczej się do niej nie zbliżając. Gwen nie miała nic przeciwko: choć raróg był przepiękny to jednak nie wiedziała, jak ma się zachować przy takim drapieżcy.
Skontaktowała się z Zacharym Shafiq, wysyłając do niego sowę z poczty: nie chciała nadwyrężać niedawno kupionej Vardy. Szczególnie, że to właśnie ona była powodem, dla którego dziewczyna postanowiła spotkać się z nieznajomym mężczyznom. Miała nadzieję, że Shafiq jej nie wyśmieje… Naprawdę Gwen nie miała pojęcia, do kogo ma się zwrócić z „magicznym” ptakiem. Mugole nie trzymali sów, dlatego wycieczka do weterynarza nie wydawała się jej dobrym pomysłem, a nie miała pojęcia, kto zajmuje się leczeniem pupili w magicznej części świata.
Na miejsce spotkania wybrała Central Park. Shafiq chyba nie miał nic przeciwko, bo jego ptak także w to miejsce prowadził Gwen. Dziewczyna grzecznie podążała za ptakiem, który czekał na nią, gdy malarka nie nadążała. Jednocześnie podziwiała okolicę: magiczna część parku wyglądała naprawdę magicznie, a przy okazji o tej godzinie była niemal pusta. Żółte już liście drzew tworzyły wokół naprawdę niezwykły klimat. Musi kiedyś przyjść tu ze sztalugą!
– Varda, podoba ci się tu? – spytała cicho, drapiąc sowę po karku. Ptak wystawiał łepek, dając właścicielce znać, że zdecydowanie odpowiadają mu takie pieszczoty.
Ciekawe, kim jest ten Shafiq? Jak wygląda? Ptaka miał zdecydowanie nietypowego. Może to jakiś staruszek-ekscentryk? Gwen, szukając w Mungu uzdrowiciela, po prostu sprawdziła, z kim mogłaby się prywatnie skontaktować, a trzeba przyznać, że takich osób nie było szczególnie wiele. Większość lekarzy… to znaczy uzdrowicieli, chyba wolała nie kontaktować się z przyszłymi pacjentami prywatnie.
Był ranek. Dość ciepły, ale jak to z rankami bywa – śpiący. Gwen miała po południu pracować w muzeum, dlatego miała na sobie prostą, ale elegancką sukienkę oraz ciemny płaszcz. Przez ramię miała przewieszoną torebkę, a na prawej ręce siedziała jej olbrzymia sowa, którą malarka głaskała, próbując ją uspokoić. Ptak należący do uzdrowiciela, z którym miała się spotkać, leciał przed nią, raczej się do niej nie zbliżając. Gwen nie miała nic przeciwko: choć raróg był przepiękny to jednak nie wiedziała, jak ma się zachować przy takim drapieżcy.
Skontaktowała się z Zacharym Shafiq, wysyłając do niego sowę z poczty: nie chciała nadwyrężać niedawno kupionej Vardy. Szczególnie, że to właśnie ona była powodem, dla którego dziewczyna postanowiła spotkać się z nieznajomym mężczyznom. Miała nadzieję, że Shafiq jej nie wyśmieje… Naprawdę Gwen nie miała pojęcia, do kogo ma się zwrócić z „magicznym” ptakiem. Mugole nie trzymali sów, dlatego wycieczka do weterynarza nie wydawała się jej dobrym pomysłem, a nie miała pojęcia, kto zajmuje się leczeniem pupili w magicznej części świata.
Na miejsce spotkania wybrała Central Park. Shafiq chyba nie miał nic przeciwko, bo jego ptak także w to miejsce prowadził Gwen. Dziewczyna grzecznie podążała za ptakiem, który czekał na nią, gdy malarka nie nadążała. Jednocześnie podziwiała okolicę: magiczna część parku wyglądała naprawdę magicznie, a przy okazji o tej godzinie była niemal pusta. Żółte już liście drzew tworzyły wokół naprawdę niezwykły klimat. Musi kiedyś przyjść tu ze sztalugą!
– Varda, podoba ci się tu? – spytała cicho, drapiąc sowę po karku. Ptak wystawiał łepek, dając właścicielce znać, że zdecydowanie odpowiadają mu takie pieszczoty.
Ciekawe, kim jest ten Shafiq? Jak wygląda? Ptaka miał zdecydowanie nietypowego. Może to jakiś staruszek-ekscentryk? Gwen, szukając w Mungu uzdrowiciela, po prostu sprawdziła, z kim mogłaby się prywatnie skontaktować, a trzeba przyznać, że takich osób nie było szczególnie wiele. Większość lekarzy… to znaczy uzdrowicieli, chyba wolała nie kontaktować się z przyszłymi pacjentami prywatnie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Był zaintrygowany; tak niewielka, a jednocześnie szczególna emocja tkwiła w nim od momentu potwierdzenia spotkania. Nie wiedział wiele. Właściwie nie wiedział nic. Miał zaledwie nazwisko, motywy oraz zarys sytuacji i zastanawiał się, dlaczego ten ktoś zadał sobie tyle trudu, żeby skontaktować się z nim, jednym z uzdrowicieli Świętego Munga zamiast udać się do jakiegoś magizoologa. Było ich przynajmniej kilku i każdy z nich z pewnością lepiej nadawał się do przebadania chorego zwierzęcia. Uznałby jednak za stratę, gdyby odmówił. Ptaki były mu szczególnie bliskimi stworzeniami, a sam Ammun zajmował należne zaszczytne miejsce na szczycie tej hierarchii, jak i odpowiednie stanowisko pośród krewnych zaznajomionych z posiadanym darem. Dość krótka lista, do której całkiem niedawno dołączył jedną osobę całkowicie niezwiązaną poprzez krew i nie planował poszerzać jej w najbliższym czasie. W zasadzie nigdy tego nie brał pod uwagę – kwestia posiadanego przezeń daru powinna pozostać tajemnicą skrytą głębiej niż ciała faraonów w egipskich piramidach.
Znajdując się w zdecydowanie magicznej części tego parku, podziwiał uchodzące z niego piękno wraz z pierwszymi dniami wkraczającej jesieni. Słyszał, że najlepsi zielarze utrzymywali roślinność w jak najlepszym stanie, lecz zdawał sobie sprawę z niemożności pokonania siejącej spustoszenie, nieokiełznanej magii. Mimo to odczuwał spokój, który miejsce to niosło ze sobą, wprawiało zadumę, zaś Zachary'ego sprowadzało do nieustannych rozważań o tym, kogoż miał dzisiaj poznać przez wzgląd na swoje zajęcie. Jako uzdrowiciel spotykał się z wszelaką maścią pacjentów, usilnie powstrzymując się od katalogowania ich na lepszych lub gorszych. Starał się wszystkich traktować jednakowo, zgodnie z panującymi zasadami, a przede wszystkim pomimo własnych przekonań i opinii, którym hołdował całym sercem, gdy tylko pozbywał się uzdrowicielskiej szaty i opuszczał szpital na te kilka godzin wytchnienia, którego i on potrzebował, by w swej sztuce nie popełnić żadnego błędu. Normalnie znajdowałby się już w Mungu, prowadząc praktyki niezbędne do rozpoczęcia swojego dyżuru; dziś jednak zaczynał nieco później i przystał na to spotkanie, w myśl listu posyłając Ammuna do obcej mu petentki, samemu stojąc pod jednym z drzew i podziwiając fakturę kory jednej z czereśni, ani trochę nie przejmując się tym, jakie wrażenie mógł sprawić na prowadzonej ku niemu czarownicy. Większość czarodziejów rozpoznawała go z daleka, gdy otulał się granatową abają obszytą złotymi nićmi, a na niej rozkładał się długi, zielony szal, oplatając go niczym jadowity wąż. Brosza ze skarabeuszem, spinająca abaję ani pierścienie i bransolety na rękach nie lśniły tak mocno, kiedy stał w cieniu, jednak z daleka wystawiały odpowiednie świadectwo tego, kim był. Poza Świętym Mungiem reprezentował swoją rodzinę czysto towarzysko, równie często politycznie; czy i dzisiaj miał mu przyświecać polityczny aspekt? Nazwisko Grey nie mówiło mu nic, zatem nie było nic warte w jego oczach, skoro nigdy wcześniej nie wzbudziło w nim zainteresowania, pozostając bezwiednie szarym tłem.
Ciężar Ammuna zajmującego miejsce na jego barku, wyrwał go z rozmyślań i podziwiania natury parku. Powoli obrócił się, zachowując dostojną powagę, z sztywno wyprostowaną sylwetką oraz obojętnym wyrazem twarzy stając twarzą w twarz z panną Grey. Jasnym, chłodnym spojrzeniem omiótł ją przelotnym spojrzeniem, ze zgrozą dostrzegając elementy świadczące o absolutnym pospólstwie. Była więc kolejną, która pragnęła przez chwilę znaleźć się blasku arystokracji; tylko dlaczego wykorzystywała do tego swoją własną sowę?
— Panna Grey — odezwał się, przechodząc nieco w bok, formując dystans odpowiedni dla sytuacji, brzmiąc tak samo obojętnie, jak wyglądał. Nieco znudzony, ściślej rzecz ujmując. — Co panią sprowadza? — zapytał, rzucając nieco uważniejsze spojrzenie w stronę sowy w jej ramionach. Wiedział, co ją sprowadzało. Wiedział to wszystko, lecz przestrzegał konwenansu nawet przy kimś, kto zapewne nie miał najmniejszego pojęcia, kim Zachary był. Przejawiała czystą ignorancję czy może próbowała osiągnąć tym sposobem jakiś inny, jeszcze nieznany mu cel?
Znajdując się w zdecydowanie magicznej części tego parku, podziwiał uchodzące z niego piękno wraz z pierwszymi dniami wkraczającej jesieni. Słyszał, że najlepsi zielarze utrzymywali roślinność w jak najlepszym stanie, lecz zdawał sobie sprawę z niemożności pokonania siejącej spustoszenie, nieokiełznanej magii. Mimo to odczuwał spokój, który miejsce to niosło ze sobą, wprawiało zadumę, zaś Zachary'ego sprowadzało do nieustannych rozważań o tym, kogoż miał dzisiaj poznać przez wzgląd na swoje zajęcie. Jako uzdrowiciel spotykał się z wszelaką maścią pacjentów, usilnie powstrzymując się od katalogowania ich na lepszych lub gorszych. Starał się wszystkich traktować jednakowo, zgodnie z panującymi zasadami, a przede wszystkim pomimo własnych przekonań i opinii, którym hołdował całym sercem, gdy tylko pozbywał się uzdrowicielskiej szaty i opuszczał szpital na te kilka godzin wytchnienia, którego i on potrzebował, by w swej sztuce nie popełnić żadnego błędu. Normalnie znajdowałby się już w Mungu, prowadząc praktyki niezbędne do rozpoczęcia swojego dyżuru; dziś jednak zaczynał nieco później i przystał na to spotkanie, w myśl listu posyłając Ammuna do obcej mu petentki, samemu stojąc pod jednym z drzew i podziwiając fakturę kory jednej z czereśni, ani trochę nie przejmując się tym, jakie wrażenie mógł sprawić na prowadzonej ku niemu czarownicy. Większość czarodziejów rozpoznawała go z daleka, gdy otulał się granatową abają obszytą złotymi nićmi, a na niej rozkładał się długi, zielony szal, oplatając go niczym jadowity wąż. Brosza ze skarabeuszem, spinająca abaję ani pierścienie i bransolety na rękach nie lśniły tak mocno, kiedy stał w cieniu, jednak z daleka wystawiały odpowiednie świadectwo tego, kim był. Poza Świętym Mungiem reprezentował swoją rodzinę czysto towarzysko, równie często politycznie; czy i dzisiaj miał mu przyświecać polityczny aspekt? Nazwisko Grey nie mówiło mu nic, zatem nie było nic warte w jego oczach, skoro nigdy wcześniej nie wzbudziło w nim zainteresowania, pozostając bezwiednie szarym tłem.
Ciężar Ammuna zajmującego miejsce na jego barku, wyrwał go z rozmyślań i podziwiania natury parku. Powoli obrócił się, zachowując dostojną powagę, z sztywno wyprostowaną sylwetką oraz obojętnym wyrazem twarzy stając twarzą w twarz z panną Grey. Jasnym, chłodnym spojrzeniem omiótł ją przelotnym spojrzeniem, ze zgrozą dostrzegając elementy świadczące o absolutnym pospólstwie. Była więc kolejną, która pragnęła przez chwilę znaleźć się blasku arystokracji; tylko dlaczego wykorzystywała do tego swoją własną sowę?
— Panna Grey — odezwał się, przechodząc nieco w bok, formując dystans odpowiedni dla sytuacji, brzmiąc tak samo obojętnie, jak wyglądał. Nieco znudzony, ściślej rzecz ujmując. — Co panią sprowadza? — zapytał, rzucając nieco uważniejsze spojrzenie w stronę sowy w jej ramionach. Wiedział, co ją sprowadzało. Wiedział to wszystko, lecz przestrzegał konwenansu nawet przy kimś, kto zapewne nie miał najmniejszego pojęcia, kim Zachary był. Przejawiała czystą ignorancję czy może próbowała osiągnąć tym sposobem jakiś inny, jeszcze nieznany mu cel?
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tego się nie spodziewała! Gdy przepiękny ptak wylądował na ramieniu tajemniczo wyglądającego mężczyzny, na twarzy Gwen na ułamek sekundy pojawiło się zdumienie… rozumiane jednak w zdeydowanie pozytywny sposób. Naprawdę była przekonana, że Shafiq to co najmniej mężczyzna w średnim wieku. Zobaczyła zaś niezwykle przystojnego młodzieńca, nieco tylko starszego od samej siebie. Na dodatek wszystko w nim przyciągało uwagę. Egzotyczna uroda, niecodzienny nawet jak dla czarodziejów strój. I te oczy, tak zabójczo niebieskie, wyróżniające się na jego twarzy. Wyglądał, jakby nie pasował do otaczającej go rzeczywistości. Jakby jego dom znajdował się daleko stąd, a on został zmuszony do przebywania w tym nienaturalnym dla siebie otoczeniu.
Och, jak cudowny byłby z niego model! Od razu poczuła chęć pokazania tego niezwykłego i niespotykanego kontrastu jego oczu na płótnie. Westchnęła w duchu, myśląc o tym, jak mogłaby wyglądać taka praca. Tacy ludzie… gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo potrafią być inspirujący!
Gdy wzrok uzdrowiciela spoczywał już na Gwen, jej mina wróciła do swojego standardowego stanu: dziewczyna była uśmiechnięta, choć Zachary mógł zauważyć, że jego postawa i zachowanie mimo wszystko wzbudza w dziewczęciu pewną nieśmiałość. Mimo wszystko malarka nie była nadmiernie pewna siebie i tak wyprostowana, znudzona postawa, wcale jej nie pomagała.
– Dzień dobry, panie Szafiq! – odparła tak radośnie, jak tylko potrafiła, choć brakowało jej standardowej pary i energii. – Bardzo przepraszam, że tak pana wyrywam z rana… ale później idę do pracy, a to dość pilna sprawa… – wyjaśniła, marszcząc przepraszająco czoło.
Dłoń dziewczyny bezustannie głaskała sowę.
– Widzi pan… mam… problem z sową i kompletnie nie wiem, do kogo mogę się zwrócić – przyznała, wzdychając. – Kupiłam ją na Pokątnej, cztery dni temu… Nigdy nie miałam magicznego zwierzęcia, rozumie pan. Zwykli weterynarze raczej nie wiedzą, jak się zająć papugą, a co dopiero sową, a nie znam żadnego specjalisty – wyjaśniła. – Dlatego pomyślałam, że… może byłby w stanie mi pan pomóc? Za zapłatą oczywiście. Będę wdzięczna choćby za polecenie kogoś, kto się na tym zna.
Varda spróbowała rozłożyć skrzydła, jednak ręka właścicielki skutecznie ją przed tym powstrzymała.
– Nie wiem, co się z nią dzieje. – W głosie dziewczęcia słychać było prawdziwą troskę. Z resztą niewiele brakowało, by Gwen rozpłakała się, mówiąc o problemach swojego zwierzęcia. Na szczęście dumnie trzymała emocje na wodzy… na ile tylko była w stanie. – Jest osowiała… Nie chce latać. Rozkłada skrzydła, ale… to tyle. Co najwyżej przeskakuje z mebla na mebel, ale o czymkolwiek innym nie może być mowy. Boję się, że jest coś z nią nie tak. Słyszałam, że ptaki bardzo dobrze ukrywają swoje choroby… a jak już pokazują, to oznacza, że jest z nimi naprawdę źle.
Och, jak cudowny byłby z niego model! Od razu poczuła chęć pokazania tego niezwykłego i niespotykanego kontrastu jego oczu na płótnie. Westchnęła w duchu, myśląc o tym, jak mogłaby wyglądać taka praca. Tacy ludzie… gdyby tylko wiedzieli, jak bardzo potrafią być inspirujący!
Gdy wzrok uzdrowiciela spoczywał już na Gwen, jej mina wróciła do swojego standardowego stanu: dziewczyna była uśmiechnięta, choć Zachary mógł zauważyć, że jego postawa i zachowanie mimo wszystko wzbudza w dziewczęciu pewną nieśmiałość. Mimo wszystko malarka nie była nadmiernie pewna siebie i tak wyprostowana, znudzona postawa, wcale jej nie pomagała.
– Dzień dobry, panie Szafiq! – odparła tak radośnie, jak tylko potrafiła, choć brakowało jej standardowej pary i energii. – Bardzo przepraszam, że tak pana wyrywam z rana… ale później idę do pracy, a to dość pilna sprawa… – wyjaśniła, marszcząc przepraszająco czoło.
Dłoń dziewczyny bezustannie głaskała sowę.
– Widzi pan… mam… problem z sową i kompletnie nie wiem, do kogo mogę się zwrócić – przyznała, wzdychając. – Kupiłam ją na Pokątnej, cztery dni temu… Nigdy nie miałam magicznego zwierzęcia, rozumie pan. Zwykli weterynarze raczej nie wiedzą, jak się zająć papugą, a co dopiero sową, a nie znam żadnego specjalisty – wyjaśniła. – Dlatego pomyślałam, że… może byłby w stanie mi pan pomóc? Za zapłatą oczywiście. Będę wdzięczna choćby za polecenie kogoś, kto się na tym zna.
Varda spróbowała rozłożyć skrzydła, jednak ręka właścicielki skutecznie ją przed tym powstrzymała.
– Nie wiem, co się z nią dzieje. – W głosie dziewczęcia słychać było prawdziwą troskę. Z resztą niewiele brakowało, by Gwen rozpłakała się, mówiąc o problemach swojego zwierzęcia. Na szczęście dumnie trzymała emocje na wodzy… na ile tylko była w stanie. – Jest osowiała… Nie chce latać. Rozkłada skrzydła, ale… to tyle. Co najwyżej przeskakuje z mebla na mebel, ale o czymkolwiek innym nie może być mowy. Boję się, że jest coś z nią nie tak. Słyszałam, że ptaki bardzo dobrze ukrywają swoje choroby… a jak już pokazują, to oznacza, że jest z nimi naprawdę źle.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Był zniesmaczony, oględnie zastaną sytuację ujmując. O ile w czasie oczekiwania poniekąd łudził się, że to nazwisko należało do kogokolwiek, kto miał styczność z magią od pokoleń, tak teraz zostały one rozwiane niczym pustynna zamieć. Stał przed nim żywy dowód na to, jak bardzo mugolskie nasienie, szlam najczystszej postaci, wdzierał się i okradał jego świat z tego, co było mu drogie. Nie chciał myśleć o upadku, który nastąpił w chwili, gdy sięgnął po pióro, decydując się na udzielenie listownej odpowiedzi.
Jasnym, niemalże lodowym spojrzeniem raz jeszcze omiótł mugolaczkę kalającą magię swym nieczystym bytem, zachowując kamienną powagę niewyrażającą niczego poza chłodną obojętnością. I takiż sam wyraz przybrał raróg towarzyszący na barku swego pana, intuicyjnie podążając za wytyczoną ścieżką, okazując swoją wyższość, dumnie reprezentując się na ramieniu Zachary'ego, któremu w gruncie rzeczy wszystko stało się jedną wielką obojętnością zwalczaną przez współczucie do sowy trzymanej w ramionach tej kobiety, którą zdążył osądzić nim wypowiedziała pierwsze zdanie. W konsekwencji jedynie upewnił się we własnym przekonaniu, że uśmiech na jej twarzy był szczery i pełen niewiedzy, w jak niedogodnym położeniu właśnie przebywała, sprawiając zaledwie, iż w myślach uzdrowiciela krążyło proste pytanie: Czy mogła przejawiać aż tak wielką ignorancję?
— Lordzie Shafiq, jeśli łaska, panno Grey — odparł całkowicie bezosobowym, pozbawionym zainteresowania tonem dokładnie w ten sposób, w jaki zwykł instruować pacjentów przebywających na oddziale zatruć będących skorymi do sprawiania problemów. Nie obdarzył jej przy tym niczym więcej niż przelotnym, nieco niewyraźnym spojrzeniem, zajmując się w czasie jej wywodu piórami Ammuna, naprzemiennie podskubując i przygładzając jego pióra. Ciekawość zdołała ulecieć, pozostało tylko współczucie dla sowy posiadającej właścicielkę całkowicie nieobeznaną ze stworzeniami żyjącymi w magicznym świecie; kolejny przejaw ignorancji.
Lekko poruszył barkami, markując tym westchnienie pełne dezaprobaty, które chciał z siebie wydobyć, gdy ujrzał sowę rozpościerającą skrzydła. Powinien coś zrobić, lecz musiał zachować pełną obojętność. Nie mógł przed kimś takim wyjawić talentu krążącego w jego żyłach, toteż trwał, ignorując poruszenie własnych emocji, któremu zapobiegł nim jeszcze zaczęło się ziszczać.
— Leczę ludzi, nie naszych zwierzęcych towarzyszy — z małym wyjątkiem, odpowiedział, pozwalając Ammunowi przesunąć się tak, by zajął dogodne dla siebie miejsce, z powrotem poświęcając swoją uwagę kobiecie z mugolskiej rodziny. Dostrzegał w niej każdy cal tego, kim była i nie mógł nadziwić się, jak mogła wykazać się tak wielką głupotą.
— Mugole... powinnaś od razu udać się z tym do magizoologa, z pewnością zająłby się nią odpowiednio, lecz skąd mogłaś o tym wiedzieć... — Krótki komentarz nie znalazł swojego końca. Zachary zamilkł, darując sobie wygłaszanie tyrad przypominających jego uzdrowicielskie upomnienia i zalecenia w Świętym Mungu. Jedynie patrzył na sowę poszkodowaną przez niewiedzę, wnikliwie badając ją własnym spojrzeniem, chłonąc z niej każdy przejaw tego, na co pozwalał mu jego dar. Przez zaledwie rozchylone usta prawie wydostał się dźwięk. Zniknął od jednak pośród głośnego odgłosu Ammuna, tym samym przywracając Shafiqa na właściwe tory trwającego spotkania.
— Mógłbym obejrzeć jej skrzydła. Wyglądają, jakby były po podcięciu bądź źle zrośniętym złamaniu — wygłosił w końcu diagnozę, rzucając rozmówczyni krótkie, aczkolwiek intensywne spojrzenie. Nawet jeśli mylił się w swym osądzie, nie mogła tego wiedzieć, a przynajmniej nie mogła mieć pewności. Została skazana na przypuszczenia pełne obaw, że zakupiła sowę niezdolną do pełnienia swej powinności.
Jasnym, niemalże lodowym spojrzeniem raz jeszcze omiótł mugolaczkę kalającą magię swym nieczystym bytem, zachowując kamienną powagę niewyrażającą niczego poza chłodną obojętnością. I takiż sam wyraz przybrał raróg towarzyszący na barku swego pana, intuicyjnie podążając za wytyczoną ścieżką, okazując swoją wyższość, dumnie reprezentując się na ramieniu Zachary'ego, któremu w gruncie rzeczy wszystko stało się jedną wielką obojętnością zwalczaną przez współczucie do sowy trzymanej w ramionach tej kobiety, którą zdążył osądzić nim wypowiedziała pierwsze zdanie. W konsekwencji jedynie upewnił się we własnym przekonaniu, że uśmiech na jej twarzy był szczery i pełen niewiedzy, w jak niedogodnym położeniu właśnie przebywała, sprawiając zaledwie, iż w myślach uzdrowiciela krążyło proste pytanie: Czy mogła przejawiać aż tak wielką ignorancję?
— Lordzie Shafiq, jeśli łaska, panno Grey — odparł całkowicie bezosobowym, pozbawionym zainteresowania tonem dokładnie w ten sposób, w jaki zwykł instruować pacjentów przebywających na oddziale zatruć będących skorymi do sprawiania problemów. Nie obdarzył jej przy tym niczym więcej niż przelotnym, nieco niewyraźnym spojrzeniem, zajmując się w czasie jej wywodu piórami Ammuna, naprzemiennie podskubując i przygładzając jego pióra. Ciekawość zdołała ulecieć, pozostało tylko współczucie dla sowy posiadającej właścicielkę całkowicie nieobeznaną ze stworzeniami żyjącymi w magicznym świecie; kolejny przejaw ignorancji.
Lekko poruszył barkami, markując tym westchnienie pełne dezaprobaty, które chciał z siebie wydobyć, gdy ujrzał sowę rozpościerającą skrzydła. Powinien coś zrobić, lecz musiał zachować pełną obojętność. Nie mógł przed kimś takim wyjawić talentu krążącego w jego żyłach, toteż trwał, ignorując poruszenie własnych emocji, któremu zapobiegł nim jeszcze zaczęło się ziszczać.
— Leczę ludzi, nie naszych zwierzęcych towarzyszy — z małym wyjątkiem, odpowiedział, pozwalając Ammunowi przesunąć się tak, by zajął dogodne dla siebie miejsce, z powrotem poświęcając swoją uwagę kobiecie z mugolskiej rodziny. Dostrzegał w niej każdy cal tego, kim była i nie mógł nadziwić się, jak mogła wykazać się tak wielką głupotą.
— Mugole... powinnaś od razu udać się z tym do magizoologa, z pewnością zająłby się nią odpowiednio, lecz skąd mogłaś o tym wiedzieć... — Krótki komentarz nie znalazł swojego końca. Zachary zamilkł, darując sobie wygłaszanie tyrad przypominających jego uzdrowicielskie upomnienia i zalecenia w Świętym Mungu. Jedynie patrzył na sowę poszkodowaną przez niewiedzę, wnikliwie badając ją własnym spojrzeniem, chłonąc z niej każdy przejaw tego, na co pozwalał mu jego dar. Przez zaledwie rozchylone usta prawie wydostał się dźwięk. Zniknął od jednak pośród głośnego odgłosu Ammuna, tym samym przywracając Shafiqa na właściwe tory trwającego spotkania.
— Mógłbym obejrzeć jej skrzydła. Wyglądają, jakby były po podcięciu bądź źle zrośniętym złamaniu — wygłosił w końcu diagnozę, rzucając rozmówczyni krótkie, aczkolwiek intensywne spojrzenie. Nawet jeśli mylił się w swym osądzie, nie mogła tego wiedzieć, a przynajmniej nie mogła mieć pewności. Została skazana na przypuszczenia pełne obaw, że zakupiła sowę niezdolną do pełnienia swej powinności.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Central Park
Szybka odpowiedź