Raphael Nott
Nazwisko matki: Ollivander
Miejsce zamieszkania: Nottingham
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: uzdrowiciel; specjalizacja choroby genetyczne
Wzrost: 185 centymetrów
Waga: 81 kilogramów
Kolor włosów: ciemny blond
Kolor oczu: intensywnie niebieskie
Znaki szczególne: firmowy uśmiech numer pięć, często można zobaczyć go z papierosem
11 cali, dosyć sztywna, drewno cynamonowca i rdzeń z kła wampira
Slytherin
nic
zawiedzionego brata, który odchodzi
czekoladą i eliksirami wzmacniającymi
ją
medycyną, trochę polityką i bardzo kobietami
zwycięzcom
piszę listy, tańczę, gram na fortepianie
klasycznej, ponadczasowej, pięknej
Greg Nawrat
Kiedy nie może spać wyobraża sobie jej usta. Niespecjalnie czerwone czy pełne. Nie przypominały tych, które posiada Królewna Śnieżka. Górna warga lekko nadchodziła na dolną, pełniejszą. Często zwilżał je koniuszek języka. Nie wiedział jak smakują, ale próbował sobie wyobrazić ich jedyny, niepowtarzalny smak. Obstawiał, że czekoladą, którą jadła przecież każdego dnia. Uśmiechała się wtedy, jak gdyby czuła się winna, ale nigdy nie było to prawdą. Nie dbała o fakt, że suknię na najbliższe przyjęcie trzeba będzie leciutko poszerzyć z rozmiaru żywego wieszaka na perfekcyjne krągłości.
Nikt nigdy nie widział jak w te noce leży płasko na plecach z dłońmi splecionymi pod głową. Nikt nigdy nie widział tej pojedynczej łzy, która uciekła z lewego kącika oka i biegła pospiesznie w kierunku ucha. Jedyny dowód, że posiada jeszcze jakieś ludzkie odruchy ginął bezpowrotnie w ciemności nocy, gdy ten zwijał się w pozycji embrionalnej na łóżku, a jego umysł nie śpiąc już do rana widział tylko te usta, których już nigdy nie posmakuje.
I will do as devils do; fall.
Nikt nie wiedział, kogo będzie przypominał, gdy się urodził. Nikogo to zresztą nie obchodziło. Trzeci z kolei syn nie był w końcu upragnioną córką. Był tylko kolejnym Nottem, którego należy nauczyć fechtunku, jazdy konnej, etykiety i historii rodu. Wychowany zostanie na rodową modłę. Nie musiał być kimś, tę rolę powierzono już starszym braciom. Miał po prostu nie przynieść wstydu rodzinie. Chowany więc bardziej przez mamki i guwernantki, zwłaszcza, że wkrótce matka wreszcie została obdarzona upragnioną córką. Całkiem prawdopodobne, że nie do końca pamiętała jego imię. O dziwo, chłopcu to nie przeszkadzało. Żył trochę w swoim świecie, z dala od ludzi, ale jednocześnie blisko starszego brata. Percival stał się dla małego chłopca wzorem. Nie dobrym czy złym, po prostu kimś, kim też chciał być. Nie poświęcił nigdy tak samo wiele uwagi siostrze czy najstarszemu bratu, co jemu. Być może to wina zbyt małej atencji rodziców, nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nie było takiej potrzeby. Po co komu rodzice, gdy ma się takiego fajnego brata? To jemu pokazywał siniaki, które nabił sobie minionego dnia, plamy atramentu na palcach, którym oblał siebie, nauczyciela i połowę ściany. Nie kontrolował do końca swojej złości, swojej magii. Nad stołem przy śniadaniu właśnie jemu powierzał swoje sny. A gdy ten zniknął w Hogwarcie miał wreszcie pretekst do porządnego nauczenia się pisania. Okazało się, że ma piękny charakter pisma, który później stał się jego znakiem firmowym.
Tak samo jak niezwykle, niedorzecznie wręcz niebieskie oczy i bladość. Nikt nie domyślał się, że będzie ona śmiertelna. Choroba ujawniła się niespodziewanie, ukazując, że wiecznie zimne kończyny to nie wina złego krążenia. Dla żywiołowego siedmiolatka była to największa możliwa kara. Odtąd zgodnie z zaleceniami lekarza nie mógł siadać na miotle czy jeździć konno tak często jak tego chciał i potrzebował, a treningi fechtunku ograniczono do minimum. Porażki denerwowały go na tyle, że rodzice nie chcieli narażać go na więcej negatywnych bodźców. Kroki poczynione w celu zniwelowania stresu paradoksalnie rozwścieczały go jeszcze bardziej. Z energicznego, czasem nieco nadpobudliwego, ale wesołego chłopca zaczął się zmieniać w rozpuszczonego przez spełniane zachcianki chorego, zdystansowanego i opryskliwego. Rozpoczął się dynamiczny proces upadku Raphaela.
Oczywiście mimo wszystko nie utracił on swojej iście anielskiej aparycji. Oszałamiający uśmiech rozświetlał jego twarz, kiedy tylko chciał, tworząc wspaniałą iluzję grzecznego chłopca, który na parę lat przed pójściem do szkoły stawał się już typowym ślizgonem. Mnóstwo wolnego czasu, które pojawiło się po odebraniu mu niektórych zajęć wypełniał różnymi rzeczami. Od obmyślania i wcielania w życie prób uprzykrzania innym życia, poprzez pisanie listów do brata, a na długich godzinach w bogatej bibliotece Nottów skończywszy. To właśnie w tym miejscu po raz pierwszy natchnął się na spis sporządzony przez swojego przodka. Tam poznał pierwsza zasady rządzące światem magii, które spodobały mu się niewymownie. Był lepszy, stał wyżej od innych, ale jednocześnie bardzo szybko poczuł świadomość niesionego brzemienia. Nazwisko wiązało się z pewnymi obowiązkami, które chciał wypełniać nawet będąc chorym. Chciał być jak brat, nie zawieść go i nie przynieść mu wstydu. Gdyby to się stało czułby się z tym gorzej niż gdyby zawiódł kogokolwiek innego. Poprzysiągł sobie bycie wiernym tradycji. Początkowo właśnie z powodu brata, ale dojrzewając stopniowo sam coraz lepiej czuł się w skórze Notta. Nie zmieniło to jednak faktu, że z upływem czasu coraz łatwiej było dostrzec jak staje się bardziej nieznośny i rozbestwiony. Widzieli to głównie nauczyciela, którzy straszyli jego rodziców wstydem i problemami, jakie mogą pojawić się wraz z jego pójściem do szkoły. Podobno przyczyna była całkiem błaha i był nią brak rówieśników. Raphael odrzucał towarzystwo innych chłopców, zazdroszcząc im pełnej sprawności, braku strachu przed mogącym w każdej chwili nadejść napadem i brakiem ograniczeń fizycznych. Postanowiono więc odnaleźć kogoś podobnego do niego. Nikt nie mógł przypuszczać, że wpłynie to na całe jego życie.
Wiele lat po pierwszym spotkaniu będzie się często zastanawiać jak możliwym było, że żyli wcześniej bez siebie. Pierwsze dziesięć lat życia, w których nie występowała jej osoba wydawało mu się wręcz irracjonalne. Żyli w tym samym kraju, mieszkali całkiem blisko siebie, robili te wszystkie normalne rzeczy przez ten czas, a po splątaniu się ścieżek ich życia nagle okazało się, że nie mogą bez siebie żyć. Przynajmniej on nie mógł. Nigdy nikomu o tym nie powiedział, było to jego najgłębiej strzeżoną tajemnicą, z którą zamierzał pójść do grobu. Pierwsze spotkanie zaaranżowali rodzice. Elizabeth, tak jak on pochodząca ze znamienitego rodu o nienagannej krwi, chorowała na traumę krwi. Ujawniła się tak szybko, bo dziewczynka była świadkiem śmierci własnej matki. Jej ojciec stał się chorobliwie nadopiekuńczy i trząsł się nad każdym krokiem ukochanej jedynaczki. Jakimś cudem uznał jednak, że młodemu Nottowi dobrze z oczu patrzy i pozwolił mu bawić się z nią. Od tego momentu stali się po prostu nierozłączni. Chłopiec o aparycji aniołka i dziewczynka z uśmiechem diabełka. Pokochał ją już wtedy.
W Hogwarcie oczywiście znalazł się w domu węża. Brał to za zaszczyt, bo szczerze bał się, że Tiara uzna go przez chorobę za niegodnego. Przyjęto go z otwartymi ramionami, brat ugruntował już opinię o tym pokoleniu Nottów, a on dumnie niósł to dziedzictwo dalej. I nauczyciele mieli rację, że gdyby nie tamta przyjaźń byłby okropny. Dzięki Lizzy stał się dużo gorszy. Oczywiście nie od razu. Na samym początku był zafascynowany. Szkoła, tak pełna życia, energii, była czymś niezwykłym, nieznanym dotychczas, niedostępnym wcześniej. Chłonął tę atmosferę jak gdyby dotychczas głodował, a jego apetyt rósł w miarę jedzenia. Szukał bodźców, które mogły mu to zapewnić. Intensywna nauka, próba bycia najlepszym z najlepszych, kosztem zdrowia. Nieprzespane noce spędzone nad książkami przypłacił w końcu omdleniem i wizytą w skrzydle szpitalnym. Na zawsze zapamiętał wściekłość młodej Elizabeth, która gestykulowała gniewnie nad jego łóżkiem. Jej ciemne włosy falujące, gdy potrząsała głową, dłoń, którą zdzieliła go w bok, a potem uklepała poduszkę. Pamiętał wszystko. To dla niej zwolnił, ale wciąż był tylko młodym chłopakiem świeżo spuszczonym z rodzicielskiej smyczy. Mieszał się więc w bójki. Oczywiście sam ich nie prowokował. Był zbyt dumny na mieszanie się w mugolskie rękoczyny. Wdawał się w pojedynki na słowa, ukazywał wyższość swojego rodowego wychowania nad innymi, a w ostateczności prowadził kłótnię tak, że to nie on był uznawany za agresora. Zdarzało mu się więc gościć w punkcie medycznym, aby wyleczyć dumne rany bitewne. Zresztą szalenie podobało mu się to miejsce. Bombardował nieszczęsną kobietę milionem pytań co, jak i dlaczego. Tak samo jak jego droga przyjaciółka jego obrzucała epitetami, jakim niedojrzałym dzieciakiem był. Miał świadomość, że była to najczystsza prawda. Niestety, także ona sprawiła, że dojrzał.
Kiedy przedstawiła mu swojego pierwszego chłopaka czuł się jak uderzony w twarz, ale nawet nie mrugnął powieką. Nie zwykł dzielić się Lizzy, przyzwyczaił się do bycia jedynym męskim punktem w jej otoczeniu. Nigdy nie myślał o tym, co ich łączy inaczej niż przyjaźń. Dopiero tamtego dnia, gdy starał się tamtemu chłopakowi złamać kości samym uściskiem dłoni zrozumiał w jak wielkim błędzie tkwił. Za późno. Jeszcze tego samego dnia znalazł tamtego na korytarzu i ostrzegł, że jeśli zrobi jego przyjaciółce krzywdę to osobiście złamie mu wszystkie żebra. Nigdy nie zasadzał się na innego arystokratę, ale wtedy nie czuł oporów, nie, kiedy chodziło o nią. Szybko także uświadomiono go, że wygląda jak zazdrosny. Zwłaszcza, gdy tamten spękał i zostawił Elizabeth w spokoju. Raphael sam był zaskoczony tym faktem, ale ani trochę burą, którą za to otrzymał. To była ich pierwsza poważna kłótnia. Oczywiście przegrał ją, tak jak wszystkie inne, które miały miejsce. Czasem nawet naprawdę, ale zazwyczaj robił to specjalnie. Dla niej. Ale to nic nie dało, nigdy nie dawało. Zawsze przegrywał. Był przyjacielem, usłużnym cieniem, z którym rozmawia się przy stole w Wielkiej Sali, odrabia zadania domowe w pokoju wspólnym i odbiera eliksiry w skrzydle szpitalnym. Nużyło go to, spoglądanie na nią znad buchającego kociołka, gdy świergotała z kolejnym szczęściarzem budziło w nim złość. Postanowił więc działać. Chciał poskąpić jej swojego czasu, chciał, żeby była o niego zazdrosna. Zaczęło się od jego partnerki na zielarstwie. Zaczął z nią spędzać więcej czasu, spoglądał na nią często i przyłapywał jak się wtedy rumieni. Wszystko poszło zgodnie z planem. Zresztą lubił ją, jej towarzystwo, jej uśmiech, tylko czasem mówiła za dużo, ale miała bardzo miękkie usta. Wyobrażał sobie, że właśnie takie, albo nawet lepsze, musi mieć Lizzy. Tylko właśnie na niej nie zrobiło to wrażenia. Co więcej, ucieszyła się, że znalazł sobie pierwszą sympatię. I dlatego ją znienawidził. Zmienił. Wszystkie zmieniał. Nie potrafił długo utrzymać ich przy sobie, nudziły mu się. Żadna nie była nią. Chociaż lubił każdą z nich, wszystkie były piękne, mądre, z dobrego domu i każda byłaby dobrą perspektywą na późniejszy ożenek, ale nie chciał ich. Usta wyginał w szelmowskim uśmieszków, onieśmielał jakąś ślizgonkę, a oczami patrolował korytarz, chciał ujrzeć ją.
Być może przez to tak polubił bale. Wstęp na sabaty nadal był dla niego zamknięty, ale w posiadłości w Nottingham często nadarzały się okazje do urządzania hucznych przyjęć. Nigdy nie czuł się wtedy przytłoczony. Ciągnęło go do tych tłumów, barwnych korowodów ludzi, w których żyłach płynęła najczystsza krew będąca jednocześnie biletem wstępu. Początkowo jedynie targany po jasnych włosach przez podstarzałe czarownice stopniowo przeradzał się w salonowego bywalca. Potrafił zainteresować słuchacza, sprawić, aby słuchał go jak urzeczony albo samemu wcielić się w rolę cierpliwego odbiorcy, który z chęcią wysłucha każdego słowa. Prawdopodobnie nauczył się tego od matki. Nie miał z nią wiele wspólnego, ale jeśli chodziło o życie na salonach była ona niezastąpionym wzorem. To od niej też przejął pewną dozę nienawiści do Prewettów, którzy próbowali swoimi nędznymi namiastkami nottinghamskich balów przyćmić ich spektakularne przyjęcia. Nie wierzył, że im się uda, ale dmuchał na zimne. Często w wakacje przesiadywał w ojcowskim gabinecie czerpiąc z źródła jego mądrości oraz wielu ksiąg, jakie się tam znajdowały. Doskonale wiedział, że wiedza nie przychodzi znikąd, a żeby wyróżniać się ponad innymi należy się nieustannie doskonalić. Ojcu, który wypuścił już z gniazda pierworodnego, podobało się zaangażowanie syna w życie rodziny. Być może zapominał wtedy o chorobie Raphaela, z której powodu bał się jak zostanie przyjęty. Nic bardziej mylnego. Czuł się tam jak ryba w wodzie, kiedy mógł wniknąć w tę wyjątkową atmosferę i przez chwilę zapomnieć o swoich problemach.
Tylko na chwilę, ponieważ mimo wszystko spirala stworzona z tego jednego niedomówienia nakręcała się i nakręcała. Niszczyła go powoli od środka, ale też, paradoksalnie, motywowała go. Pragnienie bycia najlepszym, żeby była z niego dumna owocowało w jego ocenach, które były powodem do dumy jego rodziców. Wtedy też stwierdził, że chce zostać uzdrowicielem. Nie czuł może bezinteresownej potrzeby niesienia pomocy, ale pragnął uleczyć jedyną w jego mniemaniu godną tego osobę. Nawet nie śmiertelną bladość, mógł z nią żyć, ale traumę krwi. Nie powinna być skazana na drżenie o swoje życie na każdym kroku, nawet, jeśli nie żyła specjalnie dla niego. Nie był co prawda pewien, czy uda mu się przejść przez cały kurs, chociaż sumy zdał śpiewająco, a prognozy na owutemy miał naprawdę obiecujące. Nie był ślepy, wręcz przeciwnie, porażająco świadomy swoich cech, zwłaszcza tych, które powszechnie uznawano za wady. Potrafił być czarujący, wykorzystywać swoją aparycję, aby przyciągnąć do siebie kolejne dziewczyny czy wyłgać się z nadciągających kłopotów. Jednak z drugiej strony to, co rozpoczęło się dawno temu poszło znacząco naprzód. Stawał się co raz bardziej cyniczny, a napaści złości trudne do ugłaskania. Często poirytowany prowokował bójki, jak gdyby czarodzieje gorszej krwi byli przyczyną wszelkich jego nieszczęść.
Dlatego koniec szkoły przyjął niemal z ulgą. Odcinał się nareszcie od tego środowiska, ale też nareszcie oficjalnie wkraczał na salony. Nie był tylko tym bladym aniołkiem, który kręcił się wszędzie dookoła chłonąc prawdziwy świat. Teraz stawał się jego integralną, właściwą częścią. To był ten jeden z niewielu momentów w jego życiu, który po prostu wspominał pozytywnie, bez żadnych zachmurzeń czy czarnych plam w rogach jak na źle wywołanym zdjęciu. Pamiętał dobrze tamte chwile, istną inicjację. Wreszcie z całą odpowiedzialnością przyjmował na siebie ciężar swojego nazwiska. Reprezentował je i czasem myślał o tym że ojciec mógłby być z niego tak dumny jak bywał ze starszych braci. Że kiedyś na drzwiach najważniejszego gabinetu w Świętym Mungu będzie pisało Nott. Ale nie był wtedy pełen jedynie tych górnolotnych myśli. Wiązały się z tym wydarzeniem również te całkowicie przyziemne. Jak doskonały szampan i wino otwarte specjalnie na tę okazje. Tłumy szlachetnych czarodziejów, którzy teraz traktowali, musieli traktować go zupełnie poważnie. Nareszcie mógł swobodnie poruszać się w tej towarzyskiej pajęczynie i wykorzystać wszystkie swoje umiejętności. Jednak urok pierwszego w życiu sabatu nie powstrzymał go przed ucieczką. Za przyzwoleniem ojca wyjechał do Francji. Potrzebował tej odmiany, nawet, jeśli jednocześnie dane mu było poznanie najgorszego uczucia na świecie, jakim była tęsknota. Ale tam jak gdyby nagle oddychał innym powietrzem. Wszystko było bardziej wyraziste, kontury ostrzejsze, a alkohol szumiał w głowie bardziej. Łatwo nawiązywało się wtedy kontakty, często także te, o których nie mówiło się głośno. To tam poznał magię, przed którą obrony uczono go w szkole. Niewiele, ale liznął podstaw, które odcisnęły się one dostatecznie mocno w jego pamięci. Nawet gdy zalewał się alkoholem podczas mniej lub bardziej wystawnych przyjęć. Pokochał to, miał wrażenie jak gdyby na krótki czas stał się naprawdę wolny. Rozbrajająca tęsknota dopadała go tylko wtedy, kiedy nad ranem układał się w łóżku, w głowie szumiały mu wypite procenty, a myśli skupiały się tylko na niej, nie miał nad nimi żadnej kontroli. Wstawał wtedy często i pisał listy. Do niej. Listy długie na kilka arkuszy pergaminu zapisanego drobnym makiem. Takie, które nigdy nie zostały wysłane, wszystkie, co do jednego strawił ogień, często podlewany ognistą whiskey. Pisał też do Percivala, ale te zawsze trafiały do odbiorcy. Jego jedna odpowiedź sprawiła, że w ciągu doby wrócił do Anglii. Elizabeth się zaręczyła.
A kiedy będziesz stąd już iść
Najlepiej weź ze sobą mnie
Patrzę na półżywy dom
Ty zapomniałaś zabrać mnie
Pewnie uciekłby w alkohol, który tak dobrze poznał w Paryżu, ale znów uratowało go jego nieszczęście. Musiał być dla niej wsparciem. To nie było narzeczeństwo z miłości, odgórnie narzucony układ. Narzeczony był ładnych parę lat starszym, zadufanym w sobie kretynem, który nie widział nic poza swoją karierą w Ministerstwie Magii. Żona miała był tylko dopełnieniem cudownego obrazka wzorowego urzędnika, który miał fundować mu kolejne awanse. Nie obchodziła go krucha niczym porcelanowa lalka narzeczona, która starała się wydawać najszczęśliwszą kobietą na ziemi i z dumą nosić to brzemię. Ale Raphael widział jej ból, chłonął go jak gąbka, chcąc przejąć na siebie. Specjalnie dla niej zgodził się chodzić na kurs tańca, którego poskąpiono w dzieciństwie ze względu na chorobę. Na ślubie chciała wypaść nienagannie. Godził te zajęcia, specjalnie dopasowane do ich stanu zdrowia z rozpoczynającymi się szkoleniami na uzdrowiciela, na które już się zapisał. Rodzice nie mieli nic przeciwko, wiedzieli zresztą doskonale, że ich syn miał daleko sięgające aspiracje, udowodnił to już w szkole. Każde zajęcia, które spędził trzymając ją w ramionach były słodką katorgą. Cierpiał z każdym krokiem i każdy błogosławił. Wiedział też od ojca, że lista potencjalnych kandydatek, na wieść o jego nauce tańca, wydłużała się, ale nie interesowało go to ani trochę. Zainteresował się nawet politykom, dzięki temu paskudnemu człowiekowi, który miał być jej narzeczonym postanowił sprawdzić, co jest w niej takiego pasjonującego. Skoro jego ród stworzył listę rodów o krwi szlachetnej niczym złoto uznał za stosowne pochylić się nad kwestiami ich dotyczącymi, co mogło tylko wpłynąć korzystnie na jego opinię. Nie wróżył sobie kariery w Ministerstwie, ale pozostawał na bieżąco. Skupiał się poza tym na nauce, trudnej, wyczerpującej nauce oraz towarzyszeniu kobiecie swojego życia w drodze na ślubny kobierzec, na którym jego miało zabraknąć.
Gorzej miało już nie być. Przecież osiągnął dno. Pewny siebie, wygadany, a nie umiał powiedzieć, co czuje ukochanej kobiecie i stracił ją na zawsze. Przegrał wszystko. Samemu było mu siebie żal. A potem, tego dnia, kiedy wrócił wyjątkowo zmęczony otrzymał sowę. Nie pamięta nawet dobrze treści tego listu. Wie, że skaleczyła się o coś, rana wyjątkowo paskudna. Duży, duży krwotok, dużo, dużo krwi. Nie do zatrzymania. Taka młoda, taka wielka strata. Potem pamiętał, że zdemolował połowę rezydencji. Ciskał wszystkim, co tylko wpadło mu w ręce. Nie używał różdżki, potrzebował to czuć, dać upust swoim emocjom, które skrywane, ukryte głęboko na samym dnie serca eksponowały niczym najpotężniejszy wulkan. Nie potrafił nad sobą zapanować, nikt nie potrafił. Nie trwał to długo, bo śmiertelna bladość zadziałała bardzo szybko. Niemal tak szybko jak trauma krwi w jej przypadku. Tylko jego uratowano, wyciągnięto z nagłej zapaści bez większego problemu. Przeżył. Żałował.
Odziany od stóp do głów w czerń tylko się uczył. Pochłaniał wiedzę, jak gdyby była jego ostatnią deską ratunku przed zapadnięciem się w totalną otchłań rozpaczy. Tak samo ciemną jak jego żałobne ubrania. Co prawda nie było już sensu, celu w szukaniu lekarstwa na tę chorobę, skoro jedyna godna leku osoba odeszła, ale nie ustępował. Chciał to zrobić, dla jej czci, dla uczczenia pamięci. Nie chciał pozwolić chorobie na zabranie chociażby jeszcze jednego, niewinnego istnienia. Rozpoczął prywatną walkę z przeznaczeniem. Być może było to zadanie karkołomne, zwłaszcza, że cały czas uczył się, aby otrzymać właściwie uprawnienia, ale nie przeszkadzało mu zawracanie rzeki kijem. Walczył. Potrzebował tego celu. Rodzice to rozumieli, dopiero wtedy zrozumieli, co naprawdę siedziało w ich synu i nie naciskali na ślub przed ukończeniem nauki. Mieli jeszcze inne dzieci do wydania. Odziany w czerń Raphael, dziecię o cudownej aparycji, chwiejące się niebezpiecznie na granicy ciemności nie był ich największym zmartwieniem. Troskę, którą skupiał wcześniej głównie na Elizabeth ubyło, stał się jeszcze bardziej cyniczny, ale jedno się nie zmieniało. Jeszcze bardziej przywiązał się do Percivala, był czynnikiem, który utrzymywał go na powierzchni. Po tej pamiętnej wyprawie zyskał idealnego kompana do wylewania łez i hektolitrów alkoholu. Nic tak nie potrafi zjednoczyć braterskich więzi jak tragedie.
W końcu się udało. Zdał egzamin teoretyczny, udowodnił swoje umiejętności w praktyce. Nie był najlepszy. Nie miał już dla kogo, nie było takiej potrzeby. Był jednak z siebie dumny. Nadal otaczały go piękne kobiety rumieniące się pod jego intensywnie niebieskim spojrzeniem, mężczyźni ściskali mu dłonie z uznaniem na twarzy. Nie był cieniem, stopniowo budowana pozycja okazała się dosyć mocno ugruntowana. Czuł się jeszcze lepiej na salonach, które niosły mu niespodziewane wręcz ukojenie. Kiedy tam był, zapominał o wszystkim, żył tym, co działo się w danej chwili. Wracał więc do siebie. Niestety pewne niepokoje wciąż tliły się w jego głowie. Ten cały Grindewald zamiast wytępić albo odseparować tych niepotrzebnych mugoli, podporządkowując sobie chmarę mnie lub bardziej wdzięcznych półkrwiaków, rwał się do wielkiej chwały. Nie były to jednak jego problem na dziś, ale na przyszłość. Teraz może najwyżej obserwować co się dzieje. Czy to, co wyprawia Ministerstwo okaże się słuszne, czy ten szumny pokój utrzyma się dostatecznie długo, aby mógł spokojnie posłać kiedyś swojego dziedzica do szkoły. Oby ten mógł uczyć się tam, gdzie i ojciec. Jednak póki co liczyło się, że wyrwa w skorupie zrastała się. Piękna maska pozbyła się wszelkiej skazy doskonale ukrywające gnijące wnętrze.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 3 | +1 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 3 | Brak |
Czarna Magia: | 1 | +1 (różdżka) |
Magia lecznicza: | 18 | +2 (różdżka) |
Transmutacja: | 1 | +1 (różdżka) |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 5 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: francuski | II | 6 |
Język obcy: łacina | I | 2 |
Historia magii | II | 3 |
Instrument (fortepian) | II | 3 |
Literatura | II | 3 |
Taniec | III | 7 |
Jeździectwo | I | 1 |
Szermierka | I | 1 |
Anatomia | V | 25 |
Kłamstwo | III | 7 |
Koncentracja | II | 3 |
Mocna głowa | II | 3 |
Retoryka | II | 3 |
Silna wola | I | 1 |
Szczęście | III | 7 |
0 |
różdżka, sowa, 11 punktów statystyk
[bylobrzydkobedzieladnie]