Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Wenlock Edge
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wenlock Edge
Porośnięte soczystą zielenią, przecinające Shropshire od północy na południe strome pasmo nie jest zwyczajnym wybrzuszeniem terenu, a wapienną skarpą, chętnie poddawaną badaniom przez rozmaitych naukowców, poszukujących w wyjątkowym podłożu rzadkich skamielin, minerałów i surowców, a także doskonale czujących się na wapiennym podłożu roślin i ziół, często niespotykanych w innych rejonach Wielkiej Brytanii. Duża część stoków pokryta jest nietkniętym lasem liściastym, u podnóża skarpy płynie rwący, tylko pozornie płytki strumień o zdradzieckim nurcie. W południowej części górującego nad poziomem morza pasma zbudowano wieżę obserwacyjną - ta jednak dostępna jest tylko dla nielicznych, a dzięki specjalnie nałożonym zaklęciom, w oczach pozostałych jest tylko marną ruiną. W pogodne dni można z jej szczytu dostrzec nawet tereny walijskie. Według legendy, jeśli stanie się w ciszy na krawędzi najbardziej stromego zbocza, nieopodal szesnastowiecznego dworku Wilderhope Manor, można usłyszeć niesione przez wiatr przejmujące jęki zmarłego w tym miejscu lorda Fineasa Rowle, którego koń w trakcie szarży na polowaniu na terenach Averych nieszczęśliwie runął w dół przepaści, kończąc żywot zarówno swój, jak i dziedzica Cheshire.
Przez chwilę usiłowałam przyjrzeć się Revnie lepiej, ale nie jej twarzy a ramionom, skrywanym pod szatą. Nie robiłam tego łapczywie, tak jak robią to mężczyźni, zwyczajnie obserwowałam, chciałam dowiedzieć się, jak wyglądają jej mięśnie. Z ciekawości dla ciała, nie jej samej, ostatnio zwracałam na to więcej uwagi, próbowałam się rozwijać. To nie powinno zostać inaczej odebrane. Sama nigdy nie polowałam na zwierzęta, nie znałam się na tym, byłam miastową dziewczyną, która całe życie spędziła pomiędzy kamienicami, ale zew serca pchał mnie w nieznany las lub w chmury, gdy to przemierzałam Anglię na miotle, albo, tak jak teraz, poruszałam się po zagajnikach, próbując nie wzbudzić najmniejszego podejrzenia, aby pod moją stopą nie zaszumiał nawet liść. Oprócz budowy ciała kobiety interesowała mnie jeszcze jej głowa. O ile przyjemniejszym i prostym byłby świat gdyby myśli leżały na ulicy. Nie byłam pewna odczuć Revny wobec tych mugoli, ale wyraźnie w jej twarzy widziałam entuzjazm na myśl o zamordowaniu ich z zimną krwią. Przez chwilę przypatrywałam się temu błyskowi w oku dłużej, zastanawiając się nad własnymi odczuciami wobec takiej scenerii. Nie uważałam siebie za sadystkę, nie sprawiało mi to radości, robiłam to co musiałam, aby osiągnąć cel, który sobie postawiłam. Zresztą, zawsze dokładnie tak było, powiedziałaby to każdy, kto mnie zna. Czyli właściwie nikt.
Zakradając się przez las do nich, a potem celując w nich różdżką, usiłowałam skorzystać z elementu zaskoczenia. Gorący płomień, który tam posłałam, wyraźnie skierował ich w stronę zimnego potoku. Jak zwierzęta w pułapce, zgodnie z tym co sobie założyłyśmy. A wtedy jebany uzbrojony mugol wystrzelił we mnie z pukawki. Widziałam już takie, dosłownie zdawało mi się, jakbym w zwolnionym tempie obserwowała żelazną kulę, która mknęła prosto w stronę mojego serca. Takie potrafiły zranić.
— Telum — wypowiedziałam szybko, a silny czar, który wystrzelił z mej różdżki, wstrzymał śmiercionośne narzędzie mugola. Na mojej twarzy wyraźnie obruszyło się poirytowanie tym ruchem, mógł obserwować jak moje oczy robią się szare gdy nagle usłyszałam hałas. Bagman niemal poleciała na ziemię, ale nagle rój czegoś na rodzaj pszczół? A może to były osy? W każdym razie jakieś owady zaczęły mknąć w jej stronę. Mogłam albo rzucić się na ratunek, ale wtedy ryzykowałabym, że mugol postanowi spróbować swojego szczęścia jeszcze raz. — Confundus — wypowiedziałam następne zaklęcie, obserwując ich reakcję. Przez chwilę zresztą wzrok miałam skupiony tylko na nich. Pod nosem przeklęłam i próbowałam kątem oka dostrzec Revnę, aby zobaczyć, czy cholerne owady już ją obsiadły, czy zaraz nie będę stąd musiała wyciągać jej na miotle do Cassandry. Sama nieszczególnie mogłam jej pomóc. W zamian za to mogłam obserwować przerażenie w oczach tego chłopca, zasłanianego teraz przez ojca, który był w stanie oddać swoje życie za rodzinę. Honorowe. Zgodnie z planem, bo jego zamierzałam się trzymać, ufając, że kobieta zaraz do mnie dołączy, ruszyłam dwa kroki do przodu, aby oni odsunęli się instynktownie do tyłu. Mężczyzna próbował strzelić jeszcze raz, ale był bezradny. Mój drobny czar pokrzyżował mu plany.
— Oddam ci wszystko, tylko nie krzywdź ich — wyjęczał żałośnie, a ja przewróciłam oczami i wypuściłam głośniej powietrze. Nie chciałam nawet o tym myśleć. Nie miał dla mnie nic.
— A co twojego może mnie zainteresować? — odpowiedział, przyglądając się mugolowi, ale nie spodziewałam się żadnej odpowiedzi. Może moja koleżanka była bardziej skora do negocjacji.
Zakradając się przez las do nich, a potem celując w nich różdżką, usiłowałam skorzystać z elementu zaskoczenia. Gorący płomień, który tam posłałam, wyraźnie skierował ich w stronę zimnego potoku. Jak zwierzęta w pułapce, zgodnie z tym co sobie założyłyśmy. A wtedy jebany uzbrojony mugol wystrzelił we mnie z pukawki. Widziałam już takie, dosłownie zdawało mi się, jakbym w zwolnionym tempie obserwowała żelazną kulę, która mknęła prosto w stronę mojego serca. Takie potrafiły zranić.
— Telum — wypowiedziałam szybko, a silny czar, który wystrzelił z mej różdżki, wstrzymał śmiercionośne narzędzie mugola. Na mojej twarzy wyraźnie obruszyło się poirytowanie tym ruchem, mógł obserwować jak moje oczy robią się szare gdy nagle usłyszałam hałas. Bagman niemal poleciała na ziemię, ale nagle rój czegoś na rodzaj pszczół? A może to były osy? W każdym razie jakieś owady zaczęły mknąć w jej stronę. Mogłam albo rzucić się na ratunek, ale wtedy ryzykowałabym, że mugol postanowi spróbować swojego szczęścia jeszcze raz. — Confundus — wypowiedziałam następne zaklęcie, obserwując ich reakcję. Przez chwilę zresztą wzrok miałam skupiony tylko na nich. Pod nosem przeklęłam i próbowałam kątem oka dostrzec Revnę, aby zobaczyć, czy cholerne owady już ją obsiadły, czy zaraz nie będę stąd musiała wyciągać jej na miotle do Cassandry. Sama nieszczególnie mogłam jej pomóc. W zamian za to mogłam obserwować przerażenie w oczach tego chłopca, zasłanianego teraz przez ojca, który był w stanie oddać swoje życie za rodzinę. Honorowe. Zgodnie z planem, bo jego zamierzałam się trzymać, ufając, że kobieta zaraz do mnie dołączy, ruszyłam dwa kroki do przodu, aby oni odsunęli się instynktownie do tyłu. Mężczyzna próbował strzelić jeszcze raz, ale był bezradny. Mój drobny czar pokrzyżował mu plany.
— Oddam ci wszystko, tylko nie krzywdź ich — wyjęczał żałośnie, a ja przewróciłam oczami i wypuściłam głośniej powietrze. Nie chciałam nawet o tym myśleć. Nie miał dla mnie nic.
— A co twojego może mnie zainteresować? — odpowiedział, przyglądając się mugolowi, ale nie spodziewałam się żadnej odpowiedzi. Może moja koleżanka była bardziej skora do negocjacji.
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Sylwetka Bagman nie była zbyt rozbudowana ani barczysta jak u mężczyzn, ciężko było się u niej dopatrywać wyraźnych wybrzuszeń w bicepsach czy głębokich żłobień pomiędzy pomniejszymi mięśniami brzucha - nie narzekała na swoją kondycję, przemierzała długie dystanse w głębokim śniegu nie tylko ze względu na pracę, ale i dla zdrowotności, pragnąc dbać o swoje ciało, które winno zawsze być sprawne, a w myślach wyczekiwała słonecznych dni wiosny, gdy roztopy spłyną w dół rzek, a dorzecze pod Leśniczówką ponownie stanie się idealnym miejscem do pływania w rześkiej wodzie hartującej również ducha, przywodzącej wspomnienia fiordu, w którym zwykła się kąpać praktycznie każdego ranka spędzonego w norweskiej głuszy. To nie wyobrażenia krwawej śmierci mugoli wyginały usta Revny w uśmiechu godnym kota, który dorwał się do śmietanki, lecz wyobrażenia tego, co będzie mogła z nich pozyskać. Wartość ich życia była tylko i wyłącznie równowartością ich szczątków, które była w stanie spieniężyć lub wykorzystać do własnych celów - nie różnili się niczym od zwierzyny łownej, a ich śmierć była po prostu ceną, jaką decydowała się płacić za osiągnięcie tego, czego pragnęła. Nie zamierzała przeprowadzać na nich wiwisekcji i obserwować z ekstatyczną niemalże przyjemnością jak wiją się z bólu; pragnęła zabić ich w sposób, który nie naruszyłby żadnej cennej części ciała i oprawić niczym zwierzynę, w odpowiedniej kolejności oczywiście, by wydusić jeszcze z oczu kobiety przynajmniej ćwierć fiolki łez. Niedoceniany komponent, dość trudny do zdobycia, lecz o wielkim potencjale, nie zamierzała go odpuścić.
Plan był piękny, jednak jak to bywa, nie wszystko poszło po jej myśli. Donośny odgłos wystrzału zaskoczył ją prawdziwie, z jakiegoś powodu była niemalże pewna, że mugole nie posiadają tej dziwnej broni, o której mówiła Rita. Nie zamierzała tracić czasu, była już dość blisko rodzinki, zamachnęła się, by rzucić kamieniem, lecz wtem jej stopa natrafiła na śliską gałąź wyrzuconą na brzeg, straciła równowagę i chociaż po chwili balansowania udało jej się ją odzyskać i nie wylądować z impetem na kamieniach, odbyło się to kosztem celności rzutu. Śledziła przez chwilę trajektorię lotu kamienia, wiedząc, że jest źle, ale jak źle okazało się dopiero parę sekund później; kamień uderzył z łoskotem o skryte w dziupli pnia gniazdo szerszeni, które dostrzegła dopiero teraz, a rozjuszone owady momentalnie wyleciały przy akompaniamencie donośnego buczenia, by ruszyć chmarą prosto na nią. Dobyła różdżki natychmiast, szczerze licząc na to, że jej nie zawiedzie. - Protego! - wykrzyknęła, by odetchnąć z ulgą na widok przywołanej przez nią świetlistej tarczy, która uchroniła ją przed atakiem owadów. Szerszenie po chwili zrezygnowały i oddaliły się gromadnie, a ona ponownie skupiła się na scenie rozgrywającej się przed jej oczami. Nastąpiła zmiana, mężczyzna osłaniał teraz własnym ciałem dziecko. Wybornie. Bagman ruszyła jeszcze kilka kroków w ich stronę, mugol próbował ponownie wycelować w Ritę, lecz bezskutecznie - sama broń jednak nie podobała jej się wyjątkowo.
- Jak śmiesz celować do niej z tego straszydła, gumochłoni śmieciu? - zapytała, czyniąc kolejny krok do przodu i odwracając jego uwagę w swoją stronę. Sięgnęła po umocowany za paskiem nóż, którego używała zazwyczaj na polowaniach i ujęła jego głownię pewnie w dłoni. Nie czekając na nic, nie słuchając jego jęczenia, zamachnęła się ponownie, tym razem stojąc już stabilnie i celując nożem w jego krtań. Przerażenie zwęziło jego źrenice, próbował odskoczyć, lecz osłaniając żonę i dziecko nie miał zbyt wielkiego pola do manewru, po chwili więc nóż wbił się w jego gardło, zatapiając w nim cały sztych. Krew bluzgnęła na jego kurtkę, zdziwienie zamigotało w słabnących oczach, kobieta za jego plecami krzyknęła, jakby wciąż niedowierzając, a Revna zbliżyła się do nich jeszcze bardziej niczym drapieżnik, który zwietrzył łatwą ofiarę.
- Tego, co chcemy dostać, nie zdołacie nam oddać żywi - oświadczyła, podchodząc jeszcze bliżej, na tyle, że palcami sięgnęła rękojeści noża i szarpnęła, by wyciągnąć go z krtani, teraz pokazującej już w pełni skalę obrażeń dogorywającego mugola. Chwycił się za gardło odruchowo, padając na mokrą ziemię, brudne palce nie były jednak w stanie zahamować gwałtownego wypływu ciemnej juchy. Bagman cofnęła się o krok, unosząc dłoń z zakrwawionym nożem w kierunku krzyczącej wniebogłosy mugolki, by ta nie myślała porywać się na okraszoną beznadzieją szarżę w ich kierunku. - Zamknij się, bo będziesz następna - warknęła niezadowolona tym ciągłym wyciem godnym Banshee. I tak będziesz, mówiły jej czarne niemalże oczy, gdy zerkała badawczo w stronę Rity, jakby chciała zapytać, czy zechce czynić honory.
nadajemy naszym drogim NPCom następujące statystyki sprawności i zwinności:
mężczyzna Z: 10, S: 10, kobieta Z: 10, S: 5, dziecko Z: 5, S: 5
rzut do celu w pana npc: 83 + 2 x Z (8) = 99, nieudany odskok pana npc: 49 + 2 x Z (10) = 69
Plan był piękny, jednak jak to bywa, nie wszystko poszło po jej myśli. Donośny odgłos wystrzału zaskoczył ją prawdziwie, z jakiegoś powodu była niemalże pewna, że mugole nie posiadają tej dziwnej broni, o której mówiła Rita. Nie zamierzała tracić czasu, była już dość blisko rodzinki, zamachnęła się, by rzucić kamieniem, lecz wtem jej stopa natrafiła na śliską gałąź wyrzuconą na brzeg, straciła równowagę i chociaż po chwili balansowania udało jej się ją odzyskać i nie wylądować z impetem na kamieniach, odbyło się to kosztem celności rzutu. Śledziła przez chwilę trajektorię lotu kamienia, wiedząc, że jest źle, ale jak źle okazało się dopiero parę sekund później; kamień uderzył z łoskotem o skryte w dziupli pnia gniazdo szerszeni, które dostrzegła dopiero teraz, a rozjuszone owady momentalnie wyleciały przy akompaniamencie donośnego buczenia, by ruszyć chmarą prosto na nią. Dobyła różdżki natychmiast, szczerze licząc na to, że jej nie zawiedzie. - Protego! - wykrzyknęła, by odetchnąć z ulgą na widok przywołanej przez nią świetlistej tarczy, która uchroniła ją przed atakiem owadów. Szerszenie po chwili zrezygnowały i oddaliły się gromadnie, a ona ponownie skupiła się na scenie rozgrywającej się przed jej oczami. Nastąpiła zmiana, mężczyzna osłaniał teraz własnym ciałem dziecko. Wybornie. Bagman ruszyła jeszcze kilka kroków w ich stronę, mugol próbował ponownie wycelować w Ritę, lecz bezskutecznie - sama broń jednak nie podobała jej się wyjątkowo.
- Jak śmiesz celować do niej z tego straszydła, gumochłoni śmieciu? - zapytała, czyniąc kolejny krok do przodu i odwracając jego uwagę w swoją stronę. Sięgnęła po umocowany za paskiem nóż, którego używała zazwyczaj na polowaniach i ujęła jego głownię pewnie w dłoni. Nie czekając na nic, nie słuchając jego jęczenia, zamachnęła się ponownie, tym razem stojąc już stabilnie i celując nożem w jego krtań. Przerażenie zwęziło jego źrenice, próbował odskoczyć, lecz osłaniając żonę i dziecko nie miał zbyt wielkiego pola do manewru, po chwili więc nóż wbił się w jego gardło, zatapiając w nim cały sztych. Krew bluzgnęła na jego kurtkę, zdziwienie zamigotało w słabnących oczach, kobieta za jego plecami krzyknęła, jakby wciąż niedowierzając, a Revna zbliżyła się do nich jeszcze bardziej niczym drapieżnik, który zwietrzył łatwą ofiarę.
- Tego, co chcemy dostać, nie zdołacie nam oddać żywi - oświadczyła, podchodząc jeszcze bliżej, na tyle, że palcami sięgnęła rękojeści noża i szarpnęła, by wyciągnąć go z krtani, teraz pokazującej już w pełni skalę obrażeń dogorywającego mugola. Chwycił się za gardło odruchowo, padając na mokrą ziemię, brudne palce nie były jednak w stanie zahamować gwałtownego wypływu ciemnej juchy. Bagman cofnęła się o krok, unosząc dłoń z zakrwawionym nożem w kierunku krzyczącej wniebogłosy mugolki, by ta nie myślała porywać się na okraszoną beznadzieją szarżę w ich kierunku. - Zamknij się, bo będziesz następna - warknęła niezadowolona tym ciągłym wyciem godnym Banshee. I tak będziesz, mówiły jej czarne niemalże oczy, gdy zerkała badawczo w stronę Rity, jakby chciała zapytać, czy zechce czynić honory.
nadajemy naszym drogim NPCom następujące statystyki sprawności i zwinności:
mężczyzna Z: 10, S: 10, kobieta Z: 10, S: 5, dziecko Z: 5, S: 5
rzut do celu w pana npc: 83 + 2 x Z (8) = 99, nieudany odskok pana npc: 49 + 2 x Z (10) = 69
Dziwiło mnie jak agresywna była Revna. Oczywiście, wiadome było, że ma ku temu swoje własne powody, rozumiałam jej pracę i potrzeby, ale jednak trwałam w lekkim szoku, jak nieprzyjemnie zwróciła się do tego mężczyzny. Było to absurdalnie zabawne, nazwać kogoś gumochłonim śmieciem, a chociaż w duszy wręcz śmiałam się do rozpuku, tak na zewnątrz nie pokazałam nic, dalej dbając o szlachetną sztukę kłamstwa. Korciło mnie, aby spojrzeć na nią i zapytać "Poważnie?", ale powstrzymałam się, chowając własne przemyślenia dla siebie. Teraz zresztą musiałyśmy zająć się problemem mugoli na tych terenach, jaka szkoda. Wtem dostrzegłam coś, co zupełnie zmieniło moje postrzeganie jej. Zamachnęła się i wprawnym rzutem sprawiła, że nóż rozerwał krtań mugola. Musiała mieć dobrą koordynację ruchową, albo to on był zbyt słaby, aby się odsunąć. Przystanęłam w miejscu, a następnie spojrzałam na moją towarzyszkę z uznaniem, musiała to widzieć w moim spojrzeniu i uśmiechu. Jak ciekawym był fakt, że mugolskie życie potrafiłyśmy oceniać na bazie tego jak jego właściciel zdechł? Nie ruszałam się nad to, byłam ciekawa, jak sobie poradzi sama. Właściwie to zaczęłam powątpiewać co do tego, jaki był prawdziwy powód ściągnięcia mnie tutaj. Wydawało się, że radził sobie nadwyraz dobrze. Niezwykła agresja, jaką się wykazywała, zdawała mi się odbiegać od tego, w jaki sposób zawsze ją widziałam, ale widocznie nie znałam jej zbyt dobrze, skoro rozszarpując nożem krtań ojca rodziny, była w stanie praktycznie śmiać się w twarz jego żonie. Potrafiłam podobnie, ale nie robiłam tego, bo nie czerpałam z tego żadnej satysfakcji. Wolałam działać cicho, bez zbędnych zabaw.
— No to wybierz sobie, co potrzebujesz — teraz zauważyłam, jaki był wychudzony. Trząsł się z zimna i płakał. Szloch stawał się coraz głośniejszy, irytujący. Kobieta przynajmniej uniosła ręce w górę i pomimo łez spływających po jej policzkach, wciąż wyglądała mi na taką, która rozsądnie podejdzie do sprawy. Gdyby była zdrajczynią krwi, mogłybyśmy rozmawiać, może przydałaby się na coś w nowym świecie, ale jako mugolka nic nie mogła. Właściwie fakt, że mogłam ją teraz zabić, był łaskawy, gdyby dopadli ją szmalcownicy, zdarliby z niej całą godność i błagałaby o śmierć pod ciężarem ich ciał. Tymczasem my, jako kobiety, byłyśmy w stanie zrozumieć jej cierpienie i litościwie obdarować śmiercią. Zaczęli cofać się do tyłu, zgodnie z tym co przewidziałyśmy, powoli brodzić w przy lodowatej wodzie, na gdzie lód zapadał się w dół, raniąc ich kostki. — Silencio — czar się nie uformował gdy celowałam w chłopca. — Silencio — powtórzyłam, ale durna różdżka nawet nie zadrżała. Na chwilę uśmiechnęłam się szerzej, a potem zrobiłam dwa kroki w przód, mijając zakrwawione truchło jego ojca. — Czujesz to zimno, zaraz zamienisz się w kamień — wyszeptałam, bo chociaż był to efekt tylko i wyłącznie tego, że stali w wodzie, tak byłam pewna, wtedy też szloch zrobił się głośniejszy, a ja po raz kolejny spróbowałam. — Silencio — tym razem czar zadziałał, chociaż widziałam, że wcale nie tak, jak powinien. Coś tam mruczał. Teraz jednak znacznie bardziej interesowała mnie matka tuląca go w ramionach. Mało brakowało, abym weszła z nią do wody. — Posłuchaj, moja pani. Lancea... KURWA! — krzyknęłam sama do siebie, gdy czar nie zadziałał, a potem spojrzałam w oczy Revny. — Marna ze mnie pomoc, co? Lancea — wypowiedzialam kolejny czar, czując, że szybciej się męczę, tym razem ten poleciał prosto w brzuch kobiety.
Wycofałam się na brzeg i spoglądałam na kobietę, która zmęczona i obolała tuliła półniemego chłopca. — Zapraszam do nas — byłam wyraźnie zmęczona. — Koleżanka ma sprawę — co było ze mną nie tak? Czemu nie potrafiłam uformować prostego uroku? Chciałam pluć sobie w brodę.
rzuty :<
— No to wybierz sobie, co potrzebujesz — teraz zauważyłam, jaki był wychudzony. Trząsł się z zimna i płakał. Szloch stawał się coraz głośniejszy, irytujący. Kobieta przynajmniej uniosła ręce w górę i pomimo łez spływających po jej policzkach, wciąż wyglądała mi na taką, która rozsądnie podejdzie do sprawy. Gdyby była zdrajczynią krwi, mogłybyśmy rozmawiać, może przydałaby się na coś w nowym świecie, ale jako mugolka nic nie mogła. Właściwie fakt, że mogłam ją teraz zabić, był łaskawy, gdyby dopadli ją szmalcownicy, zdarliby z niej całą godność i błagałaby o śmierć pod ciężarem ich ciał. Tymczasem my, jako kobiety, byłyśmy w stanie zrozumieć jej cierpienie i litościwie obdarować śmiercią. Zaczęli cofać się do tyłu, zgodnie z tym co przewidziałyśmy, powoli brodzić w przy lodowatej wodzie, na gdzie lód zapadał się w dół, raniąc ich kostki. — Silencio — czar się nie uformował gdy celowałam w chłopca. — Silencio — powtórzyłam, ale durna różdżka nawet nie zadrżała. Na chwilę uśmiechnęłam się szerzej, a potem zrobiłam dwa kroki w przód, mijając zakrwawione truchło jego ojca. — Czujesz to zimno, zaraz zamienisz się w kamień — wyszeptałam, bo chociaż był to efekt tylko i wyłącznie tego, że stali w wodzie, tak byłam pewna, wtedy też szloch zrobił się głośniejszy, a ja po raz kolejny spróbowałam. — Silencio — tym razem czar zadziałał, chociaż widziałam, że wcale nie tak, jak powinien. Coś tam mruczał. Teraz jednak znacznie bardziej interesowała mnie matka tuląca go w ramionach. Mało brakowało, abym weszła z nią do wody. — Posłuchaj, moja pani. Lancea... KURWA! — krzyknęłam sama do siebie, gdy czar nie zadziałał, a potem spojrzałam w oczy Revny. — Marna ze mnie pomoc, co? Lancea — wypowiedzialam kolejny czar, czując, że szybciej się męczę, tym razem ten poleciał prosto w brzuch kobiety.
Wycofałam się na brzeg i spoglądałam na kobietę, która zmęczona i obolała tuliła półniemego chłopca. — Zapraszam do nas — byłam wyraźnie zmęczona. — Koleżanka ma sprawę — co było ze mną nie tak? Czemu nie potrafiłam uformować prostego uroku? Chciałam pluć sobie w brodę.
rzuty :<
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Czy to w istocie była już agresja, czy wciąż jeszcze głęboka niechęć przybrana silnym instynktem łowieckim? Z jakiegoś, może niewytłumaczalnego, powodu była niemalże przekonana o tym, że ta z pozoru spokojna rodzina pozostawała nieuzbrojona w te dziwne urządzenia, o których mówiła Rita. Wyglądali wszak normalnie, zapadnięte policzki, poszarzałe skóry i workowate ubrania mówiły wyraźnie, że byli po prostu wygłodzeni i poszukiwali pożywienia w najmniej odpowiednim miejscu, na ziemiach podlegających pod protekcję konserwatywnego i brutalnego rodu - czy więc nowym standardem w mugolskim świecie było zabieranie pukawek na wyprawę wędkarską połączoną z biwakiem nad potokiem? Jakież szczęście mieli, że natrafili właśnie na nie, a nie na hodowane przez Averych w tej okolicy trolle, nie mieli nawet pojęcia, głupi i bezmyślni, a teraz pragnęli użyć hałaśliwej rurki, celując prosto w pierś Rity. Zaskoczenie mieszało się w oczach Revny ze świętym oburzeniem szybko i nieubłaganie, gdy rozszerzonymi źrenicami chłonęła tę scenkę, odruchowo sięgając po nóż. To ona sama poprosiła Runcorn o pomoc, za nic na świecie nie chciała zastąpić wykrawania z mugoli ingrediencji na wygrzebywanie z ciała ciemnowłosej czarownicy dziwnego pocisku i wyrzucanie samej sobie, że należało pozostać pomiędzy drzewami i nie konfrontować się z niemagicznymi istotami. Ale przecież byli śmieciami, niegodnymi stąpania po tej ziemi, nie powinni sprawiać im żadnego trudu. Pod wpływem adrenaliny działała odruchowo, stan ten jednak służył jej najwidoczniej, skoro rzut nożem okazał się być śmiertelnie celny. Pełne uznania spojrzenie Rity rozciągnęło usta zielarki w zadowoleniu.
- Za chwilę - za chwilę wybierze wszystko, co tylko w jakikolwiek sposób może jej się przydać, to jednak wciąż nie był ten moment, matka wciąż osłaniała dziecko i cofała się w stronę strumienia, godząc się na to, by lodowata woda skryta pod rozkruszoną warstwą obejmowała ich kostki łapczywie. Jak długo zdołają w niej wytrzymać? Runcorn chyba jednak miała skrywaną w sobie głęboko słabość do dzieci, ze zdziwieniem odnotowała fakt, że jej próby uciszenia chłopca pozostawały bezskuteczne, a malec wciąż zawodził pokutnie, ostatecznie poprzestając na przytłumionym mamrotaniu. Dobre i to. - Pewnie zmarzły ci dłonie, pogoda nie rozpieszcza - skwitowała w międzyczasie Bagman, nie godząc się ze stwierdzeniem o marnej pomocy. Sama nie czułaby się raczej na siłach, by w pojedynkę atakować rodzinę, sama nie zdołałaby ich również zagonić nad potok bez możliwości ucieczki. - Caeruleusio - szepnęła, celując różdżką w tkwiące w wodzie kostki kobiety, pragnąc skuć je lodem powstrzymującą ją w miejscu nim sama sięgnie po wątłe ramionko chłopca, by przyciągnąć go do siebie - niebieska mgiełka jednak się nie pojawiła, szczęśliwie kolejna Lancea Rity nie zawiodła, chociaż na twarzy czarownicy wyraźnie malowało się zmęczenie. - Będziemy się streszczać - rzuciła bardziej do towarzyszki niż do mugolki pilnującej dziecka, chociaż i ona nie powinna mieć wątpliwości odnośnie tego, co dokładnie miały znaczyć te słowa. To powiedziawszy, wyciągnęła rękę w stronę chłopca, by zacisnąć palce wokół jego przedramienia i pociągnąć w swoją stronę. Kobieta protestowała, szarpiąc się i nie wypuszczając dziecka, mimo że musiała już wiedzieć, że są bez szans. - Flippendo - zainkantowała, celując w mugolkę, a niewidoczna siła uderzyła w jej ciało z dużą mocą, oszołamiając ją i wytrącając z uwagi. Revna nie traciła czasu, przyciągnęła na wpół nieme dziecko do siebie, zmuszając je do przejścia ponad ciałem ojca, obróciła, by plecami przylegało do jej ud i przycisnęła mocno, trzymając je w miarę nieruchomo. Przytłumione, w połowie wygłuszone dźwięki wydawane przez chłopca dalekie były od czegokolwiek artykułowanego, ale nie próbowała z nim rozmawiać, zamiast tego traktując je jak zwierzę, które zostało nieudolnie ranione przez znudzoną szlachciankę niepotrafiącą polować i które należało dobić w możliwie jak najbardziej humanitarny sposób. Nie sprawiało jej to przyjemności, nie była sadystką, w małym ciałku widziała jednak zbiór ingrediencji, które pragnęła pozyskać, a nie mające swoje emocje dziecko. Z kieszeni wydobyła szklaną fiolkę, wyciągnęła ją w kierunku Rity. - Możesz zebrać jej łzy? - zapytała, bo wszak jej samej nie starczyłoby do tego rąk. Czas naglił, obie były już zmęczone, a samego aktu okrucieństwa nie zamierzała wyciągać w nieskończoność. Przycisnęła ostrą klingę noża myśliwskiego do szyi chłopca i rozpłatała jego gardło jednym, szybkim ruchem, zupełnie tak, jakby czyniła to z łanią czy zającem. Wszak i on był tylko zwierzęciem.
flippendo z mocą powyżej 100, więc nie rzucam na unik - nie jest możliwy
- Za chwilę - za chwilę wybierze wszystko, co tylko w jakikolwiek sposób może jej się przydać, to jednak wciąż nie był ten moment, matka wciąż osłaniała dziecko i cofała się w stronę strumienia, godząc się na to, by lodowata woda skryta pod rozkruszoną warstwą obejmowała ich kostki łapczywie. Jak długo zdołają w niej wytrzymać? Runcorn chyba jednak miała skrywaną w sobie głęboko słabość do dzieci, ze zdziwieniem odnotowała fakt, że jej próby uciszenia chłopca pozostawały bezskuteczne, a malec wciąż zawodził pokutnie, ostatecznie poprzestając na przytłumionym mamrotaniu. Dobre i to. - Pewnie zmarzły ci dłonie, pogoda nie rozpieszcza - skwitowała w międzyczasie Bagman, nie godząc się ze stwierdzeniem o marnej pomocy. Sama nie czułaby się raczej na siłach, by w pojedynkę atakować rodzinę, sama nie zdołałaby ich również zagonić nad potok bez możliwości ucieczki. - Caeruleusio - szepnęła, celując różdżką w tkwiące w wodzie kostki kobiety, pragnąc skuć je lodem powstrzymującą ją w miejscu nim sama sięgnie po wątłe ramionko chłopca, by przyciągnąć go do siebie - niebieska mgiełka jednak się nie pojawiła, szczęśliwie kolejna Lancea Rity nie zawiodła, chociaż na twarzy czarownicy wyraźnie malowało się zmęczenie. - Będziemy się streszczać - rzuciła bardziej do towarzyszki niż do mugolki pilnującej dziecka, chociaż i ona nie powinna mieć wątpliwości odnośnie tego, co dokładnie miały znaczyć te słowa. To powiedziawszy, wyciągnęła rękę w stronę chłopca, by zacisnąć palce wokół jego przedramienia i pociągnąć w swoją stronę. Kobieta protestowała, szarpiąc się i nie wypuszczając dziecka, mimo że musiała już wiedzieć, że są bez szans. - Flippendo - zainkantowała, celując w mugolkę, a niewidoczna siła uderzyła w jej ciało z dużą mocą, oszołamiając ją i wytrącając z uwagi. Revna nie traciła czasu, przyciągnęła na wpół nieme dziecko do siebie, zmuszając je do przejścia ponad ciałem ojca, obróciła, by plecami przylegało do jej ud i przycisnęła mocno, trzymając je w miarę nieruchomo. Przytłumione, w połowie wygłuszone dźwięki wydawane przez chłopca dalekie były od czegokolwiek artykułowanego, ale nie próbowała z nim rozmawiać, zamiast tego traktując je jak zwierzę, które zostało nieudolnie ranione przez znudzoną szlachciankę niepotrafiącą polować i które należało dobić w możliwie jak najbardziej humanitarny sposób. Nie sprawiało jej to przyjemności, nie była sadystką, w małym ciałku widziała jednak zbiór ingrediencji, które pragnęła pozyskać, a nie mające swoje emocje dziecko. Z kieszeni wydobyła szklaną fiolkę, wyciągnęła ją w kierunku Rity. - Możesz zebrać jej łzy? - zapytała, bo wszak jej samej nie starczyłoby do tego rąk. Czas naglił, obie były już zmęczone, a samego aktu okrucieństwa nie zamierzała wyciągać w nieskończoność. Przycisnęła ostrą klingę noża myśliwskiego do szyi chłopca i rozpłatała jego gardło jednym, szybkim ruchem, zupełnie tak, jakby czyniła to z łanią czy zającem. Wszak i on był tylko zwierzęciem.
flippendo z mocą powyżej 100, więc nie rzucam na unik - nie jest możliwy
Tak, zmarzły dłonie... Dopiero teraz spojrzałam na moje palce, faktycznie, były skostniałe i czerwone, ale szczerze wątpiłam, że to przez ten stan nie mogłam kierować własną mocą, tak jak bym tego pragnęła. Może to wszystko leżało w mojej głowie i naprawdę stałam się słaba dla dzieci? Ale to nie było możliwe, przecież to był mugolski pomiot, nikt wartościowy, nic dobrego by z niego nie wyrosło. Gdy więc Revna rozcięła mu gardło, a szkarłat rozlał się do zimnych wód, na chwilę zatrzymałam na nim wzrok, upewniając się, czy czuję coś, co zasugerowałoby mi, że mam dla niego współczucie. Nie czułam. Trzymając za twarz i włosy matkę dziecka, która już nawet nie wierzgała, a jedynie wyciągała ręce w jego stronę i łkała gorzko, przyłożyłam fiolkę, którą wcześniej wręczyła mi Revna do jej policzka. Tam po kolei kapały gorące łzy, które czasem musiałam zebrać, dociskając szklany gładki brzeg do jej skóry. Miałam wrażenie, że nie obchodziło ją już nic, co się z nią stanie, czy przeżyje, a także co zrobimy z jej ciałem. Ulatujące życie z ciała jej syna było jedynym, co dostrzegłam w oczach kobiety. Nie wiem, z czego to wynikało. Czy to efekt zimna, czy może siadało mi już na głowę ze zmęczenia, ale przez durne trzy sekundy miałam wrażenie, że nie patrzę na twarz nieznajomej mugolki, a na twarz Cassandry?
Zielone spojrzenie wielkich oczu, które przelewało słone łzy, zatrzymało się na mnie, ale gdy mrugnęłam, tak te zmieniły się na piwne. Nie należały już do mojej przyjaciółki. Musiałam otrząsnąć się z tego krótkiego snu na jawie. Podobne rzeczy nie powinny mnie spotykać. Były efektem niewyspania się.
Ciągnąc ją za włosy, gdy ta trzymała moich nadgarstków, ruszyłam bliżej Revny, jedną z dłoni wyciągając, aby wręczyła mi swój nóż, który przed chwilą wyjęła z szyi dziecka. Nie bolały mnie nadgarstki, chociaż były lodowate, obróciłam go w dłoniach. Jego ostrze następnie skierowałam na oczy kobiety, a potem powoli wbiłam je prosto w lewą, a potem w prawą źrenicę w akompaniamencie krzyków. Ostatni raz widziała truchło swojego dziecka, ostatni raz patrzyła na mnie jak Cassandra, ostatni raz patrzyła w ogóle. Odetchnęłam z ulgą, a potem ten sam nóż skierowałam prosto do jej ust, rozcinając jedną wargę. — Milcz, bo wytnę ci struny głosowe — w życiu bym tego nie zrobiła bez uszkodzenia całej krtani, ale chyba nie zależało mi na precyzji, tylko na efekcie.
Wzrokiem złapałam Revnę, a potem kałużę krwi. — Zabierz to co potrzebujesz — wręczyłam jej nóż, który wcześniej pożyczyłam, a następnie odczekałam wystarczającą ilość czasu, aby kobieta uporała się ze swoimi potrzebami. Nie czułam, że chcę zabić tę mugolkę. Podniosłam ją wyżej i szarpnęła w miejsce, gdzie leżało truchło jej syna.
— Zaopiekuj się nim, to twój syn — powiedziałam jeszcze spokojnie i spojrzenie skierowałam na Revnę. — Niech zostanie żywa. Jej życie nic nie znaczy, a ziemie te należą do Czarnego Pana — powiedziałam i ruszyłam w stronę drzew. Nie robiłam tego z litości, wręcz przeciwnie. Wiedziałam, że jeśli ktoś nadejdzie, to powie mu, co tu zaszło oraz kto ją zranił. Dla pewności chwyciłam jeszcze pukawkę, z której wcześniej korzystał mugol i wrzuciłam do jeziora. Najwyżej będzie brodzić w lodowatej wodzie, aby odnaleźć ją i odebrać sobie życie.
zt
Zielone spojrzenie wielkich oczu, które przelewało słone łzy, zatrzymało się na mnie, ale gdy mrugnęłam, tak te zmieniły się na piwne. Nie należały już do mojej przyjaciółki. Musiałam otrząsnąć się z tego krótkiego snu na jawie. Podobne rzeczy nie powinny mnie spotykać. Były efektem niewyspania się.
Ciągnąc ją za włosy, gdy ta trzymała moich nadgarstków, ruszyłam bliżej Revny, jedną z dłoni wyciągając, aby wręczyła mi swój nóż, który przed chwilą wyjęła z szyi dziecka. Nie bolały mnie nadgarstki, chociaż były lodowate, obróciłam go w dłoniach. Jego ostrze następnie skierowałam na oczy kobiety, a potem powoli wbiłam je prosto w lewą, a potem w prawą źrenicę w akompaniamencie krzyków. Ostatni raz widziała truchło swojego dziecka, ostatni raz patrzyła na mnie jak Cassandra, ostatni raz patrzyła w ogóle. Odetchnęłam z ulgą, a potem ten sam nóż skierowałam prosto do jej ust, rozcinając jedną wargę. — Milcz, bo wytnę ci struny głosowe — w życiu bym tego nie zrobiła bez uszkodzenia całej krtani, ale chyba nie zależało mi na precyzji, tylko na efekcie.
Wzrokiem złapałam Revnę, a potem kałużę krwi. — Zabierz to co potrzebujesz — wręczyłam jej nóż, który wcześniej pożyczyłam, a następnie odczekałam wystarczającą ilość czasu, aby kobieta uporała się ze swoimi potrzebami. Nie czułam, że chcę zabić tę mugolkę. Podniosłam ją wyżej i szarpnęła w miejsce, gdzie leżało truchło jej syna.
— Zaopiekuj się nim, to twój syn — powiedziałam jeszcze spokojnie i spojrzenie skierowałam na Revnę. — Niech zostanie żywa. Jej życie nic nie znaczy, a ziemie te należą do Czarnego Pana — powiedziałam i ruszyłam w stronę drzew. Nie robiłam tego z litości, wręcz przeciwnie. Wiedziałam, że jeśli ktoś nadejdzie, to powie mu, co tu zaszło oraz kto ją zranił. Dla pewności chwyciłam jeszcze pukawkę, z której wcześniej korzystał mugol i wrzuciłam do jeziora. Najwyżej będzie brodzić w lodowatej wodzie, aby odnaleźć ją i odebrać sobie życie.
zt
dobranoc panowie
Teacher says that I've been naughty, I must learn to concentrate. But the girls they pull my hair and with the boys, I can't relate. Daddy says I'm good for nothing, mama says that it's from him.
Kwilenie i zawodzenie chłopca ustało raz na zawsze, w końcu został uciszony całkowicie, a krew bluzgnęła z rozpłatanego gardła, gdy padał na ziemię tuż obok truchła ojca w pozie niemalże poetyckiej. Nie przyglądała się jednak małemu ciałku, spojrzenie ciemnych tęczówek zwróciła w stronę trzymanej przez Ritę mugolki, w stronę szklanej fiolki przyciskanej do jej policzków, jakby chciała zbadać moc jej matczynej miłości miarą napełniających naczynko łez. Być może jej nie doceniła, cennej substancji udało się zebrać zdecydowanie więcej niż początkowo zakładała, a szybkie kalkulacje wprawionego alchemika podpowiadały, że zmieni tę ilość na co najmniej trzy porcje. Revna pochyliła się nad ciałem mężczyzny, by do kolejnej pustej fiolki narwać włosów z jego głowy; nie było to wcale proste, musiała zdjąć rękawiczkę, by uzyskać lepszy chwyt, a dłoń na mrozie szybko sztywniała. Dodatkowo delikwent włosów miał najzwyczajniej na świecie po prostu mało, uzyskała jednak ilość względnie ją satysfakcjonującą i schowała zakorkowaną fiolkę do kieszeni.
Zdziwił ją nieco ruch Runcorn, dotąd nie posądzała jej o zbędne działania, nieumotywowane głębszym celem, lecz bez pytania podała jej nóż ociekający krwią i patrzyła, jak jego ostrzem bez chwili zawahania pozbawia unieruchomioną kobietę oczu. Nie protestowała jednak, te były dla niej kompletnie bezwartościowe, tym bardziej teraz, gdy ponura akceptacja wyparła już dziką rozpacz, a źródło cennych łez wyschło bezpowrotnie. Szkarłat sączył się z rozciętej wargi kobiety, która jednak zdawała się być już zbyt otępiała, by zareagować na padającą z ust Rity groźbę. Bagman przytaknęła, odbierając ponownie nóż i przystępując do tej części programu, której najbardziej wyczekiwała. Układała na płaskim, kamienistym podłożu kolejno dłonie dziecka i mężczyzny, by odciąć ich palce, które następnie owinęła szczelnie w kawałek wyprawionej skóry i schowała głęboko w torbie, do której zazwyczaj pakowała zbierane w terenie ingrediencje. Do większego szklanego pojemnika skroiła dwa płaty dziecięcej skóry z twarzy chłopca, zadowolona z miękkiej faktury i sprężystości młodych tkanek, po czym obróciła ciało dziecka na plecy, by nożem rozciąć ubrania u szczytu jego tułowia, a następnie skórę i mięśnie, ruchem pewnym, lecz ostrożnym, by nie uszkodzić niczego wartościowego. Szybkie oględziny wykazały brak tkanek nowotworowych, jednak nie zamierzała nad tym rozpaczać, zamiast tego do dwóch kolejnych fiolek pakując wycięty w całości wyrostek robaczkowy i zdrową, lśniącą w promieniach zimowego słońca trzustkę. Mężczyzny nie zamierzała już szarpać, bezwładne ciało byłoby dla niej zbyt ciężkie, dlatego rozcięła tylko ubrania długą linią wyznaczoną pomiędzy jego biodrem a kręgosłupem i powtórzyła operację z jego skórą i powięziami, by dostać się do nadnercza; to wycięła w całości, decydując się na późniejsze wyodrębnienie potrzebnych jej fragmentów w dogodniejszych warunkach, zakorkowała ostatnią fiolkę, dorzuciła jej do torby i skinęła Ricie głową. Była gotowa odebrać i trzecie życie, lecz w gruncie rzeczy miała już wszystkiego pod dostatkiem, a słowa wypowiadane przez ciemnowłosą brzmiały sensownie w jej uszach. - Przy odrobinie szczęścia opuści Shropshire nim znajdą ją zwabione zapachem trolle - albo wilki, te jednak nieodłącznie kojarzyły jej się z Cheshire, nie przypisywała więc ich obecności do ziem Averych. Wytarła nóż i dłonie o czysty kawałek koszuli mugola, marząc o momencie, gdy znajdzie się w Leśniczówce i zmyje z siebie cały ten brud. Wyprostowała plecy, przez parę chwil przypatrując się beznamiętnie oślepionej kobiecie łkającej nad rozprutym ciałem dziecka, po czym wyminęła ją i ruszyła za czarownicą pomiędzy pnie drzew. - Dziękuję za pomoc, Rito, była doprawdy nieoceniona - oznajmiła bez emfazy, naprawdę tak uważała, wiedząc doskonale, że w pojedynkę zagonienie ich w kozi róg nie byłoby możliwe, a i pukawka, teraz opadająca na dno potoku, mogłaby jej zrobić krzywdę. - Och, śnieguliczka, już zwątpiłam, że ją tu znajdę - ucieszyła się na widok białych owoców o marmurkowej skórce, dokładnie tych, które zwabiły ją tego dnia do Wenlock Edge. Otworzyła torbę ponownie, by szybkim ruchem zebrać mleczne jagody i dopełnić swą kolekcję ingrediencji. Dużo czasu minęło, odkąd miała tak udane łowy.
zt
Zdziwił ją nieco ruch Runcorn, dotąd nie posądzała jej o zbędne działania, nieumotywowane głębszym celem, lecz bez pytania podała jej nóż ociekający krwią i patrzyła, jak jego ostrzem bez chwili zawahania pozbawia unieruchomioną kobietę oczu. Nie protestowała jednak, te były dla niej kompletnie bezwartościowe, tym bardziej teraz, gdy ponura akceptacja wyparła już dziką rozpacz, a źródło cennych łez wyschło bezpowrotnie. Szkarłat sączył się z rozciętej wargi kobiety, która jednak zdawała się być już zbyt otępiała, by zareagować na padającą z ust Rity groźbę. Bagman przytaknęła, odbierając ponownie nóż i przystępując do tej części programu, której najbardziej wyczekiwała. Układała na płaskim, kamienistym podłożu kolejno dłonie dziecka i mężczyzny, by odciąć ich palce, które następnie owinęła szczelnie w kawałek wyprawionej skóry i schowała głęboko w torbie, do której zazwyczaj pakowała zbierane w terenie ingrediencje. Do większego szklanego pojemnika skroiła dwa płaty dziecięcej skóry z twarzy chłopca, zadowolona z miękkiej faktury i sprężystości młodych tkanek, po czym obróciła ciało dziecka na plecy, by nożem rozciąć ubrania u szczytu jego tułowia, a następnie skórę i mięśnie, ruchem pewnym, lecz ostrożnym, by nie uszkodzić niczego wartościowego. Szybkie oględziny wykazały brak tkanek nowotworowych, jednak nie zamierzała nad tym rozpaczać, zamiast tego do dwóch kolejnych fiolek pakując wycięty w całości wyrostek robaczkowy i zdrową, lśniącą w promieniach zimowego słońca trzustkę. Mężczyzny nie zamierzała już szarpać, bezwładne ciało byłoby dla niej zbyt ciężkie, dlatego rozcięła tylko ubrania długą linią wyznaczoną pomiędzy jego biodrem a kręgosłupem i powtórzyła operację z jego skórą i powięziami, by dostać się do nadnercza; to wycięła w całości, decydując się na późniejsze wyodrębnienie potrzebnych jej fragmentów w dogodniejszych warunkach, zakorkowała ostatnią fiolkę, dorzuciła jej do torby i skinęła Ricie głową. Była gotowa odebrać i trzecie życie, lecz w gruncie rzeczy miała już wszystkiego pod dostatkiem, a słowa wypowiadane przez ciemnowłosą brzmiały sensownie w jej uszach. - Przy odrobinie szczęścia opuści Shropshire nim znajdą ją zwabione zapachem trolle - albo wilki, te jednak nieodłącznie kojarzyły jej się z Cheshire, nie przypisywała więc ich obecności do ziem Averych. Wytarła nóż i dłonie o czysty kawałek koszuli mugola, marząc o momencie, gdy znajdzie się w Leśniczówce i zmyje z siebie cały ten brud. Wyprostowała plecy, przez parę chwil przypatrując się beznamiętnie oślepionej kobiecie łkającej nad rozprutym ciałem dziecka, po czym wyminęła ją i ruszyła za czarownicą pomiędzy pnie drzew. - Dziękuję za pomoc, Rito, była doprawdy nieoceniona - oznajmiła bez emfazy, naprawdę tak uważała, wiedząc doskonale, że w pojedynkę zagonienie ich w kozi róg nie byłoby możliwe, a i pukawka, teraz opadająca na dno potoku, mogłaby jej zrobić krzywdę. - Och, śnieguliczka, już zwątpiłam, że ją tu znajdę - ucieszyła się na widok białych owoców o marmurkowej skórce, dokładnie tych, które zwabiły ją tego dnia do Wenlock Edge. Otworzyła torbę ponownie, by szybkim ruchem zebrać mleczne jagody i dopełnić swą kolekcję ingrediencji. Dużo czasu minęło, odkąd miała tak udane łowy.
zt
| 21 lutego '58
Odwiedziny w domu Vanity zaskoczyły ją zupełnie przyjemną normalnością. Choć wcześniej wyobraźnia podsuwała różne, pełne potworności obrazy na temat matrony rodziny, kobieta na Amelię wydawała się reagować ciepło, goszcząc ją w swoich czterech ścianach kulturalnie i gospodarnie, jak wymagało tego dobre wychowanie - a może i coś więcej. Sympatia od pierwszego wejrzenia? Akceptacja, niewypowiedziana na głos, ale manifestowana w przyjaznych gestach i szczerze zaintrygowanych pytaniach? Coś igrało w oczach kobiety. Był w nich jakiś błysk, zadowolony migot podszyty chochliczym uśmiechem, gdy wodziła wzrokiem od ukochanego syna do jego towarzyszki podczas kurtuazyjnego spędzenia wspólnej chwili w salonie. Wbrew podejrzeniom - okazała się onieśmielająco wręcz przemiła, ba, płynnie podtrzymywała zaintrygowanie pracą Amelii i tylko zdrowy rozsądek mitygował przed znużeniem jej przesadną kaskadą szczegółów, jakimi odznaczało się Ministerstwo widziane wewnętrznymi oczyma.
Wieczór spędzili już sami, po tym, jak poznała jednego z braci Septimusa i Valerie, tego, który akurat rezydował na włościach i odważył się wyjść jej na spotkanie, zamiast chować się na piętrze w okopach własnej sypialni. Niepoprawnie założyła, że cały klan Vanity okaże się tak intensywny jak jej - jej? - dyrygent, dziki, nieposkromiony i pozbawiony wszelkiej logiki, oderwany nawet od londyńskiej rzeczywistości, która i tak była przecież szara jak wiecznie plądrujące ulice ulewy. Jakże miło więc było chociaż raz nie mieć racji. Wskazówki zegara płynęły tu spokojnie, w wyważonym tempie relaksacji osiadającej na dotychczas zbyt spiętych mięśniach, kiedy Amelia pozwoliła sobie wypuścić z płuc toksynę wstrzymywanego w niepewności powietrza, nie tyle jeszcze swobodna, co wdzięczna Merlinowi za okazaną dziś łaskę. Odpoczywała. Wreszcie, po koszmarnie długim czasie znalazła się w miejscu sprzyjającym wyciszeniu, zdumiona do tej pory niedostrzeżoną potrzebą jego świeżości, jakby nagle odczuła cały ciężar Ministerstwa i publikacji opadający na ramiona, ciążący na zbyt wątłych już kończynach, przygniatający ją do ziemi. Dlatego nie oponowała, kiedy następnego dnia, po mile spędzonej nocy w pokoju gościnnym, w samotni wygodnego łóżka i widoku blasku księżyca wkradającego się do pomieszczenia przez nieszczelnie zasunięte zasłony, muzyk zaproponował spacer. Przemierzali akurat przełęcz stoków przecinających hrabstwo, cieszyli się świeżym powietrzem i wczesnoporanną głuszą, kiedy gdzieś na horyzoncie od jednej ściany lasu do drugiej przebiegło kilka saren pobudzających wspomnienia. Mógłby to zapisać w kalendarzu, tym, który podarowała mu zgodnie z listowną zapowiedzią: obitym elegancką, ciemną skórą i wypełnionym kartami na cały nowy rok.
- Dwa dni temu byłam tu z Corneliusem - sennie odezwała się Amelia trzymająca dłonie splecione za plecami, łaknąca spojrzeniem malownicze, ośnieżone krajobrazy. - W Shropshire - sprecyzowała, nie podążali przecież tym samym szlakiem, na szczęście nie - mimo wspólnego wspierania tej samej strony zbrojnego konfliktu, nie chciała drugi raz spotkać tych obrzydliwych, samozwańczych mężczyzn zmuszonych podbudowywać swoje ego napaścią na bezbronną dziewczynę. Mugolka czy mugolaczka, nie miało to znaczenia, to nie ona była prawdziwym wrogiem Ministerstwa i Czarnego Pana, a wciąż musiała ponieść najwyższą cenę za niefortunne urodzenie. Teoretycznie Amelia nie powinna być tym jakkolwiek poruszona, ale okazywało się, że nawet ona miała w sobie skrupuły i serce, które starannie kryła przed resztą świata. - Nie powinnam była zakładać, że nic gorszego od bandy niekompetentnych stażystów w tym miesiącu już się nie przytrafi. Od tej grupy gumochłonów, która ani jednego raportu nie potrafi wypełnić bez błędu, nawet podpisanie się własnym nazwiskiem sprawia im problemy. A jednak - lekko falowane pukle zakołysały się leniwie, łaskocząc ramiona, gdy czarownica pokręciła głową z dezaprobatą. Musiała mówić mu więcej? Opowiadać o krwi wsiąkającej w zziębniętą ziemię, o napisie wyrytym na nagim dziewczęcym torsie, o ranie rozpościerającej płaty niewinnego podbrzusza? O martwych oczach zastygniętych w nicości, połamanych paznokciach po walce, próbie obrony własnej godności? Nie miała w sobie miłości dla szlam, ale nie życzyła im takiego końca. Nie życzyła gwałtów i okrutnych morderstw.
Odwiedziny w domu Vanity zaskoczyły ją zupełnie przyjemną normalnością. Choć wcześniej wyobraźnia podsuwała różne, pełne potworności obrazy na temat matrony rodziny, kobieta na Amelię wydawała się reagować ciepło, goszcząc ją w swoich czterech ścianach kulturalnie i gospodarnie, jak wymagało tego dobre wychowanie - a może i coś więcej. Sympatia od pierwszego wejrzenia? Akceptacja, niewypowiedziana na głos, ale manifestowana w przyjaznych gestach i szczerze zaintrygowanych pytaniach? Coś igrało w oczach kobiety. Był w nich jakiś błysk, zadowolony migot podszyty chochliczym uśmiechem, gdy wodziła wzrokiem od ukochanego syna do jego towarzyszki podczas kurtuazyjnego spędzenia wspólnej chwili w salonie. Wbrew podejrzeniom - okazała się onieśmielająco wręcz przemiła, ba, płynnie podtrzymywała zaintrygowanie pracą Amelii i tylko zdrowy rozsądek mitygował przed znużeniem jej przesadną kaskadą szczegółów, jakimi odznaczało się Ministerstwo widziane wewnętrznymi oczyma.
Wieczór spędzili już sami, po tym, jak poznała jednego z braci Septimusa i Valerie, tego, który akurat rezydował na włościach i odważył się wyjść jej na spotkanie, zamiast chować się na piętrze w okopach własnej sypialni. Niepoprawnie założyła, że cały klan Vanity okaże się tak intensywny jak jej - jej? - dyrygent, dziki, nieposkromiony i pozbawiony wszelkiej logiki, oderwany nawet od londyńskiej rzeczywistości, która i tak była przecież szara jak wiecznie plądrujące ulice ulewy. Jakże miło więc było chociaż raz nie mieć racji. Wskazówki zegara płynęły tu spokojnie, w wyważonym tempie relaksacji osiadającej na dotychczas zbyt spiętych mięśniach, kiedy Amelia pozwoliła sobie wypuścić z płuc toksynę wstrzymywanego w niepewności powietrza, nie tyle jeszcze swobodna, co wdzięczna Merlinowi za okazaną dziś łaskę. Odpoczywała. Wreszcie, po koszmarnie długim czasie znalazła się w miejscu sprzyjającym wyciszeniu, zdumiona do tej pory niedostrzeżoną potrzebą jego świeżości, jakby nagle odczuła cały ciężar Ministerstwa i publikacji opadający na ramiona, ciążący na zbyt wątłych już kończynach, przygniatający ją do ziemi. Dlatego nie oponowała, kiedy następnego dnia, po mile spędzonej nocy w pokoju gościnnym, w samotni wygodnego łóżka i widoku blasku księżyca wkradającego się do pomieszczenia przez nieszczelnie zasunięte zasłony, muzyk zaproponował spacer. Przemierzali akurat przełęcz stoków przecinających hrabstwo, cieszyli się świeżym powietrzem i wczesnoporanną głuszą, kiedy gdzieś na horyzoncie od jednej ściany lasu do drugiej przebiegło kilka saren pobudzających wspomnienia. Mógłby to zapisać w kalendarzu, tym, który podarowała mu zgodnie z listowną zapowiedzią: obitym elegancką, ciemną skórą i wypełnionym kartami na cały nowy rok.
- Dwa dni temu byłam tu z Corneliusem - sennie odezwała się Amelia trzymająca dłonie splecione za plecami, łaknąca spojrzeniem malownicze, ośnieżone krajobrazy. - W Shropshire - sprecyzowała, nie podążali przecież tym samym szlakiem, na szczęście nie - mimo wspólnego wspierania tej samej strony zbrojnego konfliktu, nie chciała drugi raz spotkać tych obrzydliwych, samozwańczych mężczyzn zmuszonych podbudowywać swoje ego napaścią na bezbronną dziewczynę. Mugolka czy mugolaczka, nie miało to znaczenia, to nie ona była prawdziwym wrogiem Ministerstwa i Czarnego Pana, a wciąż musiała ponieść najwyższą cenę za niefortunne urodzenie. Teoretycznie Amelia nie powinna być tym jakkolwiek poruszona, ale okazywało się, że nawet ona miała w sobie skrupuły i serce, które starannie kryła przed resztą świata. - Nie powinnam była zakładać, że nic gorszego od bandy niekompetentnych stażystów w tym miesiącu już się nie przytrafi. Od tej grupy gumochłonów, która ani jednego raportu nie potrafi wypełnić bez błędu, nawet podpisanie się własnym nazwiskiem sprawia im problemy. A jednak - lekko falowane pukle zakołysały się leniwie, łaskocząc ramiona, gdy czarownica pokręciła głową z dezaprobatą. Musiała mówić mu więcej? Opowiadać o krwi wsiąkającej w zziębniętą ziemię, o napisie wyrytym na nagim dziewczęcym torsie, o ranie rozpościerającej płaty niewinnego podbrzusza? O martwych oczach zastygniętych w nicości, połamanych paznokciach po walce, próbie obrony własnej godności? Nie miała w sobie miłości dla szlam, ale nie życzyła im takiego końca. Nie życzyła gwałtów i okrutnych morderstw.
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Sam też nieczęsto przebywał w domu tak długo, by mieć tak wiele czasu na rozmowy z mamą lub rodzeństwem – był w wiecznych rozjazdach, wciąż rozwijał swoje zdolności, budował artystyczne kontakty, czasami zapominając o ojcowiźnie, która z wiekiem coraz bardziej przyciągała go do siebie niczym klątwa rozwijająca się w nim z biegiem czasu. Coraz częściej doceniał możliwość zaśnięcia w swoim fotelu przy kominku, coraz częściej uspokajał się samym ciepłem rodzinnego ogniska, coraz częściej skupiał się na czymś dłużej niż kilka minut – był w stanie przeczytać kilka stron książki bez przerywania, uczyć się metodami niż prób i błędów czy poprzez słowny przekaz. Może powoli starzał się albo jak to mówią – czasami układał swoje wewnętrzne dziecko spać. Nie zmieniało to jednak, że kręcił ogonem niczym szczenię, kiedy Amelia ich odwiedziła.
Matka okazała się milsza niż by się spodziewał – kiedy przedstawiał jej pomysł ugoszczenia jego przyszłej narzeczonej, marszczyła brwi, widocznie wyobrażając ją sobie jako osobę… Młodszą, mniej dojrzałą, czającą się na starego głupka, jakim był jej syn. Zawsze była dla niego mniej wyrozumiała od ojca, zawsze oczekiwała wnucząt, a kiedy stary odszedł – naciski jedynie się zintensyfikowały.
Widocznie Amelia okazała się lepsza niż w oczekiwaniach. Pokazała się jako dziewczyna z pasją, której kariera mogła budzić zainteresowanie, ale i dawać pewien sygnał co do jej samodzielności. Ktoś mógł lubić to mniej, ktoś bardziej, jednak widocznie matka Septimusa poniekąd zrozumiała to, co mógł w niej widzieć. Wydawała się tak nienachalna, naturalna, a za razem dość ułożona. Nawet jej niemiecki styl bycia zacierał się, chociaż z tym akurat nie miała problemu, musząc przebywać tu z dyrygentem, który lata swojego największego rozwoju spędził właśnie tam, w Berline. Kobieta nie chciała pytać zbyt wiele o jej ojczyznę, wiedziała, jak syn nie lubił tego tematu.
Karmiła ich jednak tym co miała, głównie rybami, które ostatnimi czasy jedli dość często, ze względu widocznie na ich nie tak utrudnioną dostępność. Septimus nie żałował Amelii niczego i proponował, by ta poczuła się jak u siebie w domu – znał niemieckie zwyczaje, wiedział, że po takich słowach ich naturalnym zachowaniem będzie faktyczne porzucenie większości oporów. Ale tego właśnie chciał – by być może zaznała trochę przyjemności, płynącej z budzenia się i zasypiania na wsi, bez gwaru za oknem, bez tak wielu śladów wojny na ulicach. Chyba jej się podobało, miał taką nadzieję, a kto wie? Może nie za tak długi czas zamieszka tu na dłużej? Może na zawsze?
Stefan opuszczał więzienie za… Miesiąc? Nie… Półtora? A może pół miesiąca? Vanity umiał liczyć, jednak nigdy nie miał dobrej pamięci do dat. Chociaż kiedyś odsiadkę Kruegera odbierał jako karę dla ich obojga, teraz bał się jego ponownego powrotu. Jeżeli wróci, to jaki? Odmieniony przez więzienie, to na pewno. A jeżeli spróbuje go szukać? Jeżeli stwierdzi, że Septimus jest jedynym którego w tym świecie ma, a on sam nie będzie potrafił odmówić? Na wszystko co świeckie, sprawa wymagała pośpiechu. Stefan nie był tak złym człowiekiem, by widząc pierścionek na palcu Amelii rujnować im życie.
Kiedyś nie był. Nie wiedział w końcu, jaki był obecnie.
- Często spacerujesz sobie po Shropshire z Corneliusem? – ciężko było nie doszukać się w pytaniu nutki natrętnej zazdrości. Nie wiedzieć jednak o kogo – Eberhart czy Sallowa? W przypadku Septimusa obie te opcje były możliwe. Natręctwo Vanity kazało jednak drążyć dalej. Kiedy szli, muzyk podjął za ich oboje decyzję o przejściu o krok dalej w zgoła innym sensie. Łapiąc za łokieć Amelii spróbował zmusić jej dłonie do rozsupłania się, by jedną z nich móc umieścić w zgięciu swojego łokcia, zachęcając ją do spacerowania pod rękę. – Kto cię tak poirytował? Mam nadzieję, że Sallow powiedział im kilka ostrych słów. W innym przypadku wskaż mi, a sam to zrobię.
Rycerstwo i męstwo nie znało granic, kiedy jednak Amelia zajęła się snuciem dalszej opowieści o nieznajomej dotychczas treści, Vanity ledwo słuchał – w głowie snuł już inne rozważania, tak bardzo mało lubiane przez Amelię. Podsumował w głowie cały jej pobyt w domu rodzinnym, podsumował miłe uśmiechy matki, uprzejme podejście brata, dobre chwile spędzone na wspólnym muzykowaniu, kiedy to zawodowy pianista w postaci innego Vanity, udzielał drobnych rad Amelii. Życie wydawało się lżejsze, kiedy było się razem, a w domu z kobietą inną od matki chciało się przebywać bardziej. Wiedział, że bywał przesadnie sentymentalny i od groma romantyczny, ale musiał, po prostu musiał zapytać. Nawet, jeżeli przy wcześniej prowadzonej, dość przykrej w wydźwięku rozmowie mogło wydać się to nietaktowne.
- Moja mama lubi cię nieporównywalnie do żadnej innej partnerki moich braci, wydajesz się czuć tu swobodnie. Nie jesteś z naszego świata, ale to przecież dobrze – ja z głową w chmurach, ty przy ziemi, i tak możemy spotkać się po środku. Dlaczego nie mogłoby być tak cały czas? – zatrzymał się między drzewami, pośród tych śnieżnych czap na nich spoczywających, pośród przemarzniętej gleby i uśpionej zieleni traw. Spojrzał ku niej, lekko w dół, by odszukać spojrzenie. Nieważne czy zdziwione, pełne irytacji czy zawstydzenia. Zimną, acz trzęsącą dłonią pogłaskał ją po głowie, chociaż drugą ręką już podążał w kierunku jej pasa, by spróbować przytulić ją do siebie w łagodnym geście. – Wyjdziesz za mnie, prawda?
Matka okazała się milsza niż by się spodziewał – kiedy przedstawiał jej pomysł ugoszczenia jego przyszłej narzeczonej, marszczyła brwi, widocznie wyobrażając ją sobie jako osobę… Młodszą, mniej dojrzałą, czającą się na starego głupka, jakim był jej syn. Zawsze była dla niego mniej wyrozumiała od ojca, zawsze oczekiwała wnucząt, a kiedy stary odszedł – naciski jedynie się zintensyfikowały.
Widocznie Amelia okazała się lepsza niż w oczekiwaniach. Pokazała się jako dziewczyna z pasją, której kariera mogła budzić zainteresowanie, ale i dawać pewien sygnał co do jej samodzielności. Ktoś mógł lubić to mniej, ktoś bardziej, jednak widocznie matka Septimusa poniekąd zrozumiała to, co mógł w niej widzieć. Wydawała się tak nienachalna, naturalna, a za razem dość ułożona. Nawet jej niemiecki styl bycia zacierał się, chociaż z tym akurat nie miała problemu, musząc przebywać tu z dyrygentem, który lata swojego największego rozwoju spędził właśnie tam, w Berline. Kobieta nie chciała pytać zbyt wiele o jej ojczyznę, wiedziała, jak syn nie lubił tego tematu.
Karmiła ich jednak tym co miała, głównie rybami, które ostatnimi czasy jedli dość często, ze względu widocznie na ich nie tak utrudnioną dostępność. Septimus nie żałował Amelii niczego i proponował, by ta poczuła się jak u siebie w domu – znał niemieckie zwyczaje, wiedział, że po takich słowach ich naturalnym zachowaniem będzie faktyczne porzucenie większości oporów. Ale tego właśnie chciał – by być może zaznała trochę przyjemności, płynącej z budzenia się i zasypiania na wsi, bez gwaru za oknem, bez tak wielu śladów wojny na ulicach. Chyba jej się podobało, miał taką nadzieję, a kto wie? Może nie za tak długi czas zamieszka tu na dłużej? Może na zawsze?
Stefan opuszczał więzienie za… Miesiąc? Nie… Półtora? A może pół miesiąca? Vanity umiał liczyć, jednak nigdy nie miał dobrej pamięci do dat. Chociaż kiedyś odsiadkę Kruegera odbierał jako karę dla ich obojga, teraz bał się jego ponownego powrotu. Jeżeli wróci, to jaki? Odmieniony przez więzienie, to na pewno. A jeżeli spróbuje go szukać? Jeżeli stwierdzi, że Septimus jest jedynym którego w tym świecie ma, a on sam nie będzie potrafił odmówić? Na wszystko co świeckie, sprawa wymagała pośpiechu. Stefan nie był tak złym człowiekiem, by widząc pierścionek na palcu Amelii rujnować im życie.
Kiedyś nie był. Nie wiedział w końcu, jaki był obecnie.
- Często spacerujesz sobie po Shropshire z Corneliusem? – ciężko było nie doszukać się w pytaniu nutki natrętnej zazdrości. Nie wiedzieć jednak o kogo – Eberhart czy Sallowa? W przypadku Septimusa obie te opcje były możliwe. Natręctwo Vanity kazało jednak drążyć dalej. Kiedy szli, muzyk podjął za ich oboje decyzję o przejściu o krok dalej w zgoła innym sensie. Łapiąc za łokieć Amelii spróbował zmusić jej dłonie do rozsupłania się, by jedną z nich móc umieścić w zgięciu swojego łokcia, zachęcając ją do spacerowania pod rękę. – Kto cię tak poirytował? Mam nadzieję, że Sallow powiedział im kilka ostrych słów. W innym przypadku wskaż mi, a sam to zrobię.
Rycerstwo i męstwo nie znało granic, kiedy jednak Amelia zajęła się snuciem dalszej opowieści o nieznajomej dotychczas treści, Vanity ledwo słuchał – w głowie snuł już inne rozważania, tak bardzo mało lubiane przez Amelię. Podsumował w głowie cały jej pobyt w domu rodzinnym, podsumował miłe uśmiechy matki, uprzejme podejście brata, dobre chwile spędzone na wspólnym muzykowaniu, kiedy to zawodowy pianista w postaci innego Vanity, udzielał drobnych rad Amelii. Życie wydawało się lżejsze, kiedy było się razem, a w domu z kobietą inną od matki chciało się przebywać bardziej. Wiedział, że bywał przesadnie sentymentalny i od groma romantyczny, ale musiał, po prostu musiał zapytać. Nawet, jeżeli przy wcześniej prowadzonej, dość przykrej w wydźwięku rozmowie mogło wydać się to nietaktowne.
- Moja mama lubi cię nieporównywalnie do żadnej innej partnerki moich braci, wydajesz się czuć tu swobodnie. Nie jesteś z naszego świata, ale to przecież dobrze – ja z głową w chmurach, ty przy ziemi, i tak możemy spotkać się po środku. Dlaczego nie mogłoby być tak cały czas? – zatrzymał się między drzewami, pośród tych śnieżnych czap na nich spoczywających, pośród przemarzniętej gleby i uśpionej zieleni traw. Spojrzał ku niej, lekko w dół, by odszukać spojrzenie. Nieważne czy zdziwione, pełne irytacji czy zawstydzenia. Zimną, acz trzęsącą dłonią pogłaskał ją po głowie, chociaż drugą ręką już podążał w kierunku jej pasa, by spróbować przytulić ją do siebie w łagodnym geście. – Wyjdziesz za mnie, prawda?
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
The member 'Septimus Vanity' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Leniwa atmosfera pobytu w Shropshire sprawiała, że Eberhart nawet nie pomyślała o tym, by cofnąć rękę, gdy Septimus ułożył ją w zgięciu swojego łokcia. Nikt ich tu nie widział, nie oceniał, jedynie dzikie zwierzęta odmawiające hibernacji, a więc instynktownie czuła, że nie ma dziś przed czym się bronić. Przed nim - przecież nie musiała, nie kiedy nie atakował jej kolejną próbą zszycia ze sobą ich żyć, wsunięcia na palec pierścionka zaręczynowego, w twierdzeniu, że tak będzie im lepiej. Dziesięć lat, tyle na nią czekał, sądziła, że prędzej niż później skapituluje i przeniesie uwagę na inny cel, łatwiejszy, bardziej osiągalny, jednak nawet teraz dyrygent deptał jej oczekiwania i udowadniał masochistyczne naleciałości swojej osobowości. Wierności.
- Spaceruję zawodowo - sprostowała z pobłażliwym cmoknięciem. Jeszcze tego brakowało, by pieklił się w zazdrości o Sallowa, z którym we wspólnej komitywie usiłował uwikłać ją w narzeczeństwo, potem ślub, choć ten drugi miał teraz na głowie przygotowania do własnej ceremonii. A podobno to kobiety bywają natrętnie despotyczne w swoich wizjach. - Na początku lutego przydzielili mi kilku stażystów po tym, jak jeden z naszych męskich magizoologów poszedł na zwolnienie chorobowe. Okropnie niekompetentna zgraja. To jeszcze dałoby się naprawić, nie oczekuję, że od razu będą wszystko rozumieć - ale szowinistyczną niekompetencję? - Amelia westchnęła ze zmęczeniem. Na każdym kroku kariery musiała zderzać się z tą samą ścianą, traktowana z groteskową arogancją nawet przez wiele młodszych od siebie podwładnych, za każdym razem zmuszona udowadniać siłę charakteru i wirtuozerię zawodowej wiedzy. - A Sallow nie musi mnie niańczyć, Septimusie. Nawet mu o tym nie wspominaj. Poradzę sobie sama - jak zawsze.
Tego dnia nie spodziewała się oświadczyn. Choć sprzyjała temu rozkoszna biel śniegu trzeszczącego pod butami, senne krajobrazy rodzinnych stron czarodzieja i przede wszystkim pierwszy krok ku oswojeniu z jego rodziną, myślała, że jeden raz będzie w stanie jej tego oszczędzić. Ale nie był. Ręka ułożona w talii przysunęła ją bliżej męskiej piersi, chłód dłoni sunącej w dół włosów przyjemnie drażnił zimową charakterystyką, a słowa - możemy spotkać się po środku - wznieciły irytację mniejszą niż zwykle, chyba jedynie dzięki odprężeniu, jakie Eberhart poznała w Shropshire. Nie miała ochoty dziś się złościć. Nie chciała odpychać go od siebie i ranić. Jest dobrym człowiekiem, pamiętała słowa Corneliusa, z którymi zgodziła się w duchu: dobrym człowiekiem, jej człowiekiem, przecież faktycznie mogliby spróbować. Nawet jeśli to wznieciłoby do życia stary schemat przeskakującej z kwiatka na kwiatek uwagi, upatrzenia sobie nowego obiektu w jego otoczeniu, rozbudzenia dawnej, nietrwałej w uczuciach Amelii, pogrzebanej lata temu pod greckimi piaskami... Mogliby spróbować. Dłoń czarownicy powoli uniosła się do jego policzka; przez długi moment jątrzyła oczekiwanie ciszą, ale gdy w końcu zdecydowała się udzielić mu odpowiedzi - nie mogła.
Piękna chwila, chwila, w której na języku Amelii zatańczyło efemeryczne tak, jakim chciała odwdzięczyć mu się po tylu latach, raptownie dobiegła końca; otoczkę wzniesioną z harmonii poranka zrujnował tętent kopyt w galopie uderzających o ziemię, odgłos zbyt mocno ścierającego się ze sobą drewna, a wreszcie też echa głosów dochodzących z głównej ścieżki prowadzącej przez tę część Wenlock Edge. Nierówną ścieżką w szaleńczym tempie podążały dwa powozy zaprzęgnięte w abraksany; ich głębokie naczepy wypełnione były żywnością zabezpieczoną związanymi u dołu płachtami materiału, które przez porywisty wiatr pogoni zdążyły rozsupłać się w kilku miejscach, ujawniając zawartość. Obok nich - na miotłach - poruszała się trójka młodych mężczyzn. Każdy z nich dzierżył w dłoni różdżkę, celował jej szpicem w woźniców, powietrze natomiast raz po raz przecinały wielobarwne wiązki zaklęć nietypowej potyczki. Uroki, żadna czarna magia - a jednak tak zajadle ciskana ofensywa mogła wystosować wiele więcej szkody niż przepełnione nienawiścią klątwy. Krople krwi bryzgały z otwartych ran. Walka o nic, walka o wszystko: jeden z furmanów, uderzony kolejnym czarem, stracił przytomność, wypuściwszy z rąk magiczne drewno, które trzasnęło pod ciężkim kołem bryczki, a puszczone w nieświadomości lejce sprawiły, że konie rozbiegły się nagle w nieodpowiednim kierunku - runęło wszystko. Pierwsza z furmanek, ciągnące ją abraksany tracące równowagę na lodzie, potem druga uderzyła w przeszkodę na drodze, a jej woźnica wypadł do przodu, boleśnie uderzając o ziemię kilka metrów dalej, w akompaniamencie dźwięku łamanej kości.
Skryci za osłoną drzew Septimus i Amelia obserwowali to z boku, czarownica patrzyła w oszołomieniu na rozgrywającą się przed nimi scenę, na to, jak miotlarze lądują na ziemi i z wciąż trzymanymi przed sobą różdżkami podchodzą do pojazdów, wokół których rozrzucone przez upadek były teraz warzywa, owoce i zamrożone zaklęciami mięso. Żywność miała trafić do jednej z wiosek w Shropshire, miejsca, w którym zamieszkiwali popierający Ministerstwo czarodzieje pod protekcją lordów Avery, teraz - trafi gdzieś indziej. Skradziona, bezprawnie odebrana godnym mieszkańcom hrabstwa.
- Udało się, kurwa, nie wierzę - wykrztusił jeden z oprawców, pokiereszowany na długości lewego ramienia, prawą dłonią podtrzymujący najgłębszą ranę, z której wciąż sączyła się krew. - Myślicie, że Averych zapiecze dupa?
- Lepiej, żeby nawet się o tym nie dowiedzieli, Charles - burknął wyższy z trójki, barczysty, z brodą czarną jak węgiel. Wydawał się być w pełni zdrowia, pochylony nad utkwionym w śniegu pożywieniem, surowym spojrzeniem oceniając jego stan i świeżość. - Jak im strzeli do głowy chęć zemsty to dopiero będziemy mieć przejebane. Ale Habberley się miało obłowić, no, no... Dobrze ich tu traktują, ścierwa Malfoya. Starczy nam na długo - ocenił niskim, tubalnym głosem.
- A co z nimi? - odezwał się trzeci czarodziej, wskazawszy na woźniców leżących na ziemi. Bok głowy miał wyraźnie obity, ubranie miejscami zwęglone - niewątpliwie od czarów, którymi w defensywie odpowiadali ich oponenci -, ale trzymał się prosto i niechwiejnie.
- Pewnie już nie żyją, ale sprawdź to, Sackville. Dobij jak będzie trzeba - polecił kruczowłosy mag sprawiający wrażenie głównodowodzącego spomiędzy małej szajki terrorystów.
Nazwany zadziwiająco znajomym nazwiskiem człowiek - Sackville, jak zamordowana w stodole dziewczyna, na którą natrafili Amelia z Corneliusem - niechętnie przytaknął i ruszył w kierunku bezwładnych ciał zalegających w śniegu. Nie uśmiechało mu się nikogo dobijać, jednak zaszli już tak daleko... Nie mógł się wycofać, już nie. Niestety jednak to właśnie on wychwycił niepokojący dźwięk dobiegający zza rozłożystych gałęzi sosen, zatrzymał się ostro i zaczął wzrokiem poszukiwać intruzów, dwójki spacerowiczów, którym ich zbrodnia przeszkodziła w romantycznej, być może niepowtarzalnej chwili; znów uniósł przed siebie różdżkę i zmarszczył brwi, podejrzliwym, ale i niepewnym spojrzeniem taksując okolicę.
- Kto tam jest?! - zawołał. Jego głos zdradzał nutę przestraszonego zdezorientowania. Sackville obniżył się nieco na zgiętych kolanach, jak myśliwy skradający się za zwierzyną, swoim pytaniem natychmiast zwracając uwagę dwóch pozostałych kompanów. - Wyjdź to pozwolimy ci przeżyć... - kłamstwo, niewprawne i, co gorsza, niewiarygodne, na którego dźwięk Amelia zacisnęła dłoń mocniej na ramieniu Septimusa, ze strachu czy chęci powstrzymania go przed ewentualnym ujawnieniem - sama nie była tego pewna.
- Spaceruję zawodowo - sprostowała z pobłażliwym cmoknięciem. Jeszcze tego brakowało, by pieklił się w zazdrości o Sallowa, z którym we wspólnej komitywie usiłował uwikłać ją w narzeczeństwo, potem ślub, choć ten drugi miał teraz na głowie przygotowania do własnej ceremonii. A podobno to kobiety bywają natrętnie despotyczne w swoich wizjach. - Na początku lutego przydzielili mi kilku stażystów po tym, jak jeden z naszych męskich magizoologów poszedł na zwolnienie chorobowe. Okropnie niekompetentna zgraja. To jeszcze dałoby się naprawić, nie oczekuję, że od razu będą wszystko rozumieć - ale szowinistyczną niekompetencję? - Amelia westchnęła ze zmęczeniem. Na każdym kroku kariery musiała zderzać się z tą samą ścianą, traktowana z groteskową arogancją nawet przez wiele młodszych od siebie podwładnych, za każdym razem zmuszona udowadniać siłę charakteru i wirtuozerię zawodowej wiedzy. - A Sallow nie musi mnie niańczyć, Septimusie. Nawet mu o tym nie wspominaj. Poradzę sobie sama - jak zawsze.
Tego dnia nie spodziewała się oświadczyn. Choć sprzyjała temu rozkoszna biel śniegu trzeszczącego pod butami, senne krajobrazy rodzinnych stron czarodzieja i przede wszystkim pierwszy krok ku oswojeniu z jego rodziną, myślała, że jeden raz będzie w stanie jej tego oszczędzić. Ale nie był. Ręka ułożona w talii przysunęła ją bliżej męskiej piersi, chłód dłoni sunącej w dół włosów przyjemnie drażnił zimową charakterystyką, a słowa - możemy spotkać się po środku - wznieciły irytację mniejszą niż zwykle, chyba jedynie dzięki odprężeniu, jakie Eberhart poznała w Shropshire. Nie miała ochoty dziś się złościć. Nie chciała odpychać go od siebie i ranić. Jest dobrym człowiekiem, pamiętała słowa Corneliusa, z którymi zgodziła się w duchu: dobrym człowiekiem, jej człowiekiem, przecież faktycznie mogliby spróbować. Nawet jeśli to wznieciłoby do życia stary schemat przeskakującej z kwiatka na kwiatek uwagi, upatrzenia sobie nowego obiektu w jego otoczeniu, rozbudzenia dawnej, nietrwałej w uczuciach Amelii, pogrzebanej lata temu pod greckimi piaskami... Mogliby spróbować. Dłoń czarownicy powoli uniosła się do jego policzka; przez długi moment jątrzyła oczekiwanie ciszą, ale gdy w końcu zdecydowała się udzielić mu odpowiedzi - nie mogła.
Piękna chwila, chwila, w której na języku Amelii zatańczyło efemeryczne tak, jakim chciała odwdzięczyć mu się po tylu latach, raptownie dobiegła końca; otoczkę wzniesioną z harmonii poranka zrujnował tętent kopyt w galopie uderzających o ziemię, odgłos zbyt mocno ścierającego się ze sobą drewna, a wreszcie też echa głosów dochodzących z głównej ścieżki prowadzącej przez tę część Wenlock Edge. Nierówną ścieżką w szaleńczym tempie podążały dwa powozy zaprzęgnięte w abraksany; ich głębokie naczepy wypełnione były żywnością zabezpieczoną związanymi u dołu płachtami materiału, które przez porywisty wiatr pogoni zdążyły rozsupłać się w kilku miejscach, ujawniając zawartość. Obok nich - na miotłach - poruszała się trójka młodych mężczyzn. Każdy z nich dzierżył w dłoni różdżkę, celował jej szpicem w woźniców, powietrze natomiast raz po raz przecinały wielobarwne wiązki zaklęć nietypowej potyczki. Uroki, żadna czarna magia - a jednak tak zajadle ciskana ofensywa mogła wystosować wiele więcej szkody niż przepełnione nienawiścią klątwy. Krople krwi bryzgały z otwartych ran. Walka o nic, walka o wszystko: jeden z furmanów, uderzony kolejnym czarem, stracił przytomność, wypuściwszy z rąk magiczne drewno, które trzasnęło pod ciężkim kołem bryczki, a puszczone w nieświadomości lejce sprawiły, że konie rozbiegły się nagle w nieodpowiednim kierunku - runęło wszystko. Pierwsza z furmanek, ciągnące ją abraksany tracące równowagę na lodzie, potem druga uderzyła w przeszkodę na drodze, a jej woźnica wypadł do przodu, boleśnie uderzając o ziemię kilka metrów dalej, w akompaniamencie dźwięku łamanej kości.
Skryci za osłoną drzew Septimus i Amelia obserwowali to z boku, czarownica patrzyła w oszołomieniu na rozgrywającą się przed nimi scenę, na to, jak miotlarze lądują na ziemi i z wciąż trzymanymi przed sobą różdżkami podchodzą do pojazdów, wokół których rozrzucone przez upadek były teraz warzywa, owoce i zamrożone zaklęciami mięso. Żywność miała trafić do jednej z wiosek w Shropshire, miejsca, w którym zamieszkiwali popierający Ministerstwo czarodzieje pod protekcją lordów Avery, teraz - trafi gdzieś indziej. Skradziona, bezprawnie odebrana godnym mieszkańcom hrabstwa.
- Udało się, kurwa, nie wierzę - wykrztusił jeden z oprawców, pokiereszowany na długości lewego ramienia, prawą dłonią podtrzymujący najgłębszą ranę, z której wciąż sączyła się krew. - Myślicie, że Averych zapiecze dupa?
- Lepiej, żeby nawet się o tym nie dowiedzieli, Charles - burknął wyższy z trójki, barczysty, z brodą czarną jak węgiel. Wydawał się być w pełni zdrowia, pochylony nad utkwionym w śniegu pożywieniem, surowym spojrzeniem oceniając jego stan i świeżość. - Jak im strzeli do głowy chęć zemsty to dopiero będziemy mieć przejebane. Ale Habberley się miało obłowić, no, no... Dobrze ich tu traktują, ścierwa Malfoya. Starczy nam na długo - ocenił niskim, tubalnym głosem.
- A co z nimi? - odezwał się trzeci czarodziej, wskazawszy na woźniców leżących na ziemi. Bok głowy miał wyraźnie obity, ubranie miejscami zwęglone - niewątpliwie od czarów, którymi w defensywie odpowiadali ich oponenci -, ale trzymał się prosto i niechwiejnie.
- Pewnie już nie żyją, ale sprawdź to, Sackville. Dobij jak będzie trzeba - polecił kruczowłosy mag sprawiający wrażenie głównodowodzącego spomiędzy małej szajki terrorystów.
Nazwany zadziwiająco znajomym nazwiskiem człowiek - Sackville, jak zamordowana w stodole dziewczyna, na którą natrafili Amelia z Corneliusem - niechętnie przytaknął i ruszył w kierunku bezwładnych ciał zalegających w śniegu. Nie uśmiechało mu się nikogo dobijać, jednak zaszli już tak daleko... Nie mógł się wycofać, już nie. Niestety jednak to właśnie on wychwycił niepokojący dźwięk dobiegający zza rozłożystych gałęzi sosen, zatrzymał się ostro i zaczął wzrokiem poszukiwać intruzów, dwójki spacerowiczów, którym ich zbrodnia przeszkodziła w romantycznej, być może niepowtarzalnej chwili; znów uniósł przed siebie różdżkę i zmarszczył brwi, podejrzliwym, ale i niepewnym spojrzeniem taksując okolicę.
- Kto tam jest?! - zawołał. Jego głos zdradzał nutę przestraszonego zdezorientowania. Sackville obniżył się nieco na zgiętych kolanach, jak myśliwy skradający się za zwierzyną, swoim pytaniem natychmiast zwracając uwagę dwóch pozostałych kompanów. - Wyjdź to pozwolimy ci przeżyć... - kłamstwo, niewprawne i, co gorsza, niewiarygodne, na którego dźwięk Amelia zacisnęła dłoń mocniej na ramieniu Septimusa, ze strachu czy chęci powstrzymania go przed ewentualnym ujawnieniem - sama nie była tego pewna.
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
- Ja też przecież mogę z nimi porozmawiać, nie jestem autorytetem w ich dziedzinie, ale mogę kogoś postraszyć...
Septimus nigdy nie pozna dziewczęcego wykluczenia, nigdy nie dowie się jak to jest być wykluczanym tylko ze względu na płeć, jednak poznał już bolesne piętno fatum – urodził się pierwszy, był najstarszy, oczekiwano od niego więcej i więcej, kiedy to całe lata te więcej próbował dać. Nie był zdolnym dzieckiem, nie był nawet przeciętnym uczniem – był przez długie lata po prostu wiecznie pompowanym durniem, który dojrzewał wolniej, który potrzebował wsparcia, a mimo wszystko dostawał jedynie karcące, niechętne spojrzenia. Był wszystkim tym co Amelia, jednak odbitym w krzywym zwierciadle – miał przed sobą kiedyś ogromne pole do rozwoju, które mógł wypełnić swoją osobowością na wskroś. Tego od niego oczekiwano, tak samo jak od Amelii odczekiwano pewnie bycia poukładaną młodą dziewczyną, wspaniałą i posłuszną żoną. Ona chciała więcej, on natomiast czuł, że nie byłby zawiedziony, gdyby miał mniej. Teraz przywyknął już do sławy, niekiedy wysokich dochodów, wpływowości i znaczenia swojego nazwiska, jednak czy gdyby ścieżki jego potoczyły się inaczej, płakałby?
Gdyby pomyślał o tym, że mógłby nigdy nie poznać Amelii, może w swojej głupiej romantyczności uznałby, że tak. Prawda była jednak taka, że od zawsze był eksperymentem nad dzieckiem nie do końca zdolnym. Może i udało się wyprowadzić do na ludzi, jednak czy pożyje długo? Podejmował liczne błędne decyzje, nikt nie wiedział która sprowadzi na niego nieszczęście i śmierć. Na szczęścia tym razem czuł, że dla odmiany wybrał odpowiedni moment. Coś w oczach Amelii sugerowało, że tym razem ta waha się bardziej niż zwykle, że sakramentalne wręcz tak mogło wybrzmieć tutaj, na ziemi Shropshire. Gdy otwierała usta, nawet nim posłyszał jej odpowiedź, która de facto wcale nie ujrzała światła dziennego, już nie opanował wykwitającego na ustach uśmiechu. Już miał cieszyć się, dać ponieść emocjom i obsypać całą twarz Amelii czułymi pocałunkami, zamiast tego jednak, oderwał się od niej, obrócił ku głównemu traktowi i przyglądał przedstawieniu.
Tętent kopyt, szum zaklęć, a potem grzmot upadających wozów, towarów, ciał. Septimus przymykał oczy i cofnął się kilka kroków do tyłu, zderzając się ramieniem z wciąż przebywającą obok Eberhart. Dopiero kiedy percepcja przestała zacierać się, a on sam uwierzył w to, że zdarzenie wywierające na nim tak ogromne wrażenie jest realne – począł nienaturalnie poruszać palcami. Palczami, którymi próbował pochwycić utkwioną w kieszeni różdżkę, a które a ten moment odmawiały posłuszeństwa i nie chciały zacisnąć się na drewnie. Irytacja, kiełkująca w Septimusie irytacja, odcisnęła się na jego twarzy poprzez mimowolne drgania i zgrzytanie zębami na skutek obrzydliwie wręcz silnego zaciśnięcia szczęki. Na ten moment nie mógł zrobić nic. Ani dobyć różdżki, ani nawet jeżeli – wydobycie z siebie nawet słowa. Dopiero w momencie odszukania swoim błędnym spojrzeniem równie niepocieszonej reakcji Amelii, w której musiał przecież kiełkować strach, odnalazł w sobie wściekłość dodającą nieco sił. Emocję tak silną i tak negatywną, pchaną do życia poprzez zrujnowanie im romantycznej chwili w sposób tak obrzydliwy, by móc zacisnąć palce na drewnie. Poruszył się na nogach nerwowo niczym zwierzę szykujące się do ataku. Widział przemieszczającego się ku dobrze widocznym woźnicom Sackville’a, chociaż on widocznie nie widział ich, skoro dopiero wydanie szmeru w zaroślach wydawało się zwrócić jego uwagę.
Septimus wyrwał swoje ramię z zaniepokojonych palców Amelii i nie patrząc na nią nawet, poczuł, że ucieczka nie jest rozwiązaniem. Nawet wypstrykani z magii czarodzieje w liczbie trzech byli groźni, to prawda, w końcu przed momentem spowodowali tak tragicznie wyglądający wypadek, od którego każdy wolałby odwrócić wzrok. Mężczyźnie nie byli byle płotkami. Wszystkie ich słowa świadczyły też o tym, że zamiary ich były lisie. Vanity chciałby wierzyć, że nie mają złych intencji, ale po tym co przed chwilą zobaczył – właściwie nie odczuwał żadnych skrupułów, a nawet – widział dla siebie szansę. Rozrzucone po podłożu jedzenie przydałoby się również jemu. Jemu, jego rodzinie, może bliskim.
Gdyby podebrał chociaż część, a resztę oddał w ręce Averych, bo to właśnie o nich wspomniano… Chyba nikt by nie zauważył. A co jeżeli mieli tu wino? Samogon? Zaciskanie pasa sprawiało, że wieczory były już mniej szczęśliwe i mniej pijane.
Spojrzał ku Amelii, ale spojrzenia zatknęły się tylko na chwilę. W końcu Septimus rzadko myślał, nim cos zrobił. Częściej głowienie się dopadało go dopiero po wszystkim. Wyciągnął różdżkę, a wyraz twarzy sugerował pewne szaleńcze zdecydowanie.
- Osłaniaj – wydał krótkie polecenie, nim postanowił wyłonić się zza drzewa i momentalnie celując w kierunku mężczyzny, wydobyć z różdżki czar, który nie był na dobrą sprawę niczym tak straszliwie groźnym, by wywołało nieodwracalne skutki, jednak na tyle bolesnym, by wywołało możliwy strach. – Luxatio – Celował ku szczęce czarodzieja. Kiedy to się stało, Septimus mógł rozejrzeć się po otoczeniu nieco szerzej, zorientować się w położeniu innych przeciwników, był jednak zbyt skupiony na tym, że po tylu latach wciąż udało mu się zdobyć się na podobne zaklęcie, by nawet nie rzucić okiem na boki. Zamiast tego jednak, w dalszej kolejności planował powrócić za drzewo, za którym krył się przed momentem.
rzut tutaj = udane
Septimus nigdy nie pozna dziewczęcego wykluczenia, nigdy nie dowie się jak to jest być wykluczanym tylko ze względu na płeć, jednak poznał już bolesne piętno fatum – urodził się pierwszy, był najstarszy, oczekiwano od niego więcej i więcej, kiedy to całe lata te więcej próbował dać. Nie był zdolnym dzieckiem, nie był nawet przeciętnym uczniem – był przez długie lata po prostu wiecznie pompowanym durniem, który dojrzewał wolniej, który potrzebował wsparcia, a mimo wszystko dostawał jedynie karcące, niechętne spojrzenia. Był wszystkim tym co Amelia, jednak odbitym w krzywym zwierciadle – miał przed sobą kiedyś ogromne pole do rozwoju, które mógł wypełnić swoją osobowością na wskroś. Tego od niego oczekiwano, tak samo jak od Amelii odczekiwano pewnie bycia poukładaną młodą dziewczyną, wspaniałą i posłuszną żoną. Ona chciała więcej, on natomiast czuł, że nie byłby zawiedziony, gdyby miał mniej. Teraz przywyknął już do sławy, niekiedy wysokich dochodów, wpływowości i znaczenia swojego nazwiska, jednak czy gdyby ścieżki jego potoczyły się inaczej, płakałby?
Gdyby pomyślał o tym, że mógłby nigdy nie poznać Amelii, może w swojej głupiej romantyczności uznałby, że tak. Prawda była jednak taka, że od zawsze był eksperymentem nad dzieckiem nie do końca zdolnym. Może i udało się wyprowadzić do na ludzi, jednak czy pożyje długo? Podejmował liczne błędne decyzje, nikt nie wiedział która sprowadzi na niego nieszczęście i śmierć. Na szczęścia tym razem czuł, że dla odmiany wybrał odpowiedni moment. Coś w oczach Amelii sugerowało, że tym razem ta waha się bardziej niż zwykle, że sakramentalne wręcz tak mogło wybrzmieć tutaj, na ziemi Shropshire. Gdy otwierała usta, nawet nim posłyszał jej odpowiedź, która de facto wcale nie ujrzała światła dziennego, już nie opanował wykwitającego na ustach uśmiechu. Już miał cieszyć się, dać ponieść emocjom i obsypać całą twarz Amelii czułymi pocałunkami, zamiast tego jednak, oderwał się od niej, obrócił ku głównemu traktowi i przyglądał przedstawieniu.
Tętent kopyt, szum zaklęć, a potem grzmot upadających wozów, towarów, ciał. Septimus przymykał oczy i cofnął się kilka kroków do tyłu, zderzając się ramieniem z wciąż przebywającą obok Eberhart. Dopiero kiedy percepcja przestała zacierać się, a on sam uwierzył w to, że zdarzenie wywierające na nim tak ogromne wrażenie jest realne – począł nienaturalnie poruszać palcami. Palczami, którymi próbował pochwycić utkwioną w kieszeni różdżkę, a które a ten moment odmawiały posłuszeństwa i nie chciały zacisnąć się na drewnie. Irytacja, kiełkująca w Septimusie irytacja, odcisnęła się na jego twarzy poprzez mimowolne drgania i zgrzytanie zębami na skutek obrzydliwie wręcz silnego zaciśnięcia szczęki. Na ten moment nie mógł zrobić nic. Ani dobyć różdżki, ani nawet jeżeli – wydobycie z siebie nawet słowa. Dopiero w momencie odszukania swoim błędnym spojrzeniem równie niepocieszonej reakcji Amelii, w której musiał przecież kiełkować strach, odnalazł w sobie wściekłość dodającą nieco sił. Emocję tak silną i tak negatywną, pchaną do życia poprzez zrujnowanie im romantycznej chwili w sposób tak obrzydliwy, by móc zacisnąć palce na drewnie. Poruszył się na nogach nerwowo niczym zwierzę szykujące się do ataku. Widział przemieszczającego się ku dobrze widocznym woźnicom Sackville’a, chociaż on widocznie nie widział ich, skoro dopiero wydanie szmeru w zaroślach wydawało się zwrócić jego uwagę.
Septimus wyrwał swoje ramię z zaniepokojonych palców Amelii i nie patrząc na nią nawet, poczuł, że ucieczka nie jest rozwiązaniem. Nawet wypstrykani z magii czarodzieje w liczbie trzech byli groźni, to prawda, w końcu przed momentem spowodowali tak tragicznie wyglądający wypadek, od którego każdy wolałby odwrócić wzrok. Mężczyźnie nie byli byle płotkami. Wszystkie ich słowa świadczyły też o tym, że zamiary ich były lisie. Vanity chciałby wierzyć, że nie mają złych intencji, ale po tym co przed chwilą zobaczył – właściwie nie odczuwał żadnych skrupułów, a nawet – widział dla siebie szansę. Rozrzucone po podłożu jedzenie przydałoby się również jemu. Jemu, jego rodzinie, może bliskim.
Gdyby podebrał chociaż część, a resztę oddał w ręce Averych, bo to właśnie o nich wspomniano… Chyba nikt by nie zauważył. A co jeżeli mieli tu wino? Samogon? Zaciskanie pasa sprawiało, że wieczory były już mniej szczęśliwe i mniej pijane.
Spojrzał ku Amelii, ale spojrzenia zatknęły się tylko na chwilę. W końcu Septimus rzadko myślał, nim cos zrobił. Częściej głowienie się dopadało go dopiero po wszystkim. Wyciągnął różdżkę, a wyraz twarzy sugerował pewne szaleńcze zdecydowanie.
- Osłaniaj – wydał krótkie polecenie, nim postanowił wyłonić się zza drzewa i momentalnie celując w kierunku mężczyzny, wydobyć z różdżki czar, który nie był na dobrą sprawę niczym tak straszliwie groźnym, by wywołało nieodwracalne skutki, jednak na tyle bolesnym, by wywołało możliwy strach. – Luxatio – Celował ku szczęce czarodzieja. Kiedy to się stało, Septimus mógł rozejrzeć się po otoczeniu nieco szerzej, zorientować się w położeniu innych przeciwników, był jednak zbyt skupiony na tym, że po tylu latach wciąż udało mu się zdobyć się na podobne zaklęcie, by nawet nie rzucić okiem na boki. Zamiast tego jednak, w dalszej kolejności planował powrócić za drzewo, za którym krył się przed momentem.
rzut tutaj = udane
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
Bez trudu dostrzegła silnie zaciskającą się szczękę Septimusa, kątem oka widziała drżącą dłoń poszukującą magicznego drewna w połach płaszcza, ale tym razem nie sięgnęła do niego, by ukoić rozedrgane ciało swoim ciepłem. Chyba i tak nie posiadała go w sobie wiele, nie kiedy krew odpływała z twarzy, a spojrzenie momentalnie, jak zahipnotyzowane, powracało do sceny rozgrywającej się przed ich oczyma, do brutalnej, bezprawnej napaści na niewinnych przewoźników; płuca nagle wydały się cięższe, od środka zalane żelazem niepewności. Przecież tutaj miała być bezpieczna. Obiecano jej odpoczynek, tego też doznała w ciągu ostatniej doby - czy to znaczyło, że idylla dobiegła końca? Teraz należało najwyraźniej uiścić opłatę.
Żołądek czarownicy skurczył się nieprzyjemnie; jej sceną nie było pole walki, nigdy nie twierdziła, że powinna brać aktywny udział w jakiejkolwiek wojnie, najpierw porwana przez wielkie idee Grindelwalda, teraz opowiadająca się otwarcie po stronie Ministerstwa Magii - ale nie jako wojowniczka, a jako naukowiec. Na nic jednak wiedza, kiedy w oczach oprawców płonęła adrenalina przechylającej się w ich stronę szali zwycięstwa. Podbudowani widokiem leżących na ziemi wozów i furmanów owładniętych bezruchem, niewątpliwie czuli się obrośnięci w pióra, rozpieszczeni przez nierównomiernie rozkładające się pomiędzy dwie strony konfliktu szczęście. Amelia nie chciała widzieć żadnej śmierci, ani dzisiaj, ani nigdy więcej, a jednak nie mogła wyplenić z czaszki dźwięku łamiącej się kości i krzyku upadającego przed siebie mężczyzny, zadrżała, kiedy głowę wypełnił rubaszny śmiech jednego z napastników, przymknąwszy powieki; spokojnie, tylko spokojnie. W jej ręce już zamanifestowała się różdżka z drewna dzikiego bzu, opatrzona łuską widłowęża przeistoczoną w rdzeń - osłaniaj, powiedział wtedy Septimus, natomiast ona posłała mu pełne niedowierzania spojrzenie. Dwójka przeciwko trójce, dwójka nieprzygotowana na batalię kontra trójka zaprawiona już w smaku wymieniania złorzeczących zaklęć... Może nie powinna się dziwić, byli przecież w Shropshire, na jego ojcowskiej ziemi, której Vanity zapewne nie miał zamiaru pozwolić nikomu bezcześcić, tym bardziej już szkodnikom takim jak oni - ale liczyła, że będzie rozsądniejszy. Że wycofa się i o wszystkim poinformuje lordów Avery, natychmiast.
- Protego! - dziarsko zripostował Sackville, przywołał przed sobą połyskującą błękitem tarczę, która pochłonęła w swojej tafli inkantację Septimusa.
- Zaraza - warknął Meadowes, najwyższy, brodaty mag, którego uwaga natychmiast umknęła od jedzenia i zwróciła się w kierunku objawiających się zza ściany sosen przeciwników. - Znam to, to jeden z nich! Czarnoksiężnik, psia mać. Uważajcie - polecił ostro i dopiero jego słowa - czarnoksiężnik, jak to? - uzmysłowiły Amelii, po wsparcie jakiej magii zwrócił się Vanity. Luxatio, nie słyszała tej nazwy nigdy wcześniej. To możliwe? Możliwe, by jej sentymentalny, romantyczny Septimus korzystał z plugastwa zakazanych mocy, poddając je w swoje władanie? Czar wystosował sprawnie, czuła rozpościerającą się od jego różdżki wibrację cząsteczek siły, czuła wprawę i zdecydowanie, jednak to, co faktycznie zadrżało wówczas w powietrzu, było nienawiścią. Chęcią wyrządzenia krzywdy, nieodwracalnej i permanentnej.
Royce Meadowes ruszał już wprost na nich, wielki jak dąb, wściekły jak niedźwiedź, gotowy w każdej chwili zaatakować. Osłaniaj, powiedział jej Vanity, osłaniaj - toteż Eberhart zmusiła się do reakcji, do tego, by również wyłonić się zza drzewa, wycelować w niego dzikim bzem, na krótkim, urywanym wydechu inkantując pullus. Jako gęś mężczyzna stanowiłby przecież o wiele mniejsze zagrożenie.
- Protego - podobnie jak Sackville, on także skorzystał z zadziwiająco skutecznej defensywy.
| hej ho, hej ho, do szafki by się szło
Żołądek czarownicy skurczył się nieprzyjemnie; jej sceną nie było pole walki, nigdy nie twierdziła, że powinna brać aktywny udział w jakiejkolwiek wojnie, najpierw porwana przez wielkie idee Grindelwalda, teraz opowiadająca się otwarcie po stronie Ministerstwa Magii - ale nie jako wojowniczka, a jako naukowiec. Na nic jednak wiedza, kiedy w oczach oprawców płonęła adrenalina przechylającej się w ich stronę szali zwycięstwa. Podbudowani widokiem leżących na ziemi wozów i furmanów owładniętych bezruchem, niewątpliwie czuli się obrośnięci w pióra, rozpieszczeni przez nierównomiernie rozkładające się pomiędzy dwie strony konfliktu szczęście. Amelia nie chciała widzieć żadnej śmierci, ani dzisiaj, ani nigdy więcej, a jednak nie mogła wyplenić z czaszki dźwięku łamiącej się kości i krzyku upadającego przed siebie mężczyzny, zadrżała, kiedy głowę wypełnił rubaszny śmiech jednego z napastników, przymknąwszy powieki; spokojnie, tylko spokojnie. W jej ręce już zamanifestowała się różdżka z drewna dzikiego bzu, opatrzona łuską widłowęża przeistoczoną w rdzeń - osłaniaj, powiedział wtedy Septimus, natomiast ona posłała mu pełne niedowierzania spojrzenie. Dwójka przeciwko trójce, dwójka nieprzygotowana na batalię kontra trójka zaprawiona już w smaku wymieniania złorzeczących zaklęć... Może nie powinna się dziwić, byli przecież w Shropshire, na jego ojcowskiej ziemi, której Vanity zapewne nie miał zamiaru pozwolić nikomu bezcześcić, tym bardziej już szkodnikom takim jak oni - ale liczyła, że będzie rozsądniejszy. Że wycofa się i o wszystkim poinformuje lordów Avery, natychmiast.
- Protego! - dziarsko zripostował Sackville, przywołał przed sobą połyskującą błękitem tarczę, która pochłonęła w swojej tafli inkantację Septimusa.
- Zaraza - warknął Meadowes, najwyższy, brodaty mag, którego uwaga natychmiast umknęła od jedzenia i zwróciła się w kierunku objawiających się zza ściany sosen przeciwników. - Znam to, to jeden z nich! Czarnoksiężnik, psia mać. Uważajcie - polecił ostro i dopiero jego słowa - czarnoksiężnik, jak to? - uzmysłowiły Amelii, po wsparcie jakiej magii zwrócił się Vanity. Luxatio, nie słyszała tej nazwy nigdy wcześniej. To możliwe? Możliwe, by jej sentymentalny, romantyczny Septimus korzystał z plugastwa zakazanych mocy, poddając je w swoje władanie? Czar wystosował sprawnie, czuła rozpościerającą się od jego różdżki wibrację cząsteczek siły, czuła wprawę i zdecydowanie, jednak to, co faktycznie zadrżało wówczas w powietrzu, było nienawiścią. Chęcią wyrządzenia krzywdy, nieodwracalnej i permanentnej.
Royce Meadowes ruszał już wprost na nich, wielki jak dąb, wściekły jak niedźwiedź, gotowy w każdej chwili zaatakować. Osłaniaj, powiedział jej Vanity, osłaniaj - toteż Eberhart zmusiła się do reakcji, do tego, by również wyłonić się zza drzewa, wycelować w niego dzikim bzem, na krótkim, urywanym wydechu inkantując pullus. Jako gęś mężczyzna stanowiłby przecież o wiele mniejsze zagrożenie.
- Protego - podobnie jak Sackville, on także skorzystał z zadziwiająco skutecznej defensywy.
| hej ho, hej ho, do szafki by się szło
i won't be afraid. hesitation got me against the wall,
but no more mistakes like i made before.
but no more mistakes like i made before.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
idę stąd
Royce jęczał w bólu, jednak po chwili zamilkł w nieprzytomności. Ciało Sackvilla już od jakiegoś czasu było tylko pustą skorupą wypełnioną ciemnym dymem. Septimus wyłonił się zza drzewa dopiero w momencie, gdy obraz ponownie zaczął powracać do pierwotnego, barwnego stanu. Uniósł dłonie do góry, trzymając je na widoku, a palce zacisnęły się na środku różdżki w taki sposób, by nie było już wątpliwości, że w tej pozycji czaru nie splecie. Posłał krótkie spojrzenie ku Amelii, chociaż wbrew wszystkiemu – nie było to spojrzenie ani pocieszające, ani uniżone, ani nawet pełne bezgranicznej dla niej miłości – było to spojrzenie wciąż czujne, jakby dające jej znać, że wszystko to co zaraz się zadzieje mogło jeszcze nie być końcem ich nieszczęścia. Vanity bywał bezmyślny, jednak po wszystkim – potrafił być z wyuczenia cholernie paranoiczny. Gdyby ktoś dowiedział się o jego powiązaniu z czarną magią… W niektórych sytuacjach mogłoby okazać się to dla niego niezwykle krzywdzące. Dla jego, opinii o nim, opinii o jego rodzinie, dla jego kariery, dla kariery wszystkich tych, którzy się z nim zadawali…
Wiedział, że na wojnie nie powinien bawić się w półśrodki, wiedział, że pewnie nie używając mocy tak plugawej, nie zrobiłby aż tak wielkiego wrażenia i zapewne musiałby miotać zaklęciami do momentu wycieńczenia jego lub ich… Wiedział też jednak, że nie może pozwolić, by wieść o jego zdolnościach pomknęła gdzieś dalej, w strony które mogłyby chcieć mu zaszkodzić. Był osobą publiczną, a by wciąż być szanowanym dyrygentem, musiał czasami zadbać o swoje dobie imię. Teraz nie miał już Stefana czy Franza którzy zatrą skutecznie ślady jego nieszczęścia. Teraz nie był tym, który ręce miał czyste, a który jedynie pozbywał się zwłok po takim pokazie plugastw i nieszczęść. Teraz sam miał krew na swoich dłoniach i wszystko mu świadkiem – nie miał zamiaru pozwolić na to, by po jakimś czasie ktoś wskazał go na ulicy i nazwał czarnoksiężnikiem.
- Obiecuję! Obiecuję. Jesteś jeden, sam, widziałem, że nie jesteś wprawny w walce, rozumiem, że robisz to tylko dla dobra swojej rodziny! Każdy z nas zrobiłby to samo, chociaż środki których użyliście nie były szlachetne… – próbował przemawiać do niego, powoli przesuwając się do przodu, w jego kierunku. Nie mierzył do niego różdżką, nie teraz, teraz próbował ugłaskać mężczyznę jedynie swoimi słowami. – Musisz oddać mi różdżkę Charles. Tylko na krótką chwilę, kiedy ustalimy warunki. Teraz byliście nieostrożni, zdradziliście się, ale następny raz nie zrobisz przecież tego błędu, prawda? – próbował, próbował, próbował. Sugerował, jakoby to wiedzieli o wszystkim tym, co miało wydarzyć się z konwojem żywności. – Nie będzie następnego razu, Charles? – zasugerował. Amelia mogła robić co chciała – podążyć za nim albo dalej chować się za drzewami – to nieważne. W obydwu przypadkach potrafiłby ją ochronić, a przynajmniej w to wierzył…
- Wyjedziesz ze swoją rodziną, weźmiesz ze sobą odpowiednie zapasy i znikniesz, prawda? – spróbował przekonać go, ale tylko jeżeli ten odłożył różdżkę. Chciał mieć pewność, że czarodziej nie użyje ku niemu już żadnych zaklęć, ale też nie będzie się wstanie bronić.
Royce jęczał w bólu, jednak po chwili zamilkł w nieprzytomności. Ciało Sackvilla już od jakiegoś czasu było tylko pustą skorupą wypełnioną ciemnym dymem. Septimus wyłonił się zza drzewa dopiero w momencie, gdy obraz ponownie zaczął powracać do pierwotnego, barwnego stanu. Uniósł dłonie do góry, trzymając je na widoku, a palce zacisnęły się na środku różdżki w taki sposób, by nie było już wątpliwości, że w tej pozycji czaru nie splecie. Posłał krótkie spojrzenie ku Amelii, chociaż wbrew wszystkiemu – nie było to spojrzenie ani pocieszające, ani uniżone, ani nawet pełne bezgranicznej dla niej miłości – było to spojrzenie wciąż czujne, jakby dające jej znać, że wszystko to co zaraz się zadzieje mogło jeszcze nie być końcem ich nieszczęścia. Vanity bywał bezmyślny, jednak po wszystkim – potrafił być z wyuczenia cholernie paranoiczny. Gdyby ktoś dowiedział się o jego powiązaniu z czarną magią… W niektórych sytuacjach mogłoby okazać się to dla niego niezwykle krzywdzące. Dla jego, opinii o nim, opinii o jego rodzinie, dla jego kariery, dla kariery wszystkich tych, którzy się z nim zadawali…
Wiedział, że na wojnie nie powinien bawić się w półśrodki, wiedział, że pewnie nie używając mocy tak plugawej, nie zrobiłby aż tak wielkiego wrażenia i zapewne musiałby miotać zaklęciami do momentu wycieńczenia jego lub ich… Wiedział też jednak, że nie może pozwolić, by wieść o jego zdolnościach pomknęła gdzieś dalej, w strony które mogłyby chcieć mu zaszkodzić. Był osobą publiczną, a by wciąż być szanowanym dyrygentem, musiał czasami zadbać o swoje dobie imię. Teraz nie miał już Stefana czy Franza którzy zatrą skutecznie ślady jego nieszczęścia. Teraz nie był tym, który ręce miał czyste, a który jedynie pozbywał się zwłok po takim pokazie plugastw i nieszczęść. Teraz sam miał krew na swoich dłoniach i wszystko mu świadkiem – nie miał zamiaru pozwolić na to, by po jakimś czasie ktoś wskazał go na ulicy i nazwał czarnoksiężnikiem.
- Obiecuję! Obiecuję. Jesteś jeden, sam, widziałem, że nie jesteś wprawny w walce, rozumiem, że robisz to tylko dla dobra swojej rodziny! Każdy z nas zrobiłby to samo, chociaż środki których użyliście nie były szlachetne… – próbował przemawiać do niego, powoli przesuwając się do przodu, w jego kierunku. Nie mierzył do niego różdżką, nie teraz, teraz próbował ugłaskać mężczyznę jedynie swoimi słowami. – Musisz oddać mi różdżkę Charles. Tylko na krótką chwilę, kiedy ustalimy warunki. Teraz byliście nieostrożni, zdradziliście się, ale następny raz nie zrobisz przecież tego błędu, prawda? – próbował, próbował, próbował. Sugerował, jakoby to wiedzieli o wszystkim tym, co miało wydarzyć się z konwojem żywności. – Nie będzie następnego razu, Charles? – zasugerował. Amelia mogła robić co chciała – podążyć za nim albo dalej chować się za drzewami – to nieważne. W obydwu przypadkach potrafiłby ją ochronić, a przynajmniej w to wierzył…
- Wyjedziesz ze swoją rodziną, weźmiesz ze sobą odpowiednie zapasy i znikniesz, prawda? – spróbował przekonać go, ale tylko jeżeli ten odłożył różdżkę. Chciał mieć pewność, że czarodziej nie użyje ku niemu już żadnych zaklęć, ale też nie będzie się wstanie bronić.
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
Batalia ustała wraz z utratą przytomności przez Meadowesa i dopiero kiedy dobiegła końca, Amelia zrozumiała jak mocno drżały jej kolana. Była nieprzyzwyczajona do pojedynków żadnego rodzaju, nawet przyjacielskich sparingów w celu poprawienia umiejętności, zmuszona nagle stawić czoła trójce buntowników - szczęśliwie jednak nie sama. Podczas gdy Septimus ruszył do przodu, by rozmówić się z Carterem i upewnić się, że ten nie planował podjąć następnej niespodziewanej ofensywy, ona sama najpierw plecami odnalazła pobliskie drzewo. Serce gruchotało w piersi, trzepotało o klatkę żeber, podjudzone adrenaliną, jakiej smaku zapomniała dawno temu. Wrząca w żyłach krew więcej miała wspólnego z tą sprzed dziesięciu laty, gdy wciąż młodziutka magizoolog podróżowała w wyprawach w dalekie części globu, stawiając czoło niebezpiecznym stworzeniom niemal na porządku dziennym, byle tylko móc studiować ich właściwości. Ale dziś jej królestwo rozpościerało się wokół biurka w Ministerstwie. Tronem był wygodny fotel z ciemnego drewna, armią - stos zapisanych pergaminów, a złą królową każdy skrajny szowinista wciąż usiłujący zrównać ją z ziemią. Blondwłosa czarownica odchyliła lekko głowę, ale tak szybko, jak ucieszyła się z napływu orzeźwiającego, zimnego powietrza do płuc, to przypomniało jej o dusznościach Sackville'a. O tym, jak czarna chmura wypełzała na powierzchnię z zaciśniętego w bólach gardła, o tym, jak wbijał paznokcie we własną szyję, którą wreszcie rozdrapał do krwi i mięsa, tak bardzo przerażony w ostatniej chwili swojego życia. Czarnoksiężnik. Septimus Vanity, czarnoksiężnik. Patrząca na plecy dyrygenta, powtarzała w pamięci dźwięk tych słów jak w zaciętej gramofonowej płycie; powinna się nim brzydzić? Nie okłamał jej przecież, nigdy nie zapytała go, czy kiedykolwiek posiadł wiedzę na temat zakazanych arkan. Stanął za to w ich obronie. W obronie hrabstwa, które było mu domem. Zajadły, wściekły. Okrutny?
Trawiona przez wewnętrzny konflikt Eberhart ostrożnym krokiem ruszyła w kierunku Sackville'a, gdy poczuła powracające do kończyn siły. Nie patrzyła jednak na jego twarz, zamiast tego sięgnąwszy po upuszczoną w śniegu różdżkę mężczyzny, którą zabrała ze sobą w drodze do Meadowesa, gdzie uczyniła dokładnie to samo. Brodaty Royce był nieprzytomny, ale to mogło zmienić się w każdej chwili. - Incarcerous - szepnęła, uważna, by nie zwrócić uwagi Cartera, do którego przemawiał Septimus. Dziki bez wypluł z siebie błyszczącą wiązkę, która w kontakcie z ciałem czarodzieja zamieniła się w liny krępujące nadgarstki i kostki, a także rozstrzelające się na jego klatkę piersiową i uda, na wszelki wypadek, pętając buntownika w wymuszonym bezruchu, jeśli ten odzyskałby świadomość. Walczył jak niedźwiedź, to musiała mu przyznać. Osłonił trójkę towarzyszy przed jej wyjątkowo potężną duną, a gdyby nie deserpes, którego działanie zakończyła niewerbalnym zaklęciem, pewnie wyrządziłby swoją osobą jeszcze więcej krzywdy. Na dodatek tak oszalał, kiedy Sackville padł ofiarą duszącej go inkantacji... - Wingardium leviosa - wciąż niespokojna nakierowała swoją różdżkę na jeden z wozów leżących na ziemi, natomiast magia usłużnie odpowiedziała na jej wezwanie, podnosząc go w powietrzu, obracając lekko i ponownie umieszczając na zziębniętej glebie w pozycji stojącej. Nieco chwiejnej, bo jedno z kół złamało się w dwóch miejscach przy uderzeniu, ale póki nie przechylał się niebezpiecznie w żadną ze stron, Amelia nie zamierzała marnować swojej magii na naprawę drewnianych obręczy. Pojedynek kosztował ją zbyt wiele energii. - Wingardium leviosa - powtórzyła, skupiwszy się na drugim z pojazdów, ale tym razem coś ewidentnie poszło inaczej. Powietrze wokół niej zdawało się elektryzować pod napływem niespodziewanego potencjału, siły, która postawiła furmankę do pionu, jednocześnie niwelując każdą skazę, którą na jej powierzchni pozostawiły pogonitwowe perypetie. Do tej pory rozrzucone na ziemi jedzenie, które spadło z jej naczepy, także poderwało się w górę i zajęło należyte sobie miejsce w środku, pod ponownie związaną płachtą - ale Amelia westchnęła jedynie ze zmęczoną irytacją. Teraz była niechętna na każdy przejaw nieoczekiwanego nawet jeśli ten konkretny był jedynie powodem do dumy, nie spotęgowanego spracowania.
Tymczasem intensywnie wpatrujący się w Septimusa Carter cofnął się o pół kroku, zanim zauważył, że dłoń dyrygenta spoczywała w połowie jego różdżki, umiejscowiona tak, by stać się właściwie nieprzydatną w rzucaniu kolejnych zaklęć. To przekonywało. Zachęciło ostatecznie do wyciągnięcia w jego kierunku dłoni z własnym magicznym drewnem, zakrwawionej na wysokości rękojeści, bo wcześniej te same palce przyciskał do szarpanej rany zajmującej niemal całe lewe ramię. Nie powinien ufać tak łatwo, gdyby w grę nie wchodziła jego rodzina, zapewne nigdy by tego nie zrobił, ale nieznajomy mężczyzna zaoferował mu możliwość bezpiecznego wycofania się nie tylko z walki, co i z całej tej przeklętej sytuacji.
- Tak, ja... Odejdziemy stąd. Zabiorę żonę i dzieci i znikniemy, nigdy więcej nas nie zobaczycie, przysięgam - odparł słabowitym głosem, jakkolwiek usiłował brzmieć pewnie i stanowczo. Dwie córeczki i piękna mugolaczka oczekiwały jego powrotu w domu. Obiecał im, że wróci z jedzeniem, które miał zdobyć razem z Royce'm i Merrickiem, ale ostatecznie zrozumiał już, że do małej, prowizorycznej osady w środku lasu wróci tylko on. - Wiedzieliście o nas? - zapytał za moment, przypatrując się Vanity, którego twarz znów zaczęła dwoić się przed zmęczonymi od utraty krwi źrenicami. - O tym, co... Planowaliśmy. Co zrobiliśmy. Ktoś nas wydał?
Amelia kucnęła przy jednym z woźniców. Zamierzała sprawdzić, czy mężczyzna wykazywał jakiekolwiek oznaki życia, lecz zamrożone, rozchylone powieki sugerowały oczywistość. Jeśli nie od zaklęć, którymi wcześniej ciskali w niego terroryści, zginął od wypadku. On także zapewne miał w domu rodzinę; ta myśl sprawiła, że kobieta mocniej zagryzła zęby - śmierć za śmiercią w tak krótkim odstępie czasu, od dnia, w którym przeniosła się w czasie wraz z nieznajomym wówczas lordem; po odpoczynku wczorajszej doby nie pozostał już żaden ślad.
Trawiona przez wewnętrzny konflikt Eberhart ostrożnym krokiem ruszyła w kierunku Sackville'a, gdy poczuła powracające do kończyn siły. Nie patrzyła jednak na jego twarz, zamiast tego sięgnąwszy po upuszczoną w śniegu różdżkę mężczyzny, którą zabrała ze sobą w drodze do Meadowesa, gdzie uczyniła dokładnie to samo. Brodaty Royce był nieprzytomny, ale to mogło zmienić się w każdej chwili. - Incarcerous - szepnęła, uważna, by nie zwrócić uwagi Cartera, do którego przemawiał Septimus. Dziki bez wypluł z siebie błyszczącą wiązkę, która w kontakcie z ciałem czarodzieja zamieniła się w liny krępujące nadgarstki i kostki, a także rozstrzelające się na jego klatkę piersiową i uda, na wszelki wypadek, pętając buntownika w wymuszonym bezruchu, jeśli ten odzyskałby świadomość. Walczył jak niedźwiedź, to musiała mu przyznać. Osłonił trójkę towarzyszy przed jej wyjątkowo potężną duną, a gdyby nie deserpes, którego działanie zakończyła niewerbalnym zaklęciem, pewnie wyrządziłby swoją osobą jeszcze więcej krzywdy. Na dodatek tak oszalał, kiedy Sackville padł ofiarą duszącej go inkantacji... - Wingardium leviosa - wciąż niespokojna nakierowała swoją różdżkę na jeden z wozów leżących na ziemi, natomiast magia usłużnie odpowiedziała na jej wezwanie, podnosząc go w powietrzu, obracając lekko i ponownie umieszczając na zziębniętej glebie w pozycji stojącej. Nieco chwiejnej, bo jedno z kół złamało się w dwóch miejscach przy uderzeniu, ale póki nie przechylał się niebezpiecznie w żadną ze stron, Amelia nie zamierzała marnować swojej magii na naprawę drewnianych obręczy. Pojedynek kosztował ją zbyt wiele energii. - Wingardium leviosa - powtórzyła, skupiwszy się na drugim z pojazdów, ale tym razem coś ewidentnie poszło inaczej. Powietrze wokół niej zdawało się elektryzować pod napływem niespodziewanego potencjału, siły, która postawiła furmankę do pionu, jednocześnie niwelując każdą skazę, którą na jej powierzchni pozostawiły pogonitwowe perypetie. Do tej pory rozrzucone na ziemi jedzenie, które spadło z jej naczepy, także poderwało się w górę i zajęło należyte sobie miejsce w środku, pod ponownie związaną płachtą - ale Amelia westchnęła jedynie ze zmęczoną irytacją. Teraz była niechętna na każdy przejaw nieoczekiwanego nawet jeśli ten konkretny był jedynie powodem do dumy, nie spotęgowanego spracowania.
Tymczasem intensywnie wpatrujący się w Septimusa Carter cofnął się o pół kroku, zanim zauważył, że dłoń dyrygenta spoczywała w połowie jego różdżki, umiejscowiona tak, by stać się właściwie nieprzydatną w rzucaniu kolejnych zaklęć. To przekonywało. Zachęciło ostatecznie do wyciągnięcia w jego kierunku dłoni z własnym magicznym drewnem, zakrwawionej na wysokości rękojeści, bo wcześniej te same palce przyciskał do szarpanej rany zajmującej niemal całe lewe ramię. Nie powinien ufać tak łatwo, gdyby w grę nie wchodziła jego rodzina, zapewne nigdy by tego nie zrobił, ale nieznajomy mężczyzna zaoferował mu możliwość bezpiecznego wycofania się nie tylko z walki, co i z całej tej przeklętej sytuacji.
- Tak, ja... Odejdziemy stąd. Zabiorę żonę i dzieci i znikniemy, nigdy więcej nas nie zobaczycie, przysięgam - odparł słabowitym głosem, jakkolwiek usiłował brzmieć pewnie i stanowczo. Dwie córeczki i piękna mugolaczka oczekiwały jego powrotu w domu. Obiecał im, że wróci z jedzeniem, które miał zdobyć razem z Royce'm i Merrickiem, ale ostatecznie zrozumiał już, że do małej, prowizorycznej osady w środku lasu wróci tylko on. - Wiedzieliście o nas? - zapytał za moment, przypatrując się Vanity, którego twarz znów zaczęła dwoić się przed zmęczonymi od utraty krwi źrenicami. - O tym, co... Planowaliśmy. Co zrobiliśmy. Ktoś nas wydał?
Amelia kucnęła przy jednym z woźniców. Zamierzała sprawdzić, czy mężczyzna wykazywał jakiekolwiek oznaki życia, lecz zamrożone, rozchylone powieki sugerowały oczywistość. Jeśli nie od zaklęć, którymi wcześniej ciskali w niego terroryści, zginął od wypadku. On także zapewne miał w domu rodzinę; ta myśl sprawiła, że kobieta mocniej zagryzła zęby - śmierć za śmiercią w tak krótkim odstępie czasu, od dnia, w którym przeniosła się w czasie wraz z nieznajomym wówczas lordem; po odpoczynku wczorajszej doby nie pozostał już żaden ślad.
Amelia Eberhart
Zawód : Magizoolog w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami, w Wydziale Zwierząt
Wiek : 37
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
if you were a woman and i was a man
would it be so hard to understand?
would it be so hard to understand?
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 7 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Różdżka Charlesa wylądowała w dłoni Septimusa, a potem w kieszeni jego płaszcza, co wyraźnie musiało zaniepokoić biednego terrorystę. Zmieszana mina, obłąkańczo krążące wokół spojrzenie, niepokój w każdym geście i złapany nagle oddech. Zaufanie do kogoś, kto jeszcze moment temu wykonał udany zamach na życie jednego z pobratymców, a i zadał ostateczny cios w kierunku nieprzytomności kolejnego. Septimus nie powinien się dziwić, ale i tak zamiast podjąć kolejną próbę ugłaskania go – poprawił dłoń na swojej różdżce. Nie celował jeszcze do Cartera, chociaż wszystko wskazywało na to, że w jakiś pokrętny sposób nie lubił być bezbronny, nawet w obliczu rozbrojonego mężczyzny.
- Nie byliście zbyt dyskretni, co tu kryć. Myśl Charles, czemu byliśmy tutaj akurat w tym momencie? – próbował, próbował, próbował, ale próba ta spełzła na niczym, bo palce nerwowo tańczące na różdżce w bardziej nerwowym tiku, niżeli faktyczne chęci miotnięcia zaklęciem już teraz, wprawiały rannego mężczyznę w niepokój. Wycofał się kilka kroków, obejrzał się w kierunku, z którego przybył wóz, a potem… Potem sprawa działa się sama. Carter wiedział już, że zamiary Septimusa nie były czyste. Przeczuwał jednak, że gdyby tylko zdołał dopaść do miotły, czyjejkolwiek, byłby w stanie wsiąść na nią i nawet z poniesionymi obrażeniami – uciec. Bez wałówki – już trudno, ale wciąż będąc przy życiu. Mogąc ujrzeć swoje dzieci, swoją rodzinę i koniecznie zabrać ich daleko stąd, z dala od złego wspomnienia śmierci - zarówno tej, którą spowodowali, ale i tej, której na własnej skórze przyszło im doświadczyć.
- Charles! – krzyknął Septimus, przepchnięty pośpiesznie przez zakrwawione dłonie Cartera, na moment wytrącony z równowagi. Kilka uderzeń serca zajęło mu dojście do świadomości, że ten rozpoczął szaleńczy bieg w kierunku wolności. Teraz różdżka Septimusa podniosła swój czubek ku postaci mężczyzny, chociaż wymęczony nieco mrocznymi praktykami czerep i dotknięte nimi ciało, średnio garnęło się do większej ofensywy. Podjął próbę wycelowania prostym zaklęciem w mężczyznę, w tym momencie jeszcze nie mając zamiaru robić mu większej krzywdy. – Parturbo! – zaklęcie nie dotarło jednak do celu czy to przez stres, czy przez rozproszenie dyrygenta. Przestąpił kilka kroków za swoją ofiarą, która słysząc kolejne, kierowane ku niemu i nieznane zaklęcie – krzyknął. – Locomotor Mortis… – Septimus wystosował klątwę w irytacji, kiedy niegroźne rozwiązanie okazało się zawodne. Gdy również ono nie dotarło do celu, rozbryzgnąwszy się gdzieś w połowie drogi, nie rzucone widocznie z odpowiednią mocą, Vanity zastanawiał się już nawet za wszczęciem szaleńczego biegu za Carterem, byle obalić go własnym ciałem. W gniewie miotnął jeszcze: - Parturbo! – właściwie nie spodziewając się, że zaklęcie dotrze do celu. Ale dotarło, w tym momencie, kiedy Charles próbował złapać dłonią za kij od miotły. Ogłuszony zawisł w bezmyślności, nie wiedząc właściwie po co się schylał, na skutek czego skrócenie dzielącej ich odległości okazało się łatwiejsze. Łapiący się za głowę biedak zauważył, że w stanie tym ledwo widzi na oczy, a i właściwie nie może liczyć na żadna koncentrację, może też dlatego nie zauważył, kiedy miotła została podniesiona przez Septimusa, a ten, korzystając z chwili nieuwagi mężczyzny – obrócił się, odrzucił ją dalej za siebie, zetknął się spojrzeniem z Amelią, uciekł nim w bok byle nie musieć znosić jej możliwie oceniającej miny i złapał za kołnierz carterowskiego płaszcza.
- Charles, chciałem się dogadać, ale ty próbujesz uciekać. Jak ma zaufać komuś takiemu jak ty? – próbował, chociaż po nic – gdy tylko mężczyzna doszedł do siebie po oszołomieniu, próbował wystosować cios w nos Septimusa, prześlizgnąwszy się pięścią po jego szczęce. Szarpanina nie miała w sobie dużo estetyzmu czy stylu, jednak utwierdziła Vanity w przekonaniu, że wszyscy trzej powinni gryźć piach. - Sangelio.
Nie miał wątpliwości, że w takiej pozycji nie potrafił już chybić. Po chwili nie musiał już przejmować się dłońmi Cartera, które wcześniej rwały się do jego twarzy - teraz te próbowały tamować intensywne krwawienie z nosa, które w pierwszej chwili strugą pomknęło ku futrzanemu obszyciu płaszcza muzyka. Cień obrzydzenia wdarł się na twarz Septimusa, kiedy dławiący się krwią ściekającą do przełyku Carter próbował odezwać się ku niemu. Rzucić ostatnim przekleństwem, motać się w ostatniej woli przetrwania i zemsty. Zawroty głowy Charlesa były jednak zbyt silne, by nie był w stanie dotrzeć do cofającego się Septimusa na prostych nogach. Dyrygent sam otarł rękawem farbę spod nosa, która widocznie uwidaczniała zmęczenie operowaniem sztuką, której nie planował używać dzisiaj ani nawet bez wyższej konieczności. Widać było jednak, jak bardzo stały pozostawał w swoich postanowieniach. Zawsze taki był? Rodzice daliby się pokroić za to, że syn nie skrzywdziłby muchy, że był zbyt wrażliwy. Szkoda tylko, że nie mógł opowiedzieć im wszystkiego.
rzuty tutaj
- Nie byliście zbyt dyskretni, co tu kryć. Myśl Charles, czemu byliśmy tutaj akurat w tym momencie? – próbował, próbował, próbował, ale próba ta spełzła na niczym, bo palce nerwowo tańczące na różdżce w bardziej nerwowym tiku, niżeli faktyczne chęci miotnięcia zaklęciem już teraz, wprawiały rannego mężczyznę w niepokój. Wycofał się kilka kroków, obejrzał się w kierunku, z którego przybył wóz, a potem… Potem sprawa działa się sama. Carter wiedział już, że zamiary Septimusa nie były czyste. Przeczuwał jednak, że gdyby tylko zdołał dopaść do miotły, czyjejkolwiek, byłby w stanie wsiąść na nią i nawet z poniesionymi obrażeniami – uciec. Bez wałówki – już trudno, ale wciąż będąc przy życiu. Mogąc ujrzeć swoje dzieci, swoją rodzinę i koniecznie zabrać ich daleko stąd, z dala od złego wspomnienia śmierci - zarówno tej, którą spowodowali, ale i tej, której na własnej skórze przyszło im doświadczyć.
- Charles! – krzyknął Septimus, przepchnięty pośpiesznie przez zakrwawione dłonie Cartera, na moment wytrącony z równowagi. Kilka uderzeń serca zajęło mu dojście do świadomości, że ten rozpoczął szaleńczy bieg w kierunku wolności. Teraz różdżka Septimusa podniosła swój czubek ku postaci mężczyzny, chociaż wymęczony nieco mrocznymi praktykami czerep i dotknięte nimi ciało, średnio garnęło się do większej ofensywy. Podjął próbę wycelowania prostym zaklęciem w mężczyznę, w tym momencie jeszcze nie mając zamiaru robić mu większej krzywdy. – Parturbo! – zaklęcie nie dotarło jednak do celu czy to przez stres, czy przez rozproszenie dyrygenta. Przestąpił kilka kroków za swoją ofiarą, która słysząc kolejne, kierowane ku niemu i nieznane zaklęcie – krzyknął. – Locomotor Mortis… – Septimus wystosował klątwę w irytacji, kiedy niegroźne rozwiązanie okazało się zawodne. Gdy również ono nie dotarło do celu, rozbryzgnąwszy się gdzieś w połowie drogi, nie rzucone widocznie z odpowiednią mocą, Vanity zastanawiał się już nawet za wszczęciem szaleńczego biegu za Carterem, byle obalić go własnym ciałem. W gniewie miotnął jeszcze: - Parturbo! – właściwie nie spodziewając się, że zaklęcie dotrze do celu. Ale dotarło, w tym momencie, kiedy Charles próbował złapać dłonią za kij od miotły. Ogłuszony zawisł w bezmyślności, nie wiedząc właściwie po co się schylał, na skutek czego skrócenie dzielącej ich odległości okazało się łatwiejsze. Łapiący się za głowę biedak zauważył, że w stanie tym ledwo widzi na oczy, a i właściwie nie może liczyć na żadna koncentrację, może też dlatego nie zauważył, kiedy miotła została podniesiona przez Septimusa, a ten, korzystając z chwili nieuwagi mężczyzny – obrócił się, odrzucił ją dalej za siebie, zetknął się spojrzeniem z Amelią, uciekł nim w bok byle nie musieć znosić jej możliwie oceniającej miny i złapał za kołnierz carterowskiego płaszcza.
- Charles, chciałem się dogadać, ale ty próbujesz uciekać. Jak ma zaufać komuś takiemu jak ty? – próbował, chociaż po nic – gdy tylko mężczyzna doszedł do siebie po oszołomieniu, próbował wystosować cios w nos Septimusa, prześlizgnąwszy się pięścią po jego szczęce. Szarpanina nie miała w sobie dużo estetyzmu czy stylu, jednak utwierdziła Vanity w przekonaniu, że wszyscy trzej powinni gryźć piach. - Sangelio.
Nie miał wątpliwości, że w takiej pozycji nie potrafił już chybić. Po chwili nie musiał już przejmować się dłońmi Cartera, które wcześniej rwały się do jego twarzy - teraz te próbowały tamować intensywne krwawienie z nosa, które w pierwszej chwili strugą pomknęło ku futrzanemu obszyciu płaszcza muzyka. Cień obrzydzenia wdarł się na twarz Septimusa, kiedy dławiący się krwią ściekającą do przełyku Carter próbował odezwać się ku niemu. Rzucić ostatnim przekleństwem, motać się w ostatniej woli przetrwania i zemsty. Zawroty głowy Charlesa były jednak zbyt silne, by nie był w stanie dotrzeć do cofającego się Septimusa na prostych nogach. Dyrygent sam otarł rękawem farbę spod nosa, która widocznie uwidaczniała zmęczenie operowaniem sztuką, której nie planował używać dzisiaj ani nawet bez wyższej konieczności. Widać było jednak, jak bardzo stały pozostawał w swoich postanowieniach. Zawsze taki był? Rodzice daliby się pokroić za to, że syn nie skrzywdziłby muchy, że był zbyt wrażliwy. Szkoda tylko, że nie mógł opowiedzieć im wszystkiego.
rzuty tutaj
Dear,
I never want to fall asleep, within our dreams the weight we saw. Not all the answers are the same, yet we still play thе game
Wenlock Edge
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire