Pracownia
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:36, w całości zmieniany 1 raz
Sezon ślubów trwał w najlepsze, a wraz z nim sezon na szukanie odpowiednich podarków. Szczęście nie dopisywało Lilianie, która przewędrowała już prawie całą Pokątną i zwiedziła niezliczoną ilość sklepów w poszukiwaniu tego czegoś, co dla jej wychodzącej niedługo za mąż koleżanki ze szkolnej ławki byłoby jednocześnie miłą pamiątką, ale i użytecznym na nowej drodze życia przedmiotem. Co ostatecznie zwróciło jej uwagę na sklep Valhakisów? Połyskujący na eleganckiej, atłasowej poduszce medalion, ułożony w witrynie sklepowej, misternie zdobione łapacze snów czy może złoty szyld? Wiedziona dobrym przeczuciem, pchnęła drzwi wejściowe, lecz, ku jej zaskoczeniu, we wnętrzu sklepu nie spotkała żadnej pomocnej ekspedientki. Nie zamierzała rezygnować, była już praktycznie zdecydowana na zakup pierścienia z kamieniem księżycowym, a na dzisiejsze, do tej pory nieowocne zakupy straciła już aż nadto czasu. Pewnym krokiem ruszyła w kierunku pracowni, w której niechybnie można było znaleźć twórcę amuletów, lecz czy rozgardiasz, jaki tam zastała, dobrze o nim świadczył i na pewno zachęcał do zakupów?
Asterion nie narzekał na brak roboty. Nowe zlecenia napływały niekończącym się strumieniem, a okoliczności wymagały od niego zaszycia się w pracowni. Sklep cieszył się niezachwianą renomą, a ze wszystkich zakamarków Londynu ściągali klienci, z których część szukała mniej oczywistych amuletów. Na odbiór jednego z takich artefaktów umówiona była na ten dzień młoda kobieta o złocistych puklach i rysach właściwych Afrodycie. Valhakis nie poznał jej wcześniej, zamówienie odbierała jego córka, chwilowo nieobecna w sklepie. Oko Ślepego leżało już zapakowane na stole pomiędzy wielobarwnymi minerałami i stosami kruszców. Wkraczająca do pracowni jak do siebie blondynka o magnetycznej urodzie niewątpliwie pasowała do enigmatycznego opisu klientki. Czy zmęczenie spowodowane przepracowaniem i niewątpliwy urok młodej kobiety mogły przytępić czujność Asteriona i przyczynić się do wręczenia jej nielegalnego przedmiotu?
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Czuję jak rozpiera mnie duma, radość i ogarnia prawdziwy entuzjazm, jaki nie dotykał mnie już od dawna. Bynajmniej nie wynika on z zachwytu nad efektami sprzedaży, z zauroczenia złotem, z jakże rozkosznej myśli o spłaceniu części długów i odcięciu kolejnego ogniwa od żelaznego łańcucha, oplatającego mą szyję.
Motywuje mnie praca: świadomość zaszycia się w pracowni, by długie godziny pochylać głowę nad roboczym blatem, poświęcać wzrok i kaleczyć dłonie, żeby stworzyć niemalże nierzeczywisty przedmiot. O wykonanie prostszych amuletów mogę poprosić Nemesis, ale stęskniłem się za przelewaniem magii w abstrakcyjne formy. Tym się zajmuję, to właśnie kocham, a wymiana towaru za złoto... to najdalsza i najmniej ważna część procesu.
Olśniony pięknem wpatruję się w półszlachetne kamienie, które wkrótce, poddane memu warsztatowi, utracą pierwotny kształt, stracą szlif, może wyblakną, a może rozbłysną zupełnie innym kolorem. Każdy klejnot poleruję samodzielnie, czystą szmatą nasączoną specjalnym eliksirem i dokonuję dokładnych oględzin, sprawdzając, czy rzeczywiście są bez jednej skazy. Nie mogą mieć pęknięć ani zadrapań, żadnego śladu na barwnej powłoce. Takie są bezużyteczne, nie nadają się na amulety, tracą swój potencjał skupiania magicznej energii. Od pracy odrywa mnie smuga światła, dobywająca się zza drzwi. Lekko uchylone zaczynają skrzypieć, gdy prostuję się na krześle, obdarzając przybyłą dziewczynę zaciekawionym spojrzeniem. Jest piękna, przebiega mi przez myśl, choć nie dorównuje mojej (czy mam prawo tak ją nazywać?) Miu. Złote loki i naturalny czar, niezwykła w swej pospolitości - czyż nie tak opisywała dziewczę Nemesis, wspominając mi o pewnej klientce? Z czarnomagicznymi przedmiotami obchodzę się jednak więcej niż ostrożnie - byłbym głupcem, wręczając kobiecie nielegalny artefakt, polegając wyłącznie na swych wyobrażeniach. Wstaję z miejsca, machnięciem różdżki porządkując przedmioty na roboczym blacie i podaję dziewczęciu dłoń, prowadząc ją wgłąb wnętrza.
-Specjalne życzenia, madame? - pytam, widząc jej wzrok ślizgający się po półkach, zapełnionych niezbędnymi przyrządami oraz materiałami - służę pomocą. Valhakis - przedstawiam się, by wiedziała, z kim ma do czynienia. Jeśli w istocie ona poszukuje tego przedmiotu, może pozbyć się złudzeń i płaszczyka przyzwoitości. Jeśli nie... znajdę dla niej to, czego potrzebuje.
Od przynajmniej dwóch godzin przemierzałam kolorowe ulice Pokątnej. Był już wczesny wieczór, co o tej porze roku oznaczało, że słońce już schowało się za budynki, chociaż wciąż oświetlało niebo jasną poświatą, nie zapalono więc jeszcze latarni. Po skończeniu pracy wybrałam się na zakupy. Chodzenie po sklepach było dla mnie przyjemnym zajęciem, nie przymierzałam jednak dzisiaj pięknych sukien, a szukałam wcale nie tak drobnych drobiazgów na prezent. Luty już się kończył i lada chwila będzie się odbywało jedno wesele za drugim. Prawdę mówiąc, nie wiedziałam jeszcze której z moim koleżanek podaruję to, co dzisiaj znajdę. Zastanowię się nad tym, kiedy już będę trzymała to coś w ręku.
I chociaż zakupy sprawiały mi zawsze przyjemność, to tak długie chodzenie i nieumiejętność znalezienia czegoś co spełniałoby moje oczekiwania, w końcu zaczęło być męczące. Pozwoliłam sobie przysiąść w jednej z kawiarni na herbatę, a potem postanowiłam, że jeszcze jedno miejsce i wrócę do domu. W końcu jutro też czekała mnie praca i nie mogłam chodzić po Pokątnej nocami.
Sklep z amuletami jakoś tak mnie przyciągnął. Śliczne i oryginalne rzeczy na wystawie wydawały się mówić do mnie, ale przecież były to tylko moje wyobrażenia. Jednak niewątpliwie, te błyskotki od razu mi się spodobały, a szyld głoszący, że są amuletami, a nie zwyczajną biżuterią, brzmiał bardzo zachęcająco. W pierwszym pomieszczeniu nie było nikogo, dlatego po krótkich oględzinach weszłam dalej - nie nawykłam, że nikt nie doradza mi w wyborze. Lubiłam kiedy sprzedawcy zachwalali to, co mieli i podsuwali mi kolejne.
Mój wzrok od razu powędrował na kamienie i narzędzie porozkładane po pracowni, ale nim zdążyłam dobrze się im przyjrzeć i ocenić to, co widziałam, mężczyzna już zrobił z nimi porządek.
- Dziękuję bardzo, monsieur - odparłam, uśmiechają się, nie tyle co używając swojego genu, a po prostu wyglądając pięknie, bo tak miałam w zwyczaju. - Oczywiście, że specjalne życzenia. Chciałabym kupić coś wyjątkowego, czy ma pan coś dla mnie? - spytałam, nie myśląc nawet, że mógłby mnie pomylić z kimś innym. Ale gdyby rzeczywiście to zrobił... nie miałabym nic przeciwko.
Nie.
Może i dopomagam w bliżej nieokreślonych zbrodniach, lecz wytwarzam również przedmioty zapewniające ochronę. Dokładnie ważę każdy amulet, pochodzący z mego sklepu, tak samo jak dokładnie oceniam każdego klienta. Naprawdę groźne, paskudne zamiary niezwykle szybko wychodzą na jaw, a ja... cóż, nie nakładam przecież klątw naprawdę paskudnych, mogących spowodować czyjąś śmierć czy straszliwy wypadek.
Przynajmniej do tej pory się tym nie zajmowałem. W sklepiku dzwonek odzywa się coraz częściej, lecz i stawiane są przede mną coraz wyższe wymagania. Nie wiem, jak długo zdołam się opierać, nie wiem, jak długo utrzymam podupadający interes, nie wiem, jak długo jeszcze uda mi się utrzymywać córki w błogosławionym stanie niewiedzy. Otrząsam się jednak z niewesołych myśli, ponownie skupiając wzrok na panience o aparycji Afrodyty oraz jej gładkich słowach. Śmiałych, wieloznacznych, lecz nadal nie dość precyzyjnych, aby mnie przekonać i skusić. Choć panna wabi niby piękne syreny, trzymam się na baczności, w pełnym profesjonalizmu dystansie. Uprzejmym, lecz stanowczym, serwując niewieście idealnie pewnego siebie sprzedawcę, znającego wartość swego towaru.
-Wszystko, co panienka widzi jest niezwykłe - odpowiadam i nie ma w mych zapewnieniach ani krzty przesady - każdy amulet to godziny mej pracy. Każdy oddycha magią - zapewniam, pokazując jej jeszcze niedokończony amulet; ciężki wisior był jeszcze pozbawiony oczka, ale niemalże idealnie okrągły malachit czekał już, gotowy do wprawienia. Czy już przekonałem tajemniczą kobietę, czy to nadal mało?
- Wolałabym, gdyby mi pan coś zaproponował - odparłam jeszcze bez irytacji, zdając sobie sprawę, że nie było to zwyczajny sklep, w którym ekspedientka latałaby za mną, nie chcąc, żeby wyszła z pustymi rękami. Zresztą, atmosfera tego miejsca naprawdę mi się podobała, a dosyć egzotyczny wygląd Valhakisa był... intrygujący. - Nie wątpię, że każdy przedmiot jest tutaj wyjątkowy - powiedziałam z uprzejmym uśmiechem. Pozwoliłam sobie na śmiałe dotknięcie kamienia w wisiorze. Przyjrzałam mu się bliżej - był naprawdę piękny, jednak nie miałam pojęcia jak się nazywa, chociaż jego kolor bardzo mi się podobał. - Jednak niestety, zupełnie się na nich nie znam. Ale skoro mówi pan, że oddychają magią... Jak bardzo magiczne mogą być? - spytałam, trzymając w palcach ten zielony kamień. - Chociażby ten, jakie właściwości będzie posiadać? - Właściwie, nawet nie wiedziałam jak to działa. Czy amulety stawały się nimi, ze swoją magią dopiero po odpowiednim zaklęciu, czy może to już same kamienie były zaczarowane?
Gdybym tylko wiedziała, że dzięki odpowiedniemu dobieraniu słów, w moje ręce może się dostać potężny artefakt... ale niestety nie miałam o tym pojęcia i chyba naprawdę ciężko było o tak duże nieporozumienia, bo ja nie ukrywałam faktu, że szukam bliżej nieokreślonego czegoś.
Mężczyzna raczej nie musiał mnie do niczego przekonywać. Od początku byłam zainteresowana tym, co tu zobaczyłam i chciałam tylko dowiedzieć się więcej i, oczywiście, znaleźć coś odpowiedniego dla siebie. To znaczy, dla mojej koleżanki. Zaskakujące, jak te kolorowe błyskotki potrafiły mnie do siebie przekonać.
Na szczęście sytuacja jest prosta, standardowa. Piękna kobieta, która nie szuka niczego sprecyzowanego, urzeczona pięknem klejnotów oraz delikatnymi błyskami biżuterii, uwiedziona runami wyrytymi na powierzchni drewnianych figurek. W pracowni również pachnie cytrusami i morzem, ale słodycz i świeżość przełamuje woń pyłu, specyficzny aromat ciężkiej, fizycznej pracy. Nad roboczym blatem wciąż unosi się kurz oraz złotawe drobinki, jakby to zaklęcie wzbiło się w powietrze, zostawiając po sobie błyszczącą, namacalną smugę. Miejsce musi być niezwykłe i kusi każdego swymi sekretami. Nęci, zniewala, ciekawi, ale jedynie nieliczni mogą poznać odpowiedzi na niezadane pytania.
-To zależy od materiału oraz mej intencji. Istnieją amulety, które nie tracą mocy przez stulecia. Są takie, których magia utrzymuje się kilka godzin - mówię spokojnie, czystym, dźwięcznym angielskim, z wyraźnym słyszalnym obcym akcentem. Egzotyka przyciąga do mnie klientów, jakbym rzucał na nich niebezpieczny czar - wiara w obcą kulturę, świadome zawierzenie człowiekowi, pochodzącemu z kraju olimpijskich bogów - zabieram ich zaufanie, ale robię wszystko, by się nie zawiedli.
-To malachit. Sprawdzony podczas stabilizacji oddechu, idealny dla panien, chorujących na klątwę Ondyny. Przynosi również ukojenie po zawodzie emocjonalnym. Wszystko drzemie w jednym kamieniu. Po nałożeniu odpowiednich zaklęć, wydobędę z niego cały magiczny potencjał i skieruję go w kierunku osoby, która będzie go nosić - opowiadam, zupełnie niezrażony dociekliwością kobiety. Poszukuje, rozgląda się, błądzi i choć jest niezdecydowana, zupełnie nieświadoma, w jakie miejsce trafiła - decyduję się pomóc, doradzić, pokazać jej to, czego zapragnie.
Dalej przyglądałam się malachitowi, mając wrażenie, że mężczyzna czyta mi w myślach. Albo może po prostu coś wie? Zaskoczyło mnie to bardzo, bo kiedy tylko opisał właściwości kamienia, od razu pomyślałam, komu mogłabym sprawić taki podarek, a wcześniej nawet nie chciałam obdarowywać tej osoby. Nie dawałam po sobie znać, jak bardzo mnie to zachwyciło.
- Jest piękny - oglądałam go dalej, zauważając, że poza tym, że kolor mi się podobał, to przy tym niezwykle by pasował. - A oczko? - spytałam, orientując się przecież, że wisior jest niedokończony. W tej chwili nie myślałam, że może być przeznaczony dla kogoś innego - naprawdę bardzo chciałam go kupić, a nie przyszłoby mi do głowy, że Valhakis mógłby stwierdzić, że nie jest na sprzedaż. - Mogłoby być blado-różowym kamieniem?
Powiedzmy szczerze, nie znałam się na takich rzeczach, tak samo zresztą jak na projektowaniu biżuterii. Lepiej mi wychodziło ocenianie czy jest ładna, kiedy już widziałam ją gotową.
- Jego niezwykłe właściwości... jak długo się utrzymują? - spytałam, pamiętając wcześniejsze słowa, że mogą to być setki lat, jak i parę godzin.
-Oczywiście, ale wówczas musiałbym użyć innego materiału. Każdy kamień półszlachetny ma odmienne właściwości, panienko - odpowiadam cierpliwie, najdokładniej jak mogę tłumacząc złotowłosej damie istotę sporządzania amuletów. Chcę ją zainteresować, sprawić, że wychodząc z mego sklepu nie wyrzuci naszego spotkania z pamięci i z każdym spacerem po Pokątnej będzie doń wracać. Z uśmiechem na twarzy.
-To już zależy ode mnie, panienko - rzeczę tajemniczo, obracając w palcach ciężki, zielony kamień. Długość działania wymusza cenę; wiele czasu spędzam na szeptaniu inkantacji, mnożeniu ochronnych zaklęć, nierzadko długie tygodnie pracuję nad jednym talizmanem, aby na pewno nie zawiódł swego właściciela.
- Byłoby cudownie. Blado-różowy kamień, może wpadający lekko w fiolet? Pięknie by też wyglądały jakieś delikatne ornamenty, może inspirowane kwiatami lilii, ale pozostawiłaby to pana inwencji twórczej - wyjaśniłam, chyba nie potrafiąc opisać tego lepiej, nie mówiąc już, że naprawdę nie wiedziała czego do końca chciałam. Miałam nadzieję, że kiedy przyjdę tutaj następnym razem, efekt po prostu mnie zachwyci. Nawet specjalnie w to nie wątpiłam, bo chociaż byłam tutaj krótko, mogła przyjrzeć się paru gotowym amuletom. Oddałam wisior Valhakisowi, delikatnie kładąc go w jego dłoni.
- Rozumiem - odpowiedziałam, nawet nie poruszając kwestii ceny, wiedząc, że galeony, które dostaję i moje własne oszczędności, wystarczą na taki wydatek. - W takim razie, tę kwestię całkowicie pozostawię panu. Kiedy mogłabym spodziewać się, że będzie gotowy? - spytałam a mój wzrok ześlizgnął się na pakunek na stole, który najwyraźniej na kogoś czekał.
Okazuje nie tylko zainteresowanie, lecz również zaufanie. Czuję się mile skomplementowany, jak zawsze, gdy ktoś chwali mą pracę. Znam jej wartość, jestem mistrzem w swym fachu, tak jak i sam Dedal, jednak powierzenie mi jakiegoś zadania wywołuje we mnie mimowolne podniecenie. Zwłaszcza, gdy przekonuję do siebie nowego klienta, nową twarz, kompletnie obcą osobę. Mam jakiś dar, czy to po prostu służalczość handlarza skłania ludzi do poświęcenia chwili swego czasu? Staram się przecież ją ograniczać; nie jestem biernym pieskiem, gotowym przybiec na każde skinienie. Szacunek nie równa się z czołobitnością, ani z przesadzonym respektem. Nigdy nie byłem nadgorliwy, choć zaciętości nie można mi odmówić.
-Topaz różowy. Idealny dla osób wrażliwych na piękno - odpowiadam bez wahania, stanowczo ujmując dziewczynę za rękę i prowadząc ku olbrzymiej komodzie z materiałami. Otwieram jedną z szuflad i wybieram jeden z kamieni, pokazując go kobiecie, aby mogła dokładnie go obejrzeć. Perfekcyjnie pasował do jej opisu, nadto zaś właściwości również powinny okazać się trafione. Z upodobaniem przyglądam się, jak obraca topaz w dłoni i myślę, że nadal nie ma pojęcia, jak olbrzymi skarb trzyma właśnie w rękach. Po chwili przyjmuję od niej oba - zarówno kamień, jak i gotowy amulet - i odkładam je ostrożnie na ladę. Są zbyt cenne, by mogły się uszkodzić, zbyt wiele warte dla mnie, nawet, jeśli ich cena jest stosunkowo niewielka.
-Dla panienki... Pięć dni - odpowiadam, szybko szacując swoje możliwości. To niedługo, standardowy czas oczekiwania wynosi nawet miesiąc, lecz uległem dziwnemu czarowi jasnowłosego dziewczęcia - Oczko ma zostać wprawione w pierścień czy naszyjnik? Może brosza? - dopytuję, a po uzyskaniu odpowiedzi zapewniam, że panienka nie pożałuje swej decyzji. Sądzę, że szybko powróci i to nie tylko po to, by odebrać gotowe zamówienie. Żegnam ją uprzejmie i odprowadzam do drzwi, by wkrótce potem zasiąść do przerwanej pracy. Powinienem skończyć ją jak najszybciej, aby zacząć przygotowywać błyskotkę dla owej tajemniczej klientki.
|As zt
Kiedy tak opisywałam kolor kamienia, nawet nie do końca wyobrażałam sobie jak mógłby wyglądać, ale oczywiście pan Valhakis mnie nie zawiódł i zaraz zaprowadził w inny zakamarek pracowni. Chwilę potem przyglądałam się topazowi, który doskonale odpowiadał mojemu opisowi, zastanawiałam się tylko czy tak delikatny, strukturą przypominający diament, dobrze będzie wyglądał z malachitem. Pomyślałam jednak, że najpierw chcę zobaczyć jak będzie amulet wyglądać już gotowy. Poza tym, chyba nie proponowałby mi czegoś, co by do siebie nie pasowało?
- Idealnie... może się więc mnie pan spodziewać. - Uśmiechnęłam się zadowolona, że tak szybko, chociaż nie zdawałam sobie sprawy, że mogłabym czekać dłużej. Raczej nie spodziewałam się dłuższego okresu niż tydzień.
Pytanie Valhakisa nie wiem dlaczego mnie zaskoczyło - z jakiegoś powodu uznałam, że to będzie naszyjnik, teraz jednak zaczęłam się zastanawiać, szybko odrzucając pierścień, a bardziej interesując się broszą. Czy nie był to pomysł na tyle oryginalny, że przeważnie w prezencie dawało się różnego rodzaju biżuterię, noszoną potem na szyi? Tak przynajmniej mi się wydawało, opisałam więc swoją wizję lilii, ufając, że moje wyobrażenia zostaną spełnione, a może nawet w rzeczywistości będą wyglądać piękniej? Kiedy wszystko dokładnie opisałam, a Asterion odprowadził mnie do drzwi, nie mogłam się doczekać, jak tutaj wrócę i zobaczę co wyczarował.
zt
Lepiej pracuje mi się w nocy. Morfeusz okazuje się łaskawy, nie zsyłając na mnie snu. Powieki nie są ciężkie od magicznego piasku: wręcz przeciwnie, obraz gwiazd malujących się na ciemnym niebie za małymi, ciasnymi okienkami w mojej pracowni napełnia weną oraz dodaje tej niezbędnej kreatywności. Motyw nieboskłonu zdaje mi się coraz bardziej atrakcyjny. Znaki zodiaku, piękne konstelacje, galaktyki... Astronomia nie jest mym konikiem, acz potrafię bezbłędnie wyczuć, iż z srebrzystych punkcików gdzieś w przestworzach mogę uczynić prawdziwą żyłę złota. Linia biżuterii, ba, magicznych amuletów stworzona specjalnie z myślą o rodzie Blacków... kto wie, może nawet sygnowana ich nazwiskiem? Jestem pewny, iż projekt się sprzeda, toteż z uśmiechem siadam na twardym stołku przed długim, roboczym blatem i zajmuję się obmyślaniem prototypów. Nie żywię żadnych wątpliwości, iż konieczne jest stworzenie kolekcji damskiej oraz męskiej. Dla pań niezwykłe opalizujące brosze, bransolety oraz szpilki podtrzymujące misterne fryzury. Może także pierścienie oraz naszyjniki, te jednak będą wykonywane wyłącznie na indywidualne zamówienie. Dla panów spinki do mankietów - podejrzewam, że konserwatywni Anglicy niechętnie widzieliby moje próby przekonania ich do nieco mnie wytartych egzemplarzy męskiej biżuterii. Materiał wybieram bez żadnego wahania: kamień księżycowy, kwarc oraz kryształ górski. W prostocie tkwi najwspanialsze piękno, jakie potrafią wydobyć wyłącznie moje ręce. Obróbka trwa długo, co najmniej godzina, nim wyciosam jeden jedyny symbol - w tym przypadku wagi, oczywiście w alfabecie runicznym, posiadającym znacznie większą moc od zwykłych liter. Także tych greckich, które chociaż brzmią dostojniej, niewiele różnią się od tych brytyjskich. Starożytne runy kryją zaś w sobie prawdziwą potęgę, jaką zgłębiło niewielu. Sam również nie opanowałem ich perfekcyjnie, ale pewne podstawy pozwalają mi na całkiem swobodne operowanie tymi trudnymi znakami. Oczywiście w ściśle określonych celach, w tym wypadku uwypuklenia magicznych właściwości półszlachetnych kamieni. Delikatnie wyrzeźbiony symbol zawieszam na wcześniej przygotowanym srebrnym łańcuszku: delikatny egzemplarz, idealnie nadający się jako prezent dla jakiejś młodziutkiej panienki. Może zbyt roztkliwiłem się nad tą jedną błyskotką, ale czas zleciał stanowczo zbyt szybko. Północ otrzeźwia mnie i sprawia, bym sięgnął po kolejne minerały, piętrzące się w niemałych stosach na roboczym blacie. Mruczę pod nosem kilka zaklęć, by jak najszybciej usunąć ze stołu niepotrzebne rzeczy. Nemesis potrafi tworzyć w tym chaosie, jednak ja potrzebuję nieskazitelnego porządku w miejscu me pracy. Zawsze skupiam się maksymalnie, a otaczający mnie nieład niestety okropnie rozprasza. Moją uwagę pochłania wszystko, co znajduje się obok - korzeń hebanowego drewna, gałęzie palisandru, drobne, suszone, oliwne listki. Wysyłam każdy nieprzydatny element w niebyt, by maksymalnie wykorzystać czas oraz wenę, która kapryśnie potrafi mnie opuścić w krótką chwilę. Domaga się wykorzystania natychmiast, przelania pomysłów w trójwymiarową formę, nadania jej kształtu, właściwości, celu. Dłuższą chwilę poświęcam na przyjrzenie się jednemu, szczególnemu ametystowi. Większemu od innych, o bardziej regularnym kształcie oraz żywszym kolorze. Postanawiam zatrzymać go dla własnego użytku i wykonać z niego coś specjalnie dla każdej z moich córek. Odkładam więc kamień z dala od mych narzędzi, wybierając spośród piętrzących się przede mną materiałów coś zupełnie innego. Niebieskozielony akwamaryn pięknie świeci, wyglądając niemalże jak kocie oko. Ten kamień dodaje odwagi, a jego skoncentrowana energia pomaga w płynnym wyrażaniu myśli. Idealny dodatek do ludzi występujących publicznie, wszelkich mówców oraz polityków. Większość z nich tutaj, to szlachcice, więc... wymagają czegoś eleganckiego oraz klasycznego. Wybieram długi, osikowy pręt, który strugam w pożądany kształt. Hartuję drewno kilkoma zaklęciami, pokrywam je magicznym lakierem, czekam stosowną chwilę, aby wyschło. Dopiero potem mogę podjąć kolejne kroki: wyciąć nożem minimalistyczne ornamenty, dorobić główkę w tej eleganckiej lasce - specjalnie wydrążony środek mógł służyć za pochwę na różdżkę - i dopiero teraz, zająć się wprawianiem weń kamienia. Niebezpieczny trik; doskonale zdaję sobie sprawę, iż ten przedmiot będzie służył oszustom, lecz to, jak zostanie użyty nie wchodzi w zakres wyrzutów mego sumienia. Tylko wykonuję magiczne przedmioty, zupełnie nie biorąc odpowiedzialności za ich późniejsze stosowanie. Zresztą - akwamaryn ma całe mnóstwo zastosowań. Łagodzi katar, szczególnie dokuczający czarodziejom w odpowiedniej dla nich fazie księżyca, przeciwdziała zakażeniom, nawet odrobinę niwelując skutki kąsającego świerzbu, zwiększa odporność organizmu na proste infekcje, uśmierza bóle głowy oraz nawet najbardziej uciążliwe migreny. Dodatkowa śmiałość oraz przypływ umiejętności erudycyjnych to zaledwie kropla w morzu zalet. Z pewnością nie ta, najbardziej pożądana przez potencjalnego nabywcę owej laski, którą wyceniam na dość sporą sumę, po czym - otrzepując z pyłu, pozostałego po inkrustowaniu kamienia - wystawiam ją na wystawę. Tuż obok zawieszam parę kolczyków z czarnego onyksu. To pazur, jest twardy, ostry, może łatwo zranić. Czasami w tajemnicy szepczę to do ucha młodym panienkom, wyglądającym na nieszczęśliwe u boku swych mężów. One rzucają mi te przestraszone spojrzenia, a potem wracają po pierścienie lub kolczyki z onyksami, posyłając mi wstydliwe uśmiechy. Trochę w tym autosugestii, lecz nie bez powodu nazywa się ten kamień kamieniem wewnętrznej siły.
Dziś chcę jednak stworzyć coś zupełnie nowego, wykroczyć poza wszystko, co robiłem do tej pory. Natchnienie spływa szybciej, niż się tego spodziewam - rzuca mi się w oczy, zupełnym przypadkiem pewien egzemplarz... Och, jakim cudem nie zauważyłem go szybciej? Podnoszę kamień z nabożeństwem, przebiegając palcami po szklanej tafli, szukając jakichkolwiek niedoskonałości, pęknięć, dziur, zacieków. Na próżno. Perfekcyjnie wyrzeźbiony przez naturę, warty majątek, złożony w moich rękach. Mogę zrobić z niego wszystko, od pospolitego oczka w wisiorku po ozdobę niesamowitego diademu, który zostanie wpięty we włosy jakiejś szlachetnej pannie młodej. Wpada mi jednak do głowy zupełnie inny koncept na wykorzystanie tego cudu. Rodolit, należący do grupy granatów. Wyjątkowy, zupełnie nie wiem, jak mogłem go przeoczyć przesiewając wzrokiem szufladę pełną nieoszlifowanych skarbów. To szlachetny kamień, ciemnoróżowa odmiana Piropu. W moim języku jego imię znaczy "podobny do róży". Dostrzegam banalność tego stwierdzenia, ale szybko wpadam na inny pomysł. Niezwykły, błyskotliwy, nieprzeciętny. Chcę wykonać najpiękniejszą ozdobę, jaka kiedykolwiek wyszła spod moich rąk, ze specjalnym przeznaczeniem. Już dotykając lekko jego gładkiej struktury czuję się odprężony; kamień ów uspokaja i usuwa bezsenność spowodowaną przepracowaniem. Nigdy nie narzekam na nadmiar pracy, którą przecież mam za swoją kochankę, ale... Zastąpiła ją przecież inna, o której myślę nawet i teraz, pozornie rozpływając się nad pięknem zimnego rodolitu. Pobudzającego mój umysł do pracy twórczej, wzmagającego koncentrację. Nie potrzebuję już zupełnie innych bodźców; ostrym nożem na pół kroję owoc granatu i sprawnie wykrawam z niego cały miąższ, nie zostawiając w środku ani jednego ziarenka. Zaklęciem odtwarzam misterną siateczkę, używając do wypełnienia kości słoniowej. Prostym eliksirem zamrażam owoc, zatrzymując go już na zawsze w tym stanie, wiecznej, lodowej świeżości. Dopiero teraz przystępuję do właściwej pracy: wycinam z rodolitu niewielkie kawałki, które formuję w nieregularne kulki, imitujące nasiona. Precyzyjnie umieszczam każdą z nich w owym specjalnym owocu, czując przypływ śmiałości, płynący bezpośrednio ze skumulowanej mocy tkwiącej już wewnątrz granatu. Który ponownie zamykam, rzeźbiąc różdżką delikatne ornamenty na jego spreparowanej skórce. Początkowo myślałem, by wystawić go na sprzedaż, lecz... zbyt mi się spodobał. Ze skórzanej sakiewki, jaką zawsze noszę przy sobie odliczam odpowiednią ilość złotych galeonów, które skrupulatnie odkładam do kasetki z przeliczonymi dochodami ukrytej na zapleczu. To będzie szczególny prezent... za który nie waham się zapłacić jego prawdziwej ceny.
|zt
Eufrosyne lubiła wieczory, a może raczej ich atmosferę; w literaturze była to przecież niezwykła pora dnia – owiana nimbem tajemnicy, pod jej płaszczem skrywały się bestie i demony, w świetle słońca nie mogąc znaleźć kryjówki ni wytchnienia od piekielnych katuszy. Przynajmniej tak głosili romantycy, a romantyzm panna Valhakis uwielbiała aż nadto, w tym chaosie i niemal naiwnych poglądach odnajdując siebie, przynajmniej w jakimś stopniu – angielskim, najpewniej.
Bo romantyzm był bardzo angielski – jakby został stworzony, by Anglicy mogli go kształtować w ciszy eleganckich kamienic i na rozbrzmiałych kroplami ciężkiego deszczu ulicach, bo w tym wypadku już nawet nie wypadało mówić o przyjemnej pogodzie. Nie, kiedy spędziło się tyle miesięcy na Krecie i nie, gdy wspominało się o romantyzmie.
I nie w Londynie. Kałuże chlupoczące pod stopami Greczynki były chyba najdoskonalszym tej sytuacji dowodem. Całe szczęście, że lać przestało jakieś pół godziny temu – w innym wypadku raczej nie byłoby co mówić o szczęśliwym finale spaceru z cukierni z powrotem do sklepu z amuletami. Frozia nigdy nie przekroczyłaby progu rodzinnego interesu, ociekając deszczówką, mając do tego miejsca zbyt dużo szacunku, choć kilka plam wody przecież nie mogłoby budynkowi wiele ująć. Poza tym w niepogodę niesiona przez nią w dłoniach niewielka paczka mogłaby zostać uszkodzona – a uszkodzone opakowanie mogło równać się uszkodzonej zawartości. To byłaby katastrofa, apokalipsa, prawdziwy k o n i e c świata. Cóż, Melpomene może troszeczkę hiperbolizowała, ale w sprawie zupełnie słusznej. Niosła przecież ciastka dla ojca. Musiało być idealnie.
Przynajmniej w tej sprawie mogłoby jej się udać.
Frozyna pokonała ostatnią uliczkę i wślizgnęła się do środka możliwie jak najciszej – powoli domknęła za sobą drzwi i niemal na palcach podeszła do lady, by odstawić na nią pakunek z błyszczącym, pastelowym logo cukierni. Świece we wnętrzu sklepu były już zgaszone, tylko z zaplecza sączyło się światło. W tym spokoju doskonale słychać było ojcowskie pomruki, dochodzące najpewniej z pracowni - gdzie indziej o tej porze mógłby pracować tata? Nie zwracała uwagi na godzinę, ale pewnie musiało być już dosyć późno, bo w ciastkarni była ostatnią klientką, a i na Pokątnej krzątało się coraz mniej czarodziei.
Wyjęła z szafki kubek i blaszane pudełko z herbatą, chcąc jeszcze ją zaparzyć, by nie odrywać ojca od zajęcia, w razie gdyby zapragnął się czegoś napić. Dopiero z gotowym zestawem - coś ciepłego do picia i dobrego do jedzenia, chyba może być - wsunęła się niemal bezszelestnie do pracowni, jakby bojąc się, że każdy głośniejszy krok może wyprowadzić tatę ze stanu skupienia.
— Cześć — szepnęła łagodnie, odruchowo przesuwając wzrokiem po wiszących na ścianach szkicach. Niewątpliwie pięknych, choć niestanowiących dla niej znaczenia – nigdy nie była zbytnio związana z produkcją amuletów, woląc je podziwiać niż tworzyć, zupełnie inaczej niż Nemesis. — Przyniosłam ci coś. Pomyślałam, że może zgłodniejesz albo... — Zamilkła, nie wiedząc, po co właściwie to wszystko tłumaczy.
Często myślał o ojczyźnie, jednak powoli przekonywał się, że jego miejsce jest tutaj. Tam, gdzie jego dom, tam, gdzie dorastały i wychowywały się jego córki, tam, gdzie nieoczekiwanie spotkał kogoś, napełniającego go szczęściem. W najczystszej postaci, skrystalizowanej w szerokim, szczerym uśmiechu mimowolnie krzywiącym jego wąskie wargi, w radosnych błyskach w ciepłych, orzechowych oczach, w cichych tonach skocznej, greckiej piosenki, którą nucił pod nosem. Ile lat minęło, odkąd ostatnio podśpiewywał podczas pracy?
Ale przecież skończył na dziś. Bolały go przygarbione plecy, lecz to nie dyskomfort fizyczny decydował o zawieszeniu procesu twórczego. Był zbyt rozproszony, nie potrafił się skupić, wszędzie odnajdując jakiś bodziec, nawiązujący do Deirdre. Każdy klejnot, który ważył w dłoni zdawał mu się potencjalną broszą dla Miu, każdy kryształ mógł ozdobić oczko pierścienia, każdy minerał stać się spinką lub wisiorem, wspaniale podkreślającym jej urodę. Zazwyczaj bywał powściągliwy w okazywaniu uczuć, oszczędzając czułości nawet swoim kochanym dziewczynkom; Deirdre jednak zawróciła mu w głowie zupełnie, więc gnał za nią, zwodzony kuszeniem równie czarownym, jak śpiew syren. Wątpił, by był tylko kolejnym żeglarzem, jaki podążył za nią na manowce, więc tym chętniej rozmyślał nad kolejnymi podarunkami, prezentami, którymi chciał ją obsypać. Bez okazji, bez powodu, swe działania motywując jedynie prostym zakochaniem. Nieprzystającym bez wątpienia mężczyźnie w jego wieku, ale Asterion już nie zauważał wcale tej różnicy, po prostu będąc po prostu spełnionym. Kobieta, na jakiej ogromnie mu zależało odwzajemniała to uczucie - czy mógł prosić o coś więcej?
Mgłę fantastycznych rozmyśleń przerwało ciche pukanie do drzwi; Asterion odwrócił się na lekko skrzypiącym krześle, odkładając na roboty blat narzędzia - i tak ich już dziś nie użyje - i pobłażliwym uśmiechem przywitał wkradającą się do środka Euforysyne. Identycznie robiła, będąc tylko dziewczyną, kradnąc jego uwagę karkołomną wspinaczką na kolana.
-Euforysyne - odpowiedział, machnąwszy krótko różdżką i wyczarowując dla córki dodatkowe krzesło, aby mogła wraz z nim usiąść - dziękuję, że o mnie pomyślałaś - rzekł, z zadowoleniem przyjmując z jej rąk filiżankę z mocno pachnącą herbatą i talerzyk z jeszcze ciepłym, dyniowym ciastem.
-Wybacz za bałagan. Powinienem więcej czasu spędzać z wami w domu - mruknął, zafrasowany nagłym przebłyskiem ojcowskiej troski oraz swej nieobecności - za rzadko was widuję - dodał, pieszczotliwie ściskając smukłą, ciepłą dłoń córki w swojej własnej, szorstkiej i spracowanej.
Strona 1 z 2 • 1, 2