[sen] I że Cię nie opuszczę...
AutorWiadomość
Gdyby mężczyźni żenili się z kobietami, na które zasługują,
mieliby bardzo ciężkie życie.
mieliby bardzo ciężkie życie.
7 Styczeń, 1966 roku
Dom Mulciberów i...
Dom Mulciberów i...
Minęło niemal dziesięć wiosen od rozpoczęcia wędrówki przez piękło. Tygodnie udręki, miesiące żalu i lata bólu, które kumulowały w sobie ogrom emocji. Tych przykrych i pozbawionych uśmiechów, którym potrafiła obdarzać każdego. Stając się jednak panią Mulciber... Nie mogła być szczęśliwa. Przypominała własną karykaturą i ledwie żyjącą kobietę, która działała mechanicznie i dopuszczała się czynów jakich zdążyła się nauczyć od rozpoczęcia wspólnego życia z Ramseyem. Był podły, brutalny i okrutny, a to tylko dlatego, że znała prawdę.
Trzymała w ramionach chłopca, który przestał oddychać. Odpłynął do lepszego świata, gdzie nie mógł zaznać przykrości związanej z dorastaniem i rozczarowaniem. Nie starali się nawet dla niego, ale teraz szara codzienność nie dotyczyła już dziecka, które notabene nie żyło. Czy Katya spodziewała się tego, że lata wspólnego życia skończą się dla małego Księcia tak tragicznie? Oczywiście, że nie. Chciała wierzyć chociaż w to, że Ramsey nie pozwoli zabić ich syna, a jednak... Oddał go i poświęcił dla własnych, chorych ideii, które znalazły szansę na realizację w chwili, w której żadne się tego nie spodziewało. On znów zniknął i poddawał się pasji, czarnej magii i zniszczeniu, które dewastowało wspólne dni, a dawna arystokratka zalewała się łzami, bo pierworodny odszedł. Jego serce już nie uderzało głośno, donośnie i pokazując, że wciąż żyje. Zemsta wrogów odbiła się na Merlina ducha winnej istocie, która miała jeszcze tyle czasu, by zaszkodzić komukolwiek. To było bez znaczenia. Przestał istnieć i czuć, tak jak jego matka kilka lat temu, gdy przysięgała lojalność, oddanie i wierność, co w tym momencie brzmiało nad wyraz absurdalnie. Cierpiała więc bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, bo to właśnie zaklęcie czarnomagiczne ugodziło w drobne ciałko chłopczyka o intensywnie niebieskich oczach, takich jak Mulcibera, który przestał być już dawno temu człowiekiem. Gdzie zatem się podziewał, skoro winien chronić swoją rodzinę? Zapewne oddany ideom, które przedłożyć ponad żonę i dziecko. Dlatego ten związek był chory i toksyczny. Niszczyli się nawzajem, ale kiedy Katya trzymała jeszcze przez chwilę ukochanego syna, układała w głowie plan - najbardziej szalony i niezwykle nieobliczalny.
Zwariowała.
Postradała do reszty zmysły.
-Cieszę się, że już wróciłeś - szepnęła cicho, a następnie posłała mężczyźnie szeroki uśmiech. Liczyła się z tym, że uzna to za fałszywe, ale właśnie takie było, choć starała się, by przez moment brzmieć tak jak wtedy, gdy ją fascynował. Oddychała ciężko, a serce waliło jak szalone, gdy zbliżyła się na krok i tłumiła w sobie czystą nienawiść, niechęć i obrzydzenie, którym darzyła Mulcibera. -Wysłałam Brana do dziadków; mama pisała, że chciałaby go zobaczyć... - dodała jeszcze bez przekonania, bo przecież ich Książę już nie żył. -Może... To nam pomoże, Ramsey - powiedziała spokojnie i dotknęła lekko ramienia partnera, a zaraz potem zacisnęła w tym miejscu smukłe palce. Chciała żeby na nią patrzył, bo musiała czytać z niego jak z otwartej księgi, której nie znała. Nie zamierzała dopuszczać się kolejnej awantury, a przynajmniej na razie. To zawsze kończyło się źle i budziło w niej czystą niechęć. Przez ostatnie miesiące toczyłą z nim bój, bo znała prawdę o jego różdżce, o tym, że był czarnoksiężnikiem, a także lubował się w inkantacjach niewybaczalnych. I napierała, zmuszała do tego, by przestał, by przyznał się do wszystkiego, bo nie było jeszcze za późno, a on? Wymierzał policzek za policzkiem i posuwał się coraz dalej. Małżeństwo nie było usłane różami, a jedynie cierniami, które haratały duszę, a jednak - dawna Ollivander miała jeszcze siłę, by siętemu postawić i zrezygnować z własnej godności, żeby pomścić już nie tylko siebie, ale przede wszystkim Brana. Szala goryczy została przelana.
Złapała więc powietrze w płuca i przesunęła rękę w dół, by spleść w końcu ich dotyk ze sobą, tak jak robiła to jeszcze za czasów bycia panienką. Wyobrażenia pozostały jednak nic nie znaczącym gównem emocjonalnym, którego się wyrzekła. Bez ostrzeżenia pociągnęła męża do salonu, a tam pchnęła go na sofę, by dopuścić się raz jeszcze tego, co miało zesłać na niego lawinę ekstazy. Ostatnią w życiu, bo przecież musiał umrzeć, tak samo jak jej syn i to sobie zaplanowała. Tego pragnęła i żądała w ramach zadośćuczynienia od losu, który z niej zakpił. Seks jednak był pusty, mało znaczący, bo przypominał jedynie zaspokojenie zwierzęcych zapędów, a przecież tydzień wcześniej oddawała się innemu, by zadbał o jej ciało i o nią samą z należytym szacunkiem. Ramsey nie mógł jednak o tym wiedzieć. Był zbyt ślepy, żeby dostrzec takie oczywistości. Jęknęła po raz ostatni wprost do jego ust, nie dajac się pocałować i wtuliła się w niego nagle, tak jak robiła to zawsze, gdy poszukiwała czułości i troski. Zdawała sobie sprawę, że nie jest w stanie jej ofiarować, ale to nie miało żadnej wartości. Ani teraz, ani kiedykolwiek wcześniej.
-Chcę żebyśmy udali się do Teatru Cromwella... To tam się wszystko zaczęło... - mruknęła bez przekonania i opuszkami dotknęła jego palców. Była opanowana, spokojna, choć wewnętrznie płonęła z rozpaczy, złości i gniewu, któremu musiała dać upust. Przypominała idealną żonę w tym momencie, ale dalekie to było od realności. Nie raz pokazywali się publicznie, dlaczego więc nie miał poświęcić chociażby jednej godziny kobiecie, o którą przysięgał dbać? -Nie odmawiaj mi, proszę... - czy kiedykolwiek zrobiła coś przeciwko niemu? Nigdy i nie miał prawa wątpić w jej szczere intencje. Zastygła jednak w bezruchu, bo skąd miała mieć pewność, że jej ulegnie? Żadnej. -Nie dzisiaj, mój Królu.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Ostatnio zmieniony przez Katya Ollivander dnia 29.06.16 12:39, w całości zmieniany 2 razy
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Do not go gentle into that good night,
Old age should burn and rave at close of day;
Rage, rage against the dying of the light.
Though wise men at their end know dark is right,
Because their words had forked no lightning they
Do not go gentle into that good night.
Przeczytawszy tę notatkę zamyślił się, starając zagłębić w odmęty pamięci i odnaleźć chwilę, w której to napisał. Bo na pergiaminie, niezwykle starym, pomiętym, słowa nakreślone dawno wyschniętym już tuszem wyszły spod jego ręki. Łatwo było rozpoznać charakterystyczne zawijasy jego starannego, choć w tym przypadku wyraźnie nerwowego pisma. Mimo to, nie mógł odnaleźć momentu, w którym to pisał.
Chwilę wcześniej wrócił do domu, ignorując każdego, włącznie ze swoją małżonką, której obecności nie odczuwał już od wielu lat. Zaraz po ślubie wszystko było tak, jak miało być od samego początku. Korzystał z dobrodziejstw posiadania żony, a obecny stan rzeczy w niczym mu nie przeszkadzał. Ale nie mogli dojść do porozumienia. Szybko zorientowała się, że jego dobroć jest ulotna niczym mgła, która w końcu rozstępuje się po poranku, a obserwując jego pracę, poczynania, a w końcu biorąc do ręki jego różdżkę — nie mogła tego ignorować. Miała w sobie i dobroć i siłę do przezwyciężania mroku. Miała siłę aby się buntować, gdy na świecie pojawił się ich syn, którego dobro stało się jej największym priorytetem. On sam był zbyt nieobecny, by uczestniczyć w takiej komórce społecznej jak rodzina. Już od dawna nie pracował w Ministerstwie, zbyt mocno ściągany był w stronę brudnego świata czarnej magii, która po wielu latach stosowania nie tylko odbiła się na jego wyglądzie, ale również na psychice, czyniąc go o wiele bardziej szalonym Królem niż kiedy się żenił.
Skierował swoje kroki do gabinetu, pchnięty przeczuciem, szóstym zmysłem wewnętrznym okiem. Wyciągnął stary notatnik, zapisany dziś do ostatniej strony, a z niego świstek papieru. Wczytał się w znane mu pismo, choć jego obecne nie przypominało już tak ładnego i dokładnego jak to na zniszczonym pergaminie. Słowa jego żony, do której od dawna nie zwracał się po imieniu wybiły go z lekkiego zamyślenia.
— Mhm — mruknął obojętnie, bo było mu wszystko jedno, czy go o coś prosi, czy przymierza się do kolejnej awantury pełnej roszczeń i żalu. Uodpornił się na jej plucie jadem już dawno. — Mhm .
Los syna nie był mu całkiem obojętny. Miał być jego dziedzicem — marnego dorobku, jaki zyskali przez lata jego pracy w Ministerstwie, ale przede wszystkim na szemranych interesach. Miał kontynuować gałęź zmarniałego rodu Mulciberów, niegdyś licznych we wschodniej Europie, teraz ledwie garstki w ponurej Anglii.
— Jeśli to uznałaś za najlepsze dla niego — odpowiedział zgodnie z prawdą, wpatrując się w kartkę. Miął ją w palcach z jakąś dziwną nerwowością, a serce uderzało mu w piersi głośno i donośnie. Wstał po chwili, stając przed biurkiem. Zgniótł pergamin i odrzucił go na blat, przecierając kąt twarzy otwartą dłonią. Kiedy położyła rękę na jego ramieniu uniósł na nią wzrok, wszak od dawna nie dzielili ze sobą żadnej formy czułości. Nie sypiali ze sobą w jednym łóżku, chyba że przychodził do niej z siłą i wymaganiem uległości jako żony. Nie miał skrupułów, nie miał dla niej żadnej litości. Jej płacz, ani cierpienie nie robiło na nim żadnego wrażenia, a w końcu przestała to nawet okazywać. Zaciskała zęby zmuszając się do tego, czego chciał w danej chwili, bo jak mogłaby skończyć, gdyby się przeciwstawiła?
Od razu zmarszczył brwi, gdy splotła ich dłonie razem. Bo cóż to było? Poszedł z nią do salonu, milcząc, patrząc na jej profil z wyczekiwaniem. Cóż chciała mu ogłosić? Że się wyprowadza? Znowu? Wiedziała czym to się skończy.
Usiadł na sofie, pchnięty jej drobną dłonią i westchnął ciężko. Doskonale wiedział, że go zdradzała. Musiała. Nie miał jednak czasu na to, by się tym zająć, jej kochankiem, przydupasem, gnojkiem, który dawał jej to, czego chciała. Nie zasłużyła na szczęście. Nie była wierna, ani godna bycia jego żoną. I pewnie gdyby nie fakt, że miał ważniejsze sprawy na głowie karałby ją za to codziennie. A tak — zadowalał się tym kiedy się podłożyła. Ale kiedy ściągnęła mu spodnie i usiadła na nim — skorzystał. Nie zaprostestował oddając się zwierzęcemu pożądaniu dalekiemu od emocjonalnego uniesienia. Nie wiedział, że śmierć ich syna pchnęła ją do tego desperackiego kroku, do poczucia go, czy nawet... do pożegnania w ten dziwny sposób.
Zaśmiał się, kiedy go poprosiła. To nic nie znaczyło, ani ten seks ani jej prośba. Nie był już młodzieńcem, a choć włosy zachowały wciąż swój kolor nie był już tak intensywny i błyszczący, a jego twarz daleka od gładkiej. Pokryta zrobnymi zmarszczkami wokół oczu, wyrażającymi długoletnie zmęczenie i wywysaną siłę przez czarną magię.
— Nie mam czasu na romantyczne spacery do teatru, żono — odparł i odłożył ją obok jak lalkę, by wstać i zakryć swoje pokryte bliznami ciało ubraniami, których częściowo się pozbyła. —Zresztą o jakich początkach mówisz? Nigdy nie byliśmy w teatrze Cromwella. Co miałoby się tam zacząć? Pewnie coś, co od razu musiałoby się skończyć. Starzejesz się. Zaczynasz wymyślać. A może kryzys wpaja Ci do głowy takie abstrakcyjne potrzeby.
Spojrzał na nią z góry, na jej wciąż piękne i młode ciało, ale on już nie postrzegał je jako piękne. Nie dlatego, że była po porodzie, nie dlatego, że nie miała już dwudziestu lat. On przestał dostrzegać różnice pomiędzy pięknem a brzydotą. Wszystko było jednakowe. Szare, pozbawione wyrazu, emocji, kolorów.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Był gnojem pozbawionym wszelkich odczuć. Nie reagował na nią i nie szanował jej, a fakt, że mieli syna? To było jedyne co przytrzymywało ją przy życiu. Nie pragnęła codzienności, oddechu, patrzenia na słońce i gwiazdy. Chciała jedynie, by Bran miał zapewnione bezpieczeństwo i swobodę dorastania. Ramsey nid było nawet na to stać, bo w jej wyobrażeniach najważniejszym dla niego stała się czarna magia, która pochłonęła go bez reszty.
Co zatem odczuwała, gdy przychodził do sypialni i gwałcił ją, a potem znikał? Zwracał się w końcu do swojej kurwy z rozszczeniem praw, jakie mu od dawna nie przysługiwały. Poniewierał ją jak bezwartościową szmatę i nie zasługiwał już na to, co początkowo starała mu się ofiarować. Dlatego znalazła pocieszenie w ramionach Samuela, który ją pieścił z należytym oddaniem, szacunkiem i uwielbieniem. Ollivander była jednak zbyt zniszczona, by to doceniać, choć jakąś cząsteczką samej siebie próbowała odnaleźć w sobie miłość względem tamtego mężczyzny. Czy Ramsey zatem wiedział, że to wróg posuwa mu żonę, gdy ten wychodzi i robią to na jego biurku, by czuł zapach ich pożądania? Nie obchodziło jej to, bo nie miało żadnego znaczenia. Chciała upokorzyć Mulcibera i wiedziała, że kiedyś przyjdzie taki dzień, w którym wbije mu szpilę, a potem niezazna litości, którą byłaby w stanie mu ofiarować jeszcze pięć lat temu, ale dziś? Bran nie żył, bo porachunki jego ojca okazały się zbyt potężne, by ktokolwiek mu odpuszczał. A matka nie była w stanie patrzeć na śmierć dziecka, bo jedyną osobą, która winna umrzeć był Ramsey. Podły skurwiel, który nawet nie oszczędzał jej delikatnej twarzy, która nosiła jeszcze cienie znamion po ostatniej awanturze. Przemoc domowy była na tyle rozwinięta, że Katya przestała szukać pomocy. To zawsze kończyło się tak samo...
Seks był pusty od dawna. Nie mogł być wypełniony emocjami, kiedy zmuszała się do tego i jedynie zaspokajała w ten sposób. Chory, toksyczny i przesiąkniety jakimś egoizmem. Nie potrafiła być tak bewzględna jak mąż, ale on wciąż nie wiedział, że jego syn nie żyje. Umarł przez niego, a Katya zwariowała. Do reszty. Nic nie trzymało jej przy zdrowym rozsądku, bo zapadła się w sobie i pragnęła jedynie tego, by jeszcze dziś Ramsey odszedł z tego świata. Po raz ostatni dając mu siebie, swoją dobroć, do której starała się go przyzwyczaić i oddanie jakie miał na wyciągnięcie rąk. Czuła się jak najtańsza dziwka, gdy raz po raz ujeżdżała go, a upust męskiego orgazmu zalał ją od wewnątrz. Sama nie potrafiła już tego przeżywać. Przypominała szmacianą lalkę, na której można było sobie ulżyć, a Ramz? Rzygał raz po raz w jej serce, które przesiąkniete jadem nie biło równomiernie. Zabił ją dawno temu, a jedyna potrzeba, dla której nie pozwoliła odebrać sobie oddechu było egzystowanie przy Branie. Teraz nie trzymało jej już nic.
-Nie bądź idiotą, mężu i zacznij używać głowy, bo myślenie to nie twoja najmocniejsza strona, ale mógłbyś zrobić dla mnie dziś wyjątek - warknęła przez zaciśnięte zęby, gdy patrzyła jak się ubiera. Oni - romantyczne schadzki? To byłoby ostatnie na co pozwoliłaby sobie Katya. -Ten teatr to ruina, tak jak nasze małżeństwo, więc uznaj to za mszę, spowiedź i rozgrzeszenie... - powiedziała z wymuszonym uśmiechem i przygryzła policzek od środka. Łapała się na tym, że mogła się zdradzić takim zachowaniem, dlatego stanęła przed nim i dobrowolnie czekała na karę, jeśli postanowiłby ją znów uderzyć. Oddychała ciężko, wręcz desperacko łapiąc powietrze, bo musiała wytrzymać, by naprawdę nie dać się złamać zbyt wcześnie... Jeszcze był czas, wystarczyło tylko w to uwierzyć.
-Ramsey, chciałam udać się z tobą na spacer... Duszę się w domu i nie mogę się odnaleźć w czterech ścianach... - szeptała cicho i, pomimo że łzy zbierały się w kącikach jej oczu, nie rozpłakała się. Próbowała trzymać nerwy na wodzy, by nie dac upustu emocjom i nie rzucić się na niego z pięściami, a przecież tak bardzo pragnęła go uderzyć. Walczyła ze sobą i swoją słabością, która pchała ją w tak desperackie czyny, a przecież miała w głowie plan, który już niebawem winien się ziścić. Wystarczyłoby żeby ten skurwysyn uległ. Jeden jedyny raz. -Zrobie co tylko zechcesz, ale zabierz mnie tam... - zaproponowała, ale od środka wstręt zalewał ją na tyle silnie, że musiała odwrócić wzrok. Przygryzła dolną wargę do krwi, która powoli skapała na jej podbródek i zwróciła się znów spojrzeniem na męża, który był od dawna ludzkim ścierwem. Idealny duet, prawda? -Proszę...
Co zatem odczuwała, gdy przychodził do sypialni i gwałcił ją, a potem znikał? Zwracał się w końcu do swojej kurwy z rozszczeniem praw, jakie mu od dawna nie przysługiwały. Poniewierał ją jak bezwartościową szmatę i nie zasługiwał już na to, co początkowo starała mu się ofiarować. Dlatego znalazła pocieszenie w ramionach Samuela, który ją pieścił z należytym oddaniem, szacunkiem i uwielbieniem. Ollivander była jednak zbyt zniszczona, by to doceniać, choć jakąś cząsteczką samej siebie próbowała odnaleźć w sobie miłość względem tamtego mężczyzny. Czy Ramsey zatem wiedział, że to wróg posuwa mu żonę, gdy ten wychodzi i robią to na jego biurku, by czuł zapach ich pożądania? Nie obchodziło jej to, bo nie miało żadnego znaczenia. Chciała upokorzyć Mulcibera i wiedziała, że kiedyś przyjdzie taki dzień, w którym wbije mu szpilę, a potem niezazna litości, którą byłaby w stanie mu ofiarować jeszcze pięć lat temu, ale dziś? Bran nie żył, bo porachunki jego ojca okazały się zbyt potężne, by ktokolwiek mu odpuszczał. A matka nie była w stanie patrzeć na śmierć dziecka, bo jedyną osobą, która winna umrzeć był Ramsey. Podły skurwiel, który nawet nie oszczędzał jej delikatnej twarzy, która nosiła jeszcze cienie znamion po ostatniej awanturze. Przemoc domowy była na tyle rozwinięta, że Katya przestała szukać pomocy. To zawsze kończyło się tak samo...
Seks był pusty od dawna. Nie mogł być wypełniony emocjami, kiedy zmuszała się do tego i jedynie zaspokajała w ten sposób. Chory, toksyczny i przesiąkniety jakimś egoizmem. Nie potrafiła być tak bewzględna jak mąż, ale on wciąż nie wiedział, że jego syn nie żyje. Umarł przez niego, a Katya zwariowała. Do reszty. Nic nie trzymało jej przy zdrowym rozsądku, bo zapadła się w sobie i pragnęła jedynie tego, by jeszcze dziś Ramsey odszedł z tego świata. Po raz ostatni dając mu siebie, swoją dobroć, do której starała się go przyzwyczaić i oddanie jakie miał na wyciągnięcie rąk. Czuła się jak najtańsza dziwka, gdy raz po raz ujeżdżała go, a upust męskiego orgazmu zalał ją od wewnątrz. Sama nie potrafiła już tego przeżywać. Przypominała szmacianą lalkę, na której można było sobie ulżyć, a Ramz? Rzygał raz po raz w jej serce, które przesiąkniete jadem nie biło równomiernie. Zabił ją dawno temu, a jedyna potrzeba, dla której nie pozwoliła odebrać sobie oddechu było egzystowanie przy Branie. Teraz nie trzymało jej już nic.
-Nie bądź idiotą, mężu i zacznij używać głowy, bo myślenie to nie twoja najmocniejsza strona, ale mógłbyś zrobić dla mnie dziś wyjątek - warknęła przez zaciśnięte zęby, gdy patrzyła jak się ubiera. Oni - romantyczne schadzki? To byłoby ostatnie na co pozwoliłaby sobie Katya. -Ten teatr to ruina, tak jak nasze małżeństwo, więc uznaj to za mszę, spowiedź i rozgrzeszenie... - powiedziała z wymuszonym uśmiechem i przygryzła policzek od środka. Łapała się na tym, że mogła się zdradzić takim zachowaniem, dlatego stanęła przed nim i dobrowolnie czekała na karę, jeśli postanowiłby ją znów uderzyć. Oddychała ciężko, wręcz desperacko łapiąc powietrze, bo musiała wytrzymać, by naprawdę nie dać się złamać zbyt wcześnie... Jeszcze był czas, wystarczyło tylko w to uwierzyć.
-Ramsey, chciałam udać się z tobą na spacer... Duszę się w domu i nie mogę się odnaleźć w czterech ścianach... - szeptała cicho i, pomimo że łzy zbierały się w kącikach jej oczu, nie rozpłakała się. Próbowała trzymać nerwy na wodzy, by nie dac upustu emocjom i nie rzucić się na niego z pięściami, a przecież tak bardzo pragnęła go uderzyć. Walczyła ze sobą i swoją słabością, która pchała ją w tak desperackie czyny, a przecież miała w głowie plan, który już niebawem winien się ziścić. Wystarczyłoby żeby ten skurwysyn uległ. Jeden jedyny raz. -Zrobie co tylko zechcesz, ale zabierz mnie tam... - zaproponowała, ale od środka wstręt zalewał ją na tyle silnie, że musiała odwrócić wzrok. Przygryzła dolną wargę do krwi, która powoli skapała na jej podbródek i zwróciła się znów spojrzeniem na męża, który był od dawna ludzkim ścierwem. Idealny duet, prawda? -Proszę...
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nigdy nie miał skrupułów, żeby podnieść na nią rękę. Początkowo starał się ją urobić, zachęcić do siebie, sprawić, aby nie mogła mu zaszkodzić, ale była zbyt ciekawska, zbyt krnąbrna w swoim zachowaniu. Bezczelnie i arogancko podnosiła głos, wyskakując z każdą sprawą, rozdmuchując ja do miana awantury. Nie musiała krzyczeć, nie musiała podnosić na niego ręki, a już ciśnienie mu rosło i świeżbiło jego dłoń. Bił ją za karę, czasem bił ją w łóżku, czerpiąc niewysłowioną przyjemność z wyzywania się na niej w tak brutalny sposób. Patrzył na nią z nadzieją i oddaniem, a po chwili irytacją jakby wszystkie jego niepowodzenia i nieszczęścia były jej winą. Czuł w sobie niedosyt czegoś i nie rozumiał skąd się to brało. Braki zaczęły mu doskwierać, a on w myślach szalał coraz bardziej. odchodził od zmysłów, wariował za każdym razem, gdy coś nie szło po jego myśli.
Z czasem przyzwyczaił się do tego wszystkiego, oddalał się mentalnie i fizycznie od niej i ich dziecka. Mial tyle planów, tyle rzeczy do nauczenia, do zrealizowania. Sprawy zaczęły się komplikować, część Rycerzy z biegiem lat okazywała się nic nie wartymi tchórzami, którzy uciekali od wzniosłych idei, które przed laty głosili. Banda szczurów i patałachów. Życzył im najgorszego, a w tym wszystkim zapomniał o tym, ze ma żonę. Nie stała nigdy na pierwszym miejscu, a nawet na drugim. Była dodatkiem do jego egzystencji i gdyby nie Bran — byłaby teraz zbędnym balastem.
Zawsze bawiła go jej bezczelność. Początkowo reagował na to złością, traktując jako brak szacunku do jego osoby, do męża, któremu to ślubowała, tak jak i wierność. Teraz również zaśmiał się znowu, choć jego zmęczone oczy nie mogły wyrażać już prawdziwego rozbawienia. Jego dusza była zbyt spaczona, zbyt zgnita, żeby rozróżniał nawet tak banalne emocje. Nie czuł nic od dawna, był pusty wszystkiego, poza własnymi myślami i dążeniem do ideałów, do perfekcji do osiągnięcia celów każdym możliwym kosztem. Magia już dawno wyżarła jego dziurawe serce, niedawno prześladowane przez robaki, ale teraz nawet one nie były zainteresowane tym, co z niego pozostało. Jego oczy nie przypominały szarych od dawna, chowane w cieniu wpółotwartych powiek wydawały się czarne.
— Zrobić dla Ciebie wyjątek?— spytał z niedowierzaniem, narzucając na ramiona marynarkę, która nie leżała na nim tak jak kiedyś. I kiedy stanęła przed nim zbliżył się jeszcze bardziej, by chwycić ją za twarz i zacisnąć palce na jej bladych licach. — Och, Księżno. Co jest twoją najmocniejszą stroną? Na pewno nie ironia. Intrygi? Schadzki poza domem? Odwiedzanie innych facetów i kurwienie się jak zwykła panna z rynsztoku? Mógłbym spytać, gdzie podziała się twoja klasa, ale nie chce mi się po raz kolejny wałkować tego samego tematu— odwarknął i puścił ją, częściowo odpychając do tyłu. Poniekąd brzydził się nią i tym w jaki sposób przyprawiała mu rogi, tym w jaki sposób go traktowała, zgorzkniale obwiniając go o wszystkie nieszczęścia tego świata.
— Dusisz się dokądkolwiek nie pójdziesz. Może powinnaś udać się do spowiednika i oczyścić swoją duszę z brudów, których mi przysparzasz . — Już nie wyrażał złości. To było równie chwilowe i sztuczne, co rozbawienie. Ponownie stał się obojętny, lekceważący, kończąc zaczętą wcześniej czynność ubierania się.
Jej łkanie, jej błaganie wydało mu się interesujące. Lubił kiedy to robiła, kiedy się przed nim korzyła. Brakowało mu rozrywki, ale wszystko przestało go bawić i interesować. Może dlatego naiwnie zaczął liczyć, że czymś ciekawym go zaskoczy. Przecież to było tak normalne, że aż ściskało go w środku z żałości, że pragnie zwykłego spaceru.
— Ubierz się tak, żebym nie musiał się wstydzić — rozkazał jeszcze, mierząc ją wzrokiem z góry do dołu. Ruszył wolnym krokiem zmęczonego czterdziestolatka w stronę drzwi, po drodze chwytając płaszcz, w którym miał swoją różdżkę. — Nie będę czekał całej wieczności— upomniał ją jak niesforną nastolatkę, która zbyt długo zwlekała z decyzją.
Z czasem przyzwyczaił się do tego wszystkiego, oddalał się mentalnie i fizycznie od niej i ich dziecka. Mial tyle planów, tyle rzeczy do nauczenia, do zrealizowania. Sprawy zaczęły się komplikować, część Rycerzy z biegiem lat okazywała się nic nie wartymi tchórzami, którzy uciekali od wzniosłych idei, które przed laty głosili. Banda szczurów i patałachów. Życzył im najgorszego, a w tym wszystkim zapomniał o tym, ze ma żonę. Nie stała nigdy na pierwszym miejscu, a nawet na drugim. Była dodatkiem do jego egzystencji i gdyby nie Bran — byłaby teraz zbędnym balastem.
Zawsze bawiła go jej bezczelność. Początkowo reagował na to złością, traktując jako brak szacunku do jego osoby, do męża, któremu to ślubowała, tak jak i wierność. Teraz również zaśmiał się znowu, choć jego zmęczone oczy nie mogły wyrażać już prawdziwego rozbawienia. Jego dusza była zbyt spaczona, zbyt zgnita, żeby rozróżniał nawet tak banalne emocje. Nie czuł nic od dawna, był pusty wszystkiego, poza własnymi myślami i dążeniem do ideałów, do perfekcji do osiągnięcia celów każdym możliwym kosztem. Magia już dawno wyżarła jego dziurawe serce, niedawno prześladowane przez robaki, ale teraz nawet one nie były zainteresowane tym, co z niego pozostało. Jego oczy nie przypominały szarych od dawna, chowane w cieniu wpółotwartych powiek wydawały się czarne.
— Zrobić dla Ciebie wyjątek?— spytał z niedowierzaniem, narzucając na ramiona marynarkę, która nie leżała na nim tak jak kiedyś. I kiedy stanęła przed nim zbliżył się jeszcze bardziej, by chwycić ją za twarz i zacisnąć palce na jej bladych licach. — Och, Księżno. Co jest twoją najmocniejszą stroną? Na pewno nie ironia. Intrygi? Schadzki poza domem? Odwiedzanie innych facetów i kurwienie się jak zwykła panna z rynsztoku? Mógłbym spytać, gdzie podziała się twoja klasa, ale nie chce mi się po raz kolejny wałkować tego samego tematu— odwarknął i puścił ją, częściowo odpychając do tyłu. Poniekąd brzydził się nią i tym w jaki sposób przyprawiała mu rogi, tym w jaki sposób go traktowała, zgorzkniale obwiniając go o wszystkie nieszczęścia tego świata.
— Dusisz się dokądkolwiek nie pójdziesz. Może powinnaś udać się do spowiednika i oczyścić swoją duszę z brudów, których mi przysparzasz . — Już nie wyrażał złości. To było równie chwilowe i sztuczne, co rozbawienie. Ponownie stał się obojętny, lekceważący, kończąc zaczętą wcześniej czynność ubierania się.
Jej łkanie, jej błaganie wydało mu się interesujące. Lubił kiedy to robiła, kiedy się przed nim korzyła. Brakowało mu rozrywki, ale wszystko przestało go bawić i interesować. Może dlatego naiwnie zaczął liczyć, że czymś ciekawym go zaskoczy. Przecież to było tak normalne, że aż ściskało go w środku z żałości, że pragnie zwykłego spaceru.
— Ubierz się tak, żebym nie musiał się wstydzić — rozkazał jeszcze, mierząc ją wzrokiem z góry do dołu. Ruszył wolnym krokiem zmęczonego czterdziestolatka w stronę drzwi, po drodze chwytając płaszcz, w którym miał swoją różdżkę. — Nie będę czekał całej wieczności— upomniał ją jak niesforną nastolatkę, która zbyt długo zwlekała z decyzją.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie docenił jej.
Zakpił z troski, czułości i oddania, które mu ofiarowała jako żona, a dlaczego? Dla ideii, która była równie chora i absurdalna, co on sam. Może dlatego się nim brzydziła i szukała akceptacji wśród innych mężczyzn, którzy daliby jej uciechę, radość i... Nie. Nie pieprzyła się z każdym i nie pozwalała się dotykać, ale ile razy ją uderzył w sposób, który odbierał jej godność? Katował ją i chełpił się w bólu dopóki nie zobaczył krwi. Katya właśnie w takich momentach traciła poczucie własnej wartości, a także świadomość, że jest kimś szanowanym. Nie dawał jej w końcu tego mąż, który przysięgał, że zrobi wszystko, by była bezpieczna. Obiecywał gwiazdkę z nieba, a ofiarował ostatecznie słone łzy i cierpienie, które oślepiło ją na tyle, że jedyne co potrafiła, to rzucać gromy, wazony i wrzeszczeć, gdy traciła grunt pod nogami i zapadała się w sobie. Sprawił, że oszalała i była cieniem samej siebie, ale to nie było ważne. Zbliżał się unikniony koniec i za to była wdzięczna wszystkim, którzy pojawili się na jej drodze i pomogli rozpaść na tysiące części.
Mordercy.
Zdrajcy.
Patrzyła jak się ubiera. Jak ponownie pokazuje jej, że jest zwykłą dziwką, którą sobie wziął i nie przejmował się tym, że pogwałcił doszczętnie kruchość i dobroć, której resztki tliły się w przymglonych tęczówkach. Przyłapała się na tym, że popełniła błąd, bo dała się sprowokować i znosiła jego słowa dzielnie, całe małżeństwo. Dzisiaj jednak coś pekło. Do reszty.
-Puść - warknęła przez zaciśnięte zęby i zaraz potem szarpnęła się w tył, gdy palce Ramseya zacisnęła się na delikatnych policzkach. Zmrużyła lekko oczy, a nienawiść płynęła z każdego fragmentu jej drobnego ciała. Oddychała ciężko, a niestabilna pozycja niczego nie ułatwiała, bo stała ledwie na nogach, a przytrzymywała ją przy funkacjach życiowych jedynie chęć zemsty i mordu. -Schadzki? - zdziwiła się szczerze, bo cóż to za herezje? -Widzę, że czarna magia do reszty pozbawiła cię zdrowego rozsądku, ale czego można się spodziewać po człowieku, który nic nie znaczy? Przesiąkniętego plamą na honorze jako mężczyzna i czarodziej... - zapytała bez ogródek, a drwina sączyła się z jej głosu jak najgorsze obelgi. Tym jednak dla niej był. Pasożytem ze skazą, który odebrał jej nazwisko, tytuł i możliwość samorozwoju. Patrzyła na niego z odrazą i nie potrafiła ukryć, że się nim brzydzi, bo był jej porażką, a ona dla niego? Tym samym, tylko oboje posiadali na to inną definicję. Cofnęła się w tył, tak jak ją odepchnął i złapała za policzek, by czasem nie odważył się znów jej uderzyć, ale to na nic się zdawało. Zawsze robił co chciał, a Katya musiała posłusznie temu ulegać. Dlatego patrzyła jak wychodzi i uśmiechnęła się gorzko, bo jedyne co się w nim nie zmieniło, to... Sposób poruszania. Spuściła zrezygnowana ramiona, gdy wspomniał o ubraniu i jedyne co zrobiła, to sięgnęła do guzików, które na biuście były rozpięte, a chwilę po płaszcz, którym się otuliła. Wiedziała, że ma ją na wyciągnięcie ręki i wystarczyłoby ją złapać za nadgarstek, a potem przyciągnąć i odbębnić rytualne tortury, ale była szybsza i sprytniejsza, a przecież Mulciber odkąd zaczęły się problemy - wątpił w nią. Nie wierzył, że jest go w stanie zdradzić? Cóż za naiwność w obliczu krzywd, które wyrządził swojej małżonce. -Mam nadzieję, że sczeźniesz jak najgorszy szczur, którym jesteś... - mruknęła pod nosem i wierzyła, że tego nie słyszy, a chwilę później? Bez trudu złapała go za nadgarstek i bez ostrzeżenia teleportowała do teatru. Zdawał sobie sprawę, że jego cudowna Księżna potrafi tę sztuczkę? Oczywiście, że nie. Nie interesował się nią, a syn? Był mu tylko potrzebny do przedłużenia gatunku. Kara jaka ich jednak spotkała nie była duża, a przynajmniej nie dla niego, bo arystokratka cierpiała i odbywała właśnie mentalne samobójstwo.
Wylądowali na deskach teatru, gdy wreszcie niezbyt przyjemna podróż się skończyła, a Katya zdążyła się jedynie odwrócić i wbić w niego spojrzenie przesiąknięte bólem, żalem i stratą.
-To twoja wina - powiedziała z obojętnością, bo brakło jej siły na to, by walczyć, ale posiadała dostatecznie dużo odwagi, by przeciwstawić się wszystkiemu. Dotknęła opuszkami swojej skroni i kiedy skończyła rozcierać ów miejsce, zamachnęła się i wymierzyła Mulciberowi cios z otwartej ręki. Delikatny, niezbyt bolesny. Nie była w końcu sadystką. -Na kilka tygodni przed ślubem wyczyściłam ci pamięć, bo mnie tu poniżyłeś... Potraktowałeś tak jak po przysięgach, które są nic niewartymi frazami, jak cały ty... - mówiła, jeszcze nie krzyczała. Zdążyła się jednak cofnąć, bo go zaskoczyła i była tego pewna, bo czy mógł się spodziewać ciosu? Nie. Ruiny zdawały się być jeszcze większe niż jakiś czas temu. Nabrała powietrza w płuca i kątem oka spostrzegła, że nieopodal wciąż znajduje się potężny stół, zapewne marmurowy, który jako jedyny się ostał, a tam? Leżał mały Bran. Tak niewinny, delikatny i... Martwy. Ramsey nie mógł go dostrzec, panował w końcu półmrok, a Katya zasłaniała całą sobą obraz syna, który winien się teraz bawić przy kominku, a nie pozwalać robalom zjadać swoje ciało. -I nie żałuje, wiesz? Gdybym mogła, to zrobiłabym to ponownie, a potem sobie żeby zapomnieć, że... - zawiesiła głos, a jej oczy pokryły się łzami. Bez zawahania sięgnęła po różdżkę, którą wyciągnęła z kieszeni płaszcza, a następnie wycelowała nią w męża. Dyszała, dusiła się wręcz powietrzem, a jedna z pojedynczych kropel spłynęła po pyzatym policzku. Emocje w niej wrzały. Kumulowały się z każdą kolejną sekundą. Żal ze złością, a gniew z prawdziwym marazmem, który w nią wstępował. Już tak niewiele czasu zostało, by mogła spotkać się ze swoim ukochanym dzieckiem. -Bran nie żyje... Ty go zabiłeś! - krzyknęła w końcu i cisnęła w Mulcibera pierwszym lepszym zaklęciem niewerbalnym, ale nie miało żadnej mocy. Cofnęła się jeszcze w tył i dopiero gdy poczuła na wysokości pośladków zimno, odwróciła głowę. Leżał tam wciąż i nie oddychał. Nie ruszał się, a jego widok napędzał Katyę do czynów, których winna się nie dopuszczać. -Nawet syn ci nie wyszedł, a wiesz dlaczego? Bo twoja matka tak samo jak ja... Poszła do łóżka z człowiekiem, który nie był tego wart... To się nazywa dziedziczenie, Mulciber - zakcentowała jego nazwisko z odrazą. Była zła, mieszały jej sięfakty, a rozpacz pchała ją w ramiona historii nieprawdziwych. Nie miała pewności, co się stało z kobietą, która urodziła Ramseya, ani tym bardziej Vitalijem, którego nie widziała od wielu miesięcy. Dziś jednak szukała drogi do tego, by wreszcie dać upust samej sobie i oczyścić się z brudu, który się na niej kumulował przez ostatnie dziesięć lat. -Dwa ścierwa... I dwa złamane żywoty... - syknęła przez zaciśnięte zęby, a chwilę później znów celowała w Ramseya różdżką. Szukała w pamięci, która była zaburzona odpowiednich zaklęć, bo chciała uchronić ciało Brana, a może jego duszę przed ojcem, dla którego nic nie znaczył. Ona w to wierzyła i tak to widziała. -To ty powinieneś zdechnąć, nie on! - wrzasnęła jeszcze, a delikatną twarzyczkę zalały łzy, które raz po raz przyczyniały się do popękanych naczynek w oczach i sińców pod oczami. Nie przejmowała się jednak tym, bo wpadła w histerię. Czarna rozpacz zalewała ją od środka i nie była świadoma rzeczywistości. Nie tego, co działo się dookoła, bo i po co? Sądziła, że jest silna i to udźwignie, ale okazało się inaczej. Była zbyt słaba i połamana tysiące razy, by patrzeć w mulciberowe oczy. -Deprimo!
Zakpił z troski, czułości i oddania, które mu ofiarowała jako żona, a dlaczego? Dla ideii, która była równie chora i absurdalna, co on sam. Może dlatego się nim brzydziła i szukała akceptacji wśród innych mężczyzn, którzy daliby jej uciechę, radość i... Nie. Nie pieprzyła się z każdym i nie pozwalała się dotykać, ale ile razy ją uderzył w sposób, który odbierał jej godność? Katował ją i chełpił się w bólu dopóki nie zobaczył krwi. Katya właśnie w takich momentach traciła poczucie własnej wartości, a także świadomość, że jest kimś szanowanym. Nie dawał jej w końcu tego mąż, który przysięgał, że zrobi wszystko, by była bezpieczna. Obiecywał gwiazdkę z nieba, a ofiarował ostatecznie słone łzy i cierpienie, które oślepiło ją na tyle, że jedyne co potrafiła, to rzucać gromy, wazony i wrzeszczeć, gdy traciła grunt pod nogami i zapadała się w sobie. Sprawił, że oszalała i była cieniem samej siebie, ale to nie było ważne. Zbliżał się unikniony koniec i za to była wdzięczna wszystkim, którzy pojawili się na jej drodze i pomogli rozpaść na tysiące części.
Mordercy.
Zdrajcy.
Patrzyła jak się ubiera. Jak ponownie pokazuje jej, że jest zwykłą dziwką, którą sobie wziął i nie przejmował się tym, że pogwałcił doszczętnie kruchość i dobroć, której resztki tliły się w przymglonych tęczówkach. Przyłapała się na tym, że popełniła błąd, bo dała się sprowokować i znosiła jego słowa dzielnie, całe małżeństwo. Dzisiaj jednak coś pekło. Do reszty.
-Puść - warknęła przez zaciśnięte zęby i zaraz potem szarpnęła się w tył, gdy palce Ramseya zacisnęła się na delikatnych policzkach. Zmrużyła lekko oczy, a nienawiść płynęła z każdego fragmentu jej drobnego ciała. Oddychała ciężko, a niestabilna pozycja niczego nie ułatwiała, bo stała ledwie na nogach, a przytrzymywała ją przy funkacjach życiowych jedynie chęć zemsty i mordu. -Schadzki? - zdziwiła się szczerze, bo cóż to za herezje? -Widzę, że czarna magia do reszty pozbawiła cię zdrowego rozsądku, ale czego można się spodziewać po człowieku, który nic nie znaczy? Przesiąkniętego plamą na honorze jako mężczyzna i czarodziej... - zapytała bez ogródek, a drwina sączyła się z jej głosu jak najgorsze obelgi. Tym jednak dla niej był. Pasożytem ze skazą, który odebrał jej nazwisko, tytuł i możliwość samorozwoju. Patrzyła na niego z odrazą i nie potrafiła ukryć, że się nim brzydzi, bo był jej porażką, a ona dla niego? Tym samym, tylko oboje posiadali na to inną definicję. Cofnęła się w tył, tak jak ją odepchnął i złapała za policzek, by czasem nie odważył się znów jej uderzyć, ale to na nic się zdawało. Zawsze robił co chciał, a Katya musiała posłusznie temu ulegać. Dlatego patrzyła jak wychodzi i uśmiechnęła się gorzko, bo jedyne co się w nim nie zmieniło, to... Sposób poruszania. Spuściła zrezygnowana ramiona, gdy wspomniał o ubraniu i jedyne co zrobiła, to sięgnęła do guzików, które na biuście były rozpięte, a chwilę po płaszcz, którym się otuliła. Wiedziała, że ma ją na wyciągnięcie ręki i wystarczyłoby ją złapać za nadgarstek, a potem przyciągnąć i odbębnić rytualne tortury, ale była szybsza i sprytniejsza, a przecież Mulciber odkąd zaczęły się problemy - wątpił w nią. Nie wierzył, że jest go w stanie zdradzić? Cóż za naiwność w obliczu krzywd, które wyrządził swojej małżonce. -Mam nadzieję, że sczeźniesz jak najgorszy szczur, którym jesteś... - mruknęła pod nosem i wierzyła, że tego nie słyszy, a chwilę później? Bez trudu złapała go za nadgarstek i bez ostrzeżenia teleportowała do teatru. Zdawał sobie sprawę, że jego cudowna Księżna potrafi tę sztuczkę? Oczywiście, że nie. Nie interesował się nią, a syn? Był mu tylko potrzebny do przedłużenia gatunku. Kara jaka ich jednak spotkała nie była duża, a przynajmniej nie dla niego, bo arystokratka cierpiała i odbywała właśnie mentalne samobójstwo.
Wylądowali na deskach teatru, gdy wreszcie niezbyt przyjemna podróż się skończyła, a Katya zdążyła się jedynie odwrócić i wbić w niego spojrzenie przesiąknięte bólem, żalem i stratą.
-To twoja wina - powiedziała z obojętnością, bo brakło jej siły na to, by walczyć, ale posiadała dostatecznie dużo odwagi, by przeciwstawić się wszystkiemu. Dotknęła opuszkami swojej skroni i kiedy skończyła rozcierać ów miejsce, zamachnęła się i wymierzyła Mulciberowi cios z otwartej ręki. Delikatny, niezbyt bolesny. Nie była w końcu sadystką. -Na kilka tygodni przed ślubem wyczyściłam ci pamięć, bo mnie tu poniżyłeś... Potraktowałeś tak jak po przysięgach, które są nic niewartymi frazami, jak cały ty... - mówiła, jeszcze nie krzyczała. Zdążyła się jednak cofnąć, bo go zaskoczyła i była tego pewna, bo czy mógł się spodziewać ciosu? Nie. Ruiny zdawały się być jeszcze większe niż jakiś czas temu. Nabrała powietrza w płuca i kątem oka spostrzegła, że nieopodal wciąż znajduje się potężny stół, zapewne marmurowy, który jako jedyny się ostał, a tam? Leżał mały Bran. Tak niewinny, delikatny i... Martwy. Ramsey nie mógł go dostrzec, panował w końcu półmrok, a Katya zasłaniała całą sobą obraz syna, który winien się teraz bawić przy kominku, a nie pozwalać robalom zjadać swoje ciało. -I nie żałuje, wiesz? Gdybym mogła, to zrobiłabym to ponownie, a potem sobie żeby zapomnieć, że... - zawiesiła głos, a jej oczy pokryły się łzami. Bez zawahania sięgnęła po różdżkę, którą wyciągnęła z kieszeni płaszcza, a następnie wycelowała nią w męża. Dyszała, dusiła się wręcz powietrzem, a jedna z pojedynczych kropel spłynęła po pyzatym policzku. Emocje w niej wrzały. Kumulowały się z każdą kolejną sekundą. Żal ze złością, a gniew z prawdziwym marazmem, który w nią wstępował. Już tak niewiele czasu zostało, by mogła spotkać się ze swoim ukochanym dzieckiem. -Bran nie żyje... Ty go zabiłeś! - krzyknęła w końcu i cisnęła w Mulcibera pierwszym lepszym zaklęciem niewerbalnym, ale nie miało żadnej mocy. Cofnęła się jeszcze w tył i dopiero gdy poczuła na wysokości pośladków zimno, odwróciła głowę. Leżał tam wciąż i nie oddychał. Nie ruszał się, a jego widok napędzał Katyę do czynów, których winna się nie dopuszczać. -Nawet syn ci nie wyszedł, a wiesz dlaczego? Bo twoja matka tak samo jak ja... Poszła do łóżka z człowiekiem, który nie był tego wart... To się nazywa dziedziczenie, Mulciber - zakcentowała jego nazwisko z odrazą. Była zła, mieszały jej sięfakty, a rozpacz pchała ją w ramiona historii nieprawdziwych. Nie miała pewności, co się stało z kobietą, która urodziła Ramseya, ani tym bardziej Vitalijem, którego nie widziała od wielu miesięcy. Dziś jednak szukała drogi do tego, by wreszcie dać upust samej sobie i oczyścić się z brudu, który się na niej kumulował przez ostatnie dziesięć lat. -Dwa ścierwa... I dwa złamane żywoty... - syknęła przez zaciśnięte zęby, a chwilę później znów celowała w Ramseya różdżką. Szukała w pamięci, która była zaburzona odpowiednich zaklęć, bo chciała uchronić ciało Brana, a może jego duszę przed ojcem, dla którego nic nie znaczył. Ona w to wierzyła i tak to widziała. -To ty powinieneś zdechnąć, nie on! - wrzasnęła jeszcze, a delikatną twarzyczkę zalały łzy, które raz po raz przyczyniały się do popękanych naczynek w oczach i sińców pod oczami. Nie przejmowała się jednak tym, bo wpadła w histerię. Czarna rozpacz zalewała ją od środka i nie była świadoma rzeczywistości. Nie tego, co działo się dookoła, bo i po co? Sądziła, że jest silna i to udźwignie, ale okazało się inaczej. Była zbyt słaba i połamana tysiące razy, by patrzeć w mulciberowe oczy. -Deprimo!
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie dostrzegał troski i oddania już od dawna, od wielu lat. Nie zachowywała się wobec niego tak jak powinna, tak jak przysięgała. Nie była dla niego ani żoną, ani partnerką, a zwyczajną kurwą — czyli dokładnie tak jak sądziła, że o niej myśli. Przynajmniej w tym punkcie byli zgodni. Wykorzystywał ją do seksu kiedy miał potrzebę, kiedy miał na to ochotę i brał to siłą lub po dobroci. Nie lubiła bólu. Paraliżował ją, przerażał, więc z czasem kajała się przed nim jeszcze bardziej, chyba, że złość mąciła jej rozum. Ale i jego umysł był zmącony. Nie postrzegał swojego świata tak, jak powinien, nie dostrzegał zagrożenia z najbardziej newralgicznych punktów. Miał totalnie zaburzony system wartościowania, patrzenia, odczuwania winy i kary — jeśli cierpiał na to w przeszłości, teraz przekroczył już granicę zdrowego rozsądku i świadomości. Popadł w obłęd, szaleństwo, zapętlając się w świecie czarnej magii, idei o czystości świata. Z biegiem czasu stał się paradoksalnie coraz mniej uważny, ostrożny, patrząc jednokierunkowo i mając klapki na oczach na wszystko wokół. Na nią też.
Jej słowa, jeszcze te w mieszkaniu wzbudziły w nim irytację i gniew. Dlatego odwrócił się do niej powoli, chcąc spojrzeć w oczy szmacie, która odważyła się na coś tak podłego wobec niego. Nie miał pojęcia, że to dopiero początek niespodzianek z jej strony. Zacisnął palce z irytacją. Nie zdążył jednak zareagować, bo zamiast od do niej, ona podeszła do niego i chwyciła go za nadgarstek.
Zawróciło mu się w głowie, a już po chwili znaleźli się w murach zrujnowanego Teatru Cromwella, który kojarzył choć nie wiedział skąd. Nie było jednak czasu, aby się rozglądać, czy zajmować zastanawianiem skąd to dziwne deja vu.
— Co zrobiłaś?— warknął przez zaciśnięte zęby, kompletnie nie dowierzając jej słowom. Nie pojmował jakim cudem mogła mówić prawdę, nie pozwoliłby jej na to, nie pozwoliłby jej na wymazanie sobie pamięci. Był na to zbyt mądry, zbyt bystry... Och, poważnie? Coś w nim zadrżał. To wściekłość, to nienawiść do kobiety, na którą patrzył, którą się brzydził, która była dla niego kompletnym zerem całe życie. — Ty... mała, głupia kurwo...— mruknął, a szok mieszał się ze złością. Zrobił krok w jej stronę, ale ona szybko wyciągnęła różdżkę i wymierzyła ją w jego stronę. — Ty naiwna, nic nieznacząca zdziro... Czy ty kiedykolwiek sądziłaś, że coś dla mnie znaczysz? Czy ślepo wierzyłaś, że mogłabyś być dla mnie istotna lub wartościowa? Jesteś niczym. Nie mogłem zrezygnować z tego ślubu bo byłem za stary, żeby szukać młodej, dobrze urodzonej czarownicy. Twój ojciec ofiarował mi cię na tacy i pozwolił na wszystko — wycedził przez zaciśnięte zęby. — A ja spełniłem jego prośbę bardzo szybko z przyjemnością tłukąc cię jak psa, choć nawet na to imię nie zasługiwałaś. Sądzisz, że komukolwiek mogło zależeć na Tobie? Nie bądź żałosna. Całe życie szukałaś aprobaty i akceptacji. Byłoby mi cię żal, gdybym w ogóle interesował się twoim losem, Księżno
Był bliski szaleństwa, ale w gniewie wciąż zachowywał w miarę zimną krew, bo nie można było mówić o trzeźwości umysłu szaleńca, bo jej nie posiadał od dawna. Patrzył na nią i gdyby nie dawno utracony ogień, zaśmiałby się głośno i drwiąco. Od dawna jednak nie było w nim nawet takiej ikry. Pozostawał ospały, obojętny, lekceważący. Dopiero gdy padło imię ich syna zmrużył oczy i pokręcił głową. Nie wierzył w to.
— Przestań łgać — ostrzegł ją wyraźnie. Spróbowała rzucić zaklęciem, ale jej rozdygotanie i smutek były zbyt wielkie, aby się skupić. Zrobił więc krok w jej stronę, a potem drugi i kolejny, podążając za nią, gdy cofała się w tył. I wtedy go zobaczył. Leżącego nieruchomo o bladej twarzy bez wyrazu. Jego mały syn. Bran.
— Nie — mruknął do siebie. — Coś ty mu zrobiła, wiedźmo... Ty...— zastygł jednak w bezruchu na jej kolejne słowa, które niczym zimny sztylet przeszyły jego ciało. Wbiła je dokładnie tam, gdzie mógł się obawiać najbardziej. Zadrżał ze złości, z niewiadomo czego jeszcze. — Ty... — Mówila o nim, o jego ojcu z taką pogardą, że wstąpiła w niego prawdziwa odraza. W jednej chwili wyciągnął różdżkę, a wtedy ona rzuciła zaklęciem. Słaby podmuch zmusił go do uklęknięcia, ale nie powalił na ziemię. W jego oczach płonął gniew, trawił jego trzewia. — Crucio! Crucio! Crucio! — wyrzucił z siebie w jednej chwili, celując w nią różdżką.Jego twarz wykrzywiła się w nieszczęściu, a on nabrał dramatycznie powietrza w płuca. — Nie masz żadnego prawa wypowiadać się w ten sposób o moim ojcu. O moim synu. Był Mulciberem. Płynęła w nim moja krew. Ty tylko byłaś po to by go urodzić, utrzymać przy zdrowiu. A teraz jesteś zbędna i nieważna. Bezwartościowa — wycedził przez zęby zbliżając się do niej. W końcu stanął tuż przed nią i zamachnął się, by strzelić ją prosto w twarz z całą siłą jaką jeszcze w sobie posiadał. Oddał jej z nawiązką to, co mu zrobiła. I zamierzał dać więcej. — Bran nie żyje. I wiesz co? Mam to gdzieś — szepnął w końcu, skutecznie odrzucając od siebie świadomość, że mogło mu kiedykolwiek zależeć. I nagle... przestało.— Zgnijesz tu teraz, lady... Katyo... Ollivander.
Jej słowa, jeszcze te w mieszkaniu wzbudziły w nim irytację i gniew. Dlatego odwrócił się do niej powoli, chcąc spojrzeć w oczy szmacie, która odważyła się na coś tak podłego wobec niego. Nie miał pojęcia, że to dopiero początek niespodzianek z jej strony. Zacisnął palce z irytacją. Nie zdążył jednak zareagować, bo zamiast od do niej, ona podeszła do niego i chwyciła go za nadgarstek.
Zawróciło mu się w głowie, a już po chwili znaleźli się w murach zrujnowanego Teatru Cromwella, który kojarzył choć nie wiedział skąd. Nie było jednak czasu, aby się rozglądać, czy zajmować zastanawianiem skąd to dziwne deja vu.
— Co zrobiłaś?— warknął przez zaciśnięte zęby, kompletnie nie dowierzając jej słowom. Nie pojmował jakim cudem mogła mówić prawdę, nie pozwoliłby jej na to, nie pozwoliłby jej na wymazanie sobie pamięci. Był na to zbyt mądry, zbyt bystry... Och, poważnie? Coś w nim zadrżał. To wściekłość, to nienawiść do kobiety, na którą patrzył, którą się brzydził, która była dla niego kompletnym zerem całe życie. — Ty... mała, głupia kurwo...— mruknął, a szok mieszał się ze złością. Zrobił krok w jej stronę, ale ona szybko wyciągnęła różdżkę i wymierzyła ją w jego stronę. — Ty naiwna, nic nieznacząca zdziro... Czy ty kiedykolwiek sądziłaś, że coś dla mnie znaczysz? Czy ślepo wierzyłaś, że mogłabyś być dla mnie istotna lub wartościowa? Jesteś niczym. Nie mogłem zrezygnować z tego ślubu bo byłem za stary, żeby szukać młodej, dobrze urodzonej czarownicy. Twój ojciec ofiarował mi cię na tacy i pozwolił na wszystko — wycedził przez zaciśnięte zęby. — A ja spełniłem jego prośbę bardzo szybko z przyjemnością tłukąc cię jak psa, choć nawet na to imię nie zasługiwałaś. Sądzisz, że komukolwiek mogło zależeć na Tobie? Nie bądź żałosna. Całe życie szukałaś aprobaty i akceptacji. Byłoby mi cię żal, gdybym w ogóle interesował się twoim losem, Księżno
Był bliski szaleństwa, ale w gniewie wciąż zachowywał w miarę zimną krew, bo nie można było mówić o trzeźwości umysłu szaleńca, bo jej nie posiadał od dawna. Patrzył na nią i gdyby nie dawno utracony ogień, zaśmiałby się głośno i drwiąco. Od dawna jednak nie było w nim nawet takiej ikry. Pozostawał ospały, obojętny, lekceważący. Dopiero gdy padło imię ich syna zmrużył oczy i pokręcił głową. Nie wierzył w to.
— Przestań łgać — ostrzegł ją wyraźnie. Spróbowała rzucić zaklęciem, ale jej rozdygotanie i smutek były zbyt wielkie, aby się skupić. Zrobił więc krok w jej stronę, a potem drugi i kolejny, podążając za nią, gdy cofała się w tył. I wtedy go zobaczył. Leżącego nieruchomo o bladej twarzy bez wyrazu. Jego mały syn. Bran.
— Nie — mruknął do siebie. — Coś ty mu zrobiła, wiedźmo... Ty...— zastygł jednak w bezruchu na jej kolejne słowa, które niczym zimny sztylet przeszyły jego ciało. Wbiła je dokładnie tam, gdzie mógł się obawiać najbardziej. Zadrżał ze złości, z niewiadomo czego jeszcze. — Ty... — Mówila o nim, o jego ojcu z taką pogardą, że wstąpiła w niego prawdziwa odraza. W jednej chwili wyciągnął różdżkę, a wtedy ona rzuciła zaklęciem. Słaby podmuch zmusił go do uklęknięcia, ale nie powalił na ziemię. W jego oczach płonął gniew, trawił jego trzewia. — Crucio! Crucio! Crucio! — wyrzucił z siebie w jednej chwili, celując w nią różdżką.Jego twarz wykrzywiła się w nieszczęściu, a on nabrał dramatycznie powietrza w płuca. — Nie masz żadnego prawa wypowiadać się w ten sposób o moim ojcu. O moim synu. Był Mulciberem. Płynęła w nim moja krew. Ty tylko byłaś po to by go urodzić, utrzymać przy zdrowiu. A teraz jesteś zbędna i nieważna. Bezwartościowa — wycedził przez zęby zbliżając się do niej. W końcu stanął tuż przed nią i zamachnął się, by strzelić ją prosto w twarz z całą siłą jaką jeszcze w sobie posiadał. Oddał jej z nawiązką to, co mu zrobiła. I zamierzał dać więcej. — Bran nie żyje. I wiesz co? Mam to gdzieś — szepnął w końcu, skutecznie odrzucając od siebie świadomość, że mogło mu kiedykolwiek zależeć. I nagle... przestało.— Zgnijesz tu teraz, lady... Katyo... Ollivander.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
-Tatusiu, przestań, proszę... - jęknął chłopiec ze łzami w oczach, gdy dotykał męskiego ramienia, próbując przy tym powstrzymać ciosy. Nie miał jednak dostatecznie dużo siły, by odciągnąć ojca od matki, a zaraz potem kucnął przy nim i wtulił się w jego bok, by tylko okiełznać demony, które buzowały w żyłach Ramseya.
-Nie rób tego! Mama cierpi! - powiedział przez łzy, które zalały jego pyzate policzki i raz po raz zalewały przegub Ramseya. Oddychał ciężko, ledwie powstrzymując ból, który odczuwał wraz ze swoją rodzicielką, a potem? Potem nie było już nic.
-Tato... Nie każ mi wybierać, bo kocham was tak samo.
Wszystko uległo diametralnej zmianie z dniem, w którym powiedzieli sobie tak. Może właśnie dlatego Katya nigdy nie chciała ślubu? Ramsey doskonale wpasowywał się w kanon mężczyzny, który nie szanuje jestestwa kobiety, tak jak na to zasługiwała. Przypominał w tym jej ojca, ale to nie miało żadnego znaczenia, bo przecież próbowała. Starała się dać mu to, czego mógł pragnąć, potrzebować, a on? On... Nie docenił tego. Zakpił z czystego pożądania, którym go darzyła. Z troski i oddania, bo wolał bawić się w czarną magię niż zadbać o żonę. Dlaczego był zdziwiony, że szukała szczęścia gdzie indziej? Mulciber sam w sobie był zbyt słaby, by ofiarować jej uśmiech, radość i bezpieczeństwo. Nie znał tych wartości i ślepo dążył do własnego zaspokojenia, a to sprawiło, że przestała go szanować. Był dla niej zwykłym ścierwem, skurwielem, którego winna już dawno temu wydać Ministerstwu, ale Katya wolała wierzyć, że się zmieni. Dobrze zdawała sobie sprawę, że jest głupia i naiwna, bo kiedy przychodził do niej, a potem rościł sobie prawa do wątłego ciała, które niemal zawsze skąpane w siniakach, było dla niego studnią zwierzęcego zaspokojenia. Rżnął ją i nie miał hamulców. Nie zważał na cichy jęk, a także kwilenie, gdy zachowywał się zbyt brutalnie, agresywnie. Nauczyła się nowej roli, którą jej ofiarował, ale dla niego to wciąż zdawało się być zbyt mało. Niewystarczająco, bo szukał zaspokojenia w przemocy. Rozladowywał się na niej. Poniżał ją i doprowadzał do stanu, w którym zastanawiała się jak ma na imię. I kiedy brakowało dawnej lady siły, to kajała się jak suka bez rodowodu, która błaga pana o to, by jej odpuścił.
Nie odpuszczał.
Chciała się zemścić i szukała ukojenia w sposobie, który tlił się na horyzoncie. Spodziewał się zdrady? Oczywiście, że nie, bo zapewne ślepo wierzył, że jego tresura przyniosła odpowiednie rezultaty. Dlatego nie zważała już na słowa i frazy, które wypływały spomiędzy karminowych warg. Może jedynie przez chwilę odczułą zawahanie, ale gdy spojrzała na niego na deskach teatru - tryumfowała. Zapędziła go w kozi róg i choć on jeszcze o tym nie wiedział, to już nie miało żadnego znaczenia.
-To co słyszałeś - warknęła w odpowiedzi i uśmiechnęła drwiąco, ale żałość rozsadzała ją od środka. Czekała cierpliwie aż ten koszmar się skończy. Zegar stanął w miejscu i, pomimo że ona doskonale liczyła się z faktem, że jest jeszcze czas, to nie mogła dopuścić do tego, by uciekł. Nawet za cenę swojego życia. Nienawidziła Ramseya z całego serca, duszy, a każdy kanalik nerwowy wypełniony był niechęcią i odrazą, którą w niego mogła wymierzyć, gdyby tylko podszedł bliżej. Dlatego się nie wahała, gdy serwowała mu pierwszy cios. Tak delikatny, subtelny, ale wyczuwalny. Pytania jednak sprawiły, że straciła na moment pewność, bo zdążył ją poznać i znaleźć słabe punkty, na które wystarczyło nacisnąć, by pękła po stokroć. -Zamknij się! - krzyknęła bez zastanowienia, a różdżka, którą dzielnie dzierżyła w prawej dłoni nagle zaczęła niebezpiecznie drżeć. To Katya trzęsła się z gniewu i bólu, który paraliżował ją nieustannie. -Zamknij się! Jesteś odrażający, brzydzę się tobą, mężu i wiesz? - zapytała nagle, a gromki śmiech rozniósł się echem po ścianach teatru. Wiedziała doskonale, że go rozłości, bo przecież zawsze irytował się na dźwięk tego prześmiewczego sposobu zwracania do niego. Kpiła z niego i patrzyła mu przy tym w oczy, ale... Czuła się doskonale, bo zwariowała. Nie obowiązywały jej już żadne granice. -Nasz ojciec dobrał nas idealnie. Byłeś ledwie pionkiem, nic nieznaczącą kukłą, która wypełniała jedynie założenia, bo nie jesteś wartościowy. Jesteś skażony, bo nie masz w sobie nic, co mógłbyś zaoferować rodzinom szlacheckim... - mówiła już nieco spokojnie, ale usta wykrzywiały się w tym sardonicznym uśmiechu. -Przypominasz marną imitację arystokraty, ale to zawsze był twój kompleks, prawda? Nigdy nie mogłeś w końcu być jak Lord Lestrange, a jedynie ślepo podążałeś za nim jak piesek, który trzyma się wiernie u boku swego pana - roześmiała się raz jeszcze i splunęła mu pod nogi niczym dziewucha z rynsztoku, której brakuje ogłady. Przez dziesięć lat małżeństwo zgubiła jednak swoje maniery, bo bita, poniewierana i gwałcona stała się kurwą i miał rację. Nawet ramiona Samuela nie były w stanie jej tego wynagrodzić, bo uczynił z niej zwykłą nałożnicę. Czy zatem gdyby jego przyjaciele pojawili się w ich domu, oddałby ją żeby sobie poużywali? To było oczywiste, od dawien dawna. Przyczynił się do rozpadu tak silnej jednostki, takiego indywiduum, ale to nie miało już być istotne. Nie dla nich.
-Łgać? - zdziwiła się szczerze i pokręciła niedowierzaniem z głową. -Zamordowali go przez ciebie, bo ty i ta twoja czarna magia sprowadziły na naszą rodzinę kłopoty! Miał ledwie sześć lat, a ty? Pozwoliłeś go zabić jak pasożyta... Dlaczego więc jeszcze nie umarłeś, skoro jesteś ledwie robalem i powinieneś rozkładać się pod ziemią, a nie oddychać na wolności?! - wrzasnęła desperacko, bo świadomość tego, że Bran nie żyje doprowadziła ją do rozkładu emocjonalnego. Powoli zatracała się w swoim wyimaginowanym świecie, bo on nie istniał. Co mogła jednak powiedzieć Mulciberowi? Że przyszło dwóch mężczyzn, który skierowali w stronę małego chłopca różdżkę i bez zawahania rzucili zaklęcie niewybaczalne? Ona sama nigdy nie skrzywdziłaby syna, którego kochała ponad życie, bo on jedyny był jej światłem i nadzieją. Nie spodziewała się rzuconego cruciatusa, ale gdy tylko zaklęcie ugodziło wątłe ciało Katyi, upadła na kolana. Oddychała ciężko, bo ból sparaliżował ją od środka i wypełniał każdy fragment zbrukanego organizmu przez chorobę. Czuła napływającą falę gorąca, a także przykrych katuszy, które odbierały trzeźwość umysłu. Przerwał jednak inktancję, a kiedy podniosła się do góry, był zbyt blisko. Patrzyła mu w oczy, a nienawiść płynęła z tęczówek, w których niegdyś tak tonęła. Jej były zaś puste, bez wyrazu i tak niepodobne do siebie, bo biła od nich obojętność, której nie umiała zatrzymać. Złapała powietrze w płuca, ale nim się zorientowała, było za późno. Uderzył ją i zachwiała się na tych swoich zbyt szczupłych nogach. Wsparła się rękami o marmurowy stół, na którym był Bran i zaczęła ciężko dyszeć. Chciała mu dać nauczkę i wiedziała, że jeszcze tylko minut. Parę chwil, w których była w stanie oddać własne życie, by on także pożegnał się ze światem.
-Prawda cię boli... Zawsze bolała, ale nie masz dostatecznie dużo odwagi, by się z nią zmierzyć i to dlatego nie potrafisz tego słuchać - zaczęła mówić spokojnie, bo miała dość wygłaszania przez niego tyrad, które były bez bezwartościowe. Odwróciła się gwałtownie i przylgnęła do ramseyowe jego ciała, gdy raz po raz okładała męskie ramiona pięściami, tak samo jak klatkę piersiową. Celowała w twarz, ale brakło jej sił, toteż gdy udało się raptem trochę odepchnąć. Wymierzyła mu cios w twarz. Wpadła w szał i nie wahała się nad niczym. Nie było już takiej potrzeby, bo straciła wszystko i nie odnajdywała w sobie niczego, na czym mogłoby jej zależeć. To przykre, prawda? -Jestem Mulciberem i mam prawo wydawać osądy i głosić prawdę, a ta brzmi... - zawiesiła głos i przetarła oczy, do których napływały łzy. -Jesteś ścierwem, Ramsey... Zawsze byłeś, ale usilnie próbowałeś wierzyć, że znaczysz coś więcej, bo wychowywał cię Rosier - świadomość, że Bran nic dla niego nie znaczył była dołująca, a myśl, że nic nie zrobi, by go pomścić sprawiła, że musiała sięgnąć po zaklęcia. Znowu. -Timoria!
-Nie rób tego! Mama cierpi! - powiedział przez łzy, które zalały jego pyzate policzki i raz po raz zalewały przegub Ramseya. Oddychał ciężko, ledwie powstrzymując ból, który odczuwał wraz ze swoją rodzicielką, a potem? Potem nie było już nic.
-Tato... Nie każ mi wybierać, bo kocham was tak samo.
Wszystko uległo diametralnej zmianie z dniem, w którym powiedzieli sobie tak. Może właśnie dlatego Katya nigdy nie chciała ślubu? Ramsey doskonale wpasowywał się w kanon mężczyzny, który nie szanuje jestestwa kobiety, tak jak na to zasługiwała. Przypominał w tym jej ojca, ale to nie miało żadnego znaczenia, bo przecież próbowała. Starała się dać mu to, czego mógł pragnąć, potrzebować, a on? On... Nie docenił tego. Zakpił z czystego pożądania, którym go darzyła. Z troski i oddania, bo wolał bawić się w czarną magię niż zadbać o żonę. Dlaczego był zdziwiony, że szukała szczęścia gdzie indziej? Mulciber sam w sobie był zbyt słaby, by ofiarować jej uśmiech, radość i bezpieczeństwo. Nie znał tych wartości i ślepo dążył do własnego zaspokojenia, a to sprawiło, że przestała go szanować. Był dla niej zwykłym ścierwem, skurwielem, którego winna już dawno temu wydać Ministerstwu, ale Katya wolała wierzyć, że się zmieni. Dobrze zdawała sobie sprawę, że jest głupia i naiwna, bo kiedy przychodził do niej, a potem rościł sobie prawa do wątłego ciała, które niemal zawsze skąpane w siniakach, było dla niego studnią zwierzęcego zaspokojenia. Rżnął ją i nie miał hamulców. Nie zważał na cichy jęk, a także kwilenie, gdy zachowywał się zbyt brutalnie, agresywnie. Nauczyła się nowej roli, którą jej ofiarował, ale dla niego to wciąż zdawało się być zbyt mało. Niewystarczająco, bo szukał zaspokojenia w przemocy. Rozladowywał się na niej. Poniżał ją i doprowadzał do stanu, w którym zastanawiała się jak ma na imię. I kiedy brakowało dawnej lady siły, to kajała się jak suka bez rodowodu, która błaga pana o to, by jej odpuścił.
Nie odpuszczał.
Chciała się zemścić i szukała ukojenia w sposobie, który tlił się na horyzoncie. Spodziewał się zdrady? Oczywiście, że nie, bo zapewne ślepo wierzył, że jego tresura przyniosła odpowiednie rezultaty. Dlatego nie zważała już na słowa i frazy, które wypływały spomiędzy karminowych warg. Może jedynie przez chwilę odczułą zawahanie, ale gdy spojrzała na niego na deskach teatru - tryumfowała. Zapędziła go w kozi róg i choć on jeszcze o tym nie wiedział, to już nie miało żadnego znaczenia.
-To co słyszałeś - warknęła w odpowiedzi i uśmiechnęła drwiąco, ale żałość rozsadzała ją od środka. Czekała cierpliwie aż ten koszmar się skończy. Zegar stanął w miejscu i, pomimo że ona doskonale liczyła się z faktem, że jest jeszcze czas, to nie mogła dopuścić do tego, by uciekł. Nawet za cenę swojego życia. Nienawidziła Ramseya z całego serca, duszy, a każdy kanalik nerwowy wypełniony był niechęcią i odrazą, którą w niego mogła wymierzyć, gdyby tylko podszedł bliżej. Dlatego się nie wahała, gdy serwowała mu pierwszy cios. Tak delikatny, subtelny, ale wyczuwalny. Pytania jednak sprawiły, że straciła na moment pewność, bo zdążył ją poznać i znaleźć słabe punkty, na które wystarczyło nacisnąć, by pękła po stokroć. -Zamknij się! - krzyknęła bez zastanowienia, a różdżka, którą dzielnie dzierżyła w prawej dłoni nagle zaczęła niebezpiecznie drżeć. To Katya trzęsła się z gniewu i bólu, który paraliżował ją nieustannie. -Zamknij się! Jesteś odrażający, brzydzę się tobą, mężu i wiesz? - zapytała nagle, a gromki śmiech rozniósł się echem po ścianach teatru. Wiedziała doskonale, że go rozłości, bo przecież zawsze irytował się na dźwięk tego prześmiewczego sposobu zwracania do niego. Kpiła z niego i patrzyła mu przy tym w oczy, ale... Czuła się doskonale, bo zwariowała. Nie obowiązywały jej już żadne granice. -Nasz ojciec dobrał nas idealnie. Byłeś ledwie pionkiem, nic nieznaczącą kukłą, która wypełniała jedynie założenia, bo nie jesteś wartościowy. Jesteś skażony, bo nie masz w sobie nic, co mógłbyś zaoferować rodzinom szlacheckim... - mówiła już nieco spokojnie, ale usta wykrzywiały się w tym sardonicznym uśmiechu. -Przypominasz marną imitację arystokraty, ale to zawsze był twój kompleks, prawda? Nigdy nie mogłeś w końcu być jak Lord Lestrange, a jedynie ślepo podążałeś za nim jak piesek, który trzyma się wiernie u boku swego pana - roześmiała się raz jeszcze i splunęła mu pod nogi niczym dziewucha z rynsztoku, której brakuje ogłady. Przez dziesięć lat małżeństwo zgubiła jednak swoje maniery, bo bita, poniewierana i gwałcona stała się kurwą i miał rację. Nawet ramiona Samuela nie były w stanie jej tego wynagrodzić, bo uczynił z niej zwykłą nałożnicę. Czy zatem gdyby jego przyjaciele pojawili się w ich domu, oddałby ją żeby sobie poużywali? To było oczywiste, od dawien dawna. Przyczynił się do rozpadu tak silnej jednostki, takiego indywiduum, ale to nie miało już być istotne. Nie dla nich.
-Łgać? - zdziwiła się szczerze i pokręciła niedowierzaniem z głową. -Zamordowali go przez ciebie, bo ty i ta twoja czarna magia sprowadziły na naszą rodzinę kłopoty! Miał ledwie sześć lat, a ty? Pozwoliłeś go zabić jak pasożyta... Dlaczego więc jeszcze nie umarłeś, skoro jesteś ledwie robalem i powinieneś rozkładać się pod ziemią, a nie oddychać na wolności?! - wrzasnęła desperacko, bo świadomość tego, że Bran nie żyje doprowadziła ją do rozkładu emocjonalnego. Powoli zatracała się w swoim wyimaginowanym świecie, bo on nie istniał. Co mogła jednak powiedzieć Mulciberowi? Że przyszło dwóch mężczyzn, który skierowali w stronę małego chłopca różdżkę i bez zawahania rzucili zaklęcie niewybaczalne? Ona sama nigdy nie skrzywdziłaby syna, którego kochała ponad życie, bo on jedyny był jej światłem i nadzieją. Nie spodziewała się rzuconego cruciatusa, ale gdy tylko zaklęcie ugodziło wątłe ciało Katyi, upadła na kolana. Oddychała ciężko, bo ból sparaliżował ją od środka i wypełniał każdy fragment zbrukanego organizmu przez chorobę. Czuła napływającą falę gorąca, a także przykrych katuszy, które odbierały trzeźwość umysłu. Przerwał jednak inktancję, a kiedy podniosła się do góry, był zbyt blisko. Patrzyła mu w oczy, a nienawiść płynęła z tęczówek, w których niegdyś tak tonęła. Jej były zaś puste, bez wyrazu i tak niepodobne do siebie, bo biła od nich obojętność, której nie umiała zatrzymać. Złapała powietrze w płuca, ale nim się zorientowała, było za późno. Uderzył ją i zachwiała się na tych swoich zbyt szczupłych nogach. Wsparła się rękami o marmurowy stół, na którym był Bran i zaczęła ciężko dyszeć. Chciała mu dać nauczkę i wiedziała, że jeszcze tylko minut. Parę chwil, w których była w stanie oddać własne życie, by on także pożegnał się ze światem.
-Prawda cię boli... Zawsze bolała, ale nie masz dostatecznie dużo odwagi, by się z nią zmierzyć i to dlatego nie potrafisz tego słuchać - zaczęła mówić spokojnie, bo miała dość wygłaszania przez niego tyrad, które były bez bezwartościowe. Odwróciła się gwałtownie i przylgnęła do ramseyowe jego ciała, gdy raz po raz okładała męskie ramiona pięściami, tak samo jak klatkę piersiową. Celowała w twarz, ale brakło jej sił, toteż gdy udało się raptem trochę odepchnąć. Wymierzyła mu cios w twarz. Wpadła w szał i nie wahała się nad niczym. Nie było już takiej potrzeby, bo straciła wszystko i nie odnajdywała w sobie niczego, na czym mogłoby jej zależeć. To przykre, prawda? -Jestem Mulciberem i mam prawo wydawać osądy i głosić prawdę, a ta brzmi... - zawiesiła głos i przetarła oczy, do których napływały łzy. -Jesteś ścierwem, Ramsey... Zawsze byłeś, ale usilnie próbowałeś wierzyć, że znaczysz coś więcej, bo wychowywał cię Rosier - świadomość, że Bran nic dla niego nie znaczył była dołująca, a myśl, że nic nie zrobi, by go pomścić sprawiła, że musiała sięgnąć po zaklęcia. Znowu. -Timoria!
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Słyszał ją dokładnie. Słyszał brzmienie liter, łączących się w sylaby, wyrazy, a te w zdania, nie analizując ich pojedynczo, choć każda z nich uderzała w niego z taką samą siłą, z impetem, który przypominał odrzut igieł wbijających się nagle i niespodziewanie w jego ciało. Nigdy nie sądził, że wyrzyga mu to wszystko, że ośmieli się przywołać te wszystkie wspomnienia, słabe punkty, najczarniejsze scenariusze. Obserwowała go jednak latami, widziała reakcje, zachowania, sposoby reagowania. Mogła więc przewidzieć jak potoczy się to wszystko, jak się skończy.
Bo tu, gdzie się zaczęło, również dobiegnie końca.
Dlaczego mówiła o Cezarze? Dlaczego podała go za przykład, dlaczego zestawiła ich w tym szlacheckim porównaniu? To był zawsze jego słaby punkt — brak tytułu lorda. Wychowując się u boku Rosiera, dorastając w przekonaniu, że płynie w nim jego szlachecka krew, lecz pozbawiony przywilejów — nigdy nie był jednym z nich. I choć przechadzał się między wronami, choć chciał krakać jak one — nie mógł. Musiał więc walczyć o wszystko i pracować dwa, trzy, a czasem cztery razy ciężej od większości tych szlachecko urodzonych bufonów. Musiał udowadniać za każdym razem, że jest wart szacunku, który oni wszyscy dostawali na tacy wraz z wysoko urodzonym statusem. To było jak odznaka, którą dostawali na swoje chrzciny, a on wypruwając sobie żyły nie był w stanie nawet na nią spojrzeć. Była poza jego zasięgiem, a on nigdy nie mógł pogodzić się z tym, że mimo tego wszystkiego, co osiągnął, wciąż nie dostawał tego, czego chciał. Nie, o nie. Tego — co mu się naprawdę należało. I wiedzieli o tym wszyscy, lecz tradycja była zbyt głęboko zakorzeniona w duszach tych, którzy posiadali realne wpływy.
Kiedy więc żenił się z Katyą wierzył, że mu to pomoże, że przyniesie więcej możliwości i koneksji, ale zamiast tego światek arystokracji odwrócił się od niej, a on musiał dalej walczyć w swoim powołaniu i dążyć do swoich celów. Osiągał je, dopinał swego, walczył o swoje nazwisko i reputację — nie zależało mu wcale na dobrej, ale była jakaś. Konkretna. Każdy wiedział kim jest, nie był już anonimowy. Ale wszystko rozgrywało się kosztem czegoś. Jego braki, słabości i defekty musiały być uzupełnione czymś innym. Początkowo dobrą formą plomby wydawał się ożenek, ale później przestało to wystarczać, a on zatracił się w swoim szaleństwie, obłędzie, złości i niewystarczającym spełnieniu. Dążył do perfekcji po trupach, odsuwając od siebie komórkę, którą nazywano rodziną. Przestała mieć znaczenie, przestała być dla niego atrakcyjna, a pustka i nicość przerażały go tak bardzo, że ślepo podążał za samorozwojem i wiedzą, krocząc u boku ich wszystkich, jak równy z równym.
Cezar. Dlaczego przywołała tu Cezara? Poróżnili się dawno temu, jego imię dźwięczało mu w uszach, kłuło go w brzuchu jak kolka, nie dając spokoju; jak cholerny wrzód na dupie, którego nie dało się niczym pozbyć. Ale przecież kiedyś tak nie było. Darzył go ogromnym szacunkiem, podświadomie wiedząc, że mimo różnic jest między nimi nić porozumienia. Mogą sobie wzajemnie pomóc. Ale to było wszystko, co miał Ramsey w przeciągu swojego życia. Sieć zależności, pozbawioną uczuć i emocji. A to emocje zespalają i poróżniają ludzi, to one tworzą prawdziwe więzi i stają się siłą lojalności. Sądził, że zna to — znał. Z teorii, ale odrzucił od siebie całą uczuciowość i mentalność. Teoria pozostawała więc teorią, a to wszystko było do rozgromienia jak mgła. Kiedy pojawiał się zgrzyt — wróżył koniec.
Nie słuchał jej już. Zamknął się szczelnie na znaczenie jej słów, a jedyne co do niego dochodziło to nieartykułowane dźwięki, których sensu nie mógł pojąć. Był w tym dobry, naprawdę dobry — w wmawianiu sobie różnych rzeczy, prawdę mówiąc. Ale to było bardziej skomplikowane. Jego umysł z biegiem lat stawał się olbrzymim archiwum, złożoną z tysięcy ksiąg biblioteką. I kiedy coś mu nie odpowiadało — zdejmował księgę z półki i przestawiał ją gdzie indziej. Do innego tematu, do innego znaczenia, do działu ksiąg zakazanych, a czasem palił i już nigdy to nie miało miejsca w jego głowie. Analityczny umysł składał się z powiązań tych wszystkich manuskryptów, ale brak emocji i zwykłych ludzkich odczuć uczynił bibliotekę pustą. Łatwą do przerobienia. I to go zgubiło.
Nie myślał o Branie. Pewnie w innym życiu, gdyby jego psychika ułożyła się inaczej mógłby go pokochać, widzieć w nim swoje podobieństwo i ofiarować mu wszystko to, czego nie dostał od Rosiera, a nawet od Ignotusa, który gnił w więzieniu kiedy się rozwijał i potrzebował odpowiednich wzorców. Kiedy brak matki pozbawił go uczuć, pozbawił go ciepła i delikatności, kreując na zwykłego bezdusznego potwora. To dlatego nie lubił nigdy swojego odbicia. Wewnętrzny głos, a może trzecie oko kreowało w nim wizerunek. W każdym zwierciadle, w każdej powierzchni, w której się odbijał — zniekształcone rysy twarzy, przerażający grymas, obrzydliwe stworzenie, dalekie nawet od własnej karykatury. Obawiał się tego, tak jak niegdyś utraty czegoś ważnego. Ale z czasem przestało go to wszystko obchodził. Nie obchodził go nawet jego własny los — tylko dążenie do celów. Cele, zamiary, plany. To było całe jego życie, które poświęcił ich realizacji.
Patrzył na nią, jak pada na kolana pod wpływem jego Cruciatusa. Powinien to zrobić wcześniej, powinien ranić ją w ten sposób, ale najbardziej lubił ją pod Imperiusem, choć i bez niego robiła to czego chciał, posłusznie spełniając każde jego życzenie. Ale szala goryczy została przelana, a jego koniec był bliski. I jej również. myśli właśnie teraz.
Kolejne uderzenie też nie zrobiło na nim wrażenia. Wrzał od gorączki, którą w nim zrodziła, drżał ze złości, trząsł się od gniewu i nienawiści, jaką do niej żywił w tej chwili, jakby żal i niezadowolenie z tych wszystkich lat zebrało się w tej jednej chwili i rozsadzało go od środka. Nie pierwszy raz rozwaliła mu wargę, ale tylko ją oblizał, zlizując słodką krew z palącego rozcięcia. Ból czynił go silnym. Nie bał się go, nie unikał. Spojrzał jej więc prosto w oczy, głęboko, kiedy zamknął w swoich dłoniach jej przeguby i zacisnął mocno.
— Zawsze byłaś prosta. Zbyt prosta. Zbyt łatwa — powiedział cicho, prawie szeptem, bo na krzyk i wrzask już go nie było stać. Palił ja wzrokiem pełnym pogardy i obłędu. To szaleństwo siało spustoszenie w jego wnętrzu, psychoza mieszała mu w głowie, a jej płacz i łzy, spływały po nim, nie pozostawiając nawet grama odzewu.
— Protego! — Zamachnął się różdżką, chroniąc przed zaklęciem, które w niego rzuciła. Ale ona była słaba. Zawsze była zbyt słaba, by się postawić, by mu się oprzeć i go pokonać. Zawsze była tylko cieniem kogoś, kogo mógłby uznać, za równego sobie. I nim postanowiła rzucić na niego zaklęcie zrobił dwa kroki i już znów tkwił przy niej. Mogła go uderzyć, nawet by tego chciał. Nadstawił policzek przez krótką chwilę, prowokując ją do tego. Ale w tej samej chwili chwycił jej różdżkę, obrócił ja w palcach jak batutę tylko po to, by wbić ją pomiędzy żebra. Stęknęła, łamiąc się przy tym, ale dopiero gdy wbiła się. Może przebiła płuco, może nie uszkodziła niczego. udało się to tylko dzięki szybkości i sile jaką w to włożył. Realny i nie do cofnięcia. Bo złamana różdżka utknęła gdzieś w środku i kiedy pociągnął ją lekko do siebie, przyciągając własną żonę do siebie, z pewnością zaczepiła się jak hak.— Ukochana — szepnął wprost do jej warg, lecz niczym nie przypominał człowieka sprzed lat. Tego, który tak zmysłowo muskał jej usta, który wzbudzał pożądanie i szacunek.
Słabi i nieudani niech sczezną. Oto pierwsza zasada mojej miłości dla ludzi.
Bo tu, gdzie się zaczęło, również dobiegnie końca.
Dlaczego mówiła o Cezarze? Dlaczego podała go za przykład, dlaczego zestawiła ich w tym szlacheckim porównaniu? To był zawsze jego słaby punkt — brak tytułu lorda. Wychowując się u boku Rosiera, dorastając w przekonaniu, że płynie w nim jego szlachecka krew, lecz pozbawiony przywilejów — nigdy nie był jednym z nich. I choć przechadzał się między wronami, choć chciał krakać jak one — nie mógł. Musiał więc walczyć o wszystko i pracować dwa, trzy, a czasem cztery razy ciężej od większości tych szlachecko urodzonych bufonów. Musiał udowadniać za każdym razem, że jest wart szacunku, który oni wszyscy dostawali na tacy wraz z wysoko urodzonym statusem. To było jak odznaka, którą dostawali na swoje chrzciny, a on wypruwając sobie żyły nie był w stanie nawet na nią spojrzeć. Była poza jego zasięgiem, a on nigdy nie mógł pogodzić się z tym, że mimo tego wszystkiego, co osiągnął, wciąż nie dostawał tego, czego chciał. Nie, o nie. Tego — co mu się naprawdę należało. I wiedzieli o tym wszyscy, lecz tradycja była zbyt głęboko zakorzeniona w duszach tych, którzy posiadali realne wpływy.
Kiedy więc żenił się z Katyą wierzył, że mu to pomoże, że przyniesie więcej możliwości i koneksji, ale zamiast tego światek arystokracji odwrócił się od niej, a on musiał dalej walczyć w swoim powołaniu i dążyć do swoich celów. Osiągał je, dopinał swego, walczył o swoje nazwisko i reputację — nie zależało mu wcale na dobrej, ale była jakaś. Konkretna. Każdy wiedział kim jest, nie był już anonimowy. Ale wszystko rozgrywało się kosztem czegoś. Jego braki, słabości i defekty musiały być uzupełnione czymś innym. Początkowo dobrą formą plomby wydawał się ożenek, ale później przestało to wystarczać, a on zatracił się w swoim szaleństwie, obłędzie, złości i niewystarczającym spełnieniu. Dążył do perfekcji po trupach, odsuwając od siebie komórkę, którą nazywano rodziną. Przestała mieć znaczenie, przestała być dla niego atrakcyjna, a pustka i nicość przerażały go tak bardzo, że ślepo podążał za samorozwojem i wiedzą, krocząc u boku ich wszystkich, jak równy z równym.
Cezar. Dlaczego przywołała tu Cezara? Poróżnili się dawno temu, jego imię dźwięczało mu w uszach, kłuło go w brzuchu jak kolka, nie dając spokoju; jak cholerny wrzód na dupie, którego nie dało się niczym pozbyć. Ale przecież kiedyś tak nie było. Darzył go ogromnym szacunkiem, podświadomie wiedząc, że mimo różnic jest między nimi nić porozumienia. Mogą sobie wzajemnie pomóc. Ale to było wszystko, co miał Ramsey w przeciągu swojego życia. Sieć zależności, pozbawioną uczuć i emocji. A to emocje zespalają i poróżniają ludzi, to one tworzą prawdziwe więzi i stają się siłą lojalności. Sądził, że zna to — znał. Z teorii, ale odrzucił od siebie całą uczuciowość i mentalność. Teoria pozostawała więc teorią, a to wszystko było do rozgromienia jak mgła. Kiedy pojawiał się zgrzyt — wróżył koniec.
Nie słuchał jej już. Zamknął się szczelnie na znaczenie jej słów, a jedyne co do niego dochodziło to nieartykułowane dźwięki, których sensu nie mógł pojąć. Był w tym dobry, naprawdę dobry — w wmawianiu sobie różnych rzeczy, prawdę mówiąc. Ale to było bardziej skomplikowane. Jego umysł z biegiem lat stawał się olbrzymim archiwum, złożoną z tysięcy ksiąg biblioteką. I kiedy coś mu nie odpowiadało — zdejmował księgę z półki i przestawiał ją gdzie indziej. Do innego tematu, do innego znaczenia, do działu ksiąg zakazanych, a czasem palił i już nigdy to nie miało miejsca w jego głowie. Analityczny umysł składał się z powiązań tych wszystkich manuskryptów, ale brak emocji i zwykłych ludzkich odczuć uczynił bibliotekę pustą. Łatwą do przerobienia. I to go zgubiło.
Nie myślał o Branie. Pewnie w innym życiu, gdyby jego psychika ułożyła się inaczej mógłby go pokochać, widzieć w nim swoje podobieństwo i ofiarować mu wszystko to, czego nie dostał od Rosiera, a nawet od Ignotusa, który gnił w więzieniu kiedy się rozwijał i potrzebował odpowiednich wzorców. Kiedy brak matki pozbawił go uczuć, pozbawił go ciepła i delikatności, kreując na zwykłego bezdusznego potwora. To dlatego nie lubił nigdy swojego odbicia. Wewnętrzny głos, a może trzecie oko kreowało w nim wizerunek. W każdym zwierciadle, w każdej powierzchni, w której się odbijał — zniekształcone rysy twarzy, przerażający grymas, obrzydliwe stworzenie, dalekie nawet od własnej karykatury. Obawiał się tego, tak jak niegdyś utraty czegoś ważnego. Ale z czasem przestało go to wszystko obchodził. Nie obchodził go nawet jego własny los — tylko dążenie do celów. Cele, zamiary, plany. To było całe jego życie, które poświęcił ich realizacji.
Patrzył na nią, jak pada na kolana pod wpływem jego Cruciatusa. Powinien to zrobić wcześniej, powinien ranić ją w ten sposób, ale najbardziej lubił ją pod Imperiusem, choć i bez niego robiła to czego chciał, posłusznie spełniając każde jego życzenie. Ale szala goryczy została przelana, a jego koniec był bliski. I jej również. myśli właśnie teraz.
Kolejne uderzenie też nie zrobiło na nim wrażenia. Wrzał od gorączki, którą w nim zrodziła, drżał ze złości, trząsł się od gniewu i nienawiści, jaką do niej żywił w tej chwili, jakby żal i niezadowolenie z tych wszystkich lat zebrało się w tej jednej chwili i rozsadzało go od środka. Nie pierwszy raz rozwaliła mu wargę, ale tylko ją oblizał, zlizując słodką krew z palącego rozcięcia. Ból czynił go silnym. Nie bał się go, nie unikał. Spojrzał jej więc prosto w oczy, głęboko, kiedy zamknął w swoich dłoniach jej przeguby i zacisnął mocno.
— Zawsze byłaś prosta. Zbyt prosta. Zbyt łatwa — powiedział cicho, prawie szeptem, bo na krzyk i wrzask już go nie było stać. Palił ja wzrokiem pełnym pogardy i obłędu. To szaleństwo siało spustoszenie w jego wnętrzu, psychoza mieszała mu w głowie, a jej płacz i łzy, spływały po nim, nie pozostawiając nawet grama odzewu.
— Protego! — Zamachnął się różdżką, chroniąc przed zaklęciem, które w niego rzuciła. Ale ona była słaba. Zawsze była zbyt słaba, by się postawić, by mu się oprzeć i go pokonać. Zawsze była tylko cieniem kogoś, kogo mógłby uznać, za równego sobie. I nim postanowiła rzucić na niego zaklęcie zrobił dwa kroki i już znów tkwił przy niej. Mogła go uderzyć, nawet by tego chciał. Nadstawił policzek przez krótką chwilę, prowokując ją do tego. Ale w tej samej chwili chwycił jej różdżkę, obrócił ja w palcach jak batutę tylko po to, by wbić ją pomiędzy żebra. Stęknęła, łamiąc się przy tym, ale dopiero gdy wbiła się. Może przebiła płuco, może nie uszkodziła niczego. udało się to tylko dzięki szybkości i sile jaką w to włożył. Realny i nie do cofnięcia. Bo złamana różdżka utknęła gdzieś w środku i kiedy pociągnął ją lekko do siebie, przyciągając własną żonę do siebie, z pewnością zaczepiła się jak hak.— Ukochana — szepnął wprost do jej warg, lecz niczym nie przypominał człowieka sprzed lat. Tego, który tak zmysłowo muskał jej usta, który wzbudzał pożądanie i szacunek.
Słabi i nieudani niech sczezną. Oto pierwsza zasada mojej miłości dla ludzi.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Chciałabym Cię uszczęśliwić, mój Królu.
Uszczęśliwisz.
I próbowała w to wierzyć przez wiele miesięcy, jeszcze nim się pobrali. Potem uległo wszystko diametralnej zmianie, bo Katya nie miała skrupułów. Zdawała się być pozbawiona wszelkich emocji, tych poztywnych. Dokładnie tych, którymi obdarzała Ramseya od samego początku. Radością, troską i wrażliwością na piękno, której próbowała go nauczyć. Nie czuł jednak tego i nigdy nie mógł, bo jakby to miało wyglądać? Bezduszny potwór, który bez trudu docierał do jej podświadomości i tworzył tam istny zamęt, a ona nie potrafiła odpowiedzieć inaczej niż złością. Uczyła się go długimi tygodniami i starała dotrzeć do miejsc, w których nie miała prawa być, ale udało jej się bez trudu. Nauczyła się swego męża i jego zachowań, a to popchnęło ją do wyduszenia z siebie wszystkiego, co gwałciło ją od lat. Może to dlatego nie wahała się już we frazach, które niczym najgorsze zaklęcia wypływały spomiędzy karminowych ust i szukały swoistego rodzaju ujścia? Odnalazły je w momencie, w którym mierzyła się z Ramseyem na spojrzenia i uczucia, które w nich szalały. Nienawiść. Odraza. Obojętność. Gniew i czysta chęć zniszczenia drugiej strony. Królował nad nią, bo opanował tę sztukę do perfekcji. Ona zaś brodziła we mgle, a dłońmi rozpościerała drogę, by przedrzeć się przez gęstą trawę, która uniemożliwiała dotarcie do człowieka, który ją zdewastował na wiele sposobów. Otrzymał od losu niepowtarzalną szansę, by dopełnić swego dzieła.
Musiał jedynie dostatecznie mocno chcieć.
Nie zastanawiała się nad tym, dlaczego użyła Caesera jako argumentu. Wydawał się być odpowiedni, bo przecież miała świadomość jego przyjaźni z Ramseyem. To było nieaktualne? Mężulek nie uraczył jej takimi nowinkami, gdyż nie rozmawiali ze sobą w ogóle. Jedynie czasem, kiedy dochodziło do kłótni albo głuchego błagania, by okazał litość. Pamiętała w końcu każdy cios, a także pierwszy raz, gdy się tego dopuścił i to właśnie wtedy zrozumiała, że będzie kroczyła do ostatniego dnia przez piekło, bo nie okaże jej tej czułości i namiętności, którą spijała z jego warg w sypialni podczas nocy, w której chowali się przed Malakaiem i to umarło. Nagle i niespodziewanie, a Ramsey stał się bezdusznym tyranem, sadystą. Człowiekiem spaczonym i nad wyraz zniszczonym, który do tego samego stanu chciał doprowadzić Merlina ducha winną Katyę. Tak subtelną, delikatnę, ale nad wyraz pyskatą. Czy to była zatem jej zguba? Zbytnia bezczelność, arogancja? Z pewnością, ale teraz to nie miało znaczenia. Nawet przez moment nie pomyślała o tym, że mogłaby się zastanawiać nad sensem swojego istnienia. Od lat marzyła o śmierci, ale kiedy dowiedziała się o Branie... Wszystko uległo zmianie.
Pokochała tego malca od pierwszej chwili. Piękne oczęta, które wlepiały się w nią, gdy był noworodkiem, a potem z roku na rok stawał się większy i bardziej śmiały. Temperamentem przypominał ojca, bo to czego sobie zarzyczył, musiało znaleźć się w jego drobnych rączkach. I posiadał serce matki, które biło dla niego i chroniło przed złem, ale nie dostał miłości ojca, któremu nie zależało na wychowaniu swego pierworodnego dziedzica, a dzisiaj? Nie żył i to była w pełni wina Ramseya, który wyrzekł się rodziny dla ideii, które miały doprowadzić go do grobu. Katya miała żal. Ogromny i nie potrafiła sobie z nim poradzić w żaden sposób,
Patrzyła na rozpad męża i powiernika wielu sekretów, który z niej szydził i poniżał ją nieustannie, a przecież starała się długi czas trzymać to małżeństwo w ryzach. Czuła, że musi zrobić to dla Brana, który potrzebował oboje rodziców, a nie tylko Katyi, która nie była w stanie ochronić go tak jak ojciec, ale... Musiała. Starała się ze wszystkich sił, by był szczęśliwy, uśmiechnięty i pogodny. Dlaczego Mulciber nie był w stanie tego docenić?
Patrzyła w tym momencie na niego z odrazą, niechęcią i chciała się wycofać. Zabrać ciało synka i uciec z dala od tego miejsca, w którym się dusiła. Cofnęła się o krok, gdy wreszcie skończyła okładać go pięściami, ale był szybszy. Przyciągnął ją bez trudu, a to napawało lady jeszcze większym uczuciem nienawiści, którego nie umiała w sobie powstrzymać. Wyrywała się i szarpała, by tylko nie zaklesczał na jej szczupłych przegubach swego obrzydliwego dotyku. Nie obchodziło Katyi to, że jeszcze trzydzieści minut temu oddała mu się do zaspokojenia, bo teraz wrzały w niej emocje i paliły ją od środka. Oddychała ciężko, wręcz dusiła się z każdym kolejnym haustem powietrza. Wlepiała w mężczyznę nienawistne spojrzenie i dopiero teraz utwierdziła się, gdy przyglądała się jego szarym, wręcz martwym tęczówkom, że niebawem nastąpi koniec, którego nikt nie powstrzyma. Znał ją, a przynajmniej zdążył poznać na tyle, że słabe punkty nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Już przecież wspomniał o szukaniu akceptacji, a niczego bardziej nie pragnęła w całym życiu, by czuć się komuś potrzebną. On jej tego nie dał, ale mogli dać inni, prawda?
-I nigdy nie byłam twoja - szepnęła, gdy znów był nazbyt blisko, a zaraz potem zabrał jej różdżkę, która była w stanie ją uratować. Nie spodziewała się ataku, a przynajmniej nie takiego, ale kiedy męska dłoń znalazła się na wysokości lędźwi Ollivander, ułożyła w obronnym geście dłonie na ramseyowych ramionach, by się odepchnąć. Próbowała się wyszarpać i uderzała o jego ciało raz po raz, ale był zbyt silny, a ona nie miała dostatecznie chęci, by się uratować. Cierpiała, a żal, smutek i gorycz rozrywała ja w pół. Czekała na moment, w którym odpuści, odejdzie albo po prostu umrze, ale musiała jeszcze wytrzymać. Trzymała się resztkami energii, bo już niebawem miał zjawić się on, ale nagle... Poczuła ukłucie, które odebrało jej możliwość jakiegokolwiek ruchu, a patrząc w oczy Mulcibera zdawała się tracić grunt pod nogami. Tępy ból przeszywał ją na wskroś i nim zorientowała się, że różdżka tkwi między żebrami, wbita na tyle, że wystarczył jeden ruch, by przebić płuca, jęknęła wprost do warg mężczyzny, bo nie była zdolna do wyduszenia z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Otwarła szeroko oczy, którymi przyglądała mu się z przerażeniem i lękiem, a kiedy osunęła się w jego ramionach, nie była w stanie ustać o własnych siłach. -Ramsey... - wydobyło się spomiędzy spierzchniętych warg i nabrzmiałych od krwi, która sączyła się z delikatnej ranki jaką jej zrobił chwilę wcześniej. Paraliż, który odebrał Katyi zdolność poruszania sprawił, że jedynie czuła jak staje się wilgotna od potu i cieczy, która sączyła się z ciosu zadanego przez Ramseya. Łzy spłynęły po pyzatych policzkach, a zaraz potem syknęła, jakby niemo błagając, by przerwał te męki i ją wykończył. Nie wahała się jednak, a resztkami sił sięgnęła po jego dłoń i skierowała ją na swój brzuch. To właśnie wtedy zdała sobie sprawę, że zaczęła krwawić i wiedziała, że ratunek już nie nadejdzie. -Miałeś... Mia-łeś zostać znowu... Ojcem... Dla-dlaczego z tego zrezygnowałeś, mój królu? - zapytała całkiem szczerze i nim zdążył odpowiedzieć, już leżała u jego stóp. Czerwień pokryła w niedużym stopniu materiał szarej sukienki, która lepiła się do smukłych ud i talii, a także brzucha, a oczy czarownicy powoli zaczynały być pozbawione blaksu. -Jestem w ciąży.
Uszczęśliwisz.
I próbowała w to wierzyć przez wiele miesięcy, jeszcze nim się pobrali. Potem uległo wszystko diametralnej zmianie, bo Katya nie miała skrupułów. Zdawała się być pozbawiona wszelkich emocji, tych poztywnych. Dokładnie tych, którymi obdarzała Ramseya od samego początku. Radością, troską i wrażliwością na piękno, której próbowała go nauczyć. Nie czuł jednak tego i nigdy nie mógł, bo jakby to miało wyglądać? Bezduszny potwór, który bez trudu docierał do jej podświadomości i tworzył tam istny zamęt, a ona nie potrafiła odpowiedzieć inaczej niż złością. Uczyła się go długimi tygodniami i starała dotrzeć do miejsc, w których nie miała prawa być, ale udało jej się bez trudu. Nauczyła się swego męża i jego zachowań, a to popchnęło ją do wyduszenia z siebie wszystkiego, co gwałciło ją od lat. Może to dlatego nie wahała się już we frazach, które niczym najgorsze zaklęcia wypływały spomiędzy karminowych ust i szukały swoistego rodzaju ujścia? Odnalazły je w momencie, w którym mierzyła się z Ramseyem na spojrzenia i uczucia, które w nich szalały. Nienawiść. Odraza. Obojętność. Gniew i czysta chęć zniszczenia drugiej strony. Królował nad nią, bo opanował tę sztukę do perfekcji. Ona zaś brodziła we mgle, a dłońmi rozpościerała drogę, by przedrzeć się przez gęstą trawę, która uniemożliwiała dotarcie do człowieka, który ją zdewastował na wiele sposobów. Otrzymał od losu niepowtarzalną szansę, by dopełnić swego dzieła.
Musiał jedynie dostatecznie mocno chcieć.
Nie zastanawiała się nad tym, dlaczego użyła Caesera jako argumentu. Wydawał się być odpowiedni, bo przecież miała świadomość jego przyjaźni z Ramseyem. To było nieaktualne? Mężulek nie uraczył jej takimi nowinkami, gdyż nie rozmawiali ze sobą w ogóle. Jedynie czasem, kiedy dochodziło do kłótni albo głuchego błagania, by okazał litość. Pamiętała w końcu każdy cios, a także pierwszy raz, gdy się tego dopuścił i to właśnie wtedy zrozumiała, że będzie kroczyła do ostatniego dnia przez piekło, bo nie okaże jej tej czułości i namiętności, którą spijała z jego warg w sypialni podczas nocy, w której chowali się przed Malakaiem i to umarło. Nagle i niespodziewanie, a Ramsey stał się bezdusznym tyranem, sadystą. Człowiekiem spaczonym i nad wyraz zniszczonym, który do tego samego stanu chciał doprowadzić Merlina ducha winną Katyę. Tak subtelną, delikatnę, ale nad wyraz pyskatą. Czy to była zatem jej zguba? Zbytnia bezczelność, arogancja? Z pewnością, ale teraz to nie miało znaczenia. Nawet przez moment nie pomyślała o tym, że mogłaby się zastanawiać nad sensem swojego istnienia. Od lat marzyła o śmierci, ale kiedy dowiedziała się o Branie... Wszystko uległo zmianie.
Pokochała tego malca od pierwszej chwili. Piękne oczęta, które wlepiały się w nią, gdy był noworodkiem, a potem z roku na rok stawał się większy i bardziej śmiały. Temperamentem przypominał ojca, bo to czego sobie zarzyczył, musiało znaleźć się w jego drobnych rączkach. I posiadał serce matki, które biło dla niego i chroniło przed złem, ale nie dostał miłości ojca, któremu nie zależało na wychowaniu swego pierworodnego dziedzica, a dzisiaj? Nie żył i to była w pełni wina Ramseya, który wyrzekł się rodziny dla ideii, które miały doprowadzić go do grobu. Katya miała żal. Ogromny i nie potrafiła sobie z nim poradzić w żaden sposób,
Patrzyła na rozpad męża i powiernika wielu sekretów, który z niej szydził i poniżał ją nieustannie, a przecież starała się długi czas trzymać to małżeństwo w ryzach. Czuła, że musi zrobić to dla Brana, który potrzebował oboje rodziców, a nie tylko Katyi, która nie była w stanie ochronić go tak jak ojciec, ale... Musiała. Starała się ze wszystkich sił, by był szczęśliwy, uśmiechnięty i pogodny. Dlaczego Mulciber nie był w stanie tego docenić?
Patrzyła w tym momencie na niego z odrazą, niechęcią i chciała się wycofać. Zabrać ciało synka i uciec z dala od tego miejsca, w którym się dusiła. Cofnęła się o krok, gdy wreszcie skończyła okładać go pięściami, ale był szybszy. Przyciągnął ją bez trudu, a to napawało lady jeszcze większym uczuciem nienawiści, którego nie umiała w sobie powstrzymać. Wyrywała się i szarpała, by tylko nie zaklesczał na jej szczupłych przegubach swego obrzydliwego dotyku. Nie obchodziło Katyi to, że jeszcze trzydzieści minut temu oddała mu się do zaspokojenia, bo teraz wrzały w niej emocje i paliły ją od środka. Oddychała ciężko, wręcz dusiła się z każdym kolejnym haustem powietrza. Wlepiała w mężczyznę nienawistne spojrzenie i dopiero teraz utwierdziła się, gdy przyglądała się jego szarym, wręcz martwym tęczówkom, że niebawem nastąpi koniec, którego nikt nie powstrzyma. Znał ją, a przynajmniej zdążył poznać na tyle, że słabe punkty nie stanowiły dla niego żadnego problemu. Już przecież wspomniał o szukaniu akceptacji, a niczego bardziej nie pragnęła w całym życiu, by czuć się komuś potrzebną. On jej tego nie dał, ale mogli dać inni, prawda?
-I nigdy nie byłam twoja - szepnęła, gdy znów był nazbyt blisko, a zaraz potem zabrał jej różdżkę, która była w stanie ją uratować. Nie spodziewała się ataku, a przynajmniej nie takiego, ale kiedy męska dłoń znalazła się na wysokości lędźwi Ollivander, ułożyła w obronnym geście dłonie na ramseyowych ramionach, by się odepchnąć. Próbowała się wyszarpać i uderzała o jego ciało raz po raz, ale był zbyt silny, a ona nie miała dostatecznie chęci, by się uratować. Cierpiała, a żal, smutek i gorycz rozrywała ja w pół. Czekała na moment, w którym odpuści, odejdzie albo po prostu umrze, ale musiała jeszcze wytrzymać. Trzymała się resztkami energii, bo już niebawem miał zjawić się on, ale nagle... Poczuła ukłucie, które odebrało jej możliwość jakiegokolwiek ruchu, a patrząc w oczy Mulcibera zdawała się tracić grunt pod nogami. Tępy ból przeszywał ją na wskroś i nim zorientowała się, że różdżka tkwi między żebrami, wbita na tyle, że wystarczył jeden ruch, by przebić płuca, jęknęła wprost do warg mężczyzny, bo nie była zdolna do wyduszenia z siebie jakiegokolwiek dźwięku. Otwarła szeroko oczy, którymi przyglądała mu się z przerażeniem i lękiem, a kiedy osunęła się w jego ramionach, nie była w stanie ustać o własnych siłach. -Ramsey... - wydobyło się spomiędzy spierzchniętych warg i nabrzmiałych od krwi, która sączyła się z delikatnej ranki jaką jej zrobił chwilę wcześniej. Paraliż, który odebrał Katyi zdolność poruszania sprawił, że jedynie czuła jak staje się wilgotna od potu i cieczy, która sączyła się z ciosu zadanego przez Ramseya. Łzy spłynęły po pyzatych policzkach, a zaraz potem syknęła, jakby niemo błagając, by przerwał te męki i ją wykończył. Nie wahała się jednak, a resztkami sił sięgnęła po jego dłoń i skierowała ją na swój brzuch. To właśnie wtedy zdała sobie sprawę, że zaczęła krwawić i wiedziała, że ratunek już nie nadejdzie. -Miałeś... Mia-łeś zostać znowu... Ojcem... Dla-dlaczego z tego zrezygnowałeś, mój królu? - zapytała całkiem szczerze i nim zdążył odpowiedzieć, już leżała u jego stóp. Czerwień pokryła w niedużym stopniu materiał szarej sukienki, która lepiła się do smukłych ud i talii, a także brzucha, a oczy czarownicy powoli zaczynały być pozbawione blaksu. -Jestem w ciąży.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nigdy nie był szczęśliwy, ale potrafił być usatysfakcjonowany. Z tego, co osiągnął, z tego co miał. Nawet z zachowania swojej małżonki, czy syna potrafił odczuwać satysfakcje. Ale nie szczęście. Szczęście wiąże się z emocjami, z intensywnością doznań, jakie niesie ze sobą los, poddawaniu się im i przeżywaniu. Szczęście oznacza umiejętność odczuwania smutku i radości, aby można było ją docenić. Szczęście wiąże się z otrzymaniem wartości, które są dla nas cenne i istotne, a przecież każdy posiada swój system. Nie, Mulciber go nie miał, tak samo jak kręgosłupa moralnego. Liczyły się dla niego tylko założone cele, a środki, które miały je osiagnąć nie miały żadnej ceny.
Już dawno zapomniał o tym, jak miło było ją mieć w swoich ramionach, przyciskając ją do siebie z przyjemnością, z fascynacją patrzeć na jej reakcje, kiedy spinała się pod wpływem jego obecności. Już dawno zapomniał jak wyglądał jej słodki uśmiech, ten naturalny, niczym nie wymuszony. Nie mógł sobie też przypomnieć jak wyglądała czułość i troska, którą go obdarzała, chcąc pokazać się jak najlepszej strony, przekonać go do siebie i najzwyczajniej w świecie... o kogoś dbać, bo przecież nie miała o kogo. Sama była poniewierana przez ojca, jej starsza siostra nie żyła od wielu lat, a ona nie miała tworu, na którym mogłaby się spełniać i czuć potrzebna. Kiedy on, wychowany bez matki, teoretycznie również bez ojca, poczucia wspólnoty rodzinnej i ciepła ogniska domowego otrzymywał to od niej — mogła być potrzebna. Mógł jej potrzebować. Mógł jej pragnąć, pożądać w chory, toksyczny sposób, czyniąc swoją własnością. Ale rzeczy musiałyby potoczyć się inaczej. Musiałby pozwolić jej na wniknięcie pod grube warstwy swojej skóry, nie bronić się przed swoimi słabościami, lecz zamiast zakopywać je głęboko w podświadomości, uczynić z nich swój atut i zaletę.
Czy gdyby okazał cierpliwość i delikatność, gdyby choć trochę się od niej uzależnił, czy skończyliby w tym miejscu? Nie. Pewnie to, co się teraz działo wyglądałoby zupełnie inaczej. Być może będąc nią bardziej zainteresowany, dostrzegłby w niej jakieś wartości, przeciągnął ją na swoją stronę zamiast stawiać daleko poza granicami swojego jestestwa. Być może z czasem stałaby się zwolenniczką Voldemorta i tak samo intensywnie chłonęła plany Mulcibera, dostrzegając w nich sens. Być może to ona znalazłaby w nim szczyt dobra i odciągnęła od zła, które się w nim czaiło, które wydawało się wypływać z niego i zatruwać życie każdemu, kto znalazł się w pobliżu, jakby emanował toksyczną siłą, która niszczyła wszystko na swojej drodze.
Któż wie, jakby się to potoczyło.
Któż wie, co by zrobił dziś, gdyby nie był... sobą.
Kiedy wypowiedziała jego imię z takim namaszczeniem, jak dawno tego nie robiła.
Jak jednak mogło mu zależeć na nienarodzonym dziecku, jeśli chwilę wcześniej wyrzucił ze świadomości możliwą rozpacz po utracie swojego pierworodnego. Nie zależało mu na Branie, nie zależało mu więc na ciąży, którą nosiła i małym czarodzieju, który się w niej rozwijał. Może przez moment przez jego śmierdzącą duszę przeleciał cień smutku lub czegoś silnego i równie nieznanego, ale zbyt mocno był zobojętniały przez te wszystkie lata, aby w jakikolwiek sposób na to zareagować. Bran był dla niego cenny, gdy żył. Stracił wartość, gdy uświadomiło go o jego śmierci. I sam nie zamierzał rozpaczać nad czymś, czego już nie zwróci sobie.
—Już nie jesteś— odpowiedział, krótko kręcąc głową. Uśmiechnął się szeroko, tak jak niegdyś miewał w zwyczaju, z tym swoim psychopatycznym błyskiem w oku, które zdradzało jak wiele zaburzenia emocjonalne w sobie posiadał. Do tej chwili nie miał ich wcale, ale jego bezcenne przeczucie, doskonała intuicja podpowiadała mu, że musi dać dowód swoich czynów, aby konsekwencje mogły nadejść. Mimo to, nie potrafił zrezygnować i odpuścić. Nie dziś. Nie teraz. — Teraz jesteś martwa — zaśmiał się cicho i obłędnie, patrząc na nią z pewnego rodzaju rozczuleniem. A przecież dokładnie w ten sposób traktował ją w pierwszych miesiącach ich znajomości, kiedy robiła coś, na co reagował tak pobłażliwie. — Avada kedavra .
Postanowił ją dobić. Przez chwilę rozważał możliwość patrzenia jak cierpi, jak się dusi, bo przecież tego uczucia zawsze panicznie się bała w każdym tego słowa znaczeniu. Chciał obserwować, jak płuca się zapadają, a jej brakuje tchu, jak krew wypełnia jej tchawicę, jak rozpaczliwie próbuje zaczerpnąć świeżego powietrza, by... po prostu przeżyć. Ale obudziła w nim na chwilę resztkę tego, co niegdyś mieli przez krótki, krótki czas. Tego przyjemnego poczucia ulotności szczęścia i przynależności do siebie nawzajem. Postanowił dać jej odejść z litości, której nigdy wobec niej nie żywił i nie miał. Ale dziś jeden jedyny raz mógł wznieść się na wyżyny własnej teatralnej dobroci i zamiast ofiarować jej ból — ukoić go, odbierając jej życie.
Niech łaska na Ciebie spłynie, Lady Ollivander.
Już dawno zapomniał o tym, jak miło było ją mieć w swoich ramionach, przyciskając ją do siebie z przyjemnością, z fascynacją patrzeć na jej reakcje, kiedy spinała się pod wpływem jego obecności. Już dawno zapomniał jak wyglądał jej słodki uśmiech, ten naturalny, niczym nie wymuszony. Nie mógł sobie też przypomnieć jak wyglądała czułość i troska, którą go obdarzała, chcąc pokazać się jak najlepszej strony, przekonać go do siebie i najzwyczajniej w świecie... o kogoś dbać, bo przecież nie miała o kogo. Sama była poniewierana przez ojca, jej starsza siostra nie żyła od wielu lat, a ona nie miała tworu, na którym mogłaby się spełniać i czuć potrzebna. Kiedy on, wychowany bez matki, teoretycznie również bez ojca, poczucia wspólnoty rodzinnej i ciepła ogniska domowego otrzymywał to od niej — mogła być potrzebna. Mógł jej potrzebować. Mógł jej pragnąć, pożądać w chory, toksyczny sposób, czyniąc swoją własnością. Ale rzeczy musiałyby potoczyć się inaczej. Musiałby pozwolić jej na wniknięcie pod grube warstwy swojej skóry, nie bronić się przed swoimi słabościami, lecz zamiast zakopywać je głęboko w podświadomości, uczynić z nich swój atut i zaletę.
Czy gdyby okazał cierpliwość i delikatność, gdyby choć trochę się od niej uzależnił, czy skończyliby w tym miejscu? Nie. Pewnie to, co się teraz działo wyglądałoby zupełnie inaczej. Być może będąc nią bardziej zainteresowany, dostrzegłby w niej jakieś wartości, przeciągnął ją na swoją stronę zamiast stawiać daleko poza granicami swojego jestestwa. Być może z czasem stałaby się zwolenniczką Voldemorta i tak samo intensywnie chłonęła plany Mulcibera, dostrzegając w nich sens. Być może to ona znalazłaby w nim szczyt dobra i odciągnęła od zła, które się w nim czaiło, które wydawało się wypływać z niego i zatruwać życie każdemu, kto znalazł się w pobliżu, jakby emanował toksyczną siłą, która niszczyła wszystko na swojej drodze.
Któż wie, jakby się to potoczyło.
Któż wie, co by zrobił dziś, gdyby nie był... sobą.
Kiedy wypowiedziała jego imię z takim namaszczeniem, jak dawno tego nie robiła.
Jak jednak mogło mu zależeć na nienarodzonym dziecku, jeśli chwilę wcześniej wyrzucił ze świadomości możliwą rozpacz po utracie swojego pierworodnego. Nie zależało mu na Branie, nie zależało mu więc na ciąży, którą nosiła i małym czarodzieju, który się w niej rozwijał. Może przez moment przez jego śmierdzącą duszę przeleciał cień smutku lub czegoś silnego i równie nieznanego, ale zbyt mocno był zobojętniały przez te wszystkie lata, aby w jakikolwiek sposób na to zareagować. Bran był dla niego cenny, gdy żył. Stracił wartość, gdy uświadomiło go o jego śmierci. I sam nie zamierzał rozpaczać nad czymś, czego już nie zwróci sobie.
—Już nie jesteś— odpowiedział, krótko kręcąc głową. Uśmiechnął się szeroko, tak jak niegdyś miewał w zwyczaju, z tym swoim psychopatycznym błyskiem w oku, które zdradzało jak wiele zaburzenia emocjonalne w sobie posiadał. Do tej chwili nie miał ich wcale, ale jego bezcenne przeczucie, doskonała intuicja podpowiadała mu, że musi dać dowód swoich czynów, aby konsekwencje mogły nadejść. Mimo to, nie potrafił zrezygnować i odpuścić. Nie dziś. Nie teraz. — Teraz jesteś martwa — zaśmiał się cicho i obłędnie, patrząc na nią z pewnego rodzaju rozczuleniem. A przecież dokładnie w ten sposób traktował ją w pierwszych miesiącach ich znajomości, kiedy robiła coś, na co reagował tak pobłażliwie. — Avada kedavra .
Postanowił ją dobić. Przez chwilę rozważał możliwość patrzenia jak cierpi, jak się dusi, bo przecież tego uczucia zawsze panicznie się bała w każdym tego słowa znaczeniu. Chciał obserwować, jak płuca się zapadają, a jej brakuje tchu, jak krew wypełnia jej tchawicę, jak rozpaczliwie próbuje zaczerpnąć świeżego powietrza, by... po prostu przeżyć. Ale obudziła w nim na chwilę resztkę tego, co niegdyś mieli przez krótki, krótki czas. Tego przyjemnego poczucia ulotności szczęścia i przynależności do siebie nawzajem. Postanowił dać jej odejść z litości, której nigdy wobec niej nie żywił i nie miał. Ale dziś jeden jedyny raz mógł wznieść się na wyżyny własnej teatralnej dobroci i zamiast ofiarować jej ból — ukoić go, odbierając jej życie.
Niech łaska na Ciebie spłynie, Lady Ollivander.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Emocje ją gwałciły. Sprawiały, że traciła oddech i nie potrafiła trzeźwo myśleć, ale Ramsey... Nauczył ją pokory. Przyczynił się do tego, że po latach małżeństwa straciła poczucie własnej wartości, a także pewność siebie, którą się odznaczała, gdy jeszcze przed ślubem zmysłowo całowała jego usta i przekazywała ciepło, które mogło należeć tylko do niego. I tak było, gdy witała go naga w łóżku i zapraszała subtelnym gestem, by w końcu uraczyć go dobrym słowem, bo wierzyła w niego. Pamiętała także dzień, w którym wydusiła z siebie w stronę Samuela, że Ramsey jest dobrym człowiekiem; nie mógł być w końcu całkiem zły. Ufała temu, ale nie wzięła pod uwagę, że może tylko grać, by uśpić jej czujność, bo dlaczego miałby? Była jego Księżną. Małym promyczkiem rozświetlającym drogę w mroku, ale gdy czystym przypadkiem rozpoczęła proces łączeniu faktów, zaczęły się problemy. Stał się bardziej brutalny, agresywny i podły, a namiętność i czułość uleciały gdzieś w eter. Nie kosztował jej łapczywie, wręcz zachłannie. Nie przypominał, że jest jego, bo czynił wszystko, by odeszła. Nie potrafiła zrozumieć - dlaczego.
Dzisiaj patrzyła na Mulcibera jak na mężczyznę, który zniszczył jej życie i doprowadził do poziomu, dna, ledwie szmaty i swojej prywatnej dziwki. Pogrzebał w niej wiarę i nadzieję, a słowa, którymi ją uraczył podczas pierwszej wspólnej nocy ziściły się w pełni. Miał zgodę, która nie była mu potrzebna, a to za co winna podziękować, to mały chłopiec. Kochała Brana całym sercem, a miłość toksyczną, chorą przelała na Ramseya, bo oboje byli zniszczeni i, pomimo że mogła być jego ratunkiem, ukojeniem wszystkiego co złe, zrezygnował z tego dobrowolnie, na rzecz popieprzonej ideii, która wpędzi go do grobu. Jeszcze dzisiejszej nocy.
Katya zdawała się być popękana na wiele części. Złamana na sto różnych sposobów, a jednak w jej czarnych oczach, które Ramsey zawsze porównywał do obsydianów, tliła się nadzieja. Pragnęła by się opamiętał, bo mogli tworzyć rodzinę, wszak miał się stać ojcem. Nosiła pod sercem maleństwo, którego był twórcą i wiedziała, że ta cząstka w pełni należy do niego.
Dlaczego?
Wpatrywała się w sylwetkę męża, a oddech spłycał się coraz bardziej. Był szaleńcem. Spaczonym, niezwykle skrzywionym emocjonalnie mężczyzną, którego obojętność raniła bardziej niż ostrza, które mógł zatapiać w jej nad wyraz wątłym ciele.
-Proszę... - wyszeptała, a pojedyncza łza spłynęła po bladym policzku, gdy już pogodziła się z jego decyzją. Widziała ją w tęczówkach przesiąkniętych obłędem i bała się, że śmierć jest nieunikniona, ale resztkamj wiary próbowała zaufać temu, że przez te lata wspólnego jestestwa zdążyła być dla niego kimś. Nie wymagała obietnic, słodkich słówek, a tylko tego, by odnalazł w sobie głośno bijące serce, ktłre odbijało się echem w ollivanderowej klatce piersiowej, gdy przylegali do siebie zbyt ciasno. Naiwność płynęła z niej nieustannie, a świadomość błędu była nieunikniona. Nienawidziła Ramseya ze wszystkich sił, ale to właśnie było toksyczne uczucie, które wypełniało jej żyły. Usta wykrzywiały się w grymasie bólu i rozpaczy, a choroba zjadała ją od środka. Trucizna sączyła się z ran, które powstały w ciągu ostatnich miesięcy, a brak siły powoli doskwierał dziewczynie w nadmiarze. Koszmar musiał się skończyń. -Możemy być jeszcze rodziną... Mój Królu... - wyszeptała ledwie słyszalnie, a zaraz potem zaklęcie uśmiercające ugodziło ją nad wyraz szybko. Nie odczuwała bólu, a pustka w ułamku sekundy zalała ją szczelnie i sprawiła, że nie cierpiała. Oddech się spłycił, a płuca zapadły, gdy spomiędzy spierzchniętych warg uleciała stróżka powietrza. Oczy Katyi pokryły się nicością, która przenikała na wskroś, a Ramsey? Dopełnił swego dzieła i zabił kobietę, której serce biło dla niego w nierównomiernych uderzeniach, mimo że dalekie było szczeremu uczuciu. Absurd, prawda?
O to nasz koniec.
Dzisiaj patrzyła na Mulcibera jak na mężczyznę, który zniszczył jej życie i doprowadził do poziomu, dna, ledwie szmaty i swojej prywatnej dziwki. Pogrzebał w niej wiarę i nadzieję, a słowa, którymi ją uraczył podczas pierwszej wspólnej nocy ziściły się w pełni. Miał zgodę, która nie była mu potrzebna, a to za co winna podziękować, to mały chłopiec. Kochała Brana całym sercem, a miłość toksyczną, chorą przelała na Ramseya, bo oboje byli zniszczeni i, pomimo że mogła być jego ratunkiem, ukojeniem wszystkiego co złe, zrezygnował z tego dobrowolnie, na rzecz popieprzonej ideii, która wpędzi go do grobu. Jeszcze dzisiejszej nocy.
Katya zdawała się być popękana na wiele części. Złamana na sto różnych sposobów, a jednak w jej czarnych oczach, które Ramsey zawsze porównywał do obsydianów, tliła się nadzieja. Pragnęła by się opamiętał, bo mogli tworzyć rodzinę, wszak miał się stać ojcem. Nosiła pod sercem maleństwo, którego był twórcą i wiedziała, że ta cząstka w pełni należy do niego.
Dlaczego?
Wpatrywała się w sylwetkę męża, a oddech spłycał się coraz bardziej. Był szaleńcem. Spaczonym, niezwykle skrzywionym emocjonalnie mężczyzną, którego obojętność raniła bardziej niż ostrza, które mógł zatapiać w jej nad wyraz wątłym ciele.
-Proszę... - wyszeptała, a pojedyncza łza spłynęła po bladym policzku, gdy już pogodziła się z jego decyzją. Widziała ją w tęczówkach przesiąkniętych obłędem i bała się, że śmierć jest nieunikniona, ale resztkamj wiary próbowała zaufać temu, że przez te lata wspólnego jestestwa zdążyła być dla niego kimś. Nie wymagała obietnic, słodkich słówek, a tylko tego, by odnalazł w sobie głośno bijące serce, ktłre odbijało się echem w ollivanderowej klatce piersiowej, gdy przylegali do siebie zbyt ciasno. Naiwność płynęła z niej nieustannie, a świadomość błędu była nieunikniona. Nienawidziła Ramseya ze wszystkich sił, ale to właśnie było toksyczne uczucie, które wypełniało jej żyły. Usta wykrzywiały się w grymasie bólu i rozpaczy, a choroba zjadała ją od środka. Trucizna sączyła się z ran, które powstały w ciągu ostatnich miesięcy, a brak siły powoli doskwierał dziewczynie w nadmiarze. Koszmar musiał się skończyń. -Możemy być jeszcze rodziną... Mój Królu... - wyszeptała ledwie słyszalnie, a zaraz potem zaklęcie uśmiercające ugodziło ją nad wyraz szybko. Nie odczuwała bólu, a pustka w ułamku sekundy zalała ją szczelnie i sprawiła, że nie cierpiała. Oddech się spłycił, a płuca zapadły, gdy spomiędzy spierzchniętych warg uleciała stróżka powietrza. Oczy Katyi pokryły się nicością, która przenikała na wskroś, a Ramsey? Dopełnił swego dzieła i zabił kobietę, której serce biło dla niego w nierównomiernych uderzeniach, mimo że dalekie było szczeremu uczuciu. Absurd, prawda?
O to nasz koniec.
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Dziesięć lat to długo. Przynajmniej dla większości, kiedy lata przemykały przez palce, umykając z kolejnymi niedokończonymi sprawami. Samuel - wszystko kończył, musiał, choćby miał deptać po piętach największym wrogom, potykając się, obrywając, by ostatecznie dopełnić dzieła.
Nie bał się. Strach coraz łatwiej przychodziło mu zostawiać gdzieś za sobą, stawiając go w rangę tych bardziej upartych i zapalczywych pracowników Biura. Utarł już własną ścieżkę i parł na aurorskiej fali, niby mugolski czołg. Zdecydowanie był ceniony i rozpoznawalny w pracy, robiąc sobie z aurorsta istne bojowo-idealistyczne przedsięwzięcie, ale... to ona stała się jego największa kochanką i słabością. Dla niej złamał pierwotne zasady i mimo, ze nie powinien - tylko z niej nie potrafił nigdy zrezygnować.
Katya. Jego gwiazda.
Do niej wracała, trwając u jej boku nawet..gdy już dawno związała się małżeństwem. Nie z nim. Nie mógł żadnymi sposobami wyrzucić jej z myśli i z życia, a wszelkie próby kończyły się katastrofą. A jego nienawidził. Za to co z nią zrobił, jak z motyla o skrzydłach nieważkich, przemieniał ją w słabnącą i cichszą istotę. te same błyski, które widział kiedyś w jej zadziornym spojrzenia, z dnia na dzień gasły, pozostawiając za sobą coraz większą pustkę. I nawet jeśli tak bardzo pragnął - zapalał je tylko na chwilę. To co go najbardziej bolało, pomimo słów jakie wypowiadała i nienawiści z jaką mówiła o swoim mężu - wiedział, że go kochała, w ten pokrętny, bolesny sposób.
A on? relacja, jaka aktualnie dzieli była jeszcze bardziej pokręcona niż mógł przypuszczać, szczególnie, gdy dodało się do tego niegasnące pożądanie. Mulicber był skończonym idiotą, mając w pobliżu skarb, który wciąż dewastował. Właśnie. Ramsey stanowił drugi znacznik, za którym gonił - ale podstawy sięgały czegoś zgoła mroczniejszego.
Skamander za cel postawił sobie schwytanie parszywca, który określał się mianem męża Katyi. I nie chodziło tylko o nienawiść, którą wywoływał ten fakt. Mulciber był czarnoksięznikiem, niemal instynktowna, wyuczona aurorskja natura - wskazywała na niego wszelkimi możliwymi sposobami. niedokończone interesy, czarnomagiczne sprawki, przemyty - wszystko niemal na wyciągniecie ręki, ale wciąż umykające, niby mgła spomiędzy palców. Przynajmniej do czasu.
I znowu to ona wskazała mu gdzie znajdował się punkt zapalny. Pojawić miał się w starym teatrze, już dawno stanowiącym pozostałość swej dawnej światłości. Dochodzenie prowadził wystarczająco długo, by móc zorganizować misję, ale - na miejscu miał zamiar pojawić się wcześniej, tknięty - niezrozumiałym impulsem, który - nie dawał mu spokoju, dopóki nie ruszył na miejsce starcia.
- Avada kedavra
Niemal go zatkało, gdy usłyszał zwrot, akurat, gdy przekraczał próg, roztaczając przed nim widok, który wycisnął z niego oddech, zatrzymując tak wartko bijące serce.
Nie.Nie. Do wszystkich diabłów NIE! Merlinie, błagam nie...!
jedna długa sekunda wbiła go w podłogę. Druga - szarpnęła nim gwałtownie, wlewając w jego krew furię, cisnąca się z jego oczu, wprost w mordercę.
- Lamino Glacio - wywarczał niemal zaklęcie, by pokierować ostre lodowe sople wprost w pierś mężczyzny, który...zabił ją. Widział jak nieruchome już ciało, spoglądało pustym spojrzeniem w kierunku, gdzie właśnie padał Mulciber, którego zignorował, widząc jak krew trysnęła z ran. Dopadł drobnej sylwetki byłej aurorki, padając na kolana z cholernym poczuciem deja vu. Dawno temu, już raz był świadkiem śmierci kobiety, która kochał, a dziś okrutny scenariusz powtórzył się, zarzucając na Samuelowe barki ranę, która z każda chwilą się powiększała. Nieprzytomnie objął kruche już martwe ciało, rozpaczliwe obejmując to, co pozostało z jego lady.
- Nie możesz mi tego zrobić - szepnął jej w sine usta, które tyle razy smakował kiedyś, pełne życia. Nie zarejestrował, kiedy na miejsce wpadli pozostali aurorzy, nie ogarniał, kiedy - niby prześmiewcze wspomnienie, odciągali go od trzymanej kobiety. Szarpnął się raz jeszcze, wyciszając wszelkie emocje dopiero - gdy podnieśli nieprzytomnego Mulcibera, rannego - ale zdecydowanie żywego. Nie był młokosem, który 15 lat temu załamał się po śmierci narzeczonej, więc dziś - chociaż serce pękło niby rozbite lustro - miał zamiar dopełnić aurorskiego dzieła i...się zemścić.
- Zabrać to ścierwo do Tower - ostatnią rzeczą, jaką było, zanim opuścili mroczny teatr, był zgarnięcie różdżki Mulicbera, stanowiący ostateczny dowód na jego winę.
Nie bał się. Strach coraz łatwiej przychodziło mu zostawiać gdzieś za sobą, stawiając go w rangę tych bardziej upartych i zapalczywych pracowników Biura. Utarł już własną ścieżkę i parł na aurorskiej fali, niby mugolski czołg. Zdecydowanie był ceniony i rozpoznawalny w pracy, robiąc sobie z aurorsta istne bojowo-idealistyczne przedsięwzięcie, ale... to ona stała się jego największa kochanką i słabością. Dla niej złamał pierwotne zasady i mimo, ze nie powinien - tylko z niej nie potrafił nigdy zrezygnować.
Katya. Jego gwiazda.
Do niej wracała, trwając u jej boku nawet..gdy już dawno związała się małżeństwem. Nie z nim. Nie mógł żadnymi sposobami wyrzucić jej z myśli i z życia, a wszelkie próby kończyły się katastrofą. A jego nienawidził. Za to co z nią zrobił, jak z motyla o skrzydłach nieważkich, przemieniał ją w słabnącą i cichszą istotę. te same błyski, które widział kiedyś w jej zadziornym spojrzenia, z dnia na dzień gasły, pozostawiając za sobą coraz większą pustkę. I nawet jeśli tak bardzo pragnął - zapalał je tylko na chwilę. To co go najbardziej bolało, pomimo słów jakie wypowiadała i nienawiści z jaką mówiła o swoim mężu - wiedział, że go kochała, w ten pokrętny, bolesny sposób.
A on? relacja, jaka aktualnie dzieli była jeszcze bardziej pokręcona niż mógł przypuszczać, szczególnie, gdy dodało się do tego niegasnące pożądanie. Mulicber był skończonym idiotą, mając w pobliżu skarb, który wciąż dewastował. Właśnie. Ramsey stanowił drugi znacznik, za którym gonił - ale podstawy sięgały czegoś zgoła mroczniejszego.
Skamander za cel postawił sobie schwytanie parszywca, który określał się mianem męża Katyi. I nie chodziło tylko o nienawiść, którą wywoływał ten fakt. Mulciber był czarnoksięznikiem, niemal instynktowna, wyuczona aurorskja natura - wskazywała na niego wszelkimi możliwymi sposobami. niedokończone interesy, czarnomagiczne sprawki, przemyty - wszystko niemal na wyciągniecie ręki, ale wciąż umykające, niby mgła spomiędzy palców. Przynajmniej do czasu.
I znowu to ona wskazała mu gdzie znajdował się punkt zapalny. Pojawić miał się w starym teatrze, już dawno stanowiącym pozostałość swej dawnej światłości. Dochodzenie prowadził wystarczająco długo, by móc zorganizować misję, ale - na miejscu miał zamiar pojawić się wcześniej, tknięty - niezrozumiałym impulsem, który - nie dawał mu spokoju, dopóki nie ruszył na miejsce starcia.
- Avada kedavra
Niemal go zatkało, gdy usłyszał zwrot, akurat, gdy przekraczał próg, roztaczając przed nim widok, który wycisnął z niego oddech, zatrzymując tak wartko bijące serce.
Nie.Nie. Do wszystkich diabłów NIE! Merlinie, błagam nie...!
jedna długa sekunda wbiła go w podłogę. Druga - szarpnęła nim gwałtownie, wlewając w jego krew furię, cisnąca się z jego oczu, wprost w mordercę.
- Lamino Glacio - wywarczał niemal zaklęcie, by pokierować ostre lodowe sople wprost w pierś mężczyzny, który...zabił ją. Widział jak nieruchome już ciało, spoglądało pustym spojrzeniem w kierunku, gdzie właśnie padał Mulciber, którego zignorował, widząc jak krew trysnęła z ran. Dopadł drobnej sylwetki byłej aurorki, padając na kolana z cholernym poczuciem deja vu. Dawno temu, już raz był świadkiem śmierci kobiety, która kochał, a dziś okrutny scenariusz powtórzył się, zarzucając na Samuelowe barki ranę, która z każda chwilą się powiększała. Nieprzytomnie objął kruche już martwe ciało, rozpaczliwe obejmując to, co pozostało z jego lady.
- Nie możesz mi tego zrobić - szepnął jej w sine usta, które tyle razy smakował kiedyś, pełne życia. Nie zarejestrował, kiedy na miejsce wpadli pozostali aurorzy, nie ogarniał, kiedy - niby prześmiewcze wspomnienie, odciągali go od trzymanej kobiety. Szarpnął się raz jeszcze, wyciszając wszelkie emocje dopiero - gdy podnieśli nieprzytomnego Mulcibera, rannego - ale zdecydowanie żywego. Nie był młokosem, który 15 lat temu załamał się po śmierci narzeczonej, więc dziś - chociaż serce pękło niby rozbite lustro - miał zamiar dopełnić aurorskiego dzieła i...się zemścić.
- Zabrać to ścierwo do Tower - ostatnią rzeczą, jaką było, zanim opuścili mroczny teatr, był zgarnięcie różdżki Mulicbera, stanowiący ostateczny dowód na jego winę.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Moja Księżno.
Nie odpowiedział nic na jej słowa, nie zamierzał się nawet żegnać. No bo z kim? No bo z czym? W tej chwili nie miało to dla niego żadnego znaczenia, bo całe dziesięć lat jakie razem przeżyli w oka mgnieniu zostały strącone w czeluść starych i nieważnych zagadnień ukrytych gdzieś w podświadomości. Był obłąkany, nawet jeśli na jego twarzy nie malowało się szaleństwo. Jego umysł trawiły idee i plany, nie znające już od dawna lojalności i miłosierdzia. Tłumaczył sobie akt rzuconego zaklęcia litością, lecz czy aby było nią na pewno? Czy skazana była na cierpienie i zgubę, jeśli ratunek nadchodził z odsieczą, a człowiek, którego nienawidziła i kochała jednocześnie miał zostać pojmany i ulokowany w szarej, zimnej celi po kres swoich dni? Nie. To była zbrodnia na wciąż młodej, choć zniszczonej latami towarzystwa z tym człowiekiem kobietą. To była zbrodnia na pracowniku ministerstwa, na byłej arystokratce, na aurorze, na… kobiecie istotnej dla kogoś, kto wkroczył, gdy umarła.
Nim jej oddech całkowicie uleciał usłyszał kroki. Jego serce zadrżało w dziwnej obawie i w śmiertelnym niepokoju, gdy dopadło go przypuszczenie, iż go zdradziła. Cała ta sytuacja od chwili, w której naszła go w domu i zatruła umysł swoimi potrzebami teraz wydawała mu się jeszcze bardziej absurdalna. Powinien być podejrzliwy, powinien się skupić na swoim instynkcie, a teraz? Gdzie on się podział? W ułamku chwili zdał sobie sprawę, że to początek jego końca, a wszystko przez tą wywłokę, której okazał litość. Teraz już wiedział, że powinna gnić w męczarniach, ale nie pluł jej w myślach w twarz za złamane przyięgi — nie był aż takim hipokrytą. Po prostu nie docenił jej, nie sądził, że mogłaby to zrobić, tego się dopuścić. I cieszył się, że została ukarana, że już nie ujrzy światła dziennego i nie będzie mogła odetchnąć w duchu wolności z dala od niego.
Odwrócił się za siebie, by dojrzeć już nie tak młodą i nie tak przystojną twarz Samuela, pogromcy demonów.
Do not go gentle into that good night.
Ledwie w myślach, a może na głos choc szeptem zdążył odtworzyć słowa z zaisanej kartki, której pochodzenia nie mógł sobie przypomnieć, po czym zaśmiał się głośno i szyderczo. Na tę krótką chwilę wypełnił puste i zniszczone mury Teatru Cromwella, niosąc się dźwięcznym echem. Na krótko, bo głos Skamandera wbił się w melodyjny dźwięk, a ból przeszył mulciberowe ciało, cisnąc mu do oczu łzy, zatykając go w piersi. Poczuł jak traci oddech, więc jego głos urwał się w połowie, choć wyraz twarzy nie zmienił nic a nic, pozostawiając wykrzywione usta w ten obłąkany sposób. Oczy miał puste, lecz nie od dziś. Matowe, pozbawione blasku, ikry, którą kiedyś w sobie posiadał. I teraz wpatrywały się tępo przed siebie na Samuela, kochanka swojej żony, głupiego aurora i pseudoczarodzieja, który dreptał mu po piętach od wielu lat. Może właśnie dlatego patrzył na niego w sposób, jakby bez słów chciałby mu pogratulować, że w końcu udało mu się go dopaść, choć tak żałośnie i w nieszczęściu. Bawił go brak triumfu spowodowany śmiercią Katyi. Poniósł porażkę, która bezczelnie i arogancko patrzyła mu prosto w oczy.
Aż zgasł. Na moment. Osłabiony, silnie krwawiąc upadł na ziemię, prosto na twarz, tracąc zupełnie przytomność. Jeszcze chwilę wcześniej zdawał się nie czuć wyciekającej z jego ran krwi, nie czuć sopli, które go tak dotkliwie przedziurawiły.
Kiedy otworzył oczy, zamazany obraz zasugerował mu oparcie o chłodny mur, który również miał przed sobą. Przywrócona świadomość ożywiła jednak jego kończyny i mięśnie na miarę możliwości przyprawiając go o życie, którego nie zamierzał się tak łatwo pozbyć. Z każdą chwilą wszystko stawało się coraz bardziej wyraźne, dzięki czemu mógł z łatwością stwierdzić, że znajduje się w celi, choć nie był pewien, czy to jeszcze Tower, czy już Azkaban. Było mu wszystko jedno, toteż z typowym dla siebie w ostatnim czasie znużeniem i zmęczeniem westchnął, obracając głowę, by spojrzeć po sobie. Szaty lepiły się od zasychającej krwi, ale przestał czuć ból. Czy to już wieloletnie przyzwyczajenie, czy może podali mu coś, aby zachowac go przy życiu i ukarać? W imię sprawiedliwości! Uśmiechnął się na tę myśl, nie mogąc doczekać spotkania z czarodziejem, który go tu ściągnął. Nie wiedział jeszcze, że w celi nie jest sam. Mógł się dopiero domyślic po chwili, gdy zrozumiał, że siedzi na krześle, skuty magicznymi kajdanami, pozbawiony różdżki i możliwości obrony. Z czasem dotarł jednak do niego jego oddech. Ciężki, nieco chrapliwy, lecz spokojny. I dopiero po kilku minutach od odzyskania świadomości, odezwał się:
— Pogratulowałbym Ci — zaczął powoli i z wielkim trudem, bo nawet oddychanie sprawiało mu w tej chwili problem. — Gdyby nie fakt, że to kobieta musiała uciec się do sposobu… abyś ty mógł dopisać mnie w koncu… do swojej listy. A teraz nie żyje. Wyjątkowo żałosne.
Nie odpowiedział nic na jej słowa, nie zamierzał się nawet żegnać. No bo z kim? No bo z czym? W tej chwili nie miało to dla niego żadnego znaczenia, bo całe dziesięć lat jakie razem przeżyli w oka mgnieniu zostały strącone w czeluść starych i nieważnych zagadnień ukrytych gdzieś w podświadomości. Był obłąkany, nawet jeśli na jego twarzy nie malowało się szaleństwo. Jego umysł trawiły idee i plany, nie znające już od dawna lojalności i miłosierdzia. Tłumaczył sobie akt rzuconego zaklęcia litością, lecz czy aby było nią na pewno? Czy skazana była na cierpienie i zgubę, jeśli ratunek nadchodził z odsieczą, a człowiek, którego nienawidziła i kochała jednocześnie miał zostać pojmany i ulokowany w szarej, zimnej celi po kres swoich dni? Nie. To była zbrodnia na wciąż młodej, choć zniszczonej latami towarzystwa z tym człowiekiem kobietą. To była zbrodnia na pracowniku ministerstwa, na byłej arystokratce, na aurorze, na… kobiecie istotnej dla kogoś, kto wkroczył, gdy umarła.
Nim jej oddech całkowicie uleciał usłyszał kroki. Jego serce zadrżało w dziwnej obawie i w śmiertelnym niepokoju, gdy dopadło go przypuszczenie, iż go zdradziła. Cała ta sytuacja od chwili, w której naszła go w domu i zatruła umysł swoimi potrzebami teraz wydawała mu się jeszcze bardziej absurdalna. Powinien być podejrzliwy, powinien się skupić na swoim instynkcie, a teraz? Gdzie on się podział? W ułamku chwili zdał sobie sprawę, że to początek jego końca, a wszystko przez tą wywłokę, której okazał litość. Teraz już wiedział, że powinna gnić w męczarniach, ale nie pluł jej w myślach w twarz za złamane przyięgi — nie był aż takim hipokrytą. Po prostu nie docenił jej, nie sądził, że mogłaby to zrobić, tego się dopuścić. I cieszył się, że została ukarana, że już nie ujrzy światła dziennego i nie będzie mogła odetchnąć w duchu wolności z dala od niego.
Odwrócił się za siebie, by dojrzeć już nie tak młodą i nie tak przystojną twarz Samuela, pogromcy demonów.
Do not go gentle into that good night.
Ledwie w myślach, a może na głos choc szeptem zdążył odtworzyć słowa z zaisanej kartki, której pochodzenia nie mógł sobie przypomnieć, po czym zaśmiał się głośno i szyderczo. Na tę krótką chwilę wypełnił puste i zniszczone mury Teatru Cromwella, niosąc się dźwięcznym echem. Na krótko, bo głos Skamandera wbił się w melodyjny dźwięk, a ból przeszył mulciberowe ciało, cisnąc mu do oczu łzy, zatykając go w piersi. Poczuł jak traci oddech, więc jego głos urwał się w połowie, choć wyraz twarzy nie zmienił nic a nic, pozostawiając wykrzywione usta w ten obłąkany sposób. Oczy miał puste, lecz nie od dziś. Matowe, pozbawione blasku, ikry, którą kiedyś w sobie posiadał. I teraz wpatrywały się tępo przed siebie na Samuela, kochanka swojej żony, głupiego aurora i pseudoczarodzieja, który dreptał mu po piętach od wielu lat. Może właśnie dlatego patrzył na niego w sposób, jakby bez słów chciałby mu pogratulować, że w końcu udało mu się go dopaść, choć tak żałośnie i w nieszczęściu. Bawił go brak triumfu spowodowany śmiercią Katyi. Poniósł porażkę, która bezczelnie i arogancko patrzyła mu prosto w oczy.
Aż zgasł. Na moment. Osłabiony, silnie krwawiąc upadł na ziemię, prosto na twarz, tracąc zupełnie przytomność. Jeszcze chwilę wcześniej zdawał się nie czuć wyciekającej z jego ran krwi, nie czuć sopli, które go tak dotkliwie przedziurawiły.
***
Kiedy otworzył oczy, zamazany obraz zasugerował mu oparcie o chłodny mur, który również miał przed sobą. Przywrócona świadomość ożywiła jednak jego kończyny i mięśnie na miarę możliwości przyprawiając go o życie, którego nie zamierzał się tak łatwo pozbyć. Z każdą chwilą wszystko stawało się coraz bardziej wyraźne, dzięki czemu mógł z łatwością stwierdzić, że znajduje się w celi, choć nie był pewien, czy to jeszcze Tower, czy już Azkaban. Było mu wszystko jedno, toteż z typowym dla siebie w ostatnim czasie znużeniem i zmęczeniem westchnął, obracając głowę, by spojrzeć po sobie. Szaty lepiły się od zasychającej krwi, ale przestał czuć ból. Czy to już wieloletnie przyzwyczajenie, czy może podali mu coś, aby zachowac go przy życiu i ukarać? W imię sprawiedliwości! Uśmiechnął się na tę myśl, nie mogąc doczekać spotkania z czarodziejem, który go tu ściągnął. Nie wiedział jeszcze, że w celi nie jest sam. Mógł się dopiero domyślic po chwili, gdy zrozumiał, że siedzi na krześle, skuty magicznymi kajdanami, pozbawiony różdżki i możliwości obrony. Z czasem dotarł jednak do niego jego oddech. Ciężki, nieco chrapliwy, lecz spokojny. I dopiero po kilku minutach od odzyskania świadomości, odezwał się:
— Pogratulowałbym Ci — zaczął powoli i z wielkim trudem, bo nawet oddychanie sprawiało mu w tej chwili problem. — Gdyby nie fakt, że to kobieta musiała uciec się do sposobu… abyś ty mógł dopisać mnie w koncu… do swojej listy. A teraz nie żyje. Wyjątkowo żałosne.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Pusta, która zawładnęła jego umysłu - sięgała coraz dalej, niby rozlewająca się trucizna, zajmowała kolejne skrawki samuelowego jestestwa. I jeśli w przyszłości - miało się to na nim kolejny raz odbić, akurat teraz stanowiło jedyny ratunek, dla strzaskanych pozostałości po jego sercu. Czy w ogóle tam było? czy łudził się, ofiarowując tej jednej kobiecie dawno zapomniane, albo odnalezione jego fragmenty? Już nie miało żadnego znaczenia. Jeśli cokolwiek takiego w nim istniało - umarło razem z nią, podczas...gdy ścierwo pseudoczarodzieja, które tyle czasu mu umykało - żyło. Jeszcze.
Wiedział, że przegrał - chociaż aurorzy, którzy z nim byli, gratulowali mu schwytania poszukiwanego - od tylu lat czarnoksiężnika. Jednak furia, która początkowo nim zawładnęła - zniknęła, w raz z ramionami, które odciągnęły go od martwego ciała kobiety. Tliła się w nim za to znana zapalczywość, przeplatana z ciszą, trzymającą jego gniew poza dostępnością sił. Musiał zaczekać, a swoją uwagę - przenieść w działanie długofalowe. Dziś, jedynym wskaźnikiem jego życia - stała się praca i ściganie kolejnych. Do końca, gdy w końcu - z ulgą - i on sam padnie w akcji.
Nie zaprotestował, gdy więźniowi podano środki uśmierzające ból. Musiał mówić, ale - pomocna w tym była także dawka eliksiru prawdy, który Skamander sam wlał Mulciberowi, gdzieś na granicy jego przytomności. Pozostawili ich samych w celi, nawet nie zastanawiając się, że ktokolwiek inny miałby przeprowadzić rozmowę ze skutym mordercą. Samuel siedział naprzeciwko, oddzielając się tylko wstawionym - na jego prośbę - stolikiem. Potem tylko czekał, w milczeniu wypalając kolejnego papierosa, właściwie ani razu nie patrząc wprost na towarzyszącego mu mężczyznę. I miał wrażenie, że podany więźniowi środek znieczulający, w magiczny sposób (inny niż ten właściwy dla czarodziei) zadziałał też na niego. Wszystko zdawało się stłumione i wyblakłe, dlatego spojrzał na Mulcibera dopiero, gdy z jego gardła wydobył się chrapliwy dźwięk głosu.
Gdyby podobne słowa padły jeszcze dzień wcześniej, prawdopodobnie przywitałby go pięścią, by usłyszeć słodki dźwięk łamanej kości nosa. Nic takiego jednak nie nastąpiło, mając wrażenie, że wyrazy do niego dotarły, ale popłynęły gdzieś dalej, nie pozostawiając większego śladu. Pozornie.
- Pogratulowałbym ci - mówił cicho, celowo powtarzając słowa przedmówcy, wypuszczając przy okazji z płuc ostatnią dawkę tytoniowego dymu - Gdyby nie fakt, że przez kobietę tutaj trafiłeś. Wyjątkowo żałosne - każdy medal miał dwie strony, tak jak i w tym, cholernym przypadku. Nie podniósł głosu nawet na chwilę, powoli nachylił się, sięgając z podłogi kilka kartek, które bezładnie odłożył na stolik. Akty oskarżenia, lista zarzutów, które znał na pamięć, do których - dopisano kolejne morderstwo. Zacisnął mocniej palce na brzegu krzesła i wyciągnął z kieszeni, jak zwykle kończącą się paczkę papierosów - Chcesz? - nie był pewny czym się kierował rzucając w eter propozycję. I niezależnie od odpowiedzi, sam sięgnął po rulonik, wciskając go w usta i zaraz odpalając - Teraz przyznasz się do wszystkiego - mówił obojętnie - A na koniec będę patrzył jak znikasz - nie mówił o śmierci, na to nie zasługiwał i absurdalna część nie chciała dopuścić, by gdzieś w legendarnych zaświatach spotkał...ją. Wbijał czarne źrenice w twarz Mulcibera, wciąż - mimo woli - nie mogąc wykrzesać z siebie większych emocji. Czuł się zmęczony...i nawet satysfakcja z dorwania go po tylu latach, nie miała w sobie smaku zwycięstwa. Wyprany obowiązek, który - prawdopodobnie odreaguje, gdy cały ten obrzydliwy spektakl się skończy.
Wiedział, że przegrał - chociaż aurorzy, którzy z nim byli, gratulowali mu schwytania poszukiwanego - od tylu lat czarnoksiężnika. Jednak furia, która początkowo nim zawładnęła - zniknęła, w raz z ramionami, które odciągnęły go od martwego ciała kobiety. Tliła się w nim za to znana zapalczywość, przeplatana z ciszą, trzymającą jego gniew poza dostępnością sił. Musiał zaczekać, a swoją uwagę - przenieść w działanie długofalowe. Dziś, jedynym wskaźnikiem jego życia - stała się praca i ściganie kolejnych. Do końca, gdy w końcu - z ulgą - i on sam padnie w akcji.
Nie zaprotestował, gdy więźniowi podano środki uśmierzające ból. Musiał mówić, ale - pomocna w tym była także dawka eliksiru prawdy, który Skamander sam wlał Mulciberowi, gdzieś na granicy jego przytomności. Pozostawili ich samych w celi, nawet nie zastanawiając się, że ktokolwiek inny miałby przeprowadzić rozmowę ze skutym mordercą. Samuel siedział naprzeciwko, oddzielając się tylko wstawionym - na jego prośbę - stolikiem. Potem tylko czekał, w milczeniu wypalając kolejnego papierosa, właściwie ani razu nie patrząc wprost na towarzyszącego mu mężczyznę. I miał wrażenie, że podany więźniowi środek znieczulający, w magiczny sposób (inny niż ten właściwy dla czarodziei) zadziałał też na niego. Wszystko zdawało się stłumione i wyblakłe, dlatego spojrzał na Mulcibera dopiero, gdy z jego gardła wydobył się chrapliwy dźwięk głosu.
Gdyby podobne słowa padły jeszcze dzień wcześniej, prawdopodobnie przywitałby go pięścią, by usłyszeć słodki dźwięk łamanej kości nosa. Nic takiego jednak nie nastąpiło, mając wrażenie, że wyrazy do niego dotarły, ale popłynęły gdzieś dalej, nie pozostawiając większego śladu. Pozornie.
- Pogratulowałbym ci - mówił cicho, celowo powtarzając słowa przedmówcy, wypuszczając przy okazji z płuc ostatnią dawkę tytoniowego dymu - Gdyby nie fakt, że przez kobietę tutaj trafiłeś. Wyjątkowo żałosne - każdy medal miał dwie strony, tak jak i w tym, cholernym przypadku. Nie podniósł głosu nawet na chwilę, powoli nachylił się, sięgając z podłogi kilka kartek, które bezładnie odłożył na stolik. Akty oskarżenia, lista zarzutów, które znał na pamięć, do których - dopisano kolejne morderstwo. Zacisnął mocniej palce na brzegu krzesła i wyciągnął z kieszeni, jak zwykle kończącą się paczkę papierosów - Chcesz? - nie był pewny czym się kierował rzucając w eter propozycję. I niezależnie od odpowiedzi, sam sięgnął po rulonik, wciskając go w usta i zaraz odpalając - Teraz przyznasz się do wszystkiego - mówił obojętnie - A na koniec będę patrzył jak znikasz - nie mówił o śmierci, na to nie zasługiwał i absurdalna część nie chciała dopuścić, by gdzieś w legendarnych zaświatach spotkał...ją. Wbijał czarne źrenice w twarz Mulcibera, wciąż - mimo woli - nie mogąc wykrzesać z siebie większych emocji. Czuł się zmęczony...i nawet satysfakcja z dorwania go po tylu latach, nie miała w sobie smaku zwycięstwa. Wyprany obowiązek, który - prawdopodobnie odreaguje, gdy cały ten obrzydliwy spektakl się skończy.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Uśmiechnął się słabiej niż przypuszczał, ale to nie miało żadnego znaczenia, szczególnie, iż nie było nic z sympatii jaką miałby odczuwać wobec Skamandera. Teraz już pamiętał tamten dzień, tamten magiczny wieczór, w którym miał wizję swojej śmierci i ją zlekceważył. Uwierzył kobiecie, którą zobowiązał się poślubić i nie zawahał się, uznając, że to będzie odpowiednie dla jego reputacji. Miał wiele na tym zyskać. Sądził, że jest na tyle inteligentny, że uda mu się pozostać czujnym i nie dać się zwieść. Prawda była jednak taka, że pomimo krótkiej notatki jaką uczynił wiele lat temu już po roku nie pamiętał swojej złowrogiej wróżby, która właśnie teraz zmierzała do rychłego końca.
Patrzył jednak na spokojną twarz Samuela i było mu wszystko jedno, co się z nim teraz stanie. Jedynym celem jaki teraz miał to prowokacja, aby początek końca, który nadchodził nieubłaganie był milszy i dawał mi więcej satysfakcji.
— Trafiłem tu przez samego siebie, bo chciałem ją mieć. Nie przypisuj jej wielkich czynów— wystękał i westchnął, powoli dochodząc do siebie. Ledwie się mógł ruszyć, ale nie mógł się spodziewać po więziennym krześle specjalnych luksusów i komfortu. — Kiedyś była moją Księżną, o której myślałem dniami i nocami. Dziś jest tylko... trupem.
Powiedział co myślał, nie będąc do końca świadomym, że to veritaserum wpływa na jego niezwykłą szczerość. Nie wiedział, co na niego mieli, ani ile spraw wypłynęło na wierzch. W najlepszym wypadku trafi do Tower, ewentualnie Skamander w końcu nie wytrzyma i go zabije. Ten scenariusz także nie był taki zły, ale nie miał już nic do stracenia, skoro skuty magicznymi kajdanami. Poruszył nadgarstkami, przypominając sobie kiedy lady Lestrange użyła ich na nim po raz pierwszy. To wtedy było zabawne, nieszkodliwe. Swoją drogą ciekawe co u niej, jak potoczyło się jej życie. Choć nie. W tej chwili wcale go to nie interesowało. Był bardziej zobojętniały na wszystko i egocentryczny niż kiedykolwiek wcześniej. Ale w obliczu końca przygody nawet jego własny los go nie przejmował, bo sprawa wydawała się jasna. I całkiem przesądzona.
— Nie — odparł, nawet nie spoglądając na paczkę, bo i tak nie dostałby szansy zapalenia. Gdyby był na miejscu Samuela z przyjemnością powkurzałby wieloletniego palacza w ten sposób, więc nie zamierzał mu nawet robić nadziei na to, że zagrają razem w głupią grę.— Denerwujesz się czymś?— spytał, wskazując na papierosa i uniósł brwi. Może byłby zaskoczony tym, że się nie przejął śmiercią Katyi, ale nie zawracał sobie tym głowy. Patrzył na niego z ciekawością i zainteresowaniem, czekając niecierpliwie na jakąś bardziej wyrazistą reakcję.
— Oczywiście, że się przyznam — zadrwił, lecz poczuł niemożność powiedzenia czegoś innego. Nie mógł kłamać i to ograniczenie, które wewnętrznym głosem nakazywało mówić mu prawdę nieco go zirytowało. To znaczyło, że zabawa skończy się szybciej niż podejrzewał, dlatego właśnie postanowił zagrać prawdą. Brzydką, przykrą prawdą.
— Wiesz co mi powiedziała, kiedy wbiłem jej różdżkę w brzuch?— spytał konspiracyjnym szeptem, mrużąc lekko oczy. — Że jest w ciąży. Znowu.— Jego oczy poszerzyły się w fałszywym przejęciu. — Powiedz, że jest cień szansy, że to było twoje dziecko...
Prosił, wręcz błagał o tonem głosu i cielęcym spojrzeniem, które dopiero po chwili zabłysnęło słabą szyderą.
Ale to był tylko sen. I on i Skamander rozmywali się w przestrzeni, zostawiając za sobą tylko ciemność.
| zt
Patrzył jednak na spokojną twarz Samuela i było mu wszystko jedno, co się z nim teraz stanie. Jedynym celem jaki teraz miał to prowokacja, aby początek końca, który nadchodził nieubłaganie był milszy i dawał mi więcej satysfakcji.
— Trafiłem tu przez samego siebie, bo chciałem ją mieć. Nie przypisuj jej wielkich czynów— wystękał i westchnął, powoli dochodząc do siebie. Ledwie się mógł ruszyć, ale nie mógł się spodziewać po więziennym krześle specjalnych luksusów i komfortu. — Kiedyś była moją Księżną, o której myślałem dniami i nocami. Dziś jest tylko... trupem.
Powiedział co myślał, nie będąc do końca świadomym, że to veritaserum wpływa na jego niezwykłą szczerość. Nie wiedział, co na niego mieli, ani ile spraw wypłynęło na wierzch. W najlepszym wypadku trafi do Tower, ewentualnie Skamander w końcu nie wytrzyma i go zabije. Ten scenariusz także nie był taki zły, ale nie miał już nic do stracenia, skoro skuty magicznymi kajdanami. Poruszył nadgarstkami, przypominając sobie kiedy lady Lestrange użyła ich na nim po raz pierwszy. To wtedy było zabawne, nieszkodliwe. Swoją drogą ciekawe co u niej, jak potoczyło się jej życie. Choć nie. W tej chwili wcale go to nie interesowało. Był bardziej zobojętniały na wszystko i egocentryczny niż kiedykolwiek wcześniej. Ale w obliczu końca przygody nawet jego własny los go nie przejmował, bo sprawa wydawała się jasna. I całkiem przesądzona.
— Nie — odparł, nawet nie spoglądając na paczkę, bo i tak nie dostałby szansy zapalenia. Gdyby był na miejscu Samuela z przyjemnością powkurzałby wieloletniego palacza w ten sposób, więc nie zamierzał mu nawet robić nadziei na to, że zagrają razem w głupią grę.— Denerwujesz się czymś?— spytał, wskazując na papierosa i uniósł brwi. Może byłby zaskoczony tym, że się nie przejął śmiercią Katyi, ale nie zawracał sobie tym głowy. Patrzył na niego z ciekawością i zainteresowaniem, czekając niecierpliwie na jakąś bardziej wyrazistą reakcję.
— Oczywiście, że się przyznam — zadrwił, lecz poczuł niemożność powiedzenia czegoś innego. Nie mógł kłamać i to ograniczenie, które wewnętrznym głosem nakazywało mówić mu prawdę nieco go zirytowało. To znaczyło, że zabawa skończy się szybciej niż podejrzewał, dlatego właśnie postanowił zagrać prawdą. Brzydką, przykrą prawdą.
— Wiesz co mi powiedziała, kiedy wbiłem jej różdżkę w brzuch?— spytał konspiracyjnym szeptem, mrużąc lekko oczy. — Że jest w ciąży. Znowu.— Jego oczy poszerzyły się w fałszywym przejęciu. — Powiedz, że jest cień szansy, że to było twoje dziecko...
Prosił, wręcz błagał o tonem głosu i cielęcym spojrzeniem, które dopiero po chwili zabłysnęło słabą szyderą.
Ale to był tylko sen. I on i Skamander rozmywali się w przestrzeni, zostawiając za sobą tylko ciemność.
| zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
[sen] I że Cię nie opuszczę...
Szybka odpowiedź