Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire
Ogrody Preen Manor
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Ogrody Preen Manor
W obrośniętych prastarym lasem, położonych wysoko nad poziomem morza terenach kryje się okoliczna perła, najstarszy w Europie cis. Według mugolskich podań, został on posadzony w dwunastym wieku przez kluniackich mnichów, lecz czarodziejskie legendy nazywają Preen Manor lokalnym miejscem kultu, którego sercem było ponoć wiekowe drzewo. Cis objęty jest przez ród Averych ścisłą ochroną, jednak raz na jakiś czas któryś z brytyjskich różdżkarzy dostaje zezwolenie na pozyskanie odrobiny drewna do produkcji różdżek. Dookoła odrestaurowanych i udostępnionych do zwiedzania ruin klasztoru, w których mieści się również mała kawiarnia, utworzony został ogród, uformowany w osiemnaście odrębnych stylem części, przechodzących jedna w drugą i skupiający w sobie wyjątkowe rośliny z całego kontynentu - uzdolnieni zielarze z pewnością znajdą tu kilka rzadkich okazów. Z trawiastych tarasów, w które wkomponowane zostały ogrody wodne, rozciąga się świetny widok na Wenlock Edge.
Tego dnia mieli wcielić w życie pomysł godny prawdziwych szaleńców — czy nie byli nimi naprawdę? Zarzucano im wyjątkowe okrucieństwo, brak litości, niezwykłą siłę. Czekali na moment taki, jak ten, na sprzyjające zamiarom okoliczności. Drobna, wychudzona sówka spoczęła na parapecie tego poranka, a do jej nóżki przywiązany był list, na który czekał. W jego treści zawarte było wszystko to, co chciał — musiał wiedzieć, by zabrali się do pracy. Oboje zgodzili się, co do tego, że to był najwłaściwszy moment, by zacząć przygotowania, by podjąć działania i kroki i zaprosić kolejną z pociech do siebie, do magicznej krainy Gwiezdnego Proroka.
Nie miał żadnych skrupułów, by to uczynić, nie żywił żadnych uczuć względem tego dziecka, nie darzył go nawet sentymentem z powodu Samaela, nie czuł wobec niego też pogardy i niechęci. Mała lady Avery była mu obojętna, a jej los interesował ją pod kątem badań naukowych. Dziewczynka nie przyda się nigdy Rycerzom Walpurgii, jej psychiczne defekty prawdopodobnie nigdy nie znikną — tylko przystępując do ich badań miała szansę pójść w ślady swego ojca i oczyścić jego dobre nazwisko z brudu, w jakim się skąpał w dniu swej niechlubnej, samobójczej śmierci. Samael będzie z ciebie dumny, dziecino, pomyślał tuż po tym, jak dostrzegł cień maleńkiej sylwetki na horyzoncie. Miał na sobie długi i zdecydowanie zbyt gruby, jak na tę porę roku płaszcz, a szatę ze stójką miał zapiętą pod samą szyję. Dłonie ocierał o siebie przez chwilę, rozgrzewając między sobą, choć były śliskie od świeżego potu. Ten gromadził się również pomiędzy jego łopatkami i spływał pojedynczymi strużkami wzdłuż kręgosłupa. Wciąż, od kilku dni przechodziły go dreszcze, gardło ściskała niewidzialna pięść, a na piersi tkwił wielki głaz, który utrudniał mu oddychanie. Nie było już śladów walk po Azkabanie; poza bliznami po szatańskiej pożodze wszystko to, co widać zostało uleczone przez Cassandrę. Nie wróciły mu jednak zdrowe kolory, a sińce pod oczami z każdym dniem były coraz większe i bardziej widoczne.
— Jest — mruknął ochryple, odsłaniając jedną z gałęzi, by Deirdre mogła wyjrzeć zza jego ramienia i spojrzeć w jej kierunku. — Z guwernerem.
Przybyli obejrzeć cis, nad którym jej ród sprawował od dawna pieczę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ostatnio zmieniony przez Ramsey Mulciber dnia 07.09.18 16:35, w całości zmieniany 1 raz
Czarna, zimowa peleryna otulała Deirdre ciemnym kokonem, gwarantując nie tylko anonimowość, ale przede wszystkim ciepło. Odczucie deficytowe, bo chociaż udało się jej wyślizgnąć z mroźnych objęć najpilniej strzeżonego więzienia świata, to ciągle czuła na swym ciele fantomowe pieszczoty. Porytych liszajami rąk, lodowatych pocałunków, oślizgłych liźnięć. Uciekła z koszmaru, ale ten pozostał tuż przy niej, blisko, nie dając o sobie zapomnieć. Starała się czymś zająć myśli, uciec od upiornie świeżych wspomnień, więc pomoc w przygotowaniu do rozpoczęcia badań nad obskurusami wydawała się idealnym pomysłem na spędzenie wczesnego popołudnia. Zwłaszcza w towarzystwie kogoś, kto na własnej skórze odczuwał to, co ona. Już w momencie, w którym skinęła mu na powitanie głową, widziała, że i na nim Azkaban odcisnął swe piętno - choć nie poruszali się kamiennymi korytarzami wspólnie, napotykając na swej drodze odmienne okropieństwa. Głębokie cienie pod oczami sugerowały bezsenność, Deirdre także spędzała noce wpatrując się w baldachim łoża, potwornie zmęczona, lecz niepozwalająca przymknąć powiek. Równało się to z makabrycznymi koszmarami, wolała więc cierpieć na jawie niż w krainie niemożliwych do zniesienia tortur.
- Świetnie wyglądasz - skomentowała obojętnie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że i ona prezentuje się zachwycająco. Sine wargi, tęczówki bez ani jednej iskry: na szczęście była urodzoną z wenusjańskiej piany aktorką i wystarczyło, by uśmiechnęła się najpiękniej jak potrafiła, nie wzbudzając troski lub jakichkolwiek podejrzeń. - Guwerner nie powinien stanowić problemu - dodała, unosząc kąciki ust, by przećwiczyć na spokojnie swój uprzejmy i uroczy wyraz ładnej twarzy. Mężczyzna opiekujący się Julie wyglądał na znudzonego, wystarczyłoby zainteresować go konwersacją, by stracił czujność i przestał wpatrywać się w spacerującą nieopodal dziewczynkę. Ciekawiły ją drzewa, krzewy, świat - urocze, opóźnione dziecko. Zagubienia się zdarzały, zwłaszcza w tej opuszczonej części ogrodu i w czasach intensywnych anomalii. - Zaciągnij ją tu jak najszybciej - powiedziała, po czym skierowała swe kroki w stronę guwernera, zamierzając zagadnąć go i zainteresować konwersacją - a to potrafiła robić na tyle doskonale, by na chwilę spuścił z oka niebezpiecznie zbliżającą się do zarośniętej części ścieżki Julie.
- Świetnie wyglądasz - skomentowała obojętnie, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że i ona prezentuje się zachwycająco. Sine wargi, tęczówki bez ani jednej iskry: na szczęście była urodzoną z wenusjańskiej piany aktorką i wystarczyło, by uśmiechnęła się najpiękniej jak potrafiła, nie wzbudzając troski lub jakichkolwiek podejrzeń. - Guwerner nie powinien stanowić problemu - dodała, unosząc kąciki ust, by przećwiczyć na spokojnie swój uprzejmy i uroczy wyraz ładnej twarzy. Mężczyzna opiekujący się Julie wyglądał na znudzonego, wystarczyłoby zainteresować go konwersacją, by stracił czujność i przestał wpatrywać się w spacerującą nieopodal dziewczynkę. Ciekawiły ją drzewa, krzewy, świat - urocze, opóźnione dziecko. Zagubienia się zdarzały, zwłaszcza w tej opuszczonej części ogrodu i w czasach intensywnych anomalii. - Zaciągnij ją tu jak najszybciej - powiedziała, po czym skierowała swe kroki w stronę guwernera, zamierzając zagadnąć go i zainteresować konwersacją - a to potrafiła robić na tyle doskonale, by na chwilę spuścił z oka niebezpiecznie zbliżającą się do zarośniętej części ścieżki Julie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Nie odpowiedział niczym na jej ironiczne i jak dla niego całkiem zbędne powitanie. Patrzył na nią przez chwilę, o moment za długo, oceniając wtem jej stan i formę, wciąż równie żałosną, co jego własna, choć nie mógłby się do tego przyznać nawet przed samym sobą, uparcie unikając lustrzanego odbicia. Jej twarz była blada, jak twarz upiora, który nawiedzi małą Julie w tym śnie przeżywanym na jawie; twarz samej śmierci, którą przywdziewają — dziś wyjątkowo, nie kryjąc ich za twardymi maskami ugrupowania. Nie potrzebowali ich, ledwie przypominali samych siebie, groteskowe cienie swoich lepszych wersji. Odjął od niej spojrzenie później, zwracając je znów w kierunku dwóch, swobodnie kroczących postaci. W pobliżu panował wyjątkowy spokój, nie szalały anomalie, nie targały ich ciemnych płaszczy, nie miotały włosami, u Ramseya, zaczesanymi gładko, w naturalnej fali do tyłu.
Myślał przez chwilę.
— Twoja obecność tu może wydać mu się dziwna. O ile jest wystarczająco bystry — przestrzegł ją; liczył jednak na to, że sprawy potoczą się inaczej, a mała Julienne nie potrzebowała zbyt inteligentnego opiekuna. Nikt nie podejrzewałby nawet, by małą można było bezczelnie porwać - jej ojciec nie żył, wuj, który wziął ją pod swoją opiekę ukrywał się w cieniu, a może był równie zimny, co Samael. Kto i dlaczego miałby próbować zamachnąć się na to małe i niewinne życie w tej sytuacji. Zerknął na Deirdre, skinając jej w odpowiedzi głową, nim odeszła, by odegrać kolejną znakomitą rolę; życie rzucało jej w ręce same dramatyczne scenariusze, a ona jak na młodą aktorkę spisywała się w swych rolach niczym niejedna sceniczna weteranka.
Odczekał chwilę, nie przechodząc między drzewami, nie rzucając się swoim ruchem w oczy. Z pewnością mężczyzna przezornie się rozejrzy dookoła, nim podejmie rozmowę z taką zagubioną i piękną niewiastą. Żałował, że nie mógł być tuz obok, by napawać się jej kłamstwami i grą. Był jednak zbyt zmęczony, by podejmować jakąkolwiek zabawę, dusiło go w płucach, ciężar nieujawnionej do końca choroby uciskał mu pierś, odbierało resztki dobrego samopoczucia i energię, której jako cierpiący na bezsenność i tak miał wyjątkowo niewiele.
Odczekał chwilę, póki nie podejdzie do niego, póki nie zainteresuje go sobą dostatecznie, by nie puścił dłoni małej szlachcianki, a kiedy jej maleńka dłoń puściła jego palce, by zacząć kręcić się w kółko, drgnął niespokojnie. Ruszył wolnym krokiem w drugą stronę, jak ranny wilk, który zamiast zaganiania i wymęczenia zwierzyny ratuje się bardziej defensywną taktyką pochwycenia ofiary. Krążył wokół niej, czekając na najmniejszy błąd, by dopiero w odpowiedniej chwili, gdy oddali się od opiekuna podjąć próbę ataku — jakby miał tylko jedną, jakby nie doceniał dziś swoich możliwości, jakby nie wystarczyło zabić mężczyzny i odebrać mu dziecko.
Oddalił się od miejsca, w którym rozstał się z Deirdre, zbliżył do cisu, zatrzymując w miejscu, które jako najdalsze trzymało go w ukryciu.
Myślał przez chwilę.
— Twoja obecność tu może wydać mu się dziwna. O ile jest wystarczająco bystry — przestrzegł ją; liczył jednak na to, że sprawy potoczą się inaczej, a mała Julienne nie potrzebowała zbyt inteligentnego opiekuna. Nikt nie podejrzewałby nawet, by małą można było bezczelnie porwać - jej ojciec nie żył, wuj, który wziął ją pod swoją opiekę ukrywał się w cieniu, a może był równie zimny, co Samael. Kto i dlaczego miałby próbować zamachnąć się na to małe i niewinne życie w tej sytuacji. Zerknął na Deirdre, skinając jej w odpowiedzi głową, nim odeszła, by odegrać kolejną znakomitą rolę; życie rzucało jej w ręce same dramatyczne scenariusze, a ona jak na młodą aktorkę spisywała się w swych rolach niczym niejedna sceniczna weteranka.
Odczekał chwilę, nie przechodząc między drzewami, nie rzucając się swoim ruchem w oczy. Z pewnością mężczyzna przezornie się rozejrzy dookoła, nim podejmie rozmowę z taką zagubioną i piękną niewiastą. Żałował, że nie mógł być tuz obok, by napawać się jej kłamstwami i grą. Był jednak zbyt zmęczony, by podejmować jakąkolwiek zabawę, dusiło go w płucach, ciężar nieujawnionej do końca choroby uciskał mu pierś, odbierało resztki dobrego samopoczucia i energię, której jako cierpiący na bezsenność i tak miał wyjątkowo niewiele.
Odczekał chwilę, póki nie podejdzie do niego, póki nie zainteresuje go sobą dostatecznie, by nie puścił dłoni małej szlachcianki, a kiedy jej maleńka dłoń puściła jego palce, by zacząć kręcić się w kółko, drgnął niespokojnie. Ruszył wolnym krokiem w drugą stronę, jak ranny wilk, który zamiast zaganiania i wymęczenia zwierzyny ratuje się bardziej defensywną taktyką pochwycenia ofiary. Krążył wokół niej, czekając na najmniejszy błąd, by dopiero w odpowiedniej chwili, gdy oddali się od opiekuna podjąć próbę ataku — jakby miał tylko jedną, jakby nie doceniał dziś swoich możliwości, jakby nie wystarczyło zabić mężczyzny i odebrać mu dziecko.
Oddalił się od miejsca, w którym rozstał się z Deirdre, zbliżył do cisu, zatrzymując w miejscu, które jako najdalsze trzymało go w ukryciu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Przyjęła ostrzeżenie Ramseya, ale nie zareagowała na nie w żaden sposób - nie musiał jej przestrzegać, była wystarczająco ostrożna, porzuciła jednak nastoletnie reakcje: pełne politowania prychnięcia i przekonanie o własnej nieomylności zostawiała na relację z większością ludzi. Mulciber należał do nielicznych, mądrych i przezornych wyjątków, dlatego też wzmogła czujność, przybierając na twarzy nieco zagubiony, niewinny uśmiech. Poprawiła elegancką, czarną pelerynę, by zaaferowany mężczyzna nie wziął jej w pierwszej chwili za nagabującą go biedaczkę, po czym podeszła do guwernera.
- Przepraszam, że przeszkadzam w spacerze, sir - powitała go uprzejmie, starając się brzmieć tak słodko, jak tylko ona potrafiła, wzbogacając swoją pozę drobnymi szczegółami. Lśniącymi, czarnymi oczami, lekko zgarbionymi łopatkami, nadającymi jej sylwetce wręcz dziewczęcego zagubienia - co uruchamiało w mężczyznach instynkt obrońcy i opiekuna - białymi zębami przygryzającymi na sekundę dolną wargę w wyrazie zawstydzenia. - Jestem tutaj od niedawna, czy szanowny pan mógłby wskazać mi drogę do tej słynnej oranżerii? - zapytała, wcale nie udając odmiennego akcentu, a jedynie ograniczając pewne głoski. Udawanie obcego pochodzenia zazwyczaj wzbudzało nieufność, ale egzotyczna uroda oraz brak jakiejkolwiek przesady w sugerowaniu swej odmienności działały cuda. Mężczyzna od razu poczuł się w obowiązku zaopiekowania się nieznajomą, przestrzegł tylko Julie, by nie oddalała się zanadto, po czym westchnął. - Cóż za słodka, mała dziewczynka - zagadnęła, gdy guwerner poprowadził ją nieco w bok, by tuż za wysokim, rozłożystym krzewem nakierować ją na odpowiednią dróżkę. Mężczyzna zgodził się co do słodkości dziewczynki, skupił się jednak na lekkim użalaniu się nad jej chorobą; w delikatnych słowach opowiadał o jej niezbyt bystrym umyśle, widocznie chcąc wzbudzić w przypadkowej kobiecie matczyną czułość historyjkami o ulubionych bajkach Julie i o jej skłonnościach do ukrywania się. Deirdre zgrabnie udawała zainteresowanie, sugestywnie spychając rozmowę na temat dotyczący raczej skromnej osoby guwernera, któremu wyraźnie schlebiała ciekawość zagubionej zagranicznej wizytatorki. Pogawędka trwała krótko, Tsagairt nie przedłużała jej specjalnie, wierząc, że w przypadku Julie wystarczy kilka minut, by ta, niezbyt rozważna, o umyśle znacznie młodszego dziecka, pobiegła w bok za kolorowym liściem lub motylkiem. A tam, w zaciszu żywopłotów i nieuczęszczanych terenów ogrodu, zaopiekuje się nią Ramsey. Upewniwszy się, że guwerner odprowadził ją wystarczająco daleko, by - zanim powróci w miejsce, gdzie pozostawił dziewczynkę - Mulciber wraz z ich nową podopieczną znaleźli się w bezpiecznych zaroślach, w pełnych uprzejmości słowach pożegnała opiekuna panienki Avery i oddaliła się. Szła powoli, dopiero za zakrętem szybko przekraczając obrastające ścieżkę krzewy róż, by za ich osłoną zamienić się w kłęb czarnej mgły, wtapiającej się w pochmurną pogodę. Zmaterializowała się już w umówionym, dyskretnym miejscu, od razu spostrzegając dziewczynkę o nieco mętnym spojrzeniu oraz Ramseya.
- Mam nadzieję, że nie zacznie płakać - powiedziała od razu, uważnie obserwując blondyneczkę, zdającą się przebywać w zupełnie innym świecie.
- Przepraszam, że przeszkadzam w spacerze, sir - powitała go uprzejmie, starając się brzmieć tak słodko, jak tylko ona potrafiła, wzbogacając swoją pozę drobnymi szczegółami. Lśniącymi, czarnymi oczami, lekko zgarbionymi łopatkami, nadającymi jej sylwetce wręcz dziewczęcego zagubienia - co uruchamiało w mężczyznach instynkt obrońcy i opiekuna - białymi zębami przygryzającymi na sekundę dolną wargę w wyrazie zawstydzenia. - Jestem tutaj od niedawna, czy szanowny pan mógłby wskazać mi drogę do tej słynnej oranżerii? - zapytała, wcale nie udając odmiennego akcentu, a jedynie ograniczając pewne głoski. Udawanie obcego pochodzenia zazwyczaj wzbudzało nieufność, ale egzotyczna uroda oraz brak jakiejkolwiek przesady w sugerowaniu swej odmienności działały cuda. Mężczyzna od razu poczuł się w obowiązku zaopiekowania się nieznajomą, przestrzegł tylko Julie, by nie oddalała się zanadto, po czym westchnął. - Cóż za słodka, mała dziewczynka - zagadnęła, gdy guwerner poprowadził ją nieco w bok, by tuż za wysokim, rozłożystym krzewem nakierować ją na odpowiednią dróżkę. Mężczyzna zgodził się co do słodkości dziewczynki, skupił się jednak na lekkim użalaniu się nad jej chorobą; w delikatnych słowach opowiadał o jej niezbyt bystrym umyśle, widocznie chcąc wzbudzić w przypadkowej kobiecie matczyną czułość historyjkami o ulubionych bajkach Julie i o jej skłonnościach do ukrywania się. Deirdre zgrabnie udawała zainteresowanie, sugestywnie spychając rozmowę na temat dotyczący raczej skromnej osoby guwernera, któremu wyraźnie schlebiała ciekawość zagubionej zagranicznej wizytatorki. Pogawędka trwała krótko, Tsagairt nie przedłużała jej specjalnie, wierząc, że w przypadku Julie wystarczy kilka minut, by ta, niezbyt rozważna, o umyśle znacznie młodszego dziecka, pobiegła w bok za kolorowym liściem lub motylkiem. A tam, w zaciszu żywopłotów i nieuczęszczanych terenów ogrodu, zaopiekuje się nią Ramsey. Upewniwszy się, że guwerner odprowadził ją wystarczająco daleko, by - zanim powróci w miejsce, gdzie pozostawił dziewczynkę - Mulciber wraz z ich nową podopieczną znaleźli się w bezpiecznych zaroślach, w pełnych uprzejmości słowach pożegnała opiekuna panienki Avery i oddaliła się. Szła powoli, dopiero za zakrętem szybko przekraczając obrastające ścieżkę krzewy róż, by za ich osłoną zamienić się w kłęb czarnej mgły, wtapiającej się w pochmurną pogodę. Zmaterializowała się już w umówionym, dyskretnym miejscu, od razu spostrzegając dziewczynkę o nieco mętnym spojrzeniu oraz Ramseya.
- Mam nadzieję, że nie zacznie płakać - powiedziała od razu, uważnie obserwując blondyneczkę, zdającą się przebywać w zupełnie innym świecie.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zamiast obserwować jak jej delikatne i giętkie ciało przesuwa się bliżej guwernera, jak lewituje nad ziemią w ciemnej szacie, a gęstymi rzęsami zaczarowuje go w ten swój kobiecy sposób, rzucając na niego paskudną klątwę, przez którą nie będzie zdolny do złapania oddechu, czy choćby spojrzenia w inną stronę, śledził niezgrabne, chaotyczne ruchy dziecka, które cicho odbiegało od swego opiekuna, mając złudną nadzieję na kolejną grę. Wyglądała jakby dopiero zaczęła chodzić, puszczona przez matkę mknęła ślepo przed siebie, skupiając się wyłącznie na tym, co by się nie potknąć o własne nogi. Kiedyś, gdy był mały to była i jego ulubiona zabawa. Lubił szukać, w przeciwieństwie do wielu dzieci, rozglądać się za uciekinierami; lubił kroczyć ich śladami, słuchając cichego oddechu i dopadać znienacka w ukryciu. Tym razem to nie dla niej musiał zachować ciszę, to nie względem niej potrzebował spokoju i wyjątkowego skupienia. Nie mógł popełnić błędu. Nie miał siły na walkę, nie trawiła go dziś pewność siebie i żądza krwi. Pragnął zrobić to jak najzgrabniej i najszybciej, ociągając małą lady Avery z dala od domu.
Wbiegła w krzaki, kucając pomiędzy nimi, nie spoglądając nawet na guwernera, który zajęty był rozmową z olśniewającą nieznajomą. Zbliżył się do niej, z niewielkiej odległości szepcząc, by była cicho, zupełnie tak, jakby sam zamierzał bawić się w to samo razem z nią. Kucnął tuż obok, spoglądając pomiędzy zarośla. Była tu widoczna, nie mówiąc już o nim samym. Miał stąd doskonały widok na Tsagairt, to miejsce nie było najlepszą kryjówką.
— Znajdzie cię tutaj — zawyrokował cicho, spoglądając na nią z góry. Przeczekał chwilę, aż jej uśmiech zmieni się w wyraz zaskoczenia, a później przemaluje w przerażenie i niezadowolenie, bo jak każda rozkapryszona dziewczynka musiała wygrywać. Dopiero kiedy tak się stało, zaproponował: — Znam lepsze miejsce. Ale musisz być bardzo, bardzo cicho — nie czekając na jej odpowiedź ujął ja za małą dłoń i pociągnął w drugą stronę. Korzystając z nieuwagi czarodzieja przemknął się z nią dalej, w końcu prostując, kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości. Zeszli ze wzgórza, ogrody zniknęły im już z oczu. Wtedy zaczęła zadawać pytania.
— Petrificus totalus — wyszeptał, wyciągając w jej kierunku różdżkę. Tym samym mocniej ścisnął ją za nadgarstek, nie pozwalając jej wyrwać się z uścisku. Niezbyt silnego, lecz zakleszczone na jej drobnym ciału palce uniemożliwiały bezpardonową ucieczkę.
Z czarnej mgły wyłoniła się Śmierciożerczyni. Spojrzał na nią wzrokiem pozbawionym zadowolenia. Niestety, to jemu dziś przypadło podlejsze i bardziej wymagające zadanie.
— Jeśli tak się stanie, obetniemy jej język — odpowiedział z nutą poirytowania w głosie.
Wbiegła w krzaki, kucając pomiędzy nimi, nie spoglądając nawet na guwernera, który zajęty był rozmową z olśniewającą nieznajomą. Zbliżył się do niej, z niewielkiej odległości szepcząc, by była cicho, zupełnie tak, jakby sam zamierzał bawić się w to samo razem z nią. Kucnął tuż obok, spoglądając pomiędzy zarośla. Była tu widoczna, nie mówiąc już o nim samym. Miał stąd doskonały widok na Tsagairt, to miejsce nie było najlepszą kryjówką.
— Znajdzie cię tutaj — zawyrokował cicho, spoglądając na nią z góry. Przeczekał chwilę, aż jej uśmiech zmieni się w wyraz zaskoczenia, a później przemaluje w przerażenie i niezadowolenie, bo jak każda rozkapryszona dziewczynka musiała wygrywać. Dopiero kiedy tak się stało, zaproponował: — Znam lepsze miejsce. Ale musisz być bardzo, bardzo cicho — nie czekając na jej odpowiedź ujął ja za małą dłoń i pociągnął w drugą stronę. Korzystając z nieuwagi czarodzieja przemknął się z nią dalej, w końcu prostując, kiedy znaleźli się w bezpiecznej odległości. Zeszli ze wzgórza, ogrody zniknęły im już z oczu. Wtedy zaczęła zadawać pytania.
— Petrificus totalus — wyszeptał, wyciągając w jej kierunku różdżkę. Tym samym mocniej ścisnął ją za nadgarstek, nie pozwalając jej wyrwać się z uścisku. Niezbyt silnego, lecz zakleszczone na jej drobnym ciału palce uniemożliwiały bezpardonową ucieczkę.
Z czarnej mgły wyłoniła się Śmierciożerczyni. Spojrzał na nią wzrokiem pozbawionym zadowolenia. Niestety, to jemu dziś przypadło podlejsze i bardziej wymagające zadanie.
— Jeśli tak się stanie, obetniemy jej język — odpowiedział z nutą poirytowania w głosie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'Anomalie - DN' :
#1 'k100' : 48
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
--------------------------------
#3 'Anomalie - DN' :
Po uroczych rozmowach z mężczyznami często czuła się lepka i brudna, ale tym razem nie zaprzątała sobie głowy przykrymi odczuciami, od razu czujna i skoncentrowana na tym, co może czekać ją w odległych zaroślach. Nie miała pewności, czy Mulciber poradzi sobie z zaciągnięciem tu dziewczynki, widziała go w akcjach znacznie brutalniejszych - troskliwe wpychanie do kufra uśpionych ciałek było całkiem miłym obrazkiem - a nie chcieli wzbudzać przecież sensacji. Łagodne, przykre zagubienie, być może teleportacyjna czkawka, tak często przydarzająca się nieszczęsnym dzieciom, największym ofiarom anomalii. To miało spotkać maleńką Julienne, nieopierającą się nieznajomemu mężczyźnie, uspokajająco gładzącego drobną dłoń. Tak to sobie wyobrażała, ale gdy już stanęła twarzą w twarz z wyraźnie niezadowolonym Ramseyem, westchnęła cicho. Nie skusił Julie ani latawcem ani obietnicą dodatkowego deseru, wzbogaconego o ostatni hit kinderbali: magiczne herbatniki, których okruszki zamieniały się od razu w brokat, oblepiający twarz łasucha: po prostu ją spetryfikował, tak, by nie mogła uciec, wydać z siebie głosu ani zaszkodzić im w jakikolwiek fizyczny sposób. - Pewnie nie zdążyłeś nawet spytać o jej ulubiony kolor i o imię kucyka z rodowej stajni - wytknęła mu przesadnie matczynym, strofującym tonem, tak, jakby naprawdę przejmowała się tym faux pas w kontaktach z młodziutką szlachcianką. Mocniej zacisnęła palce na różdżce, czując dziwne wibracje powietrza, ale gdy chmura ciem opadła na ziemię, zaściełając ją grubym dywanem włochatych skrzydełek, rozluźniła uchwyt na ciemnofioletowym drewnie, przenosząc wzrok na bezwładną dziewczynkę. - Ciężko będzie wychować ją bez języka - zauważyła dość przytomnie, rozmowa stanowiła ważny element budowania zaufania - zresztą czym byłyby tortury bez pisków, szlochu więznącego w gardle i wrzasków, odbijających się echem od pustych ścian wnętrz Gwiezdnego Proroka? - Idziemy? - spytała, rozglądając się dyskretnie dookoła, powinni jak najszybciej oddalić się z złotowłosą niewiastą. Deirdre pochyliła się nad twarzą Julie, obserwując ją z zafrasowaniem godnym ciekawego artefaktu. Doszukiwała się w jej rysach skazy zdrajcy, samobójcy, tchórza. - Nie wygląda jak on - skomentowała beznamiętnie - obydwoje wiedzieli, o kim mówiła - prostując się i rozpinając broszę otulającej ją peleryny. - Jeśli chcesz ją tam zanieść, musimy wyglądać na przejętych rodziców z poturbowaną anomaliami córeczką - stwierdziła, właściwie ciekawa, jaką drogę do Proroka obiorą. Na razie zsunęła z siebie wierzchni materiał, gotowa opatulić spetryfikowaną dziewczynkę wraz z buzią, by nie wzbudzała zainteresowania a jej ubiór i uroda nie rzucały się w oczy.
| za dzidzię
| za dzidzię
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Wzrok Deirdre wiele mówił, lecz zdawał się tym razem być na to przygotowany, a nie jak wtedy, w mieszkaniu jej przyjaciółki, kiedy gotów był zadusić w niej życie, uznając to za najszybszy i najlepszy sposób. Uniósł brwi w pewnym wyrazie bezradności, który szybko przeminął — nie trudził się grą aktorską, na którą zazwyczaj go było stać, nie próbował swych czarów ani urokliwych obietnic, które mogły kusić - nawet takie małe kobiety, jak ona. Pragmatyczne podejście ponownie wiodło prym. To ją miał od słodkich dziecięcych obietnic i uśmiechów, od bajeczek na dobranoc i gładzenia miękkich włosów.
— Zaproponowałem jej ciekawszą kryjówkę niż tamte chaszcze — oburzył się zdrowo; w swej praktyczności zachował także odrobinę finezji, choć i propozycja złożona małej Julienne podszyta była zdrowym rozsądkiem. Miała się nie bać i nie płakać przedwcześnie, a chętnie, ochoczo pójść z miłym nieznajomym w dal. Spetryfikowana chwilę wcześniej upadła na ziemię. Zmarszczył brwi po chwili, przyglądając się Deirdre badawczy; powinien martwić go jej ton, czy aby nie wczuwała się zbyt mocno? — Może jeszcze zachęcić cukierkiem i lalkami w piwnicy?
Szum, trzepot skrzydeł zwrócił jego uwagę. Chmara owadów zleciała się nagle, plącząc mu we włosach, ciemnym płaszczu. Nie odganiał się od nich za bardzo, przeczekał burzę. Dopiero kiedy zmasowany atak nieco zelżał otworzył oczy i wyciągnął z włosów pojedyncze osobniki. Ich skrzydła pozostawiły na jego czarnej szacie brzydki pył. — Wręcz przeciwnie, przynajmniej masz pewność, że nie będzie pyskować — zauważył, a po chwili spojrzał pod swoje stopy. Czuł dziwną lekkość, jakby nagle tracił kilogramy, stawał się coraz cieńszy. Zbliżył się do córki Samaela, dopiero teraz podejmując próbę przyjrzenia się jej z bliska. Nie wyglądała, jak on, Deirdre miała rację, a jednak przypominała mu kogoś. Wydawała się być nieudaną, marną karykaturą kogoś, kogo dobrze znał. Wziął ją na ręce bez zbędnego trwonienia energii na słowa, przysunął się z nią do Deirdre, aby mogła ją otulić materiałem. Nawet z daleka teraz z pewnością tak wyglądali. Jak rodzice martwego dziecka, które okrywali żałobną koronką podczas ostatniego pożegnania.
Uczucie lekkości nasiliło się znacząco.
— Anomalia — zawyrokował, czując zmiany magii wokół siebie; był tego absolutnie pewien. Chwycił Julienne mocniej, kiedy cała ich trójka zaczęła się wznosić ku górze. Nie mogli odlecieć zbyt wysoko, guwerner z łatwością ich dojrzy, bez trudu połączy fakty. Chwycił Deirdre za łokieć i pociągnął ją lekko w przód, nadając jej subtelnego pędu w przód. On sam nieco wolniej, ze spetryfikowanym dzieckiem próbował obrać kierunek i dać się ponieść w amtą stronę.
— Zaproponowałem jej ciekawszą kryjówkę niż tamte chaszcze — oburzył się zdrowo; w swej praktyczności zachował także odrobinę finezji, choć i propozycja złożona małej Julienne podszyta była zdrowym rozsądkiem. Miała się nie bać i nie płakać przedwcześnie, a chętnie, ochoczo pójść z miłym nieznajomym w dal. Spetryfikowana chwilę wcześniej upadła na ziemię. Zmarszczył brwi po chwili, przyglądając się Deirdre badawczy; powinien martwić go jej ton, czy aby nie wczuwała się zbyt mocno? — Może jeszcze zachęcić cukierkiem i lalkami w piwnicy?
Szum, trzepot skrzydeł zwrócił jego uwagę. Chmara owadów zleciała się nagle, plącząc mu we włosach, ciemnym płaszczu. Nie odganiał się od nich za bardzo, przeczekał burzę. Dopiero kiedy zmasowany atak nieco zelżał otworzył oczy i wyciągnął z włosów pojedyncze osobniki. Ich skrzydła pozostawiły na jego czarnej szacie brzydki pył. — Wręcz przeciwnie, przynajmniej masz pewność, że nie będzie pyskować — zauważył, a po chwili spojrzał pod swoje stopy. Czuł dziwną lekkość, jakby nagle tracił kilogramy, stawał się coraz cieńszy. Zbliżył się do córki Samaela, dopiero teraz podejmując próbę przyjrzenia się jej z bliska. Nie wyglądała, jak on, Deirdre miała rację, a jednak przypominała mu kogoś. Wydawała się być nieudaną, marną karykaturą kogoś, kogo dobrze znał. Wziął ją na ręce bez zbędnego trwonienia energii na słowa, przysunął się z nią do Deirdre, aby mogła ją otulić materiałem. Nawet z daleka teraz z pewnością tak wyglądali. Jak rodzice martwego dziecka, które okrywali żałobną koronką podczas ostatniego pożegnania.
Uczucie lekkości nasiliło się znacząco.
— Anomalia — zawyrokował, czując zmiany magii wokół siebie; był tego absolutnie pewien. Chwycił Julienne mocniej, kiedy cała ich trójka zaczęła się wznosić ku górze. Nie mogli odlecieć zbyt wysoko, guwerner z łatwością ich dojrzy, bez trudu połączy fakty. Chwycił Deirdre za łokieć i pociągnął ją lekko w przód, nadając jej subtelnego pędu w przód. On sam nieco wolniej, ze spetryfikowanym dzieckiem próbował obrać kierunek i dać się ponieść w amtą stronę.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Podejście Ramseya do dzieci nie niepokoiło jej wcale, wątpiła, by kiedykolwiek na świecie pojawił się mały dziedzic Mulciberów, zwłaszcza znając echa ich rodzinnych problemów. Nie wiedziała jeszcze, jak bardzo się w swych optymistycznych przewidywaniach myliła, zarówno tych dotyczących mężczyzny w roli ojca i siebie samej jako opiekunki. Za kilka tygodni miała wspominać stałe towarzystwo dzieci z Gwiezdnego Proroka jako ponurą przepowiednię, przestrogę, niedostrzeżoną w czas. - Właściwie mógłbyś zadbać o jakieś kryjówki dla dzieci tam, na miejscu - odpowiedziała rzeczowo, miała młodsze rodzeństwo i wiedziała, jak uwielbiali forty z poduszek i forty ze starych kufrów. - Wiesz, nawet kilka koców i zasłon, jakieś zabawki, coś, co nie zagrozi badaniom a im da choć odrobinę spokoju, żeby mogły...skupić się na swych zdolnościach - zaproponowała w zamyśleniu. Ciągnąca się godzinami gehenna fascynowała ją, ale doskonale wiedziała, że przerwy w cierpieniu były ich ważnym elementem. Dawały czas do namysłu, skumulowania strachu i bólu, wzmagając magiczne moce. - Cukierki to dobry pomysł. Na pewno polubi cytrynowe landrynki - skwitowała, udając, że nie zauważa nieco zaniepokojonego błysku w oku Mulcibera. Jeśli on uwierzył w jej matczyną troskę, tym bardziej przekona dzieci do tego, by jej zaufały.
Rozważania o wygodach i perspektywach piekielnego przedszkola nie były czymś pilnym, musieli przenieść się w bezpieczne miejsce, opuszczając zarośnięty park. Deirdre umiejętnie otuliła dziecko - wyglądało trochę jak ładniejszy skrzat - dbając o to, by osłonić charakterystyczne elementy stroju dziewczynki, po czym zrobiła krok do przodu, by odejść: ale zadziało się coś dziwnego. Ramsey wypowiedział jej pierwszą myśl na głos; doskonale, tylko tego im brakowało. Na razie grawitacja rozwijała się powoli, może udałoby im się zostawić ją za sobą. Pchnięcie Mulcibera ułatwiło jej lewitację w bok; kurczowo przytrzymała dół szaty, nie chcąc, by ta poderwała się go góry tak, jak czarne, długie włosy, unoszące się wokół jej głowy. Na szczęście znajdowali się w parku, pod osłoną drzew; Tsagairt szybko pochwyciła jedną z gałęzi, wykorzystując ją nie tylko jako ochronę przed wzleceniem w przestworza, ale też po to, by zmienić tor niezgrabnej lewitacji, i jednocześnie pociągnąć za sobą mężczyznę. Chyba nigdy jeszcze nie współpracowali w tak dziwnych i groteskowych warunkach, walcząc z prawami fizyki niczym kule z magicznego bilarda.
Rozważania o wygodach i perspektywach piekielnego przedszkola nie były czymś pilnym, musieli przenieść się w bezpieczne miejsce, opuszczając zarośnięty park. Deirdre umiejętnie otuliła dziecko - wyglądało trochę jak ładniejszy skrzat - dbając o to, by osłonić charakterystyczne elementy stroju dziewczynki, po czym zrobiła krok do przodu, by odejść: ale zadziało się coś dziwnego. Ramsey wypowiedział jej pierwszą myśl na głos; doskonale, tylko tego im brakowało. Na razie grawitacja rozwijała się powoli, może udałoby im się zostawić ją za sobą. Pchnięcie Mulcibera ułatwiło jej lewitację w bok; kurczowo przytrzymała dół szaty, nie chcąc, by ta poderwała się go góry tak, jak czarne, długie włosy, unoszące się wokół jej głowy. Na szczęście znajdowali się w parku, pod osłoną drzew; Tsagairt szybko pochwyciła jedną z gałęzi, wykorzystując ją nie tylko jako ochronę przed wzleceniem w przestworza, ale też po to, by zmienić tor niezgrabnej lewitacji, i jednocześnie pociągnąć za sobą mężczyznę. Chyba nigdy jeszcze nie współpracowali w tak dziwnych i groteskowych warunkach, walcząc z prawami fizyki niczym kule z magicznego bilarda.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Tsagairt' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Zamrugał powoli. Powieki ociężale przymknęły gałki oczne i wpatrzone w nią tęczówki koloru szlachetnej stali, by potem niespiesznie pociągnąć je w górę, jak kurtynę po pierwszych brawach. W jego myślach nie było zbyt wielu wyobrażeń o błogim dzieciństwie, nie było domków na drzewie, kryjówek w poduszkach, pod stołem, czy nawet zimnych dołach wykopanych gołymi rękami. Pamiętał srogie spojrzenie Rosiera, który pragnął, by uczył się francuskiego, etykiety, historii szlachetnych rodów; pamiętał starcze zaburzenia — drżącą dłoń, która wciąż pozostawała dotkliwie ciężka, spokojny, lecz przeszywający na wskroś język. Ukrył w odmętach pamięci błogie wędrówki po Kent, zapach gorącego lata, pszenicy, ciepłego wiatru tuż przed burzą, wilgotnej ziemi, w której pomieszkiwały dżdżownice i przyjemnego smoczego popiołu, czy siarki. Smak cichy i spokoju.
— O jakich kryjówkach mówisz?— spytał, a ciemne brwi zatańczyły nad prostym nosem, mknąc ku sobie. — Na Gwiezdnego Proroka będzie trzeba rzucić zaklęcia. Obiekty badań będą w nim bezpieczne i niewidoczne.— Pomyślał, że właśnie o to jej chodziło. By nie mogły się wydostać, nie ściągnęły na siebie cudzych spojrzeń, a ich wrzaski umknęły w gąszczu trzasków starego drewna i spróchniałej podłogi.
— Zabawki?— W pierwszej chwili skrzywił się, ganiąc ją za irracjonalne pomysły, za bezsensowne propozycje, niedorzeczne i głupie wtrącenia - wiedział jak przeprowadzić badania, jak pracować z obiektami i w jaki sposób wyciągać z nich naukowe informacje. Pewność siebie i swoich działań nie pozwalała mu na stworzenie choćby drobnej granicy błędu — nie mógł się pomylić, niczego nie mógł przeoczyć. Potrafił jednak pohamować swoją irytację i niechęć. Pochylił brodę, spoglądając na nią z dołu, krytycznie i wyczekująco. — Jak zabawki mogą pomóc?[/i] — Chodziło mu wyłącznie o efekty badań. Nie dbał o komfort tych dzieci, o ich dobre samopoczucie i zdrowie, nie bardziej niż było to potrzebne. Nie powiedział o tym ani Cassandrze, ani Deirdre, ale ilość dzieci była dostatecznie duża, by liczył się z nieudanymi efektami eksperymentów, czy nawet śmierci.
[b]— Może jeszcze ślimaki na kolacje— odparł poważnie, jakby cukierki, które nałogowo ssał w ustach w zastępstwie pociągania ostrych papierosów nie były słodyczami przeznaczonymi dla najmłodszych. Jego, jego własne cukierki miałby oddawać zwykłym dzieciom, których przeznaczenie trzymał w swoich rękach? Których życia stawał się panem?
Lewitowanie pośród gałęzi drzew było niecodziennym wrażeniem. Ale wiele im ułatwiło. Nie zamierzał próbować ujarzmić tej przedziwnej anomalii, a wykorzystać jej działanie. Ukryci pomiędzy gałęziami stawali się niewidoczni dla wścibskich oczu guwernera. Nie spodziewał się jednak, że w ułamki sekundy zbierze mu się na wymioty, że jego żołądkiem targną nieprzyjemne mdłości. Z dziąseł, uszu i nosa posączyła się krew. Spojrzał na Deirdre, u której zauważył podobne zjawisko. Nie mieli czasu do stracenia. Kiedy ich wzrok się spotkał, wiedział, że muszą jak najszybciej przenieść ciało Julienne Avery do Gwiezdnego Proroka. Pchnął dziewczynkę w powietrzu, a później wyciągnął rękę do Deirdre, by pociągnąć ją za sobą, w kierunku Londynu.
— O jakich kryjówkach mówisz?— spytał, a ciemne brwi zatańczyły nad prostym nosem, mknąc ku sobie. — Na Gwiezdnego Proroka będzie trzeba rzucić zaklęcia. Obiekty badań będą w nim bezpieczne i niewidoczne.— Pomyślał, że właśnie o to jej chodziło. By nie mogły się wydostać, nie ściągnęły na siebie cudzych spojrzeń, a ich wrzaski umknęły w gąszczu trzasków starego drewna i spróchniałej podłogi.
— Zabawki?— W pierwszej chwili skrzywił się, ganiąc ją za irracjonalne pomysły, za bezsensowne propozycje, niedorzeczne i głupie wtrącenia - wiedział jak przeprowadzić badania, jak pracować z obiektami i w jaki sposób wyciągać z nich naukowe informacje. Pewność siebie i swoich działań nie pozwalała mu na stworzenie choćby drobnej granicy błędu — nie mógł się pomylić, niczego nie mógł przeoczyć. Potrafił jednak pohamować swoją irytację i niechęć. Pochylił brodę, spoglądając na nią z dołu, krytycznie i wyczekująco. — Jak zabawki mogą pomóc?[/i] — Chodziło mu wyłącznie o efekty badań. Nie dbał o komfort tych dzieci, o ich dobre samopoczucie i zdrowie, nie bardziej niż było to potrzebne. Nie powiedział o tym ani Cassandrze, ani Deirdre, ale ilość dzieci była dostatecznie duża, by liczył się z nieudanymi efektami eksperymentów, czy nawet śmierci.
[b]— Może jeszcze ślimaki na kolacje— odparł poważnie, jakby cukierki, które nałogowo ssał w ustach w zastępstwie pociągania ostrych papierosów nie były słodyczami przeznaczonymi dla najmłodszych. Jego, jego własne cukierki miałby oddawać zwykłym dzieciom, których przeznaczenie trzymał w swoich rękach? Których życia stawał się panem?
Lewitowanie pośród gałęzi drzew było niecodziennym wrażeniem. Ale wiele im ułatwiło. Nie zamierzał próbować ujarzmić tej przedziwnej anomalii, a wykorzystać jej działanie. Ukryci pomiędzy gałęziami stawali się niewidoczni dla wścibskich oczu guwernera. Nie spodziewał się jednak, że w ułamki sekundy zbierze mu się na wymioty, że jego żołądkiem targną nieprzyjemne mdłości. Z dziąseł, uszu i nosa posączyła się krew. Spojrzał na Deirdre, u której zauważył podobne zjawisko. Nie mieli czasu do stracenia. Kiedy ich wzrok się spotkał, wiedział, że muszą jak najszybciej przenieść ciało Julienne Avery do Gwiezdnego Proroka. Pchnął dziewczynkę w powietrzu, a później wyciągnął rękę do Deirdre, by pociągnąć ją za sobą, w kierunku Londynu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Ogrody Preen Manor
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Shropshire