Zielona Wróżka
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Zielona Wróżka
To miejsce idealne do nielegalnych utargów, ukradkowych spotkań bez zachowywania nadmiernej ostrożności. Jedno jest tutaj pewne - pracowników nie interesują intencje czy rodowód gości, stąd nigdy nie wiadomo, na jaką klientelę się natrafi. Lokal nie należy jednak do najtańszych - na odwiedzanie go mogą sobie pozwolić jedynie osoby co najmniej średniozamożne. Jak można by się spodziewać po nazwie zamieszczonej na zielonym szyldzie nad drzwiami wejściowymi, całe wnętrze utrzymane jest właśnie w tonacji głębokiej zieleni - podstarzała, lecz wciąż elegancka tapeta, obicia odrobinę zbyt wysłużonych, aksamitnych sof, a nawet kotary w bardziej prywatnych lożach, do których prowadzą zawiłe, wąskie korytarzyki. Stoliki skryte są w głębokim półmroku o niepokojącym, zielonym odcieniu, gwarantującym gościom dodatkową anonimowość. Powietrze wypełnione zapachami mieszających się ze sobą olejków eterycznych jest ciężkie. Jednak Zielona Wróżka słynie nie tylko z nielegalnych interesów odbywających się pod ciężkimi obrusami wyłożonymi na okrągłych stolikach - już od samego momentu otwarcia lokalu, a więc ponad pół wieku temu, dostać tutaj można było jeden z trunków, dziś już nielegalny. Pomimo zakazu nie zrezygnowano jednak ze sprzedaży; podstarzały barman i jednocześnie właściciel, po dziś dzień własnoręcznie wytwarza i nielegalnie handluje zieloną wróżką, mocnym alkoholem, który swoją nazwę zawdzięcza zielonej barwie oraz silnemu działaniu halucynogennemu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:16, w całości zmieniany 1 raz
Lyanna wychowała się w bardzo konserwatywnej rodzinie, która, choć nieszlachetna, bardzo dbała o zachowanie czystości. Dla jej ojca z pewnością wielkim upokorzeniem był przed laty fakt, gdy okazało się, że młoda Francuzka, w której się zakochał i którą pospiesznie poślubił po „wpadce” w celu uniknięcia skandalu, była półkrwi. Nie miał na to wówczas żadnych pewnych dowodów, było to słowo przeciwko słowu, ale to wystarczyło, by jego miłość się skończyła, by przepędził kobietę z domu, zapewne bojąc się, by rodzina nie uznała go za zdrajcę i odstępcę. Krewni długo wypominali mu ten związek, a on wiele energii poświęcił na udowadnianie im, że nigdy nie przestał być wierny czystokrwistym wartościom. Dlaczego zatrzymał Lyannę – tego sama Zabini nie wiedziała, choć czasem się zastanawiała, dlaczego w ogóle nie tylko pozwolił jej żyć, ale zatrzymał ją w swoim domu. Traktował ją zawsze gorzej niż jej starszego przyrodniego brata o pewnym czystokrwistym statusie, ale ją wychował. Oschle i bez miłości, ale dał jej start w życie i mimo swojej niechęci do niego była mu za to wdzięczna.
Nie poznała swojej matki, nie widziała nawet żadnego jej zdjęcia, bo ojciec wszystkie spalił, ale im była starsza tym bardziej dawano jej odczuć, że była do niej niezwykle podobna. I losy jej związku też były podobne, też została porzucona przez ukochanego gdy ten dowiedział się o jej zbrukanym statusie krwi, z tą tylko różnicą, że ona nie zdążyła poślubić Theo. Niemniej jednak krew od zawsze miała znaczenie w jej życiu, bo z powodu swojej traktowano ją gorzej i zawsze marzyła o tym, żeby być czysta – a w dorosłości to marzenie się spełniło. Już nie musiała czuć się gorszą od innych, mogła wybić się ponad szarą masę. Kiedyś łudziła się, że może się z niej wybić umiejętnościami, ale w oczach wielu krew wciąż znaczyła więcej niż nawet największy talent. Sama też przejęła takie myślenie, od zawsze traktując czarodziejów gorszej krwi z góry, nawet kiedy sama była tylko mieszańcem. Przynajmniej formalnie. Doszła też do wniosku że jej wysokie umiejętności to na pewno zasługa tego, że jej krew tak naprawdę zawsze była czysta, że jej czarodziejskości nigdy nie kalała domieszka brudu.
Zabini była osobą dość skrytą, czego nauczyło ją życie. Z racji swojej przeszłości nie miała nigdy przyjaciół, relacje z Slytherinie były zresztą pełne fałszu i już w szkole nauczyła się, że trzeba uważać na to, co się komu mówi, że nie można odkrywać się ze słabościami ani powierzać ważnych informacji osobom niezaufanym. Ronję mimo wszystko nie znała blisko, w pewien sposób ją ceniła i szanowała, ale wolała ukrywać przed nią tą drugą, mroczniejszą stronę życia. Bo były dwie Lyanny – ta która stanowiła fasadę, czyli piękna i utalentowana łamaczka klątw, przykładna obywatelka czarodziejskiej społeczności mająca ciągotki do rzeczy wysokiej jakości, oraz ta druga Lyanna – maczająca palce w czarnej magii zaklinaczka szwendająca się po Nokturnie i dokach, oddana idei rycerka Walpurgii. Ronja widziała zatem tylko fasadę, tylko to co Lyanna przed nią odkrywała. Nie mogła też mieć pewności, co kryło się pod fasadą jej rozmówczyni. Jakie miała teraz poglądy? Jakie myśli czaiły się pod tą ładną twarzą o egzotycznych rysach? Kogo ta kobieta popierała w skrytości ducha? O jej obecnym życiu nie wiedziała tak naprawdę nic, a też nie w jej naturze byłoby nachalnie i wprost dopytywać. Bardziej w jej stylu było zawoalowane i subtelne sprawdzanie gruntu, co też zamierzała zrobić.
- Rozumiem – rzekła, kiwając głową. – Myślę, że obecnie życie każdego z nas wygląda inaczej niż kiedyś. Nasz świat się zmienia, co widać choćby po samym Londynie, tak innym od tego, jaki mogłam pamiętać z dzieciństwa czy młodości. Pewnie minie trochę czasu nim wszyscy oswoją się z nowym. Bo nowe nie zawsze musi być złe – dodała, subtelnie próbując wybadać poglądy towarzyszki na ten temat, choć nie spodziewała się że usłyszy jakieś rewelacje. Ronja była inteligentna, więc nawet jeśli nie popierała oczyszczenia Londynu, to raczej o tym nie wspomni i będzie kluczyć tak, żeby się nie odkryć. Mimo to Lyanna czasem lubiła światopoglądowe pogawędki. I pragnęła wierzyć w to, że nawet jeśli nie od razu, to z czasem wszyscy czarodzieje pojmą, jak wiele dla magicznego świata robił Czarny Pan i jego zwolennicy. Gdyby nie on, mugole rychło zdusiliby ich swoją liczebnością i musieliby ukrywać się jak szczury, co dla nich, jako silniejszych, było uwłaczające.
Potem podano im zieloną wróżkę, co rozbudziło ciekawość Lyanny.
- Zdarzało się mieć, zwłaszcza podczas podróży – przyznała; kiedy podróżowała z bratem po Europie zdarzało się próbować różnych ciekawych substancji. Lyanna lubiła próbować różnych rzeczy i zaspokajać swoją ciekawość, jednocześnie wierzyła w to, że potrafi się kontrolować i że nie grozi jej uzależnienie od tego typu rzeczy.
Skupiła się na wykonaniu odpowiednich czynności przy swoim trunku. Teraz, kiedy omówiły najważniejsze sprawy, mogły oddać się odrobinie szaleństwa i oderwania od rzeczywistości. Choć na chwilę. Bo choć powodziło jej się dobrze, pewne wspomnienia sprzed miesiąca nie chciały odpuścić. Uniosła więc swoje naczynie i przechyliła je, wypijając pierwszy łyk Zielonej Wróżki, która początkowo zapiekła w gardle, później przynosząc uczucie ciepła. Ale najciekawsze miało dopiero nadejść, musiało upłynąć kilka chwil, by substancja zaczęła działać. Póki co musiała zadbać o to, by dostarczyć ją swojemu organizmowi.
- Mmm, dobre… - mruknęła pod nosem, kiedy po paru minutach zaczynała odczuwać pierwsze doznania. Oby tylko nie skończyło się to jakimiś halucynacjami dotyczącymi śmierci Theo, podziemi i kraczących wron, bo od tego chciała przecież uciec.
Nie poznała swojej matki, nie widziała nawet żadnego jej zdjęcia, bo ojciec wszystkie spalił, ale im była starsza tym bardziej dawano jej odczuć, że była do niej niezwykle podobna. I losy jej związku też były podobne, też została porzucona przez ukochanego gdy ten dowiedział się o jej zbrukanym statusie krwi, z tą tylko różnicą, że ona nie zdążyła poślubić Theo. Niemniej jednak krew od zawsze miała znaczenie w jej życiu, bo z powodu swojej traktowano ją gorzej i zawsze marzyła o tym, żeby być czysta – a w dorosłości to marzenie się spełniło. Już nie musiała czuć się gorszą od innych, mogła wybić się ponad szarą masę. Kiedyś łudziła się, że może się z niej wybić umiejętnościami, ale w oczach wielu krew wciąż znaczyła więcej niż nawet największy talent. Sama też przejęła takie myślenie, od zawsze traktując czarodziejów gorszej krwi z góry, nawet kiedy sama była tylko mieszańcem. Przynajmniej formalnie. Doszła też do wniosku że jej wysokie umiejętności to na pewno zasługa tego, że jej krew tak naprawdę zawsze była czysta, że jej czarodziejskości nigdy nie kalała domieszka brudu.
Zabini była osobą dość skrytą, czego nauczyło ją życie. Z racji swojej przeszłości nie miała nigdy przyjaciół, relacje z Slytherinie były zresztą pełne fałszu i już w szkole nauczyła się, że trzeba uważać na to, co się komu mówi, że nie można odkrywać się ze słabościami ani powierzać ważnych informacji osobom niezaufanym. Ronję mimo wszystko nie znała blisko, w pewien sposób ją ceniła i szanowała, ale wolała ukrywać przed nią tą drugą, mroczniejszą stronę życia. Bo były dwie Lyanny – ta która stanowiła fasadę, czyli piękna i utalentowana łamaczka klątw, przykładna obywatelka czarodziejskiej społeczności mająca ciągotki do rzeczy wysokiej jakości, oraz ta druga Lyanna – maczająca palce w czarnej magii zaklinaczka szwendająca się po Nokturnie i dokach, oddana idei rycerka Walpurgii. Ronja widziała zatem tylko fasadę, tylko to co Lyanna przed nią odkrywała. Nie mogła też mieć pewności, co kryło się pod fasadą jej rozmówczyni. Jakie miała teraz poglądy? Jakie myśli czaiły się pod tą ładną twarzą o egzotycznych rysach? Kogo ta kobieta popierała w skrytości ducha? O jej obecnym życiu nie wiedziała tak naprawdę nic, a też nie w jej naturze byłoby nachalnie i wprost dopytywać. Bardziej w jej stylu było zawoalowane i subtelne sprawdzanie gruntu, co też zamierzała zrobić.
- Rozumiem – rzekła, kiwając głową. – Myślę, że obecnie życie każdego z nas wygląda inaczej niż kiedyś. Nasz świat się zmienia, co widać choćby po samym Londynie, tak innym od tego, jaki mogłam pamiętać z dzieciństwa czy młodości. Pewnie minie trochę czasu nim wszyscy oswoją się z nowym. Bo nowe nie zawsze musi być złe – dodała, subtelnie próbując wybadać poglądy towarzyszki na ten temat, choć nie spodziewała się że usłyszy jakieś rewelacje. Ronja była inteligentna, więc nawet jeśli nie popierała oczyszczenia Londynu, to raczej o tym nie wspomni i będzie kluczyć tak, żeby się nie odkryć. Mimo to Lyanna czasem lubiła światopoglądowe pogawędki. I pragnęła wierzyć w to, że nawet jeśli nie od razu, to z czasem wszyscy czarodzieje pojmą, jak wiele dla magicznego świata robił Czarny Pan i jego zwolennicy. Gdyby nie on, mugole rychło zdusiliby ich swoją liczebnością i musieliby ukrywać się jak szczury, co dla nich, jako silniejszych, było uwłaczające.
Potem podano im zieloną wróżkę, co rozbudziło ciekawość Lyanny.
- Zdarzało się mieć, zwłaszcza podczas podróży – przyznała; kiedy podróżowała z bratem po Europie zdarzało się próbować różnych ciekawych substancji. Lyanna lubiła próbować różnych rzeczy i zaspokajać swoją ciekawość, jednocześnie wierzyła w to, że potrafi się kontrolować i że nie grozi jej uzależnienie od tego typu rzeczy.
Skupiła się na wykonaniu odpowiednich czynności przy swoim trunku. Teraz, kiedy omówiły najważniejsze sprawy, mogły oddać się odrobinie szaleństwa i oderwania od rzeczywistości. Choć na chwilę. Bo choć powodziło jej się dobrze, pewne wspomnienia sprzed miesiąca nie chciały odpuścić. Uniosła więc swoje naczynie i przechyliła je, wypijając pierwszy łyk Zielonej Wróżki, która początkowo zapiekła w gardle, później przynosząc uczucie ciepła. Ale najciekawsze miało dopiero nadejść, musiało upłynąć kilka chwil, by substancja zaczęła działać. Póki co musiała zadbać o to, by dostarczyć ją swojemu organizmowi.
- Mmm, dobre… - mruknęła pod nosem, kiedy po paru minutach zaczynała odczuwać pierwsze doznania. Oby tylko nie skończyło się to jakimiś halucynacjami dotyczącymi śmierci Theo, podziemi i kraczących wron, bo od tego chciała przecież uciec.
Specyfik powoli zaczynał działać na układ nerwowy Fancourt, umysł odprężał się, a mięśnie rozluźniały. Na pewno minie jeszcze trochę czasu, zanim Wróżka dojdzie do pełni działania i Ronja wolała uniknąć niebezpieczeństwa wywołania zamieszania jeszcze w lokalu. Wciąż jeszcze znajdowała się pomiędzy oczekiwaniami aktualnego społeczeństwa a swoimi postanowieniami. Nie była skłonna do otwartej walki, brzydząc się przemocą. Wielu uważało to za ironiczne postanowienie, zważywszy na umiejętności obrony zarówno fizycznej, jak i magicznej, jakie dotychczas zdołała posiąść, ale Ronja wzruszała na takie zarzuty jedynie ramionami. Fakt, iż potrafiła się bronić różdżką, czy wyprowadzić cios nie oznaczało, że automatycznie ma z tego prawa korzystać przy każdej okazji. Dominacja, agresja, spory niepodparte faktycznym brakiem zrozumienia wydawały się rozdmuchane i niekonsekwentna. Jedyna różnica była taka, że nie chodziło tutaj już o brak przyzwolenia, a otwartą wojnę. Ofiary, osierocone dzieci i zaginionych rodziców. Jak tłumaczyli potrzebę zabijania z obu stron, to nie miało różnicy. Dla Fancourt istotny był fakt, iż obie z frakcji nie uciekały od zbędnego rozlania krwi, najwyraźniej uznając je za jedyne wyjście z sytuacji. Może gdzieś głęboko w sobie, kobieta czekała na godnego towarzysza dyskusji, kogoś, kto przekonałby ją do podjęcia wsparcia dla konkretnych poglądów i przezwyciężył jej argumenty dotychczasowego wstrzymania się od decyzji. Uszanowałaby podejście, które wydawałoby się najrozsądniejsze, takie, w które nie miałaby żadnych oporów uwierzyć. Odchyliła głowę do tyłu, przymykając lekko powieki i delektując się rozgrzewającą siłą trunku.
- Masz absolutną rację Lyanno. Nowe jest piękne, lśni w świetle, pachnie kusząco i zachęca do świeżych perspektyw. Daje szansę i oferuje korzyści. Temu nie można zaprzeczyć. - Zagadkowe słowa, jakie wypłynęły z jej ust, mogły znaczyć wszystko i nic jednocześnie. Nie zamierzała wdawać się w takie dywagacje z Zabini, zdając sobie sprawę jak skrajne wrażenie może ona Fancourt proponować. Nie miała do tego głowy, nie dzisiaj. Co nie zmieniało faktu, iż w przyszłości naprawdę pragnęła rozważyć głębiej, co kryło się za pragnieniem czystokrwistego imperium, zbudowanego na mugolskim upadku.
- Fascynują mnie tego rodzaju substancje i zawsze ciekawa jestem konsekwencji ich używania, czy to jednorazowego, czy stałego. Wizja uzależnienia kreuje interesujący mechanizm w naszych umysłach, świadomość, że nagle nie możemy żyć bez czegoś innego, co nie jest pokarmem i powietrzem. Miłością i przyjaźnią. Używki jako jedne z nielicznych potrafią ukazać prawdziwą siłę żywiołu, tego, że tak naprawdę to wciąż natura ma nad nami przewagę jeśli się jej poddamy. - Dopiła resztkę, delektując się niejednoznacznym smakiem i kiwnęła głową na swoją rozmówczynię. Nie była to może zupełnie bezinteresowna konwersacja, ale wspomnienie Lyanny, jaką kiedyś kojarzyła, ciekawie kontrastowało z jej obecnym obrazem. Wiele się w życiu kobiety musiało wydarzyć w przeciągu dzielących ich niezobowiązującą znajomość lat, chociaż… W czyim życiu z kolei nie wydarzyło się nic?
- Dziękuję ci jeszcze raz za spotkanie. Cieszę się, że jesteś w dobrym zdrowiu i powodzi ci się dobrze. - Gładkie słowa pożegnania wychodziły miękko w towarzystwie lekkiego mrowienia języka i nieco bardziej błyszczących oczu. - Gdybyś jeszcze kiedyś chciała się spotkać i porozmawiać, nie wahaj się wysłać sowę. - Szmaragdowe światło buzowało w głowie, kiedy Fancourt zebrała się do wyjścia, powoli, aczkolwiek nieubłaganie znikając w oparach dymu i labiryntu korytarzy otaczających ich cichy zakątek. Zapach olejków eterycznych roztaczający się w pomieszczeniu mieszał się z tym, który nosiła ona sama na zgięciu łokci i przy szyi, charakterystyczna poświata hibiskusa, znikająca za rogiem.
| zt. dla Ronji
- Masz absolutną rację Lyanno. Nowe jest piękne, lśni w świetle, pachnie kusząco i zachęca do świeżych perspektyw. Daje szansę i oferuje korzyści. Temu nie można zaprzeczyć. - Zagadkowe słowa, jakie wypłynęły z jej ust, mogły znaczyć wszystko i nic jednocześnie. Nie zamierzała wdawać się w takie dywagacje z Zabini, zdając sobie sprawę jak skrajne wrażenie może ona Fancourt proponować. Nie miała do tego głowy, nie dzisiaj. Co nie zmieniało faktu, iż w przyszłości naprawdę pragnęła rozważyć głębiej, co kryło się za pragnieniem czystokrwistego imperium, zbudowanego na mugolskim upadku.
- Fascynują mnie tego rodzaju substancje i zawsze ciekawa jestem konsekwencji ich używania, czy to jednorazowego, czy stałego. Wizja uzależnienia kreuje interesujący mechanizm w naszych umysłach, świadomość, że nagle nie możemy żyć bez czegoś innego, co nie jest pokarmem i powietrzem. Miłością i przyjaźnią. Używki jako jedne z nielicznych potrafią ukazać prawdziwą siłę żywiołu, tego, że tak naprawdę to wciąż natura ma nad nami przewagę jeśli się jej poddamy. - Dopiła resztkę, delektując się niejednoznacznym smakiem i kiwnęła głową na swoją rozmówczynię. Nie była to może zupełnie bezinteresowna konwersacja, ale wspomnienie Lyanny, jaką kiedyś kojarzyła, ciekawie kontrastowało z jej obecnym obrazem. Wiele się w życiu kobiety musiało wydarzyć w przeciągu dzielących ich niezobowiązującą znajomość lat, chociaż… W czyim życiu z kolei nie wydarzyło się nic?
- Dziękuję ci jeszcze raz za spotkanie. Cieszę się, że jesteś w dobrym zdrowiu i powodzi ci się dobrze. - Gładkie słowa pożegnania wychodziły miękko w towarzystwie lekkiego mrowienia języka i nieco bardziej błyszczących oczu. - Gdybyś jeszcze kiedyś chciała się spotkać i porozmawiać, nie wahaj się wysłać sowę. - Szmaragdowe światło buzowało w głowie, kiedy Fancourt zebrała się do wyjścia, powoli, aczkolwiek nieubłaganie znikając w oparach dymu i labiryntu korytarzy otaczających ich cichy zakątek. Zapach olejków eterycznych roztaczający się w pomieszczeniu mieszał się z tym, który nosiła ona sama na zgięciu łokci i przy szyi, charakterystyczna poświata hibiskusa, znikająca za rogiem.
| zt. dla Ronji
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lyanna w przeciwieństwie do być może wielu rycerzy nie była osobą zmuszającą do popierania sprawy siłą, wychodząc z założenia, że z przymuszonego, nieprzekonanego dobrowolnie sojusznika nie będzie pożytku i że takowy może zdradzić przy pierwszej sposobności, a kolejnych zdrajców w szeregach już nie potrzebowali. Potrzebowali ludzi prawdziwie wiernych, wierzących w słuszną sprawę, dlatego nie planowała teraz przystawiać Ronji różdżki do gardła i wywierać presji, jedynie rozmawiała, ciekawa jej punktu widzenia i poglądów, tego czy dałoby się ją lekko pchnąć w odpowiednią stronę. Być może w przyszłości udałoby się subtelnie przekonać ją do tego, że to rycerze chcą dla świata prawdziwych czarodziejów lepiej. Jeśli jej rozmówczyni miała dość instynktu samozachowawczego, to i tak nie powinna się wychylać. Miała czystą krew, nic złego jej nie spotka, jeśli sama nie sprowadzi na siebie zguby swoimi działaniami. To, że teraz pozostawała na progu, nie było problemem, w końcu większość społeczeństwa pozostawała niezrzeszona i mogła jedynie sympatyzować z jedną lub drugą stroną konfliktu bądź po prostu próbować przeżyć. Grunt, żeby nie buntowali się i nie przeszkadzali im w zaprowadzeniu porządku, który był niezbędny, by odbudować nowy, lepszy świat. Dopóki Lyanna nie wiedziała nic o tym, by Fancourt wspierała Zakon Feniksa lub szlamolubne idee, wszystko było w porządku i mogły być dobrymi partnerkami w rozmowie oraz mogły pomagać sobie na gruncie zawodowym. A także, jak dzisiaj, razem próbować ciekawych substancji w tym jakże klimatycznym lokalu. Naturalnie miała nadzieję, że sympatie Fancourt pozostawały przechylone w stronę czystokrwistych idei nawet jeśli nigdy nie wstąpi w szeregi sojuszników organizacji, choć niewątpliwie jej uzdrowicielskie zdolności bardzo by się przydały. Każdy szanujący się czarodziej czystej krwi powinien pragnąć jej zachowania i byłaby bardzo zawiedziona, gdyby było inaczej, ale na szczęście nie miała żadnych powodów do podejrzeń. Wierząc w inteligencję Ronji wierzyła też, że ta pamiętała o swoim czystym dziedzictwie i nie zdradzi go pod wpływem manipulacji szlamolubów. Tamci pewnie też próbowali docierać do społeczeństwa i przekonywać je do bzdurnej idei równości. Szczycili się swoją rzekomą dobrocią, ale nie wahali się przelewać czystej krwi i gdyby jakimś cudem zwyciężyli, nie zadbają o interesy czystokrwistych, a odbiorą im wszystko i sprowadzą do swojego rynsztokowego poziomu, bo prymitywna zawiść nie pozwalała im tolerować tego, że naturalnym jest podział społeczeństwa, które nie było, nie jest i nie będzie równe. Po tych, którzy przyszli z rodzin mugoli nie można było się spodziewać niczego dobrego, oni potrafili jedynie żerować na tym, co otrzymali od magicznego świata.
Uśmiechnęła się słysząc jej słowa, tajemnicze, ale dające pewną nadzieję na to, że jej rozmówczyni była otwarta na to, co działo się w ich świecie i mogła odnaleźć się w tym nowym, sprzyjającym czystej krwi porządku. Im więcej obywateli będzie ich popierać i w nich wierzyć tym lepiej, zwłaszcza że oczyszczenie Londynu było dopiero początkiem.
- Zdecydowanie nie można temu zaprzeczyć – pokiwała głową. – Możemy więc wypić za ten nowy, lepszy świat i za nadzieję na lepsze jutro dla czarodziejskiej społeczności – unosząc wyżej swoją szklanicę podkreśliła słowo czarodziejskiej, gdyż to czarodzieje byli na pierwszym planie, świat miał paść im do stóp, by nigdy więcej nie musieli już ukrywać się przed słabymi, ale licznymi mugolami.
Trunek przyjemnie drażnił gardło i rozluźniał wcześniej spięte ciało, czuła się coraz lepiej, coraz mniej myślała o nieprzyjemnościach doznanych przed miesiącem, choć niewykluczone, że później wspomnienia wrócą ze zdwojoną mocą i Theo nie da o sobie tak łatwo zapomnieć. Nie przestanie stać za nią jako milczący wyrzut przypominający o tym, jak wiele kosztują popełniane błędy i że równie dobrze to ona mogła być na jego miejscu.
- Nie chciałabym na własnej skórze przekonywać się, jak to jest być uzależnionym od takich substancji, ale próbować ich raz na jakiś czas… Wszystko jest dla ludzi, jak to mówią, prawda? – zastanowiła się. Wierzyła w to, że ma dość samozaparcia i kontroli nad sobą, żeby się nie uzależnić, nie przekroczyć tej cienkiej granicy między smakowaniem czegoś kuszącego, a sprawieniem, że ta pokusa przejmie nad nią władzę i zacznie nią kierować. Być może balansowała na cienkiej linii, ale wierzyła w siłę swojego charakteru, nawet teraz, kiedy została nadwątlona przez to, co wydarzyło się w podziemiach Gringotta. Nie mogła pozwolić, by tamte wydarzenia nią zachwiały, musiała wciąż kroczyć obraną drogą, bo odwrotu z niej nie było, można było iść tylko do przodu.
- I ja dziękuję za to spotkanie, a twoją sprawą wkrótce się zajmę i moja sowa dostarczy list, gdy wszystko będzie gotowe – podziękowała, a kącik jej ust lekko drgnął, lodowe oczy błyszczały, bo krążąca w żyłach substancja zaczynała działać, a postawa Zabini stawała się mniej wysztywniona. – Również myślę, że to spotkanie wcale nie musi być ostatnim – dodała jeszcze, być może powodowana właśnie trunkiem. Gdy Ronja zniknęła Lyanna mogła dopić resztę, a potem, już bez jej towarzystwa, oddać się rozkosznemu doznaniu, które spowodowała zielona wróżka.
| zt.
Uśmiechnęła się słysząc jej słowa, tajemnicze, ale dające pewną nadzieję na to, że jej rozmówczyni była otwarta na to, co działo się w ich świecie i mogła odnaleźć się w tym nowym, sprzyjającym czystej krwi porządku. Im więcej obywateli będzie ich popierać i w nich wierzyć tym lepiej, zwłaszcza że oczyszczenie Londynu było dopiero początkiem.
- Zdecydowanie nie można temu zaprzeczyć – pokiwała głową. – Możemy więc wypić za ten nowy, lepszy świat i za nadzieję na lepsze jutro dla czarodziejskiej społeczności – unosząc wyżej swoją szklanicę podkreśliła słowo czarodziejskiej, gdyż to czarodzieje byli na pierwszym planie, świat miał paść im do stóp, by nigdy więcej nie musieli już ukrywać się przed słabymi, ale licznymi mugolami.
Trunek przyjemnie drażnił gardło i rozluźniał wcześniej spięte ciało, czuła się coraz lepiej, coraz mniej myślała o nieprzyjemnościach doznanych przed miesiącem, choć niewykluczone, że później wspomnienia wrócą ze zdwojoną mocą i Theo nie da o sobie tak łatwo zapomnieć. Nie przestanie stać za nią jako milczący wyrzut przypominający o tym, jak wiele kosztują popełniane błędy i że równie dobrze to ona mogła być na jego miejscu.
- Nie chciałabym na własnej skórze przekonywać się, jak to jest być uzależnionym od takich substancji, ale próbować ich raz na jakiś czas… Wszystko jest dla ludzi, jak to mówią, prawda? – zastanowiła się. Wierzyła w to, że ma dość samozaparcia i kontroli nad sobą, żeby się nie uzależnić, nie przekroczyć tej cienkiej granicy między smakowaniem czegoś kuszącego, a sprawieniem, że ta pokusa przejmie nad nią władzę i zacznie nią kierować. Być może balansowała na cienkiej linii, ale wierzyła w siłę swojego charakteru, nawet teraz, kiedy została nadwątlona przez to, co wydarzyło się w podziemiach Gringotta. Nie mogła pozwolić, by tamte wydarzenia nią zachwiały, musiała wciąż kroczyć obraną drogą, bo odwrotu z niej nie było, można było iść tylko do przodu.
- I ja dziękuję za to spotkanie, a twoją sprawą wkrótce się zajmę i moja sowa dostarczy list, gdy wszystko będzie gotowe – podziękowała, a kącik jej ust lekko drgnął, lodowe oczy błyszczały, bo krążąca w żyłach substancja zaczynała działać, a postawa Zabini stawała się mniej wysztywniona. – Również myślę, że to spotkanie wcale nie musi być ostatnim – dodała jeszcze, być może powodowana właśnie trunkiem. Gdy Ronja zniknęła Lyanna mogła dopić resztę, a potem, już bez jej towarzystwa, oddać się rozkosznemu doznaniu, które spowodowała zielona wróżka.
| zt.
Gdy przekraczała tego wieczoru próg Zielonej Wróżki, pozwalając obsłudze zsunąć z ramion drogie futro, obnażające nagie ramiona okryte do łokci długimi rękawiczkami, ciągle czuła na ustach smak krwi.
Nie potrafiła się go pozbyć - i nawet nie chciała, choć celebrowała zwycięstwo w Stafford wszystkimi zmysłami. Miedziana, metaliczna woń krwi na stałe osiadła na pomadowanych krwistą czerwienią ustach, odporna na hausty szampana i drogiego wina, na głębokie, drapieżne pocałunki, na tytoniowy dym, na słodycz brzoskwini i gorycz francuskich, wykwintnych przekąsek. Woń posoki przylgnęła do warg niczym niecierpliwe usta kochanka; badała je sporadycznie językiem, przesuwała nim po białych zębach, ledwie hamując uśmiech wywołany reminescencją rzezi w Lavedale. Będącą tylko wstępem, przystawką do prawdziwej uczty, mającej miejsce później, na popiołach zdrajców, wśród zapachu palonego, ludzkiego mięsa i w blasku Mrocznego Znaku, spowijającego szmaragdową aurą całe hrabstwo, ulegające w końcu sile Czarnego Pana. Potrzebowała tego. Nie spektakularnego triumfu - chociaż spoglądanie na podbite miasto z wysokości podestu, stojąc wśród najbardziej zaufanych czarnoksiężników, nazywanych przez Lorda Voldemorta przyjaciółmi, przynosiło prawdziwą przyjemność - a równie widowiskowego pokazu własnej siły. Blasku zaklęć, różdżki rozgrzanej w dłoni, tryskającej na śnieg krwi. Rozpłatanych ciał, wyłamanych żeber, odciętych kończyn i wystających z nich kości. Wrzasków bólu, agonalnego rzężenia, błagalnych jęków, zwierzęcych pisków. Całej tej zdegenrowanej symfonii, pieszczącej zmysły. Przeciągała to upojenie, nie zamierzała przerywać celebracji. Ostatnich kilkadziesiąt godzin zlało się w jeden korowód przyjemności, pierwszy taki od wielu miesięcy, jeśli nie lat. Pozbawiona trosk, odprężona, niemusząca - na razie - przejmować się przyziemnymi obowiązkami związanymi z La Fantasmagorią, czerpała pełnymi garściami z tego, kim się stała. Bez skrępowania i wstrzemięźliwości, musiała jedyne wzmocnić się po wymagającym fizycznie, namiętnym tańcu z czarną magią, czyniącą ją jednocześnie potężną i słabą. Posiliła się, mugolami, krwią, satysfakcją i przemocą, a teraz zamierzała miękko spaść na cztery łapy, dając się ukołysać do snu Zielonej Wróżce. To tu przychodziła, by prowadzić interesy - i by odpocząć, dając się pochłonąć labiryntowi korytarzyków oraz miękkości eleganckich loży. Dyskrecja, wykwintne dania, wybitnie wyposażony bar, kameralna w swej nielegalności atmosfera; tu mogła chwilę pobyć sama, ukoić myśli, zapaść się w wygodnym fotelu, jeszcze przez kilka chwil pozostając prawdziwie wolna. Powitana przez lokajów ruszyła wgłąb lokalu, poprawiając zsuwające się rękawiczki. Czarna suknia oblekała ją od stóp do szyi, obnażając jedynie nagie ramiona, raz po raz i tak skrywane przez długie, rozpuszczone włosy. Już nie musiała dbać o pozory, zresztą kosmyki zbyt długo spięte w sztywnym koku powodowały ból głowy. W drodze do baru pozwoliła sobie na kilka niezobowiązujących rozmów, obdarzyła szczęśliwców łaskawym uśmiechem, wysłuchała nawet przez moment kameralnego koncertu, dobiegającego z jednej z odnóg lokalu, gdzie mieściła się niewielka scena. Właśnie miała odwrócić się i znaleźć swoją niszę, bezpieczną, gdzie mogłaby zebrać myśli, posilić się i wychylić kolejny kieliszek absyntu, gdy jej wzrok padł na samotną sylwetkę, skrzącą się w jednyj z lóż.
To musiała być ona. Mącący w głowie absynt jeszcze nie płynął w krwi czarownicy szerokim strumieniem, ale urody Evandry nie dało się przegapić ani pomylić z kimkolwiek innym. Mericourt stanęła bez ruchu, obserwując profil arystokratki, podkreślony tylko przez jasne włosy spięte w niski kok, tylko pozornie skromny - tak naprawdę akcentował idealną linię szczęki, obnażał nieskazitelną skórę szyi, kusił wzrok, by spłynąć nim niżej, na obojczyki i dekolt. Co tu robiła? Czy przyszła tu z nim? Deirdre drgnęła, obracając się powoli, lecz nie dostrzegła nigdzie Tristana; nie, on nigdy nie przyprowadziłby nadobnej małżonki do tego miejsca, a jeśli już, nie zostawiłby jej samej nawet na krótką chwilę. Dlaczego więc półwili klejnot rodu Róży i nadzieja szaleńców z Wyspy Syren zaszczycała swą obecnością Zieloną Wróżkę? Oczywiście był to lokal dla elit, mieszczący się w bezpiecznym centrum Londynu, lecz mimo to śmierciożerczyni nie spodziewała się ujrzeć tutaj akurat jej. Coraz częściej pojawiającej się w snach i koszmarach, w zadziwiająco rzeczywistych marach, utkanych z palącej zazdrości, ognistego poczucia zagrożenia i intensywnie płomiennym dotyku jasnwołosej czarownicy. Chciała skonfrontować się z tym omamem, czuła, że jest na to gotowa - a także, mniej lub bardziej świadomie, czuła się w obowiązku zapewnić Evandrze bezpieczeństwo. Mogła jej nienawidzić, mogła dławić sie zazdrością, lecz posłuszeństwo wobec Rosiera oraz gotowość uczynienia wszystkiego, by ten był zadowolony, przeważała nawet nad najbardziej prymitywnymi emocjami.
Ruszyła w stronę wąskiego korytarzyka prowadzącego do loży półwili, zgrabnie wymijając przechodzących w te i wewte dżentelmenów; podchodziła do Evandry od tyłu, cicho; dopiero, gdy znalazła się kilka cali od niej, odetchnęła głęboko, jakby tylko po zapachu mogła upewnić się całkowicie, że ma do czynienia z lady doyenne. Dotknęła jej ramienia, najpierw delikatnie, prawie muskając materiał eleganckiej bluzki, potem zaś zacisnęła na nim całą dłoń, mocno, czując pod skórą delikatną konstrukcję barku, ramienia i obojczyka. Przymknęła na sekundę oczy, jeszcze wczoraj rozrywała tkankę i wyciągała spod niej pobielone kości, mogła to zrobić też teraz, smak krwi znów napłynął echem do ust, ale przełknęła irracjonalne pragnienie.
- Lady doyenne, cóż za niespodzianka - powitała ją cichym, gardłowym tonem, zgrabnie wymijając oparcie, by wsunąc się wgłąb loży. Usiadła naprzeciwko Evandry na półokrągłej loży, ciasnej, tak, że musiała przekrzywić nogi w bok, by nie dotykały się kolanami, zanim jednak zajęła miejsce, ukłoniła się. Zbyt płytko, by uznać to za w pełni poprawne zachowanie etykiety, lecz zarazem zbyt głęboko ,by odebrać to jako kpinę. Nie zjawiła się tu przecież w złej intencji. Najprawdopodobniej?
- Nie powiedziałaś mu. Dlaczego? - spytała od razu, zakładając długi kosmyk włosów za ucho, pozbawione ciężkich ozdób, które nosiła w La Fantasmagorii. W porównaniu z ich poprzednią konfrontacją prezentowała się bez porównania gorzej, przynajmniej obiektywnie; bez drogiego ubrania, biżuterii, szali i imponującego makijażu. Dziś stawała przed Evandrą bardziej jako Deirdre niż madame Mericourt - i jako Deirdre była ciekawa jej motywacji. Spodziewała się katastrofy, Rosiera wyrzucającego ją z Białej Willi, świata wywróconego do góry nogami, zniszczonych marzeń i strzaskanego poczucia bezpieczeństwa, a...nic się nie zmieniło. Prawie nic, oprócz tego, co działo się w sercu dwóch kobiet, zagubionych w tym samym labiryncie życiowej zależności i skomplikowanych uczuć.
- Przeszkadzam? - dopytała jeszcze po długiej chwili ciszy, wpatrując się prosto w jasne oczy Evandry. Bez mrugnięcia, intensywnie, tak, jakby pytała nie tylko o najście w tej loży, ale i o coś więcej; o rolę, jaką odgrywała w jej życiu. Ich życiu.
| locus nihil
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 67
'k100' : 67
O istnieniu Zielonej Wróżki dowiedziała się od lady Avery, która niegdyś niezobowiązująco wspomniała o tym miejscu. Sięgając wzrokiem na zawieszony nad drzwiami szyld Evandra nie była w stanie przypomnieć sobie szczegółów relacji Elaine, ale nawet przez myśl jej nie przeszło, że lakierowane pantofle doyenne nie powinny przekraczać progu lokalu, by nie narazić się na wymieniane ponad znajdującymi się zaraz przy przejściu stolikami szepty.
W głowie nie szumiało już wspomnienie spędzonego w oparach opium wieczoru w towarzystwie przyjaciół. Durham Castle przyjęło ich z należną gościnnością, świętowanie sukcesu ze Staffordshire przeszło płynnie do intymnych wyznań, w trakcie których lady Rosier z trudem trzymała się na baczności, nie chcąc zbyt wiele zdradzić. Wciąż nie była gotowa, by odsłonić się przed najbliższymi - czy kiedykolwiek będzie?
Zsunięty z ramion płaszcz odsłonił gładką suknię o barwie wzburzonego morza, zdobione delikatnymi haftami mankiety oraz dekolt nadawały jej lekkiego szyku. Bez nisko upiętego koka poruszała się wyłącznie po Château Rose, gdzie mogła pozwolić sobie na większą swobodę; tu w złote pasma wpięty został ozdobny grzebyk z naturalnymi perłami w otoczeniu licznych, podtrzymujących włosy szpilek. Poprowadzona w do jednej z bocznych lóż miała okazję przyjrzeć się miejscu, jakże różnemu od lokali, w których zwykła bywać. Przez gęsto zawieszony dym z trudem przebijały się snopy bladego światła padającego z lamp, z drugiego końca sali wybrzmiewała melodia kameralnego koncertu, w takt której półwila stawiała kolejne kroki w drodze do własnej aksamitnej sofy. Wszechogarniająca głęboka zieleń działała kojąco na ten zaskakujący niepokój, który w jednej chwili ogarnął lady Rosier, nie do końca wciąż świadomą w jakim miejscu się znalazła. Na zadane przez kelnera pytanie pewnym głosem zażyczyła sobie specjalności lokalu, choć gdzieś w głębi duszy wiedziała, że nie zabawi tu dłużej, niż na ten jeden, sławny drink.
W jednej chwili przeszył ją chłód, biegnący wzdłuż pleców dreszcz w reakcji na uginające się pod naciskiem ramię. Wzdrygnęła się, zaraz zadzierając brodę ku górze, by spojrzeć na tą, która bezczelnie pogwałciła jej prywatną przestrzeń. Na krótko wstrzymany oddech i wymalowane czerwienią usta zaciskają się z wolną w wąską linijkę zdradziły zdenerwowanie i pospieszną próbę odzyskania rezonu. Skąd ona się tu wzięła?
Wspomnienie niczym smagnięcie biczem wylądowało przed Evandrowymi oczyma, przywołując wnioski z przemyśleń. Sądziła, że zazdrość, jaką pielęgnowała w sobie przez cały listopad zostawi w niej głębszą zadrę, utknie w sercu, nie pozwalając ranie się zagoić. Wieść o zdradzie okazała się być bolesna, tyle że półwile serce ogarnięte tak licznymi sprzecznościami nie wiedziało już co tak naprawdę sprawiało ból. Z początku myślała, że to niepewność, ale przecież Tristan na każdym kroku podkreślał swe oddanie, nie śmiała dłużej w nie wątpić. Fakt, że wciąż pozwalał sobie na folgowanie u boku kobiet innych, niż żona świadczył wyłącznie słabości męskiej płci, a rezygnacja z nich byłaby sprzeczna z jego naturą. Wielokrotnie zawieszała na nim swoje spojrzenie, na końcu języka trzymając wyznanie, jakie niewątpliwie zaburzyłoby misternie budowany porządek ich domu. Zbyt zmęczona, by prowadzić dalsze starcia, wiedziała już, że kolejne wyrzuty były bezcelowe. Doświadczenie pokazało, iż na każde z nich miał przygotowaną odpowiedź, dyskusja nie wchodziła w grę, za bardzo ceniła sobie to, co wypracowali.
- Pierwszy raz jestem w tym miejscu, ale dzięki tak ciepłemu powitaniu już czuję się jak u siebie. - W melodyjnym głosie wybrzmiała ironiczna nuta, ale i jasnowłosa głowa skinęła się lekko w geście powitania. Powoli wypuściła wstrzymane powietrze, ramię na którym zacisnęły się palce Deirdre paliło nadal, promieniując delikatnym mrowieniem w dół ciała, mimo iż ta zajęła już miejsce po drugiej stronie stolika. - Nie będziesz przeszkadzać, jeśli poczęstujesz mnie papierosem - odparła spokojnym, miękkim tonem, nijak mającym się do ognistego wydźwięku ich ostatniego spotkania w La Fantasmagorie, zupełnie jakby to nie odbiło się na pozornie neutralnej relacji z madame Mericourt, z którą miała współpracować w imię świetności magicznego baletu.
Poruszyła się nieznacznie w miękkości wytartych, aksamitnych poduszek sofy, nie spuszczając swej niespodziewanej rozmówczyni z oczu. Czym kierowała się, tak bezczelnie mącąc spokój, uznając, że jest godna zasiadać w jej towarzystwie po wszystkim, co miało między nimi miejsce?
- A powinnam? - Jasne brwi ściągnęły się lekko w zastanowieniu, głowa półwili przechyliła nieco na bok, jakby miało jej to pomóc w dostrzeżeniu zachodzących na twarzy Deirdre zmian. - Ty też tego nie zrobiłaś. - Odsłonięcie się byłoby z jej strony nierozsądne, ale mogło dać przewagę, gdyby między nią a Tristanem była rzeczywiście więź, o jakiej wspominała. Czy wspólnie uknuta intryga, łatająca powstałe rozdarcia nie pozwoliłaby im ciągnąć nadal kłamstw, jakie wspólnie utkali, byleby podtrzymać tajemnicę? Po wydarzeniach w Staffordshire Evandra zyskała pewność, że pozycja Deirdre plasuje się wyżej, niż dotychczas przypuszczała. Skoro posiadała prawo, by zająć miejsce u boku najbardziej oddanych popleczników Czarnego Pana, nie była byle ślepą kurą, jakiej trafiło się ziarno, a wzniesienie się na piedestał musiało kosztować ją wiele pracy, jak i wyrzeczeń. Żyjąc z Tristanem dostrzegała wkładany przezeń wysiłek, codzienną walkę, jakiej pojąć nie mogła nawet w daleko biegnących snach. Trudne starcie nie opierało się na wyrównanych siłach, ale Rosier dokładał wszelkich starań, by im podołać. Choć usilnie próbowała, daleka była od pełnego zrozumienia; nawet słowa Mathieu, z którym zdawała się odnajdywać wspólny język, nie tłumaczyły potęgi czarnej magii, ani co była w stanie zaoferować tym, którzy zaryzykowali zgłębianie jej tajemnic. Nie pragnęła jej dla siebie, nieprzewidywalnej potęgi niezrównanej mocy, a jedynie odkryć czego było mu brak, czego wciąż nie mogła mu dać.
Przesunęła wzrokiem po czarnych, niknących za nagimi ramionami włosach, by zaraz wrócić do głębokiej toni czujnie obserwującego ją spojrzenia. Ostatnie tygodnie spędziła na analizie, starając się dociec czym tak naprawdę się różniły. Pochodzeniem, wyglądem, zachowaniem - różnic było wszak wiele, lecz zdawały się być zbyt trywialne, by stanowić prawdziwe sedno. Deidre miała w sobie to, czego pragnął - charyzmę, pewność siebie, nieokiełznaną drapieżność - ale przecież nie tylko tego. Olśnienie przyszło przed trzema dniami, gdy oprószona delikatnymi płatkami śniegu tkwiła na mrozie, obserwując ich z oddali. Dystans zapiekł mocniej niż zwykle, niczym celnie wymierzony policzek, po którym wstrzymuje się oddech, a serce staje na krótką chwilę w przestrachu. I nagle wszystko jakby stało się jasne, zadawane w głębi serca pytania straciły wagę; Deirdre go znała, rozumiała tak, jak ona nigdy nie będzie w stanie.
- Dlaczego? - Powtórzyła za nią pytanie, choć odpowiedź nie do końca już ją interesowała. Nachyliła się nieco ponad blatem stolika, pozwalając by stojąca nań lampka o zielonym abażurze rzuciła na jej twarz blask. Miejsce Deirdre w ich życiu wciąż stało stało pod znakiem zapytania, tkwiące w zawieszeniu, niedookreślone. Czy należało to zmieniać?
W głowie nie szumiało już wspomnienie spędzonego w oparach opium wieczoru w towarzystwie przyjaciół. Durham Castle przyjęło ich z należną gościnnością, świętowanie sukcesu ze Staffordshire przeszło płynnie do intymnych wyznań, w trakcie których lady Rosier z trudem trzymała się na baczności, nie chcąc zbyt wiele zdradzić. Wciąż nie była gotowa, by odsłonić się przed najbliższymi - czy kiedykolwiek będzie?
Zsunięty z ramion płaszcz odsłonił gładką suknię o barwie wzburzonego morza, zdobione delikatnymi haftami mankiety oraz dekolt nadawały jej lekkiego szyku. Bez nisko upiętego koka poruszała się wyłącznie po Château Rose, gdzie mogła pozwolić sobie na większą swobodę; tu w złote pasma wpięty został ozdobny grzebyk z naturalnymi perłami w otoczeniu licznych, podtrzymujących włosy szpilek. Poprowadzona w do jednej z bocznych lóż miała okazję przyjrzeć się miejscu, jakże różnemu od lokali, w których zwykła bywać. Przez gęsto zawieszony dym z trudem przebijały się snopy bladego światła padającego z lamp, z drugiego końca sali wybrzmiewała melodia kameralnego koncertu, w takt której półwila stawiała kolejne kroki w drodze do własnej aksamitnej sofy. Wszechogarniająca głęboka zieleń działała kojąco na ten zaskakujący niepokój, który w jednej chwili ogarnął lady Rosier, nie do końca wciąż świadomą w jakim miejscu się znalazła. Na zadane przez kelnera pytanie pewnym głosem zażyczyła sobie specjalności lokalu, choć gdzieś w głębi duszy wiedziała, że nie zabawi tu dłużej, niż na ten jeden, sławny drink.
W jednej chwili przeszył ją chłód, biegnący wzdłuż pleców dreszcz w reakcji na uginające się pod naciskiem ramię. Wzdrygnęła się, zaraz zadzierając brodę ku górze, by spojrzeć na tą, która bezczelnie pogwałciła jej prywatną przestrzeń. Na krótko wstrzymany oddech i wymalowane czerwienią usta zaciskają się z wolną w wąską linijkę zdradziły zdenerwowanie i pospieszną próbę odzyskania rezonu. Skąd ona się tu wzięła?
Wspomnienie niczym smagnięcie biczem wylądowało przed Evandrowymi oczyma, przywołując wnioski z przemyśleń. Sądziła, że zazdrość, jaką pielęgnowała w sobie przez cały listopad zostawi w niej głębszą zadrę, utknie w sercu, nie pozwalając ranie się zagoić. Wieść o zdradzie okazała się być bolesna, tyle że półwile serce ogarnięte tak licznymi sprzecznościami nie wiedziało już co tak naprawdę sprawiało ból. Z początku myślała, że to niepewność, ale przecież Tristan na każdym kroku podkreślał swe oddanie, nie śmiała dłużej w nie wątpić. Fakt, że wciąż pozwalał sobie na folgowanie u boku kobiet innych, niż żona świadczył wyłącznie słabości męskiej płci, a rezygnacja z nich byłaby sprzeczna z jego naturą. Wielokrotnie zawieszała na nim swoje spojrzenie, na końcu języka trzymając wyznanie, jakie niewątpliwie zaburzyłoby misternie budowany porządek ich domu. Zbyt zmęczona, by prowadzić dalsze starcia, wiedziała już, że kolejne wyrzuty były bezcelowe. Doświadczenie pokazało, iż na każde z nich miał przygotowaną odpowiedź, dyskusja nie wchodziła w grę, za bardzo ceniła sobie to, co wypracowali.
- Pierwszy raz jestem w tym miejscu, ale dzięki tak ciepłemu powitaniu już czuję się jak u siebie. - W melodyjnym głosie wybrzmiała ironiczna nuta, ale i jasnowłosa głowa skinęła się lekko w geście powitania. Powoli wypuściła wstrzymane powietrze, ramię na którym zacisnęły się palce Deirdre paliło nadal, promieniując delikatnym mrowieniem w dół ciała, mimo iż ta zajęła już miejsce po drugiej stronie stolika. - Nie będziesz przeszkadzać, jeśli poczęstujesz mnie papierosem - odparła spokojnym, miękkim tonem, nijak mającym się do ognistego wydźwięku ich ostatniego spotkania w La Fantasmagorie, zupełnie jakby to nie odbiło się na pozornie neutralnej relacji z madame Mericourt, z którą miała współpracować w imię świetności magicznego baletu.
Poruszyła się nieznacznie w miękkości wytartych, aksamitnych poduszek sofy, nie spuszczając swej niespodziewanej rozmówczyni z oczu. Czym kierowała się, tak bezczelnie mącąc spokój, uznając, że jest godna zasiadać w jej towarzystwie po wszystkim, co miało między nimi miejsce?
- A powinnam? - Jasne brwi ściągnęły się lekko w zastanowieniu, głowa półwili przechyliła nieco na bok, jakby miało jej to pomóc w dostrzeżeniu zachodzących na twarzy Deirdre zmian. - Ty też tego nie zrobiłaś. - Odsłonięcie się byłoby z jej strony nierozsądne, ale mogło dać przewagę, gdyby między nią a Tristanem była rzeczywiście więź, o jakiej wspominała. Czy wspólnie uknuta intryga, łatająca powstałe rozdarcia nie pozwoliłaby im ciągnąć nadal kłamstw, jakie wspólnie utkali, byleby podtrzymać tajemnicę? Po wydarzeniach w Staffordshire Evandra zyskała pewność, że pozycja Deirdre plasuje się wyżej, niż dotychczas przypuszczała. Skoro posiadała prawo, by zająć miejsce u boku najbardziej oddanych popleczników Czarnego Pana, nie była byle ślepą kurą, jakiej trafiło się ziarno, a wzniesienie się na piedestał musiało kosztować ją wiele pracy, jak i wyrzeczeń. Żyjąc z Tristanem dostrzegała wkładany przezeń wysiłek, codzienną walkę, jakiej pojąć nie mogła nawet w daleko biegnących snach. Trudne starcie nie opierało się na wyrównanych siłach, ale Rosier dokładał wszelkich starań, by im podołać. Choć usilnie próbowała, daleka była od pełnego zrozumienia; nawet słowa Mathieu, z którym zdawała się odnajdywać wspólny język, nie tłumaczyły potęgi czarnej magii, ani co była w stanie zaoferować tym, którzy zaryzykowali zgłębianie jej tajemnic. Nie pragnęła jej dla siebie, nieprzewidywalnej potęgi niezrównanej mocy, a jedynie odkryć czego było mu brak, czego wciąż nie mogła mu dać.
Przesunęła wzrokiem po czarnych, niknących za nagimi ramionami włosach, by zaraz wrócić do głębokiej toni czujnie obserwującego ją spojrzenia. Ostatnie tygodnie spędziła na analizie, starając się dociec czym tak naprawdę się różniły. Pochodzeniem, wyglądem, zachowaniem - różnic było wszak wiele, lecz zdawały się być zbyt trywialne, by stanowić prawdziwe sedno. Deidre miała w sobie to, czego pragnął - charyzmę, pewność siebie, nieokiełznaną drapieżność - ale przecież nie tylko tego. Olśnienie przyszło przed trzema dniami, gdy oprószona delikatnymi płatkami śniegu tkwiła na mrozie, obserwując ich z oddali. Dystans zapiekł mocniej niż zwykle, niczym celnie wymierzony policzek, po którym wstrzymuje się oddech, a serce staje na krótką chwilę w przestrachu. I nagle wszystko jakby stało się jasne, zadawane w głębi serca pytania straciły wagę; Deirdre go znała, rozumiała tak, jak ona nigdy nie będzie w stanie.
- Dlaczego? - Powtórzyła za nią pytanie, choć odpowiedź nie do końca już ją interesowała. Nachyliła się nieco ponad blatem stolika, pozwalając by stojąca nań lampka o zielonym abażurze rzuciła na jej twarz blask. Miejsce Deirdre w ich życiu wciąż stało stało pod znakiem zapytania, tkwiące w zawieszeniu, niedookreślone. Czy należało to zmieniać?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Wyglądała naprawdę pięknie.
A Deirdre znała się na pięknie - na każdym jego rodzaju. Przywykła do obecności ślicznych kobiet w Wenus, reprezentujących najróżniejsze urody, z czasem zaś poszerzała swoją wiedzę o estetyce dzieł różnych rodzajów, a praca w La Fantasmagorii uwrażliwiła ją na ulotną maestrię muzyki, lecz Evandra wymykała się wszelkim kategoriom. Szczerze musiała przyznać, że nigdy nie widziała czarownicy równie wspaniałej, jak lady doyenne. Pełna niewymuszonej gracji, kuszącej elegancji, niewinnego uroku zmieszanego w cudownie uzupełniającym się duecie z majestatyczną klasą piękna przytłaczającego magicznym pochodzeniem. Aura, jaką roztaczała wokół siebie Evandra, jednocześnie drażniła i uspokajała. Wyjaśniała, dlaczego Tristan stracił dla niej głowę, zakochany bez pamięci, gotów spalić świat, byleby tylko uczynić ją swą żoną - jakże Deirdre mogłaby się z kimś takim mierzyć? Ba, choćby równać? Przy blasku jasnej skóry Evy jej własna wyglądała plebejsko, prawie jak prymitywnie opalona, a w kontraście z wielkimi, błękitnymi, czystymi oczami półwili - na skośne, zwierzęce, małe. Przesuwała uważnym spojrzeniem po granatowej, morskiej, burzliwej sukni, podkreślającej szlachetną bladość, po perłowych ozdobach w skrzących się srebrem i złotem włosach, podkreślających tylko arystokratyczne rysy. Przez dłuższą chwilę milczała, po prostu się w nią wpatrując, intensywnie, wręcz niegrzecznie w całym tym napięciu, docenianiu kunsztu magicznej genetyki - oto tuż przed nią siedziała istota zrodzona po to, by kusić, mącić w głowie; by łamać serca i czynić szczęśliwym tego, kto zdoła sięgnąc po jej miłość i uczynić swą żoną. Kimże była, by z nią konkurować?
Poczucie porażki rozmywało się jednak nie tylko w sile charakteru, ale także w tym rażącym niczym zbyt intensywnie słońce pięknie; doceniała je, dawała się mu uwieść, z zaciśniętymi wargami przyglądajc się rozluźnionej - pozornie? - Evandrze. Z bliska, czując wyraźnie zapach jej perfum, ba, nawet ciepło ciała, promieniujące poprzez wąski stolik. Musiała otrząsnąć się z tego wrażenia, zrzucić z siebie okowy dekoncentracji, ustabilizować nierówno bijące serce, lecz zbyt wiele krwawej przyjemności doświadczyła w ciągu ostatnich dni, by zachować zimną krew.
Uśmiechnęła się szeroko na wycenę spędzenia wspólnie czasu. Papieros, jakże tanio - i w wojennych okolicznościach, jakże drogo. Kąciki ust powędrowały w górę, a kocie oczy zalśniły jeszcze intensywniej, gdy sięgała nieelegancko pod pas pończoch - szczęśliwie skryta pod blatem stolika - by wyciągnąć zza niego srebrną papierośnicę. Otworzyła ją i wyciągnęła w stronę Evandry, nie odejmując spojrzenia od jej jasnych oczu.
- Poczęstuj się. Powinnam jednak dodać, że nie jest zwykły papieros - poinformowała zapobiegawczo, beznamiętnie, uśmiechając się jeszcze szerzej, aż w policzkach pojawiły się małe, słodkie, niepasujące do całej groźne postury, dołeczki. Uśmiechnęła się tym rzadkim uśmiechem, widywanym rzadziej od pełni księżyca, rozświetlajacym całą jej twarz, niepozostawiającą żadnych cieni czy wątpliwości. Zazwyczaj unosiła leniwie kącik ust, obnażała jedynie cień białych zębów, subtelnie, lekko, tajemniczo - ale teraz Evandra mogła doświadczyć pełni kokieterii, blasku kłów, czerwieni warg w pełnym rozpostarciu, drapieżnym w swym całym niebanalnym uroku. Była ciekawa, czy się skusi, czy jej zaufa: nie, w równych lufkach nie kryła się trucizna, a diable ziele, mające dopełnić festiwalu przyjemności tego wieczora. Rozmywającego się w oparach absyntu oraz rosnącego z każdą chwilą napięcia, wywołanego prostym i zarazem rodzącym setki trudności zagadnieniem. Dlaczego mu nie powiedziała?
- Nie tak robią żony? - odparła pytaniem na pytanie, lekko, dalej wpatrując się w nią bez mrugnięcia; przysunęła papierośnicę ku sobie i wyjęła jeden z przysmaków, po czym podpaliła go różdżką, wyciągniętą szybko zza pasa pończoch. By zyskać na czasie - i by rozluźnić się jeszcze bardziej, poczuć słodkie działanie diabelskiego pochodzenia, pozwolić pochłonąć się ogniu, czyszczącemu z wątpliwości. Niedotykającego jednak pożogą zazdrości, ta ciągle się tliła, podsycona pięknem Evandry. Nawet padające z boku szmaragdowozielone świało lampki nie wyłapywało żadnych wad z oszałamiającego profilu. Nic dziwnego, że wolał ją. I że jej ofiarował swoje życie. Złość rozbłysła w ciele Deirdre, wybuchła płomieniem liżącym gardło, lecz nie okazała tego, łagodząc tylko uśmiech - znów wyglądała niczym posążek kotki, geparda, pumy; drapieżcy o tajemniczym uśmiechu i przeszywającym spojrzeniu, gotowym w każdej chwili zaatakować. Słowami, nie czynami, siedziała przecież wyprostowana, z dłońmi skrytymi w rękawiczkach, zaciągając się jeszcze głębiej diabelskim zielem, a potem - na moment ginąc w szarej mgiełce, unoszącej się nad twarzą o ostrych, orientalnych rysach. - To nie moja decyzja. To ciebie kocha. To ciebie wybrał na swoją żonę. Nie jestem godna decydowania w tak ważnej kwestii - odparła po chwili powoli, wyważonym tonem, bez kpiny, całkowicie szczerze, strzepując papierosa do głębokiej popielniczki. Zamilkła, w loży pojawił się zaaferowany kelner, przynosząc ich napitki - przed każdą stanął absynt, cukier płonął szmaragdową łuną, w powietrzu zaś unosiła się woń drażniącej słodyczy. - Twoja kolej. Dlaczego? - powtórzyła nieustępliwie, gotowa zapalić półwili papierosa, jeśli Evandra skusiła się na coś, co właściwie nim nie było. W ramach uprzejmości oraz szacunku, oczywiście, niczego więcej - choć zbyt długo przebywała wśród mężczyzn, nasycona ich toksyczną energią, by zignorować czar półwili. Wyprostowała się na siedzeniu i sięgnęła po zielonego drinka, upijając łyka absyntu - przepiękny kolor, ich kolor, poszarpany przez ostatnie decyzje Tristana. - Jak to jest być czarownicą, której wszyscy pragną? - spytała nagle z autentycznym zainteresniowaniem - i pewnym gorzkim smutkiem, czar półwili był sztucznym wytworem, narzuconym przez magiczną genetykę, lecz miały przecież coś wspólnego - czy i jej to ciążyło? A może czerpała z tego siłę? Była ciekawa - tak, jak ciekawym był generał przygotowujący bitwę, chcący poznać dokładnie aspiracje, sekrety i marzenia przeciwnika, stając się mu bliższym od przyjaciela.
| jeśli Evandra się poczęstuje, zużywam 2xdiable ziele
A Deirdre znała się na pięknie - na każdym jego rodzaju. Przywykła do obecności ślicznych kobiet w Wenus, reprezentujących najróżniejsze urody, z czasem zaś poszerzała swoją wiedzę o estetyce dzieł różnych rodzajów, a praca w La Fantasmagorii uwrażliwiła ją na ulotną maestrię muzyki, lecz Evandra wymykała się wszelkim kategoriom. Szczerze musiała przyznać, że nigdy nie widziała czarownicy równie wspaniałej, jak lady doyenne. Pełna niewymuszonej gracji, kuszącej elegancji, niewinnego uroku zmieszanego w cudownie uzupełniającym się duecie z majestatyczną klasą piękna przytłaczającego magicznym pochodzeniem. Aura, jaką roztaczała wokół siebie Evandra, jednocześnie drażniła i uspokajała. Wyjaśniała, dlaczego Tristan stracił dla niej głowę, zakochany bez pamięci, gotów spalić świat, byleby tylko uczynić ją swą żoną - jakże Deirdre mogłaby się z kimś takim mierzyć? Ba, choćby równać? Przy blasku jasnej skóry Evy jej własna wyglądała plebejsko, prawie jak prymitywnie opalona, a w kontraście z wielkimi, błękitnymi, czystymi oczami półwili - na skośne, zwierzęce, małe. Przesuwała uważnym spojrzeniem po granatowej, morskiej, burzliwej sukni, podkreślającej szlachetną bladość, po perłowych ozdobach w skrzących się srebrem i złotem włosach, podkreślających tylko arystokratyczne rysy. Przez dłuższą chwilę milczała, po prostu się w nią wpatrując, intensywnie, wręcz niegrzecznie w całym tym napięciu, docenianiu kunsztu magicznej genetyki - oto tuż przed nią siedziała istota zrodzona po to, by kusić, mącić w głowie; by łamać serca i czynić szczęśliwym tego, kto zdoła sięgnąc po jej miłość i uczynić swą żoną. Kimże była, by z nią konkurować?
Poczucie porażki rozmywało się jednak nie tylko w sile charakteru, ale także w tym rażącym niczym zbyt intensywnie słońce pięknie; doceniała je, dawała się mu uwieść, z zaciśniętymi wargami przyglądajc się rozluźnionej - pozornie? - Evandrze. Z bliska, czując wyraźnie zapach jej perfum, ba, nawet ciepło ciała, promieniujące poprzez wąski stolik. Musiała otrząsnąć się z tego wrażenia, zrzucić z siebie okowy dekoncentracji, ustabilizować nierówno bijące serce, lecz zbyt wiele krwawej przyjemności doświadczyła w ciągu ostatnich dni, by zachować zimną krew.
Uśmiechnęła się szeroko na wycenę spędzenia wspólnie czasu. Papieros, jakże tanio - i w wojennych okolicznościach, jakże drogo. Kąciki ust powędrowały w górę, a kocie oczy zalśniły jeszcze intensywniej, gdy sięgała nieelegancko pod pas pończoch - szczęśliwie skryta pod blatem stolika - by wyciągnąć zza niego srebrną papierośnicę. Otworzyła ją i wyciągnęła w stronę Evandry, nie odejmując spojrzenia od jej jasnych oczu.
- Poczęstuj się. Powinnam jednak dodać, że nie jest zwykły papieros - poinformowała zapobiegawczo, beznamiętnie, uśmiechając się jeszcze szerzej, aż w policzkach pojawiły się małe, słodkie, niepasujące do całej groźne postury, dołeczki. Uśmiechnęła się tym rzadkim uśmiechem, widywanym rzadziej od pełni księżyca, rozświetlajacym całą jej twarz, niepozostawiającą żadnych cieni czy wątpliwości. Zazwyczaj unosiła leniwie kącik ust, obnażała jedynie cień białych zębów, subtelnie, lekko, tajemniczo - ale teraz Evandra mogła doświadczyć pełni kokieterii, blasku kłów, czerwieni warg w pełnym rozpostarciu, drapieżnym w swym całym niebanalnym uroku. Była ciekawa, czy się skusi, czy jej zaufa: nie, w równych lufkach nie kryła się trucizna, a diable ziele, mające dopełnić festiwalu przyjemności tego wieczora. Rozmywającego się w oparach absyntu oraz rosnącego z każdą chwilą napięcia, wywołanego prostym i zarazem rodzącym setki trudności zagadnieniem. Dlaczego mu nie powiedziała?
- Nie tak robią żony? - odparła pytaniem na pytanie, lekko, dalej wpatrując się w nią bez mrugnięcia; przysunęła papierośnicę ku sobie i wyjęła jeden z przysmaków, po czym podpaliła go różdżką, wyciągniętą szybko zza pasa pończoch. By zyskać na czasie - i by rozluźnić się jeszcze bardziej, poczuć słodkie działanie diabelskiego pochodzenia, pozwolić pochłonąć się ogniu, czyszczącemu z wątpliwości. Niedotykającego jednak pożogą zazdrości, ta ciągle się tliła, podsycona pięknem Evandry. Nawet padające z boku szmaragdowozielone świało lampki nie wyłapywało żadnych wad z oszałamiającego profilu. Nic dziwnego, że wolał ją. I że jej ofiarował swoje życie. Złość rozbłysła w ciele Deirdre, wybuchła płomieniem liżącym gardło, lecz nie okazała tego, łagodząc tylko uśmiech - znów wyglądała niczym posążek kotki, geparda, pumy; drapieżcy o tajemniczym uśmiechu i przeszywającym spojrzeniu, gotowym w każdej chwili zaatakować. Słowami, nie czynami, siedziała przecież wyprostowana, z dłońmi skrytymi w rękawiczkach, zaciągając się jeszcze głębiej diabelskim zielem, a potem - na moment ginąc w szarej mgiełce, unoszącej się nad twarzą o ostrych, orientalnych rysach. - To nie moja decyzja. To ciebie kocha. To ciebie wybrał na swoją żonę. Nie jestem godna decydowania w tak ważnej kwestii - odparła po chwili powoli, wyważonym tonem, bez kpiny, całkowicie szczerze, strzepując papierosa do głębokiej popielniczki. Zamilkła, w loży pojawił się zaaferowany kelner, przynosząc ich napitki - przed każdą stanął absynt, cukier płonął szmaragdową łuną, w powietrzu zaś unosiła się woń drażniącej słodyczy. - Twoja kolej. Dlaczego? - powtórzyła nieustępliwie, gotowa zapalić półwili papierosa, jeśli Evandra skusiła się na coś, co właściwie nim nie było. W ramach uprzejmości oraz szacunku, oczywiście, niczego więcej - choć zbyt długo przebywała wśród mężczyzn, nasycona ich toksyczną energią, by zignorować czar półwili. Wyprostowała się na siedzeniu i sięgnęła po zielonego drinka, upijając łyka absyntu - przepiękny kolor, ich kolor, poszarpany przez ostatnie decyzje Tristana. - Jak to jest być czarownicą, której wszyscy pragną? - spytała nagle z autentycznym zainteresniowaniem - i pewnym gorzkim smutkiem, czar półwili był sztucznym wytworem, narzuconym przez magiczną genetykę, lecz miały przecież coś wspólnego - czy i jej to ciążyło? A może czerpała z tego siłę? Była ciekawa - tak, jak ciekawym był generał przygotowujący bitwę, chcący poznać dokładnie aspiracje, sekrety i marzenia przeciwnika, stając się mu bliższym od przyjaciela.
| jeśli Evandra się poczęstuje, zużywam 2xdiable ziele
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Gdy Mericourt sięgała pod stół, Evandra podążyła wzrokiem za obleczoną w rękawiczkę dłoń, wyłapując fragment odsłoniętego pasa do pończoch. Sprytnie, przemknęło jej przez myśl, bo nigdy wcześniej nie miała powodu, by cokolwiek chować w bieliznę. Funkcję tę pełniły torebki i kieszonki, skrywając najpotrzebniejsze z przyborów. Brak takowych oznaczał zwyczajnie ograniczenie się do tego, co trzymać można było w rękach, ale żeby wykorzystać bieliznę? Ostrzeżenie mogłoby zabrzmieć groźnie, gdyby nie towarzyszył mu uśmiech, jakiego dotychczas nie miała okazji dostrzec na twarzy Deirdre. Naturalnie, że się zawahała, ściągnęła muśnięte karminową szminką usta w dzióbek, przez bardzo krótki moment bijąc się z myślami, aż wreszcie uniosła schowaną w krótkiej, granatowej rękawiczce dłoń i sięgnęła do srebrnej papierośnicy.
Widząc nieustającą na twarzy Deirdre ciekawość uniosła kąciki ust w uśmiechu, nachylając się, by skorzystać z życzliwości czarownicy do odpalenia papierosa. Posiadanie wiedzy, której pożądali inni, było prawdziwie satysfakcjonujące. Evandra nie planowała zbyt długo zabawić w Zielonej Wróżce, ale skoro przeznaczenie doprowadziło do ich spotkania, zamierzała skorzystać z okazji, by zadać kilka własnych pytań. Jak wiele z padających dziś słów leżeć będzie blisko prawdy?
Otulił ją gryzący dym, który już od pierwszej chwili zawrócił w głowie, przynosząc nieznany dotychczas ciężar. Nad odpowiedzią na pytanie Deirdre zastanawiała się już wcześniej sama, analizując wszelkie za i przeciw, szukając odpowiednich wniosków. Najważniejszym z nich był fakt, że wcale nie czuje się źle z myślą, że oszukuje Tristana, zataja swoją wiedzę, spotkania z Deirdre i rozmowy na jego temat. Czy nie na tym polegała rola małżonki - na balansowaniu między decyzjami, z których każda, podjęta nierozważnie, mogła przynieść im zgubę? Stawka była wysoka, wojna w którą wkroczyli pełnią zaangażowania zajmowała zdecydowaną większość uwagi, na horyzoncie malowały się kolejne przeciwności, którym należało stawić czoła. Do prowadzenia był także ród, należało podtrzymać dumną, herbową czerwoną różę u szczytu świetności, pnąc się zarazem coraz wyżej, umacniając pozycję. Nie można zapominać także o wymordowaniu tych, którzy odpowiedzialni są za zmącenie umysłu Francisa i doprowadzenie go do stanu, w którym poniósł śmierć.
Wzięła głębszy oddech, niepozbawiony krążącego w powietrzu dymu diabelskiego ziela. Nie zlękła się drapieżnego spojrzenia, które zdawało się móc pożreć ją w całości za choćby najdrobniejszą z psot. Do czego się dziś posunie, by wydrzeć odpowiedzi na nurtujące ją pytania?
- Sądzę, że zazdrosna żona jest ostatnim, czego potrzebuje. - Uniosła brew, tym samym odsłaniając cząstkę siebie. Czego tak naprawdę się obawiała? Czy gdyby dowiedział się, że nie musi już nic więcej przed nią ukrywać, zepchnąłby ją w kąt ku zapomnieniu, zużytą i niechcianą? Czy zaryzykowałby reputacją dla byle zachcianki, tym samym przekreślając dotychczasowy dorobek? Był na to nie tylko zbyt inteligentny, ale i prawdziwie zakochany, co zrozumiała dopiero po ośmiu latach jego starań. Skoro więc nie był to strach przed odrzuceniem, to o co była tak naprawdę zazdrosna? - Skoro obecny stan wszystkim odpowiada, po co go zmieniać? - Utkwiła palące spojrzenie w czarownicy, jakby czekając aż ta sprzeciwi się i podsunie zaraz kilka sugestii, które należało wziąć pod uwagę, i dlaczego myli się w swoim rozumowaniu. Nawet brała pod uwagę możliwość rozważenia ich, ale przecież i tego nie mogła wyznać otwarcie.
- Niewątpliwie wiele ułatwia, nigdy nie narzekam na brak towarzystwa. - Evandra uwielbiała zainteresowanie własną osobą, choć wyuczona skromność nigdy nie pozwalała jej się do tego przyznać. Czerpała wielką przyjemność z przyłapywania innych na spojrzeniu, które gubiło się w jej włosach czy dekolcie, na rozmarzonym wyrazie twarzy, zdradzającym odważne pragnienia. Etykieta nie pozwalała na wyciąganie takich przemyśleń na wierzch, zresztą niedopowiedzenia mówiły więcej, niż bezpośrednie słowa.
Przysunęła do siebie kieliszek, z pewnym zwątpieniem zaglądając w zieloną toń. Intensywny zapach ziół kojarzył się z eliksirami, których przyjmować musiała w ilościach, by uspokoić serpentynę. Powodował lekkie mdłości, zwłaszcza w połączeniu z drapiącym w gardło dymem zaoferowanego papierosa. Idąc tropem Deirdre upiła mały łyk, pozwalając by anyżowa gorycz rozlała się po gardle, jednocześnie przyjemnie rozgrzewając. Nowemu doświadczeniu towarzyszyło kolejne zaskoczenie; spodziewała się, że zamiłowanie do słodkich, owocowych drinków zdołało na zawsze zdominować jej preferencje. Tymczasem oblizała wargi w jakże mało kulturalnym geście, co natychmiast wywołało na twarzy Evandry cień zakłopotania, czując na sobie bezustanne spojrzenie Deirdre na kilka sekund spuściła wzrok na blat stolika, by zaraz powrócić nim do madame Mericourt.
- Tak jak w życiu, czasem trudno spostrzec, czy czyjś przymilny uśmiech jest szczery, czy też spowodowany wyłącznie chęcią uzyskania czegoś dla siebie. Stałe zwątpienie w prawdziwość intencji bywa uciążliwe. - Kiedy jeszcze nie panowała nad płynącą w żyłach krwią swoich przodkiń, sądziła że tak wiele osób jest jej naprawdę życzliwych i gotowych do spełniania wszelkich zachcianek. Niejednokrotne oburzone reakcje zazdrosnych o swych chłopców panien zmusiły do większego wyczucia i trzymania się na wodzy, byleby nie doprowadzić do niechcianej tragedii. W czasach szkolnych na wyciągnięcie ręki miała wielu chętnych do przetestowania granic, z czasem nabrała pewności co do własnej mocy, jak i dystansu wobec otrzymywanych uprzejmości. Odpowiadała nań życzliwie, zgodnie z wyuczonymi zasadami, w głębi serca jednak czując, iż wolałaby mieć kilku zaufanych przyjaciół, niż ślepo zauroczony jej pięknem tłum. - Jakie są twoje? - Intencje, pragnienia, myśli i zamiary. Czy był to przypadek, że obie znalazły się dziś w tym samym miejscu? Nawet jeśli tak, dlaczego Deirdre opuściła swoje towarzystwo i dołączyła do niej, zwłaszcza pamiętając w jaki sposób pożegnały się ostatnim razem?
Widząc nieustającą na twarzy Deirdre ciekawość uniosła kąciki ust w uśmiechu, nachylając się, by skorzystać z życzliwości czarownicy do odpalenia papierosa. Posiadanie wiedzy, której pożądali inni, było prawdziwie satysfakcjonujące. Evandra nie planowała zbyt długo zabawić w Zielonej Wróżce, ale skoro przeznaczenie doprowadziło do ich spotkania, zamierzała skorzystać z okazji, by zadać kilka własnych pytań. Jak wiele z padających dziś słów leżeć będzie blisko prawdy?
Otulił ją gryzący dym, który już od pierwszej chwili zawrócił w głowie, przynosząc nieznany dotychczas ciężar. Nad odpowiedzią na pytanie Deirdre zastanawiała się już wcześniej sama, analizując wszelkie za i przeciw, szukając odpowiednich wniosków. Najważniejszym z nich był fakt, że wcale nie czuje się źle z myślą, że oszukuje Tristana, zataja swoją wiedzę, spotkania z Deirdre i rozmowy na jego temat. Czy nie na tym polegała rola małżonki - na balansowaniu między decyzjami, z których każda, podjęta nierozważnie, mogła przynieść im zgubę? Stawka była wysoka, wojna w którą wkroczyli pełnią zaangażowania zajmowała zdecydowaną większość uwagi, na horyzoncie malowały się kolejne przeciwności, którym należało stawić czoła. Do prowadzenia był także ród, należało podtrzymać dumną, herbową czerwoną różę u szczytu świetności, pnąc się zarazem coraz wyżej, umacniając pozycję. Nie można zapominać także o wymordowaniu tych, którzy odpowiedzialni są za zmącenie umysłu Francisa i doprowadzenie go do stanu, w którym poniósł śmierć.
Wzięła głębszy oddech, niepozbawiony krążącego w powietrzu dymu diabelskiego ziela. Nie zlękła się drapieżnego spojrzenia, które zdawało się móc pożreć ją w całości za choćby najdrobniejszą z psot. Do czego się dziś posunie, by wydrzeć odpowiedzi na nurtujące ją pytania?
- Sądzę, że zazdrosna żona jest ostatnim, czego potrzebuje. - Uniosła brew, tym samym odsłaniając cząstkę siebie. Czego tak naprawdę się obawiała? Czy gdyby dowiedział się, że nie musi już nic więcej przed nią ukrywać, zepchnąłby ją w kąt ku zapomnieniu, zużytą i niechcianą? Czy zaryzykowałby reputacją dla byle zachcianki, tym samym przekreślając dotychczasowy dorobek? Był na to nie tylko zbyt inteligentny, ale i prawdziwie zakochany, co zrozumiała dopiero po ośmiu latach jego starań. Skoro więc nie był to strach przed odrzuceniem, to o co była tak naprawdę zazdrosna? - Skoro obecny stan wszystkim odpowiada, po co go zmieniać? - Utkwiła palące spojrzenie w czarownicy, jakby czekając aż ta sprzeciwi się i podsunie zaraz kilka sugestii, które należało wziąć pod uwagę, i dlaczego myli się w swoim rozumowaniu. Nawet brała pod uwagę możliwość rozważenia ich, ale przecież i tego nie mogła wyznać otwarcie.
- Niewątpliwie wiele ułatwia, nigdy nie narzekam na brak towarzystwa. - Evandra uwielbiała zainteresowanie własną osobą, choć wyuczona skromność nigdy nie pozwalała jej się do tego przyznać. Czerpała wielką przyjemność z przyłapywania innych na spojrzeniu, które gubiło się w jej włosach czy dekolcie, na rozmarzonym wyrazie twarzy, zdradzającym odważne pragnienia. Etykieta nie pozwalała na wyciąganie takich przemyśleń na wierzch, zresztą niedopowiedzenia mówiły więcej, niż bezpośrednie słowa.
Przysunęła do siebie kieliszek, z pewnym zwątpieniem zaglądając w zieloną toń. Intensywny zapach ziół kojarzył się z eliksirami, których przyjmować musiała w ilościach, by uspokoić serpentynę. Powodował lekkie mdłości, zwłaszcza w połączeniu z drapiącym w gardło dymem zaoferowanego papierosa. Idąc tropem Deirdre upiła mały łyk, pozwalając by anyżowa gorycz rozlała się po gardle, jednocześnie przyjemnie rozgrzewając. Nowemu doświadczeniu towarzyszyło kolejne zaskoczenie; spodziewała się, że zamiłowanie do słodkich, owocowych drinków zdołało na zawsze zdominować jej preferencje. Tymczasem oblizała wargi w jakże mało kulturalnym geście, co natychmiast wywołało na twarzy Evandry cień zakłopotania, czując na sobie bezustanne spojrzenie Deirdre na kilka sekund spuściła wzrok na blat stolika, by zaraz powrócić nim do madame Mericourt.
- Tak jak w życiu, czasem trudno spostrzec, czy czyjś przymilny uśmiech jest szczery, czy też spowodowany wyłącznie chęcią uzyskania czegoś dla siebie. Stałe zwątpienie w prawdziwość intencji bywa uciążliwe. - Kiedy jeszcze nie panowała nad płynącą w żyłach krwią swoich przodkiń, sądziła że tak wiele osób jest jej naprawdę życzliwych i gotowych do spełniania wszelkich zachcianek. Niejednokrotne oburzone reakcje zazdrosnych o swych chłopców panien zmusiły do większego wyczucia i trzymania się na wodzy, byleby nie doprowadzić do niechcianej tragedii. W czasach szkolnych na wyciągnięcie ręki miała wielu chętnych do przetestowania granic, z czasem nabrała pewności co do własnej mocy, jak i dystansu wobec otrzymywanych uprzejmości. Odpowiadała nań życzliwie, zgodnie z wyuczonymi zasadami, w głębi serca jednak czując, iż wolałaby mieć kilku zaufanych przyjaciół, niż ślepo zauroczony jej pięknem tłum. - Jakie są twoje? - Intencje, pragnienia, myśli i zamiary. Czy był to przypadek, że obie znalazły się dziś w tym samym miejscu? Nawet jeśli tak, dlaczego Deirdre opuściła swoje towarzystwo i dołączyła do niej, zwłaszcza pamiętając w jaki sposób pożegnały się ostatnim razem?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Przytrzymujące kok Evandry szpilki skrzyły się nawet w półmroku loży, lecz nawet ozdobione perełkami wsuwki i grzebyki nie przyciągały wzroku tak skutecznie jak jasne kosmyki, okalające spokojną twarz półwili. Irytujące. Pomimo kolejnych spotkań - tak samo zaskakujące. W całym swym uroku była wręcz frustrująca, nieznośna, lecz emanujące od czarownicy piękno nie pozwalało na prawie żadne negatywne emocje. Skoro tak silnie oddziaływała na nią, jakże mężczyźni, słabsi przecież i przyjmujący nienaturalny czar bez żadnych okoliczności łagodzących, mogli powstrzymać się od padania do stóp syreny z Wysp Wight? Myśli Deirdre krążyły wokół wyglądu rozmówczyni, okrutna masochistycznia karuzela powtarzalnych spostrzeżeń, mogących zamknąć się w prostym stwierdzeniu o niesamowitej urodzie - lub w setkach tomów wierszy, spisanych na temat błękitu czujnych tęczówek i różanym odcieniu pełnych ust, zastygłych w wyrozumiałym, dumnym uśmiechu. Rozkojarzenie zwykle lodowato skupionej Mericourt nie przychodziło z łatwością, a jednak lady Rosier udawało się to z powodzeniem; tym wdzięczniejsza była za chwile ciszy, drżące od napięcia pomiędzy kolejnymi pełnymi podtekstów słowami. Słodko-kwaśnymi, niczym odurzająca truzizna, podkreślająca tylko rozwijający się echem smak krwi, który Dei ciągle wyczuwała na języku. Oblizała powoli usta, obserwując pochylającą się nad stolikiem półwilę, i choć jej kreacja nie obnażyła nawet skrawka nieprzyzwoitego dekoltu, to napięta na obojczykach skóra kusiła równie mocno. Szybkie machnięcie zitanowego drewna rozżarzyło końcówkę skręta trzymanego przy ustach arystokratki. Kolejne zaskoczenie, kolejne wymknięcie się ramom, w jakich do tej pory zamykała podobiznę lady doyenne, niedostępnej, perfekcyjnie trzymającej się sztywnych granic. Najwidoczniej nie aż tak niewzruszonych, skoro spotykały się w Zielonej Wróżce, a szlachcianka pozwalała zaoferować sobie coś głębszego od zwykłego tytoniu. To jednak szczere zdania, padające spomiędzy kuszących warg obejmujących papierosa, wzbudziły w skośnookiej największą konfuzję.
- Cóż za wspaniałomyślność. Taka żona to skarb, Tristan miał rację - odparła ostrożnie, mrużąc oczy i przekrzywiając głowę nieco w bok, w skupieniu i zaintrygowaniu, tak, jakby Evandra przedstawiała właśnie skomplikowany dowód magobadawczy na temat równowagi sił numerologicznych. Łaskawe podejście półwili dziwiło równie mocno. Spodziewała się złości, wybuchu zazdrości, królewskiego domagania się związku na wyłączność, podkreślania swego statusu - lecz właściwie dlaczego narysowała tak pusty obraz żony Rosiera? Wychwalał ją przecież, mniej lub bardziej subtelnie, zachwycał się jej pięknem, ale też charakterem, stawiał ją za wzór, pojął za żonę, czyli obiecał jej wspólną wieczność; nie zdecydowałby się na głupią, zacietrzewioną towarzyszkę politycznego planu. Atrakcyjnych, lecz pustych kobiet mógł mieć - i miał - na pęczki, Deirdre mimo wszystko, podświadomie, pragnęła obniżyć wartość Evandry, ustawić ją w pozycji hetery, matrony, stanowiącej przeciwieństwo jej samej. Ten podyktowany emocjami manekin rozpadał się jednak, a rysy stawały się coraz większe, mimo to poznawała ją dalej, znów popychana przez masochizm lub przez niezdrowo rozumianą miłość, łączącą ją z Tristanem. Skoro on stracił dla niej głowę - chciała nie tylko dowiedzieć się, dlaczego, ale też doświadczyć całej Evandry na własnej skorze.
To właśnie poniekąd robiła, pomimo oddzielenia od niej wąskim stolikiem. Czuła zapach jaśminu, mieszający się z dymem diablego ziela, lecz przede wszystkim wyczuwała, że lady Rosier powoli obnaża coś więcej od palącej wściekłości, mianowicie - trudną do pojęcia prawdę. Znów udało się jej ją zaskoczyć, lecz nie okazała tego po sobie, zaciągając się ponownie nieco szczypiącym w gardło narkotykiem.
- Wszystkim odpowiada. - powtórzyła niczym echo, mrużąc oczy. Cóż za odważne założenie; nie rozumiała, skąd się wzięło. Według jej spostrzeżeń tylko Tristan mógł być w tej chwili zadowolony: bo przecież nie one, szamoczące się w miłości do tego samego mężczyzny, nieświadomego burzy, która kłębiła się za jego plecami. - Ten stan rzeczy - wypowiedziała powoli, niemalże pieszcząc językiem wyjątkowy eufemizm na pokręcony, niemoralny trójkąt, małżeńską niewierność, która nigdy nie miała wyjść na jaw, złowróżebne napięcie pomiędzy każdym elementem nierównej układanki z wiecznie brakującym punktem równowagi - ci odpowiada? - dokończyła, dziwiąc się uprzejmie, bez ani grama kpiny, za to okraszając pytajnik czymś w rodzaju niezbytmiłego zaskoczenia. - Podczas ostatniego spotkania chciałaś spalić mnie żywcem. To trochę przeczy pogodzeniu się z zaistniałą...sytuacją - zauważyła prawie wesoło, spoglądając na oblizującą wargi Evandrę bez drgnięcia powieką, lecz ten widok zrobił na niej wrażenie. Okazywała się nie tak idealna, nie tak wyniosła, nie tak niedostępna, i wcale nie świadczyło to na jej niekorzyść. - To było naprawdę niegrzeczne, lady doyenne, nie przywykłam do niszczenia mi sukni w porywie intensywnych uczuć bez uprzedniego głębszego zapoznania - kontynuowała nie dając po sobie poznać, czy żartuje, czy mówi śmiertelnie poważnie, udzielając kobiecie dwuznacznej reprymendy. Podobała się jej ta rozmowa, napięcie rosło w przyjemny, ukołysany zielem sposób, alkohol powoli piął się po rozluźnionych ramionach aż do głowy, pozbawiając Deirdre jakichkolwiek hamulców, choć wciąż zachowywała się niezwykle praktycznie, czujna, spragniona zdrapania z wizerunku Evandry reszty pozłotki. Obleczonej dyplomatyczną wypowiedzią o reakcji otoczenia na półwile geny.
- To zbyt gładka odpowiedź. Taką mogłabyś wygłosić na salonach. Tu nie musisz udawać. Nie przy mnie - skwitowała, być może zbyt pewnie odnosząc się do stylu wypowiedzi Evandry. Nie znała jej, dopiero zaczynała ścierać wizję półwili z rzeczywistością, lecz nie potrzebowała okrągłych słów. - Nie czujesz się obrzydzona lepkim wzrokiem starego lorda? Nie śmieszą cię, z całą złośliwością, szczenięce podchody młodegp panicza? Nie wątpisz w szczerość uczucia Tristana, w to, że widzi cię poza twoją urodą? Nie masz czasem ochoty skorzystać ze swojego daru w sposób, który ci absolutnie nie przystoi? Miewasz w ogóle tak niskie pobudki? - kontynuowała z pasją, zatrzymując się jednak krok przed natarczywością. Chciała wiedzieć. Rozebrać ją na części, podejrzeć, co kryje się pod perfekcyjną buzią, perfekcyjnym strojem, całą tą marmurową rzeźbą - poniekąd sama przecież nią była, splugawioną wersją, dopiero niedawno dystansującą się od faktu, że przez długi czas traktowano ją wyłącznie jako ciało. Pożądane nie przez magiczne pochodzenie, lecz przez znacznie przyziemniejsze pragnienia, sprowadzające do komnat Miu mężczyznę, który kochał tylko jedną z nich - i im dłużej konfrontowała się z Evandrą, tym mniejsze miała wątpliwości, którą.
Zrobiło się cieplej. Wręcz gorąco, opary ciemnozielonego przysmaku mieszały się z narkotycznym dymem, źrenice kocich oczu Deirdre wręcz pożerały tęczówki, policzki zarumieniły się, podkreślając orientalne rysy i kolor skóry. Oparła się wygodniej o obicie loży, zaciskając papierosa w ustach, nieelegancko, niczym dziewczyna z portu, przełamując coraz bardziej wizję opanowanej i wręcz skromnej madame Mericourt. Musiała mieć wolne ręce, by ściągnąć rękawiczki. Zrobiła to nieśpiesznie, powolnym gestem, mającym w sobie tyle samo burzącej krew zmysłowości, co rozłożonej na sekundy agresji. Rzuciła je nonszalancko na miejsce obok siebie, zaciągając się diabelskim zielem, a potem strzepując z niego popiół. Znów grała na czas? A może nieświadomie pragnęła, by Evandra zauważyła jedyny element, który mógł dać jej przewagę? Czerń Mrocznego Znaku rozlewała się na przedramieniu, wypalona, mroczna, przerażająca i szpecąca.- Chcę, żeby Tristan był szczęśliwy. Podejrzewam, że i ty kierujesz się głównie tym w podejmowaniu swych decyzji - wyrzuciła z siebie, sama zaskoczona powagą i niezłomnością, z jaką to wypowiedziała, jednocześnie spokojna i upokorzona. Nie to powinno przyjść jej na myśl jako pierwsze, miała myśleć o sobie, dbać o siebie, siebie stawiać na pierwszym miejscu, już nigdy nie uginając się przed żadnym mężczyzną. - Chcę, żeby dalej rządził i prowadził ku zwycięstwu w tej wojnie, żeby kontynuował tradycję swych przodków, by rósł w siłę jako nestor, czarnoksiężnik, polityk i Śmierciożerca - i jeśli to Evandra miała mu w tej drodze towarzyszyć, nie miała na to wpływu. Zamilkła na chwilę, zaciskając mocno wykrojone usta w cienką linię. - A moje intencje wobec ciebie są czyste. Gdybym chciała, mogłabym wyłamać ci żebra i wyciągnąć wnętrzności jednym ruchem różdżki, lecz jak widzisz, nie czynię tego - przypomniała ze spokojem, bez przechwałki, zdradzając w ten specyficzny sposób coś o sobie. Ich sytuacja była nierówna; Evandra była prawowitą żoną nestora, czarownicą, o którą ten starał się przez lata, a teraz gotów był dla niej spalić świat, w porównaniu Dei czuła się czymś równie ważnym niż popiół wirujący powoli na dnie popielniczki. W tej rozmowie to jednak ona miała przewagę, wiedziała o lady Rosier wiele, samej pozostając kimś - czymś - nieodgadnionym. Pełna orientalnej ogłady madame Mericourt w niczym nie przypominała odzianej w czerń kobiety, siedzącej teraz przed półwilą. Twarz na wpół przysłonięta kurtyną czarnych włosów, przeszywające spojrzenie niepokojących oczu, tatuaż ciążący na ramieniu.
- Na moje towarzystwo też nie narzekasz. Przynajmniej na razie. Dlaczego? - odniosła się do jej słów przed chwili wąską klamrą, znów próbując zajrzeć pod kolejną warstwę skrywającą prawdziwą - harpią? - naturę półwili. Dziś zaskakująco łagodniej, obyło się bez płomieni nienawiści i chęci urwania głowy.- Zazwyczaj kobiety pragnęły mnie zabić lub przynajmniej oszpecić. Ty nie celowałaś ogniem w twarz, to miłe - powiedziała nagle, leniwie, na wpół sennie, diabelskie ziele zaczęło działać i na nią, łamiąc konwenanse quasi-przesłuchania, rzucając kolejny okruch do niepełnego obrazka własnej historii. Zdarzało się to rzadko, ale czasem żony dowiadywały się o Wenus, czaiły się w zaułkach, płaczące i wściekłe, gotowe wydrapać prostytutkom oczy albo rzucić w nie parzącym eliksirem. Ją to omijało, była przezorna, gardziła też tamtymi rozdramatyzowanymi matronami; czy nie pojmowały, że te plugawe ladacznice były gwarancją ich bezpieczeństwa i akceptowanego społecznie związku? Czy Evandra to rozumiała i dlatego siedziała teraz naprzeciw niej w spokojnej nonszalancji, przyjmując nie tylko diabelskie ziele, ale i jej obecność?
- Cóż za wspaniałomyślność. Taka żona to skarb, Tristan miał rację - odparła ostrożnie, mrużąc oczy i przekrzywiając głowę nieco w bok, w skupieniu i zaintrygowaniu, tak, jakby Evandra przedstawiała właśnie skomplikowany dowód magobadawczy na temat równowagi sił numerologicznych. Łaskawe podejście półwili dziwiło równie mocno. Spodziewała się złości, wybuchu zazdrości, królewskiego domagania się związku na wyłączność, podkreślania swego statusu - lecz właściwie dlaczego narysowała tak pusty obraz żony Rosiera? Wychwalał ją przecież, mniej lub bardziej subtelnie, zachwycał się jej pięknem, ale też charakterem, stawiał ją za wzór, pojął za żonę, czyli obiecał jej wspólną wieczność; nie zdecydowałby się na głupią, zacietrzewioną towarzyszkę politycznego planu. Atrakcyjnych, lecz pustych kobiet mógł mieć - i miał - na pęczki, Deirdre mimo wszystko, podświadomie, pragnęła obniżyć wartość Evandry, ustawić ją w pozycji hetery, matrony, stanowiącej przeciwieństwo jej samej. Ten podyktowany emocjami manekin rozpadał się jednak, a rysy stawały się coraz większe, mimo to poznawała ją dalej, znów popychana przez masochizm lub przez niezdrowo rozumianą miłość, łączącą ją z Tristanem. Skoro on stracił dla niej głowę - chciała nie tylko dowiedzieć się, dlaczego, ale też doświadczyć całej Evandry na własnej skorze.
To właśnie poniekąd robiła, pomimo oddzielenia od niej wąskim stolikiem. Czuła zapach jaśminu, mieszający się z dymem diablego ziela, lecz przede wszystkim wyczuwała, że lady Rosier powoli obnaża coś więcej od palącej wściekłości, mianowicie - trudną do pojęcia prawdę. Znów udało się jej ją zaskoczyć, lecz nie okazała tego po sobie, zaciągając się ponownie nieco szczypiącym w gardło narkotykiem.
- Wszystkim odpowiada. - powtórzyła niczym echo, mrużąc oczy. Cóż za odważne założenie; nie rozumiała, skąd się wzięło. Według jej spostrzeżeń tylko Tristan mógł być w tej chwili zadowolony: bo przecież nie one, szamoczące się w miłości do tego samego mężczyzny, nieświadomego burzy, która kłębiła się za jego plecami. - Ten stan rzeczy - wypowiedziała powoli, niemalże pieszcząc językiem wyjątkowy eufemizm na pokręcony, niemoralny trójkąt, małżeńską niewierność, która nigdy nie miała wyjść na jaw, złowróżebne napięcie pomiędzy każdym elementem nierównej układanki z wiecznie brakującym punktem równowagi - ci odpowiada? - dokończyła, dziwiąc się uprzejmie, bez ani grama kpiny, za to okraszając pytajnik czymś w rodzaju niezbytmiłego zaskoczenia. - Podczas ostatniego spotkania chciałaś spalić mnie żywcem. To trochę przeczy pogodzeniu się z zaistniałą...sytuacją - zauważyła prawie wesoło, spoglądając na oblizującą wargi Evandrę bez drgnięcia powieką, lecz ten widok zrobił na niej wrażenie. Okazywała się nie tak idealna, nie tak wyniosła, nie tak niedostępna, i wcale nie świadczyło to na jej niekorzyść. - To było naprawdę niegrzeczne, lady doyenne, nie przywykłam do niszczenia mi sukni w porywie intensywnych uczuć bez uprzedniego głębszego zapoznania - kontynuowała nie dając po sobie poznać, czy żartuje, czy mówi śmiertelnie poważnie, udzielając kobiecie dwuznacznej reprymendy. Podobała się jej ta rozmowa, napięcie rosło w przyjemny, ukołysany zielem sposób, alkohol powoli piął się po rozluźnionych ramionach aż do głowy, pozbawiając Deirdre jakichkolwiek hamulców, choć wciąż zachowywała się niezwykle praktycznie, czujna, spragniona zdrapania z wizerunku Evandry reszty pozłotki. Obleczonej dyplomatyczną wypowiedzią o reakcji otoczenia na półwile geny.
- To zbyt gładka odpowiedź. Taką mogłabyś wygłosić na salonach. Tu nie musisz udawać. Nie przy mnie - skwitowała, być może zbyt pewnie odnosząc się do stylu wypowiedzi Evandry. Nie znała jej, dopiero zaczynała ścierać wizję półwili z rzeczywistością, lecz nie potrzebowała okrągłych słów. - Nie czujesz się obrzydzona lepkim wzrokiem starego lorda? Nie śmieszą cię, z całą złośliwością, szczenięce podchody młodegp panicza? Nie wątpisz w szczerość uczucia Tristana, w to, że widzi cię poza twoją urodą? Nie masz czasem ochoty skorzystać ze swojego daru w sposób, który ci absolutnie nie przystoi? Miewasz w ogóle tak niskie pobudki? - kontynuowała z pasją, zatrzymując się jednak krok przed natarczywością. Chciała wiedzieć. Rozebrać ją na części, podejrzeć, co kryje się pod perfekcyjną buzią, perfekcyjnym strojem, całą tą marmurową rzeźbą - poniekąd sama przecież nią była, splugawioną wersją, dopiero niedawno dystansującą się od faktu, że przez długi czas traktowano ją wyłącznie jako ciało. Pożądane nie przez magiczne pochodzenie, lecz przez znacznie przyziemniejsze pragnienia, sprowadzające do komnat Miu mężczyznę, który kochał tylko jedną z nich - i im dłużej konfrontowała się z Evandrą, tym mniejsze miała wątpliwości, którą.
Zrobiło się cieplej. Wręcz gorąco, opary ciemnozielonego przysmaku mieszały się z narkotycznym dymem, źrenice kocich oczu Deirdre wręcz pożerały tęczówki, policzki zarumieniły się, podkreślając orientalne rysy i kolor skóry. Oparła się wygodniej o obicie loży, zaciskając papierosa w ustach, nieelegancko, niczym dziewczyna z portu, przełamując coraz bardziej wizję opanowanej i wręcz skromnej madame Mericourt. Musiała mieć wolne ręce, by ściągnąć rękawiczki. Zrobiła to nieśpiesznie, powolnym gestem, mającym w sobie tyle samo burzącej krew zmysłowości, co rozłożonej na sekundy agresji. Rzuciła je nonszalancko na miejsce obok siebie, zaciągając się diabelskim zielem, a potem strzepując z niego popiół. Znów grała na czas? A może nieświadomie pragnęła, by Evandra zauważyła jedyny element, który mógł dać jej przewagę? Czerń Mrocznego Znaku rozlewała się na przedramieniu, wypalona, mroczna, przerażająca i szpecąca.- Chcę, żeby Tristan był szczęśliwy. Podejrzewam, że i ty kierujesz się głównie tym w podejmowaniu swych decyzji - wyrzuciła z siebie, sama zaskoczona powagą i niezłomnością, z jaką to wypowiedziała, jednocześnie spokojna i upokorzona. Nie to powinno przyjść jej na myśl jako pierwsze, miała myśleć o sobie, dbać o siebie, siebie stawiać na pierwszym miejscu, już nigdy nie uginając się przed żadnym mężczyzną. - Chcę, żeby dalej rządził i prowadził ku zwycięstwu w tej wojnie, żeby kontynuował tradycję swych przodków, by rósł w siłę jako nestor, czarnoksiężnik, polityk i Śmierciożerca - i jeśli to Evandra miała mu w tej drodze towarzyszyć, nie miała na to wpływu. Zamilkła na chwilę, zaciskając mocno wykrojone usta w cienką linię. - A moje intencje wobec ciebie są czyste. Gdybym chciała, mogłabym wyłamać ci żebra i wyciągnąć wnętrzności jednym ruchem różdżki, lecz jak widzisz, nie czynię tego - przypomniała ze spokojem, bez przechwałki, zdradzając w ten specyficzny sposób coś o sobie. Ich sytuacja była nierówna; Evandra była prawowitą żoną nestora, czarownicą, o którą ten starał się przez lata, a teraz gotów był dla niej spalić świat, w porównaniu Dei czuła się czymś równie ważnym niż popiół wirujący powoli na dnie popielniczki. W tej rozmowie to jednak ona miała przewagę, wiedziała o lady Rosier wiele, samej pozostając kimś - czymś - nieodgadnionym. Pełna orientalnej ogłady madame Mericourt w niczym nie przypominała odzianej w czerń kobiety, siedzącej teraz przed półwilą. Twarz na wpół przysłonięta kurtyną czarnych włosów, przeszywające spojrzenie niepokojących oczu, tatuaż ciążący na ramieniu.
- Na moje towarzystwo też nie narzekasz. Przynajmniej na razie. Dlaczego? - odniosła się do jej słów przed chwili wąską klamrą, znów próbując zajrzeć pod kolejną warstwę skrywającą prawdziwą - harpią? - naturę półwili. Dziś zaskakująco łagodniej, obyło się bez płomieni nienawiści i chęci urwania głowy.- Zazwyczaj kobiety pragnęły mnie zabić lub przynajmniej oszpecić. Ty nie celowałaś ogniem w twarz, to miłe - powiedziała nagle, leniwie, na wpół sennie, diabelskie ziele zaczęło działać i na nią, łamiąc konwenanse quasi-przesłuchania, rzucając kolejny okruch do niepełnego obrazka własnej historii. Zdarzało się to rzadko, ale czasem żony dowiadywały się o Wenus, czaiły się w zaułkach, płaczące i wściekłe, gotowe wydrapać prostytutkom oczy albo rzucić w nie parzącym eliksirem. Ją to omijało, była przezorna, gardziła też tamtymi rozdramatyzowanymi matronami; czy nie pojmowały, że te plugawe ladacznice były gwarancją ich bezpieczeństwa i akceptowanego społecznie związku? Czy Evandra to rozumiała i dlatego siedziała teraz naprzeciw niej w spokojnej nonszalancji, przyjmując nie tylko diabelskie ziele, ale i jej obecność?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
’Tristan miał rację’, oczywiście, że o niej rozmawiali, nie pierwszy raz Deirdre starała się dać jej do zrozumienia, że ma nad nią przewagę. Jak wiele jej zdradził, o czym opowiadał? Czy litościwie mówił wyłącznie o zaletach, urodzie, muzycznym talencie, uroczym uśmiechu, czy też podzielił się żalem, skarżąc na miesiące przepełnione chłodem i wstrzemięźliwością? Przez długi czas nie chciała się do niego przekonać, zwłaszcza po ślubie, na którego zawarcie zgoda została udzielona za jej plecami. Obrażona i zignorowana, niegodna liczenia się z jej zdaniem; nie powinna mieć o to pretensji, wszak zwyczaj pytania o opinię panny w szlacheckich sferach nie istniał, narzucając dziewczętom całą przyszłość. Prawda o Evandrowej złości kryła się jednak głębiej, niezupełnie wiążąc wyłącznie z osobą lorda Rosier. Czy wyjdzie kiedyś na jaw, czy odsłoni się i w tej kwestii, narażając na niezrozumienie?
Zdziwienie Mericourt nie było zaskakujące, czekała wręcz na dodatkowe pytania, wszak tak nagła zmiana nie mogła przejść bez echa. Udzielona reprymenda wywołała na twarzy Evandry delikatnie rozbawiony uśmiech. W innej sytuacji pewnie oburzyłaby się, chcąc jak najbardziej się wybielić i odrzucić oskarżenia, teraz nie miała wiele do stracenia.
- Racz mi wybaczyć tamto zachowanie, nie było okazji, by się głębiej poznać - odparła bez cienia żalu w głosie, albowiem nawet przez moment nie żałowała tak gwałtownej reakcji. Była za to ciekawa jakiej Deirdre przyszłoby jej stawić czoła, gdyby posunęła się o krok dalej. - Nie powiem, że cieszę się z takiego obrotu spraw, wszak świadomość o jego braku poszanowania dla złożonych obietnic nieszczególnie napawa optymizmem. - Do uprzejmego tonu wdarła się tym razem nuta goryczy - a może to tylko efekt podrapanego dymem gardła? - Wiele to jednak wyjaśnia. Nie muszę się już zamartwiać gdzie znika nocami, kiedy wiem, że jest… w bezpiecznych rękach. - Niewytłumaczalny był efekt przychylnego nastawienia, z jakim godziła się na dalszą rozmowę. Gdyby przed kilkoma miesiącami poradziła się jasnowidza i usłyszała, że czeka ją lekka pogawędka z kochanką męża, kazałaby pozbyć się kłamcy, żerującego na ludzkiej naiwności. Nie uwierzyłaby, że z taką łatwością przyjdzie jej pogodzić się z dzieleniem mężczyzną, który został jej przyrzeczony. Miał należeć wyłącznie do niej i do żadnej innej. Czyżby był to efekt nagromadzenia się serii nieszczęśliwych zdarzeń, z których zdrada Francisa okazała się być trudniejszą do przełknięcia, niż tego, który wciąż jej pozostał?
- Masz rację, to chciałaś usłyszeć? - Jasne brwi ponownie powędrowały ku górze, tym razem dopytując o celowość drążonego tematu. Świadomie pominęła kwestię Tristana, nie chcąc, by przewijał się stale w ich rozmowach i jednocześnie obnażając to, czego odsłonić nie chciała. - Jaki jest cel posiadania daru, kiedy nie wypada z niego korzystać? - Walka z własną naturą przechodziła do przeszłości, choć okiełznanie jej było wciąż niedoścignionym pragnieniem, do którego dążyła. Próby powstrzymywania ognistego temperamentu kończyły się finalnie przykrymi konsekwencjami, płonącymi zasłonami i głębokim poczuciem winy, które trawiło ją bezustannie, podkreślając słabość. Do każdego rodzaju mocy należało dojrzeć, jak i udowodnić, że się na niego zasługiwało, o czym Deirdre powinna wiedzieć jak mało kto. - To nie ich wina, że są podatni. Lubię obserwować ich wewnętrzną walkę, usilną próbę ucieczki wzrokiem, doprowadzenia się do porządku. Przyznaję, że bywa to całkiem zabawne, ale znajduję lepsze rozrywki. Skąd ta ciekawość? Czyżbyś w wolnym czasie zajmowała się badaniem natury innych istot? - Starała się wyzbyć nieodpartego wrażenia, że Deirdre chce ją w czymś przetestować. Z każdym spotkaniem coraz bardziej drążyła, dziś już wcale nie kryjąc własnej ciekawości. Uwielbiająca skupioną na sobie uwagę Evandra była w stanie opowiedzieć jej wiele, ale wciąż nie była w stanie rozgryźć zawieszonego na sobie drapieżnego spojrzenia. Podkreślała swój status, wyraźnie nakreślając granicę, jednocześnie zapewniając o czystych intencjach.
Odurzając się kolejnym narkotycznym haustem także oparła się wygodniej na miękkim obiciu sofy i z lekko przechyloną głową przyglądała rozluźnionej pozie Deirdre. Jak na dłoni było widać, że czuje się swobodnie, zarówno w jej towarzystwie, jak i tym miejscu. Przywodziła Evandrze na myśl postaci z obrazów, których może i nie potrafiła zrozumieć ze względu na słabą znajomość sztuki malarstwa, ale podczas oglądania których zawsze zastygała na dłuższą chwilę w zastanowieniu, próbując odczytać myśli namalowanych. Czerniejący na alabastrowym przedramieniu Mroczny Znak u każdej innej osoby przywołałby niepokój, przeradzający się w strach. Śmierciożercy nieśli ze sobą zgubę, ale przecież wyłącznie tym, którzy występowali przeciwko woli Czarnego Pana. Lady Rosier tatuaż kojarzył się z bezpieczeństwem i wolnością, nie demonizowanym przez niezaznajomionych złem. Evandrze mówił jedno, determinacja Deirdre sięgała dalej, niż mogła dotąd przypuszczać. Bezgranicznie oddana sprawie, nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć raz upragniony cel. Kolejny argument, by trzymać ją blisko siebie, miast odpychać i czynić wrogiem. Niezależnie od prywatnych pobudek wchodzenie w konflikt z tak wytrwałą i silną popleczniczką Czarnego Pana było zwyczajnie nierozsądne.
- Gdybyś to zrobiła, zaprzeczyłabyś swym pierwszym słowom. Śmiem sądzić, że Tristanowi nie spodobałoby się takie rozwiązanie - odparła, lekko marszcząc brwi, czym wcale nie zamierzała jej ubliżyć, a wyłącznie zaznaczyć nierozważne rzucone ostrzeżenie. - Wychodzi jednak na to, iż obu nam zależy na tym samym. - Przynajmniej w tej jednej kwestii, bo było wciąż zbyt wcześnie, by wysuwać daleko idące wnioski. Czy mogła mieć pewność, że w przypływie zazdrości Mericourt nie zaryzykuje Tristanowego gniewu i nie posunie się o krok dalej? Dotychczas to ona trzymała się w mocniejszych ryzach, zachowując względny dystans, który zmieniała wyłącznie na własne życzenie, pozwalając Evandrze zachować pozory utrzymywanej kontroli. Odsłaniała wyłącznie tyle, ile chciała pokazać - gdzie leżały jej granice? Pojawiający się z tyłu półwilej głowy szept domagał się więcej.
- Ten etap mamy już za sobą, chyba nie chcesz do niego wracać? - odparła już nieco mrukliwym tonem, gdy narkotyk wnikał w coraz to głębsze zakamarki ciała. Daleko jej było do rozdramatyzowanej matrony, która ostatkiem sił próbowałaby zaznaczyć swoją pozycję. Walka z orientalną pięknością byłaby mocno nierówna, a Evandra miała w sobie na tyle rozwagi, by nie sięgać znów po skrajności. Poza tym za bardzo ją intrygowała, aby pozwolić sobie na tak błahe przekreślenie znajomości. - Skąd ta niechęć kobiet do ciebie? Czyżby inne nie uwierzyły w czystość twoich intencji? - Jak wielu cudzych mężów zdołała już owinąć sobie wokół palca? Im dłużej przebywała w jej towarzystwie, tym mniej wątpiła w siłę uroku Deirdre.
Zdziwienie Mericourt nie było zaskakujące, czekała wręcz na dodatkowe pytania, wszak tak nagła zmiana nie mogła przejść bez echa. Udzielona reprymenda wywołała na twarzy Evandry delikatnie rozbawiony uśmiech. W innej sytuacji pewnie oburzyłaby się, chcąc jak najbardziej się wybielić i odrzucić oskarżenia, teraz nie miała wiele do stracenia.
- Racz mi wybaczyć tamto zachowanie, nie było okazji, by się głębiej poznać - odparła bez cienia żalu w głosie, albowiem nawet przez moment nie żałowała tak gwałtownej reakcji. Była za to ciekawa jakiej Deirdre przyszłoby jej stawić czoła, gdyby posunęła się o krok dalej. - Nie powiem, że cieszę się z takiego obrotu spraw, wszak świadomość o jego braku poszanowania dla złożonych obietnic nieszczególnie napawa optymizmem. - Do uprzejmego tonu wdarła się tym razem nuta goryczy - a może to tylko efekt podrapanego dymem gardła? - Wiele to jednak wyjaśnia. Nie muszę się już zamartwiać gdzie znika nocami, kiedy wiem, że jest… w bezpiecznych rękach. - Niewytłumaczalny był efekt przychylnego nastawienia, z jakim godziła się na dalszą rozmowę. Gdyby przed kilkoma miesiącami poradziła się jasnowidza i usłyszała, że czeka ją lekka pogawędka z kochanką męża, kazałaby pozbyć się kłamcy, żerującego na ludzkiej naiwności. Nie uwierzyłaby, że z taką łatwością przyjdzie jej pogodzić się z dzieleniem mężczyzną, który został jej przyrzeczony. Miał należeć wyłącznie do niej i do żadnej innej. Czyżby był to efekt nagromadzenia się serii nieszczęśliwych zdarzeń, z których zdrada Francisa okazała się być trudniejszą do przełknięcia, niż tego, który wciąż jej pozostał?
- Masz rację, to chciałaś usłyszeć? - Jasne brwi ponownie powędrowały ku górze, tym razem dopytując o celowość drążonego tematu. Świadomie pominęła kwestię Tristana, nie chcąc, by przewijał się stale w ich rozmowach i jednocześnie obnażając to, czego odsłonić nie chciała. - Jaki jest cel posiadania daru, kiedy nie wypada z niego korzystać? - Walka z własną naturą przechodziła do przeszłości, choć okiełznanie jej było wciąż niedoścignionym pragnieniem, do którego dążyła. Próby powstrzymywania ognistego temperamentu kończyły się finalnie przykrymi konsekwencjami, płonącymi zasłonami i głębokim poczuciem winy, które trawiło ją bezustannie, podkreślając słabość. Do każdego rodzaju mocy należało dojrzeć, jak i udowodnić, że się na niego zasługiwało, o czym Deirdre powinna wiedzieć jak mało kto. - To nie ich wina, że są podatni. Lubię obserwować ich wewnętrzną walkę, usilną próbę ucieczki wzrokiem, doprowadzenia się do porządku. Przyznaję, że bywa to całkiem zabawne, ale znajduję lepsze rozrywki. Skąd ta ciekawość? Czyżbyś w wolnym czasie zajmowała się badaniem natury innych istot? - Starała się wyzbyć nieodpartego wrażenia, że Deirdre chce ją w czymś przetestować. Z każdym spotkaniem coraz bardziej drążyła, dziś już wcale nie kryjąc własnej ciekawości. Uwielbiająca skupioną na sobie uwagę Evandra była w stanie opowiedzieć jej wiele, ale wciąż nie była w stanie rozgryźć zawieszonego na sobie drapieżnego spojrzenia. Podkreślała swój status, wyraźnie nakreślając granicę, jednocześnie zapewniając o czystych intencjach.
Odurzając się kolejnym narkotycznym haustem także oparła się wygodniej na miękkim obiciu sofy i z lekko przechyloną głową przyglądała rozluźnionej pozie Deirdre. Jak na dłoni było widać, że czuje się swobodnie, zarówno w jej towarzystwie, jak i tym miejscu. Przywodziła Evandrze na myśl postaci z obrazów, których może i nie potrafiła zrozumieć ze względu na słabą znajomość sztuki malarstwa, ale podczas oglądania których zawsze zastygała na dłuższą chwilę w zastanowieniu, próbując odczytać myśli namalowanych. Czerniejący na alabastrowym przedramieniu Mroczny Znak u każdej innej osoby przywołałby niepokój, przeradzający się w strach. Śmierciożercy nieśli ze sobą zgubę, ale przecież wyłącznie tym, którzy występowali przeciwko woli Czarnego Pana. Lady Rosier tatuaż kojarzył się z bezpieczeństwem i wolnością, nie demonizowanym przez niezaznajomionych złem. Evandrze mówił jedno, determinacja Deirdre sięgała dalej, niż mogła dotąd przypuszczać. Bezgranicznie oddana sprawie, nie cofnie się przed niczym, by osiągnąć raz upragniony cel. Kolejny argument, by trzymać ją blisko siebie, miast odpychać i czynić wrogiem. Niezależnie od prywatnych pobudek wchodzenie w konflikt z tak wytrwałą i silną popleczniczką Czarnego Pana było zwyczajnie nierozsądne.
- Gdybyś to zrobiła, zaprzeczyłabyś swym pierwszym słowom. Śmiem sądzić, że Tristanowi nie spodobałoby się takie rozwiązanie - odparła, lekko marszcząc brwi, czym wcale nie zamierzała jej ubliżyć, a wyłącznie zaznaczyć nierozważne rzucone ostrzeżenie. - Wychodzi jednak na to, iż obu nam zależy na tym samym. - Przynajmniej w tej jednej kwestii, bo było wciąż zbyt wcześnie, by wysuwać daleko idące wnioski. Czy mogła mieć pewność, że w przypływie zazdrości Mericourt nie zaryzykuje Tristanowego gniewu i nie posunie się o krok dalej? Dotychczas to ona trzymała się w mocniejszych ryzach, zachowując względny dystans, który zmieniała wyłącznie na własne życzenie, pozwalając Evandrze zachować pozory utrzymywanej kontroli. Odsłaniała wyłącznie tyle, ile chciała pokazać - gdzie leżały jej granice? Pojawiający się z tyłu półwilej głowy szept domagał się więcej.
- Ten etap mamy już za sobą, chyba nie chcesz do niego wracać? - odparła już nieco mrukliwym tonem, gdy narkotyk wnikał w coraz to głębsze zakamarki ciała. Daleko jej było do rozdramatyzowanej matrony, która ostatkiem sił próbowałaby zaznaczyć swoją pozycję. Walka z orientalną pięknością byłaby mocno nierówna, a Evandra miała w sobie na tyle rozwagi, by nie sięgać znów po skrajności. Poza tym za bardzo ją intrygowała, aby pozwolić sobie na tak błahe przekreślenie znajomości. - Skąd ta niechęć kobiet do ciebie? Czyżby inne nie uwierzyły w czystość twoich intencji? - Jak wielu cudzych mężów zdołała już owinąć sobie wokół palca? Im dłużej przebywała w jej towarzystwie, tym mniej wątpiła w siłę uroku Deirdre.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czy przywoływała imię Tristana z premedytacją? Czy traktowała je jak rozbrajającą inkantację, mającą pozbawić Evandry nadnaturalnej przewagi? Wypowiadała je powoli, zmysłowo, z twardością początkowych głosek, by złagodzić je słodyczą finału, pieściła je w ustach, przyglądając się reakcji półwili. Jego żony, której pozycji nie mogła podkopać w żaden sposób, podświadomie próbowała ją więc chociaż nadwyrężyć lub uczynic pobyt na piedestale choć odrobinę mniej przyjemnym; zasiać wątpliwości, wcisnąć niecierpliwe palce w szczelinę idealnego wizerunku, a potem rozebrać ją na części pierwsze, by na własne oczy przekonać się o tym, że nie była aż tak perfekcyjna w każdym wypielęgnowanym calu. Tak przynajmniej zamierzała zrobić na początku, lecz im dłużej z nią rozmawiała, pamiętając swąd palonej skóry, z tym większym trudem otrząsała się z roztaczanego wokół damy srebrzystego czaru, aury mącącej w głowie. Finalnie to lady Rosier rozbrajała ją, wytrącała z dłoni gniewne argumenty, subtelnie wyśmiewała oczekiwania nudnej, zachowawczej, przerażającej w swym banale żony i matki, oburzonej udawaną reprymendą. Podjęła zaserwowaną delikatnie grę, wkroczyła na grząski grunt niedomówień, potrafiła zdystansować się do wybuchu wściekłości, przyjąć narkotycznego papierosa oraz obrócić konwersację tak, by ta podążała po jej myśli. Inspirujące.
Odwzajemniła uśmiech, uroczy, szeroki jak przed momentem. Zabawne, jak alkohol i narkotyk rozluźniał atmosferę, pozwalając się zabawić z żoną swojego kochanka. - Nie wiem, czy wybaczę. Robię to niezwykle rzadko - odpowiedziała mrucząco, przeciągając sylaby, niby od niechcenia przesuwając dłoń po blacie stolika w stronę ułożonych obok palców Evandry, spoczywających tuż obok kielicha absyntu. - Jeśli naprawdę ci na tym zależy, będziesz musiała się postarać - dodała ciszej, powoli przesuwając opuszką nagiego już palca po linii jej dłoni, obrysowując ją jak na podstawowych zajęciach wróżbiarstwa. Na dłużej zatrzymała się na obrączce, ta zdawała się parzyć, jątrzyć się bólem, stanowiąc przypomnienie porażki - powstrzymała się jednak od chęci zerwania jej z dłoni czarownicy, wędrując wskazującym palcem ku nadgarstkowi czarownicy, dotykając ją delikatnie niczym uśnięciami piórka. Później - zatrzymała wolną dłoń milimetry od dłoni Evandry, spoglądając na nię bez mrugnięcia okiem. Prowokowała ją, może przesuwała granicę, może za moment półwila wstanie, oblewając ją absyntem - ale była gotowa podjąć to ryzyko. Tylko tak mogła stłumić gorycz zepchnięcia na dalszy plan, odzyskując w groteskowy, niezdrowy, niemoralny sposób kontrolę nad swoją pozycją w tym skądinąd prostym trójkącie. Żona, piękna, cały świat u jej stóp, u boku mąż, powracający do niej stale, budujący z nią wspólne życie - i kochanka, szara postać gdzieś w tle, spadająca gwiazda. Czy za rok nie zastąpi jej młodsza? Bardziej posłuszna? Tak wyglądał przecież krąg tego typu relacji, krótkotrwałych, intensywnych; w końcu i tak zawsze wygrywała żona. Znała tę historię na pamięć z opowieści dawnych koleżanek z Wenus.
- Nie znam wiernego mężczyzny, przynajmniej nie w sposób, w jaki formułuje to społeczeństwo - powiedziała wprost, z pewnością siebie osoby przeprowadzającej na ten temat skomplikowane badania. - A uściślając: mężczyzny silnego, posiadającego władzę i wykraczającego swym talentem i motywacjami ponad przeciętną. Ci mają w sobie za dużo pasji i żaru, skupienie ich tylko na małżonce zapewne by ją zabiło - ciągnęła swobodnie, jakby dzieliła się spostrzeżeniami o pogodzie lub najnowszej kolekcji sukien z Domu Mody Parkinson, a nie prowokującymi teoriami na temat tak delikatny jak sekrety małżeńskiej alkowy. Pamiętała, że Evandra uniknęła odpowiedzi na pytanie o przemoc doznawaną w murach Chateau Rose: zawisło ono ponownie między nimi, niewypowiedziane, lecz wyraźne w ostrym spojrzeniu kocich oczu, od dłuższego czasu skoncentrowanych tylko na twarzy półwili. Dziwnie było słyszeć, że martwiła się o niego podczas długich, burzliwych nocy, które spędzał u jej boku, dzieląc krwawe pocałunki. Dziwnie i...przyjemnie, chwytała się tych żałosnych skrawków przewagi, próbując utkać z nich zbroję, nie pozwalającą zadławić się zazdrością. - Wypełnia wszystkie obietnice. Jesteś jego żoną, to ciebie kocha, tobie bezgranicznie ufa i obdarza szacunkiem - powiedziała ostatni raz, ukrywając własny ból. Fizyczna wierność dla niej samej nie miała znaczenia, Wenus wypaczyło ją i zepsuło, zdegenerowało; nie pragnęła też miłości, lecz pozostałe dwa uczucia, szacunek i zaufanie, stanowiły dla niej nieprzyjemne przypomnienie o przepaści oddzielającej ją od jasnowłosej czarownicy. Może i Deirdre miewała Tristana w swych nie tak bezpiecznych rękach, ale to z Evandrą stale szedł przez życie już na zawsze, wynosząc ją na piedestał. Nie skomentowała ostatniego stwierdzenia, przyglądając się rozmówczyni w milczeniu spowitym dymem. Diabelskie ziele rozluźniało kształty, rozmywało cały świat poza tą maleńką lożą, wprowadzając czarownicę w specyficzny trans szczerości i zazdrości, w hipnozę skrajnych uczuć, starcia z kimś, kto znajdował się daleko poza jej zasięgiem. A skoro nie mogła jej pokonać - czy zamierzała się zaprzyjaźnić? A skoro tak - powinna pozwolić się jej poznać.
- Tak, lubię mieć rację. Zazwyczaj ją mam - odparła po prostu, zdradzając kolejną informację o sobie, pozbawioną jednakże arogancji. - Lepsze rozrywki niż obserwowanie cierpienia ludzi? Jakie? - pochwyciła za jedno z ostatnich zdań Evandry, unosząc lewy kącik ust w uśmiechu, tym razem czule kpiącym. Sama nie potrafiłaby wymienić więcej niż dwóch większych rozkoszy od sycenia się bólem zasłużonych ofiar, na innym poziomie, rzecz jasna. - Po prostu mnie intrygujesz. Próbuję cię poznać. Słyszałam kiedyś mądre przysłowie - przyjaciół trzymaj blisko, lecz wrogów jeszcze bliżej - zacytowała z emfazą, przesadnie kaznodziejskim tonem, który jednak przełamała krótkim, perlistym, ale nieco ostrym wybuchem śmiechu, spowodowanym także przez kolejne łyki absyntu, oblekające język w szmaragdową lepkość. - Ale nie chciałabym mieć w tobie wroga - dodała po chwili milczenia z kontrastującą z rozbawioną aurą powagą. To nie skończyłoby się dobrze dla żadnej z nich, a rykoszet uderzyłby w Rosiera, dekoncentrując go i odciągając od poważniejszych kwestii, istotniejszych nawet od swej żony...A przynajmniej chciała w to wierzyć, pragnęła, by łączące tylko ich kwestie posługi Czarnemu Panu pozostały priorytetem, spychającym na dalszy plan nawet kobietę, którą kochał przez tak wiele lat.
- Czyli idziemy wspólną drogą. Przyznam, że się tego nie spodziewałam - westchnęła, połykając kolejny haust dymu, wypełniającego nie tylko gardło i płuca, lecz także krwiobieg ulotną przyjemnością, sztuczną otwartością. - Może stąd wynika moje uporczywe krążenie i zabawa w kuguchara i myszkę - mrugnęła do niej prowokacyjnie, z niebezpiecznym błyskiem w oku, mającym tak naprawdę przykryć chłodne zastanowienie. Powinna powiedzieć jej prawdę? Wyrównać informacje, jakie o sobie wzajemnie posiadały? Nie, na razie nie, ciężar doświadczeń, jaki dźwigała, mógłby zepsuć tę ulotną chwilę relaksu w oparach diablego ziela i wzajemnej - a może tylko się jej wydawało? - fascynacji.
- Powiedzmy, że wiele czarownic uznaje moją urodę za prowokacyjną - odparła po chwili, obracając skręta pomiędzy palcami nieśpiesznie, prawie pieszczotliwie. Zamknięta na obcość Wielka Brytania traktowała orientalne rysy w dwojaki sposób: albo ignorując i dyskryminując, albo fetyszując. Nie kłamała, to właśnie egzotyczny wygląd oraz cała wystudiowana otoczka gejszy gwarantowała zainteresowanie mężczyzn, a przez to - zazdrość kobiet. - Obracałam się też w artystycznym środowisku o dość swobodnym podejściu do obyczajów, więc gdy powróciłam do Londynu przylgnęła do mnie nieprawdziwa łatka budzącej niechciane pragnienia u godnych mężczyzn. Zupełnie nie mam pojęcia dlaczego - kontynuowała, nie kłamiąc, ale nie mówiąc też całej prawdy, pod koniec nieco rozluźniając wypowiedź żartobliwym twistem. Wenus można było nazwać środowiskiem wielbicieli piękna, do Londynu, do La Fantasmagorii, powróciła już jako ktoś zupełnie inny, odmieniony, lecz zdarzały się sytuacje, gdy musiała konfrontować się z przeszłością. Lub znosić czujne spojrzenia dam mijanych na korytarzach, zdegustowanych zainteresowaniem, jakim obdarzali tajemniczą madame Mericourt ich absztyfikanci czy mężowie. Serwowała lady Rosier tyle, ile mogła powiedzieć, nie nadwyrężając swej fikcyjnej postaci; miała przecież męża, stała się wdową, półwila dobrze o tym wiedziała.
- Naprawdę nie mogę pojąć, skąd w tobie ten spokój i wyrozumiałość. Klasa w sytuacji budzącej zazwyczaj prymitywne pragnienie zemsty. Cały ten majestat - to nie może być spowodowane magicznymi genami ani szlacheckim wychowaniem, a więc czym? - pozwoliła sobie obnażyć do końca ciekawość, jak zwykle drążąc tak mocno, aż otrzyma odpowiedź. Chciała ją poznać. Przybliżyć się do niej - a przez to, podświadomie, zbliżyć się do Tristana, przekroczyć bastion jego domu i małżeństwa, wślizgnąć się przez uchylone drzwi i choć liznąć tego świata, który nigdy nie miał należeć do niej.
Odwzajemniła uśmiech, uroczy, szeroki jak przed momentem. Zabawne, jak alkohol i narkotyk rozluźniał atmosferę, pozwalając się zabawić z żoną swojego kochanka. - Nie wiem, czy wybaczę. Robię to niezwykle rzadko - odpowiedziała mrucząco, przeciągając sylaby, niby od niechcenia przesuwając dłoń po blacie stolika w stronę ułożonych obok palców Evandry, spoczywających tuż obok kielicha absyntu. - Jeśli naprawdę ci na tym zależy, będziesz musiała się postarać - dodała ciszej, powoli przesuwając opuszką nagiego już palca po linii jej dłoni, obrysowując ją jak na podstawowych zajęciach wróżbiarstwa. Na dłużej zatrzymała się na obrączce, ta zdawała się parzyć, jątrzyć się bólem, stanowiąc przypomnienie porażki - powstrzymała się jednak od chęci zerwania jej z dłoni czarownicy, wędrując wskazującym palcem ku nadgarstkowi czarownicy, dotykając ją delikatnie niczym uśnięciami piórka. Później - zatrzymała wolną dłoń milimetry od dłoni Evandry, spoglądając na nię bez mrugnięcia okiem. Prowokowała ją, może przesuwała granicę, może za moment półwila wstanie, oblewając ją absyntem - ale była gotowa podjąć to ryzyko. Tylko tak mogła stłumić gorycz zepchnięcia na dalszy plan, odzyskując w groteskowy, niezdrowy, niemoralny sposób kontrolę nad swoją pozycją w tym skądinąd prostym trójkącie. Żona, piękna, cały świat u jej stóp, u boku mąż, powracający do niej stale, budujący z nią wspólne życie - i kochanka, szara postać gdzieś w tle, spadająca gwiazda. Czy za rok nie zastąpi jej młodsza? Bardziej posłuszna? Tak wyglądał przecież krąg tego typu relacji, krótkotrwałych, intensywnych; w końcu i tak zawsze wygrywała żona. Znała tę historię na pamięć z opowieści dawnych koleżanek z Wenus.
- Nie znam wiernego mężczyzny, przynajmniej nie w sposób, w jaki formułuje to społeczeństwo - powiedziała wprost, z pewnością siebie osoby przeprowadzającej na ten temat skomplikowane badania. - A uściślając: mężczyzny silnego, posiadającego władzę i wykraczającego swym talentem i motywacjami ponad przeciętną. Ci mają w sobie za dużo pasji i żaru, skupienie ich tylko na małżonce zapewne by ją zabiło - ciągnęła swobodnie, jakby dzieliła się spostrzeżeniami o pogodzie lub najnowszej kolekcji sukien z Domu Mody Parkinson, a nie prowokującymi teoriami na temat tak delikatny jak sekrety małżeńskiej alkowy. Pamiętała, że Evandra uniknęła odpowiedzi na pytanie o przemoc doznawaną w murach Chateau Rose: zawisło ono ponownie między nimi, niewypowiedziane, lecz wyraźne w ostrym spojrzeniu kocich oczu, od dłuższego czasu skoncentrowanych tylko na twarzy półwili. Dziwnie było słyszeć, że martwiła się o niego podczas długich, burzliwych nocy, które spędzał u jej boku, dzieląc krwawe pocałunki. Dziwnie i...przyjemnie, chwytała się tych żałosnych skrawków przewagi, próbując utkać z nich zbroję, nie pozwalającą zadławić się zazdrością. - Wypełnia wszystkie obietnice. Jesteś jego żoną, to ciebie kocha, tobie bezgranicznie ufa i obdarza szacunkiem - powiedziała ostatni raz, ukrywając własny ból. Fizyczna wierność dla niej samej nie miała znaczenia, Wenus wypaczyło ją i zepsuło, zdegenerowało; nie pragnęła też miłości, lecz pozostałe dwa uczucia, szacunek i zaufanie, stanowiły dla niej nieprzyjemne przypomnienie o przepaści oddzielającej ją od jasnowłosej czarownicy. Może i Deirdre miewała Tristana w swych nie tak bezpiecznych rękach, ale to z Evandrą stale szedł przez życie już na zawsze, wynosząc ją na piedestał. Nie skomentowała ostatniego stwierdzenia, przyglądając się rozmówczyni w milczeniu spowitym dymem. Diabelskie ziele rozluźniało kształty, rozmywało cały świat poza tą maleńką lożą, wprowadzając czarownicę w specyficzny trans szczerości i zazdrości, w hipnozę skrajnych uczuć, starcia z kimś, kto znajdował się daleko poza jej zasięgiem. A skoro nie mogła jej pokonać - czy zamierzała się zaprzyjaźnić? A skoro tak - powinna pozwolić się jej poznać.
- Tak, lubię mieć rację. Zazwyczaj ją mam - odparła po prostu, zdradzając kolejną informację o sobie, pozbawioną jednakże arogancji. - Lepsze rozrywki niż obserwowanie cierpienia ludzi? Jakie? - pochwyciła za jedno z ostatnich zdań Evandry, unosząc lewy kącik ust w uśmiechu, tym razem czule kpiącym. Sama nie potrafiłaby wymienić więcej niż dwóch większych rozkoszy od sycenia się bólem zasłużonych ofiar, na innym poziomie, rzecz jasna. - Po prostu mnie intrygujesz. Próbuję cię poznać. Słyszałam kiedyś mądre przysłowie - przyjaciół trzymaj blisko, lecz wrogów jeszcze bliżej - zacytowała z emfazą, przesadnie kaznodziejskim tonem, który jednak przełamała krótkim, perlistym, ale nieco ostrym wybuchem śmiechu, spowodowanym także przez kolejne łyki absyntu, oblekające język w szmaragdową lepkość. - Ale nie chciałabym mieć w tobie wroga - dodała po chwili milczenia z kontrastującą z rozbawioną aurą powagą. To nie skończyłoby się dobrze dla żadnej z nich, a rykoszet uderzyłby w Rosiera, dekoncentrując go i odciągając od poważniejszych kwestii, istotniejszych nawet od swej żony...A przynajmniej chciała w to wierzyć, pragnęła, by łączące tylko ich kwestie posługi Czarnemu Panu pozostały priorytetem, spychającym na dalszy plan nawet kobietę, którą kochał przez tak wiele lat.
- Czyli idziemy wspólną drogą. Przyznam, że się tego nie spodziewałam - westchnęła, połykając kolejny haust dymu, wypełniającego nie tylko gardło i płuca, lecz także krwiobieg ulotną przyjemnością, sztuczną otwartością. - Może stąd wynika moje uporczywe krążenie i zabawa w kuguchara i myszkę - mrugnęła do niej prowokacyjnie, z niebezpiecznym błyskiem w oku, mającym tak naprawdę przykryć chłodne zastanowienie. Powinna powiedzieć jej prawdę? Wyrównać informacje, jakie o sobie wzajemnie posiadały? Nie, na razie nie, ciężar doświadczeń, jaki dźwigała, mógłby zepsuć tę ulotną chwilę relaksu w oparach diablego ziela i wzajemnej - a może tylko się jej wydawało? - fascynacji.
- Powiedzmy, że wiele czarownic uznaje moją urodę za prowokacyjną - odparła po chwili, obracając skręta pomiędzy palcami nieśpiesznie, prawie pieszczotliwie. Zamknięta na obcość Wielka Brytania traktowała orientalne rysy w dwojaki sposób: albo ignorując i dyskryminując, albo fetyszując. Nie kłamała, to właśnie egzotyczny wygląd oraz cała wystudiowana otoczka gejszy gwarantowała zainteresowanie mężczyzn, a przez to - zazdrość kobiet. - Obracałam się też w artystycznym środowisku o dość swobodnym podejściu do obyczajów, więc gdy powróciłam do Londynu przylgnęła do mnie nieprawdziwa łatka budzącej niechciane pragnienia u godnych mężczyzn. Zupełnie nie mam pojęcia dlaczego - kontynuowała, nie kłamiąc, ale nie mówiąc też całej prawdy, pod koniec nieco rozluźniając wypowiedź żartobliwym twistem. Wenus można było nazwać środowiskiem wielbicieli piękna, do Londynu, do La Fantasmagorii, powróciła już jako ktoś zupełnie inny, odmieniony, lecz zdarzały się sytuacje, gdy musiała konfrontować się z przeszłością. Lub znosić czujne spojrzenia dam mijanych na korytarzach, zdegustowanych zainteresowaniem, jakim obdarzali tajemniczą madame Mericourt ich absztyfikanci czy mężowie. Serwowała lady Rosier tyle, ile mogła powiedzieć, nie nadwyrężając swej fikcyjnej postaci; miała przecież męża, stała się wdową, półwila dobrze o tym wiedziała.
- Naprawdę nie mogę pojąć, skąd w tobie ten spokój i wyrozumiałość. Klasa w sytuacji budzącej zazwyczaj prymitywne pragnienie zemsty. Cały ten majestat - to nie może być spowodowane magicznymi genami ani szlacheckim wychowaniem, a więc czym? - pozwoliła sobie obnażyć do końca ciekawość, jak zwykle drążąc tak mocno, aż otrzyma odpowiedź. Chciała ją poznać. Przybliżyć się do niej - a przez to, podświadomie, zbliżyć się do Tristana, przekroczyć bastion jego domu i małżeństwa, wślizgnąć się przez uchylone drzwi i choć liznąć tego świata, który nigdy nie miał należeć do niej.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Podjęła naukę technik prowadzenia konwersacji w zaplanowany przez siebie sposób już lata temu, ucząc się wyczuwać nastawienie rozmówcy, interpretować dobierane przezeń słowa oraz gesty. Im więcej osób poznawała, tym bardziej poszerzała się jej perspektywa i zrozumienie dla zachowania innych. Nie wszystkie była w stanie zaakceptować, ale skoro nie można było z tym walczyć, to jak się do tego odnieść? Po roku od narodzin Evana wciąż nie czuła się dobrą matką. Dopiero teraz też prawdziwie godziła się z byciem żoną i częścią rodu Rosier, równoważąc własną naturę z powinnością. Tkwienie w smutku oraz sprzeczności z samą sobą - nie tak wyobrażała sobie przyszłość, należało więc zrobić wszystko, by temu zapobiec. Maska szlachetnej i dobrej lady Rosier była jej częścią, lecz nie stanowiła większości.
Dostrzegła subtelnie naruszoną przestrzeń jeszcze nim poczuła na sobie dotyk, uchwyciła ją spojrzeniem, obserwując całą trasę wędrującego opuszka palca.
- Przebaczenia i zaufania nie zdobywa się jednym słowem. Wiem, że jest to proces, który trwać może i latami. - Tylko na moment sięgnęła wzrokiem czerni oczu Deirdre, by zaraz powrócić do ułożonych na blacie dłoni. Jak zinterpretować ten gest? Mericourt wyraźnie przesuwała granicę na własnych zasadach, sprawdzając jak daleko może się posunąć. Była jedną z tych, które nie pozostawiają spraw samych sobie, tylko przejmują nad nimi stery. Ciekawa do czego to doprowadzi uniosła własną dłoń i powiodła opuszkiem po wierzchu tej spoczywającej obok. - Musi też być obustronne, inaczej nie ma powodu, by o nie walczyć. - Niespiesznie rysowała nieokreślone kształty, sprawdzając uniesione linie knykci. Z pewnym zdziwieniem zauważyła, jak natychmiast odrzuciła skrępowanie, jakie niewątpliwie towarzyszyło jej jeszcze przed momentem zapalenia odurzającego papierosa. Bez wstydu przed bliskością z nieznaną wszak sobie czarownicą śmiało powróciła wzrokiem na jej twarz.
- Nie tylko mężczyźni przepełnieni są żarem oraz pasją - mruknęła, ledwie powstrzymując gest wywrócenia oczu. Oderwała dłoń, by sięgnąć po kielich absyntu. - Poza tym, jeśli nie wierzą, że małżonki będą w stanie unieść ciężar wszystkich aspektów małżeństwa, skąd decyzja o wyborze? - Jasna brew uniosła się pytająco, choć wiedziała, że odpowiedź nie będzie satysfakcjonująca. - Po co krążyć za kimś długie lata, burzyć spokój i dawać nadzieję, kiedy i tak nie zamierza się ofiarować całego siebie? To szalenie krzywdzące, zwłaszcza gdy nawet nie podejmuje się próby sprawdzenia potencjału. - W kobiecym głosie pojawiło się rozdrażnienie, zdradzające Deirdre więcej, niż chciała jej powiedzieć. Więcej, niż komukolwiek powiedziała, więcej, niż przyznawała przed samą sobą. - Mamy inne pojęcie względem braku granic. Tristan podchodzi do nich wybiórczo i tylko wtedy, gdy jemu to odpowiada. - Lekkie wzruszenie ramion na znak pogodzenia się z własną, zaskakującą szczerością. Naturalnie nie ze wszystkim się pogodziła, ukłucie żalu wciąż drąży dziurę w półwilim sercu, lecz zamiast się na nim skupiać, wolała go zagłuszyć. - Nie mówmy o tym - westchnęła wreszcie, ruszając niedbale dłonią, kiedy powtarzane o Tristanowym oddaniu małżonce świadectwo zaczęło nawarstwiać irytację. To nie tak, że zupełnie mu nie ufała, doskonale wiedziała, że zależy im na wspólnym sukcesie, kroczeniu ku lepszej przyszłości, ale przecież nie we wszystkim się zgadzali. Roztaczana przez Deirdre wizja lorda Rosiera nieznacznie gryzła się z tym, co otrzymywała na co dzień, widać obie poznały go z zupełnie innych stron.
- Samo cierpienie jest wyłącznie pustym doświadczeniem, dlaczego miałoby sprawiać radość? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, będąc ciekawą co w tej kwestii wyznawała Deirdre. Powykrzywiana w bólu twarz nie przynosiła uśmiechu, ani zrozumienia. Czemu miałoby to służyć? - Mam rozumieć, że chcesz się zabezpieczyć na wypadek, gdy zmienię zdanie? - Skoro nie były do siebie wrogo nastawione, to jak miałaby wyglądać ich relacja, przyjaźń? Evandra dopuszczała wcześniej do siebie myśl, by jej stopa nie przekroczyła więcej progu La Fantasmagorie, byleby ograniczyć szansę na spotkanie z madame Mericourt, ale teraz nie zamierzała rezygnować z tego, co jej ofiarowano przez wzgląd na niechęć do konfrontacji.
- Jestem w stanie to zrozumieć. - skwitowała, nie mogąc odmówić sobie nieco ironicznego uśmiechu, przywołując przed sobą wspomnienie ich ostatniego spotkania w magicznym balecie. Choć bardzo ją to intrygowało, nie zamierzała drążyć co oznacza swobodne podejście do obyczajów. Które z artystycznych środowisk cechowała bezpruderyjność oraz dowolność i dlaczego sama jeszcze na nie nie natrafiła? - Niechciane pragnienia... - powtórzyła za nią. - Chyba nie jest to do końca niezgodne z prawdą. Widzę, że dobrze orientujesz się co zrobić w podobnej sytuacji i jak wyznaczyć dla siebie najkorzystniejszą z dróg. - Już wcześniej przyznała dlaczego godzi się na układ z Tristanem, dlaczego wystarcza jej pozycja tej drugiej. Niemądrze byłoby twierdzić, że jest w tym układzie bezwolna, a wyłącznie bierze to, co dla niej najlepsze.
Uniosła się nieco nad blatem, strzepując popiół do ustawionej między kieliszkami popielniczki, by zaraz wesprzeć się dłonią na miękkim siedzisku kanapy. Nachyliła się ku Deirdre, pozwoliła, by ich ciężkie perfumy zmieszały się ze sobą w tańcu, sprawiając że granica między ich światami coraz bardziej zatarła się w gęstym dymie. Wpół rozchylone powieki zdradzały nieco rozmarzone spojrzenie, które na nowo rozpoczęło wędrówkę wzdłuż kobiecych ramion, przez szczupłą szyję, po wyraźnie zarysowane kości policzkowe.
- Są rzeczy, których nie można mieć na własność. Próbując je zdobyć, choćby siłą, jedyne, na co można natrafić, to niedosyt oraz żal z poniesionej porażki. - Korzystając z intymnych warunków spotkania, jak i zmniejszonego między nimi dystansu, ściszyła głos niemal do szeptu, jakby zdradzała jej największą z tajemnic. Każda podjęta z Tristanem walka kończyła się fiaskiem, niezależnie od tego o co toczyli bój, nic więc dziwnego, że do tej pory nie zdradziła się przed nim ze swoją wiedzą. - To nie magiczne geny ani szlacheckie wychowanie, a sposób podejścia do życia. Wolę kierować się niechęcią do braku ograniczeń, niż zazdrością, wszak jest ona tylko kolejną przeszkodą w drodze do szczęścia. - Czy wyjdziesz poza własne uprzedzenia, Deirdre? Jak bardzo odważysz się zagłębić w moje życie?
Dostrzegła subtelnie naruszoną przestrzeń jeszcze nim poczuła na sobie dotyk, uchwyciła ją spojrzeniem, obserwując całą trasę wędrującego opuszka palca.
- Przebaczenia i zaufania nie zdobywa się jednym słowem. Wiem, że jest to proces, który trwać może i latami. - Tylko na moment sięgnęła wzrokiem czerni oczu Deirdre, by zaraz powrócić do ułożonych na blacie dłoni. Jak zinterpretować ten gest? Mericourt wyraźnie przesuwała granicę na własnych zasadach, sprawdzając jak daleko może się posunąć. Była jedną z tych, które nie pozostawiają spraw samych sobie, tylko przejmują nad nimi stery. Ciekawa do czego to doprowadzi uniosła własną dłoń i powiodła opuszkiem po wierzchu tej spoczywającej obok. - Musi też być obustronne, inaczej nie ma powodu, by o nie walczyć. - Niespiesznie rysowała nieokreślone kształty, sprawdzając uniesione linie knykci. Z pewnym zdziwieniem zauważyła, jak natychmiast odrzuciła skrępowanie, jakie niewątpliwie towarzyszyło jej jeszcze przed momentem zapalenia odurzającego papierosa. Bez wstydu przed bliskością z nieznaną wszak sobie czarownicą śmiało powróciła wzrokiem na jej twarz.
- Nie tylko mężczyźni przepełnieni są żarem oraz pasją - mruknęła, ledwie powstrzymując gest wywrócenia oczu. Oderwała dłoń, by sięgnąć po kielich absyntu. - Poza tym, jeśli nie wierzą, że małżonki będą w stanie unieść ciężar wszystkich aspektów małżeństwa, skąd decyzja o wyborze? - Jasna brew uniosła się pytająco, choć wiedziała, że odpowiedź nie będzie satysfakcjonująca. - Po co krążyć za kimś długie lata, burzyć spokój i dawać nadzieję, kiedy i tak nie zamierza się ofiarować całego siebie? To szalenie krzywdzące, zwłaszcza gdy nawet nie podejmuje się próby sprawdzenia potencjału. - W kobiecym głosie pojawiło się rozdrażnienie, zdradzające Deirdre więcej, niż chciała jej powiedzieć. Więcej, niż komukolwiek powiedziała, więcej, niż przyznawała przed samą sobą. - Mamy inne pojęcie względem braku granic. Tristan podchodzi do nich wybiórczo i tylko wtedy, gdy jemu to odpowiada. - Lekkie wzruszenie ramion na znak pogodzenia się z własną, zaskakującą szczerością. Naturalnie nie ze wszystkim się pogodziła, ukłucie żalu wciąż drąży dziurę w półwilim sercu, lecz zamiast się na nim skupiać, wolała go zagłuszyć. - Nie mówmy o tym - westchnęła wreszcie, ruszając niedbale dłonią, kiedy powtarzane o Tristanowym oddaniu małżonce świadectwo zaczęło nawarstwiać irytację. To nie tak, że zupełnie mu nie ufała, doskonale wiedziała, że zależy im na wspólnym sukcesie, kroczeniu ku lepszej przyszłości, ale przecież nie we wszystkim się zgadzali. Roztaczana przez Deirdre wizja lorda Rosiera nieznacznie gryzła się z tym, co otrzymywała na co dzień, widać obie poznały go z zupełnie innych stron.
- Samo cierpienie jest wyłącznie pustym doświadczeniem, dlaczego miałoby sprawiać radość? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, będąc ciekawą co w tej kwestii wyznawała Deirdre. Powykrzywiana w bólu twarz nie przynosiła uśmiechu, ani zrozumienia. Czemu miałoby to służyć? - Mam rozumieć, że chcesz się zabezpieczyć na wypadek, gdy zmienię zdanie? - Skoro nie były do siebie wrogo nastawione, to jak miałaby wyglądać ich relacja, przyjaźń? Evandra dopuszczała wcześniej do siebie myśl, by jej stopa nie przekroczyła więcej progu La Fantasmagorie, byleby ograniczyć szansę na spotkanie z madame Mericourt, ale teraz nie zamierzała rezygnować z tego, co jej ofiarowano przez wzgląd na niechęć do konfrontacji.
- Jestem w stanie to zrozumieć. - skwitowała, nie mogąc odmówić sobie nieco ironicznego uśmiechu, przywołując przed sobą wspomnienie ich ostatniego spotkania w magicznym balecie. Choć bardzo ją to intrygowało, nie zamierzała drążyć co oznacza swobodne podejście do obyczajów. Które z artystycznych środowisk cechowała bezpruderyjność oraz dowolność i dlaczego sama jeszcze na nie nie natrafiła? - Niechciane pragnienia... - powtórzyła za nią. - Chyba nie jest to do końca niezgodne z prawdą. Widzę, że dobrze orientujesz się co zrobić w podobnej sytuacji i jak wyznaczyć dla siebie najkorzystniejszą z dróg. - Już wcześniej przyznała dlaczego godzi się na układ z Tristanem, dlaczego wystarcza jej pozycja tej drugiej. Niemądrze byłoby twierdzić, że jest w tym układzie bezwolna, a wyłącznie bierze to, co dla niej najlepsze.
Uniosła się nieco nad blatem, strzepując popiół do ustawionej między kieliszkami popielniczki, by zaraz wesprzeć się dłonią na miękkim siedzisku kanapy. Nachyliła się ku Deirdre, pozwoliła, by ich ciężkie perfumy zmieszały się ze sobą w tańcu, sprawiając że granica między ich światami coraz bardziej zatarła się w gęstym dymie. Wpół rozchylone powieki zdradzały nieco rozmarzone spojrzenie, które na nowo rozpoczęło wędrówkę wzdłuż kobiecych ramion, przez szczupłą szyję, po wyraźnie zarysowane kości policzkowe.
- Są rzeczy, których nie można mieć na własność. Próbując je zdobyć, choćby siłą, jedyne, na co można natrafić, to niedosyt oraz żal z poniesionej porażki. - Korzystając z intymnych warunków spotkania, jak i zmniejszonego między nimi dystansu, ściszyła głos niemal do szeptu, jakby zdradzała jej największą z tajemnic. Każda podjęta z Tristanem walka kończyła się fiaskiem, niezależnie od tego o co toczyli bój, nic więc dziwnego, że do tej pory nie zdradziła się przed nim ze swoją wiedzą. - To nie magiczne geny ani szlacheckie wychowanie, a sposób podejścia do życia. Wolę kierować się niechęcią do braku ograniczeń, niż zazdrością, wszak jest ona tylko kolejną przeszkodą w drodze do szczęścia. - Czy wyjdziesz poza własne uprzedzenia, Deirdre? Jak bardzo odważysz się zagłębić w moje życie?
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pozornie nie działo się nic - ot, niezobowiązująca pogawędka dwóch czarownic, skrytych w półcieniu dyskretnej loży, o twarzach oświetlonych przytłumioną łuną blasku magicznego absyntu. Proste słowa, padające z podobnie zmysłowych ust, o odmiennym odcieniu róży: jasnym, pudrowym, kuszącym słodką niewinnością i tym ostrym, wulgarnie czerwonym, powoli rozmywającym się przez alkohol. Pochylone ku sobie sylwetki, zdradzające płytkie sekrety na temat świata i społeczeństwa. Spokój w miękkich głosach, uzupełniających się i zlewających w trudną do wychwycenia melodię. I w końcu prosty gest, prawdziwa dramatyczna sztuka rozgrywająca się na zaledwie milimetrach kwadratowych blatu stolika. Dłoń przy dłoni, palec przy palcu, najwrażliwsza część skóry odsłonięta na dotyk...którego Deirdre się nie spodziewała. Przygotowywała się na obrzydzone drgnięcie, oburzony atak czy grymas niesmaku, postawiłaby na to ostatnie galeony, które najwidoczniej pechowo by utraciła, bo Evandra po raz kolejny - przestawała już liczyć te hamujące oddech niespodzianki - postanowiła ją zaskoczyć.
Zazwyczaj wolała mocniejsze doznania, dalekie od subtelnej romantycznośći, lecz coś w tych prostych, abstrakcyjnych gestach palców półwili niosło ze sobą bodźce równie silne, co męska dłoń zaciśnięta na szyi. Tym razem to ona spuściła wzrok, bynajmniej w speszeniu, raczej w skrajnym zaintrygowaniu przyglądając się delikatnym ruchom nadgarstka arystokratki, tak, jakby wyrysowane na wierzchu jej własnej dłoni kształty mogły zdradzić prawdziwe intencje. - Zapewne przekroczę pewną granicę oraz oczekiwania, ale...wydaje mi się, że mimo wszystko nie masz mi zbyt wiele do wybaczenia. - odparła, znów wysuwając się śmiało przed linię bezpieczeństwa, leniwie podnosząc w końcu uważne spojrzenie na lady Rosier. Co ona, skromna czarownica, zrobiła na niekorzyść szlachcianki? To Tristanowi musiała - mogła? powinna? - wybaczyć zdradę, to on przysięgał wierność, jakkolwiek ją rozumieć, to on okłamywał. Ona, czymże zawiniła? Zawsze wypowiadała się o Evandrze z szacunkiem, robiła wszystko, by uczynić La Fantasmagorię najwspanialszym miejscem, a teraz, mimo ognistego fatum, ciążącego nad ich spotkaniami, wspólnie rozpuszczała animozje w odurzającym alkoholu i słodkim dymie diablego ziela. Używki rozluźniały gorsety przyzwyczajeń, uwrażliwiając zarazem na to, co - ponownie - niespodziewane. Kocie oczy Deirdre rozbłysły, słysząc o żarze, który spalał od środka nie tylko mężczyzn.
- Nigdy wcześniej nie słyszałam podobnego zdania z ust czarownicy. Intrygujesz mnie, lady doyenne - skwitowała w prowokującym rozbawieniu, skutecznie ukrywając niedosyt wywołany oderwaniem dłoni Evandry od swej własnej. Absynt widocznie kusił bardziej niż jej skóra, rozumiała to; sama wychyliła jeden z ostatnich łyków ostrego alkoholu, rozkoszując się chwilę w milczeniu zarówno palącym smakiem, jak i widokiem poruszonej półwili. Czuła jej żal, gorycz, zazdrość, niezrozumienie; empatia nigdy nie należała do mocnych stron Deirdre, zwłaszcza wobec osób tak odległych w pochodzeniu i doświadczeniach, lecz łączył je przecież jeden mężczyzna. Może dlatego skutecznie odbierała zakamuflowane rozgoryczenie, emanujące z każdego z tych retorycznych pytań. Mających jedną, boleśniejszą dla samej Mericourt, odpowiedź. - Skąd myśl, że nie ofiarował ci całego siebie? - spytała wprost, powstrzymując się od sugestywnego spojrzenia na obrączkę, błyszczącą na palcu Evandry niczym wulgarne przypomnienie. Ofiarował jej całe swoje życie: czy zdawała sobie z tego sprawę? - Jestem chwilową zachcianką. U twego boku zostanie do końca swych dni - dorzuciła jeszcze łagodnie, a ukrycie własnego żalu kosztowało ją krytycznie wiele energii i skupienia. Właściwie, dlaczego to robiła, dlaczego przekonywała żonę mężczyzny, którego kochała, do tego, by mu zaufała? Mogłaby zasiać między nimi zamęt, podsycić niezgodę, wykorzystać manipulacyjne zdolności do własnych celów, robiąc wszystko, by to jej Tristan poświęcał całą swoją uwagę. O nim - i o tym - ona także nie chciała rozmawiać, kiwnęła więc zgodnie głową na propozycję ominięcia newralgicznego tematu, znów mocząc usta w resztce alkoholu. Były wszak czymś więcej niż kobietami nalezącymi do jednego mężczyzny, nawet jeśli różniły się jak noc i dzień.
Także w kwestii cierpienia i radości; zaśmiała się znów krótko, urywanie, spoglądając na lady Rosier znad prawie pustego już kielicha.- Może kiedyś zdołasz to zrozumieć, chociaż nie życzyłabym ci tego - odparła tylko swobodnie, bez złośliwości, w pewien sposób roztaczała przecież nad Evandrą opiekę, była wentylem bezpieczeństwa dla zła buzującego w krwi Rosiera, dla zapalczywości i mrocznej magii, domagającej się krwawych ofiar. Zamilkła na chwilę, ważąc w ustach nie tylko absynt, ale i kolejne słowa. - Po prostu mile się zaskoczyłam. Sądziłam, że twoje towarzystwo będzie w najlepszym przypadku nudne, w najgorszym - po prostu przykre i pełne ckliwego dramatyzmu. Zamiast tego... - zawiesiła głos, przesuwając wzrok gdzieś ponad ramię Evandry, w zamyśleniu podpierając brodę o własną dłoń, w której trzymała papierosa. Cisza się przedłużała, spojrzenie skośnych oczu powróciło do blasku tych błękitnych, a myśl - pozostała niema, niewypowiedziana, wibrująca w coraz gęstszej atmosferze spotkania. Pozwalała Evandrze domyślić się swej opinii na jej temat - nawet gdy to rozmówczyni w słodko-kpiący sposób akcentowała niekoniecznie niechciane działania Deirdre, by wzbudzać równie nieakceptowalne społecznie pragnienia. Uniosła nieco brew, może w geście zapowiedzi obrażenia się o takie dictum, lecz finalnie tylko zaciągnęła się głębiej diabelskim zielem, wstrzymując dym w płucach. Drażniący, ale łagodny, w pewien pokręcony sposób podobny do wrażenia, jakie wywierała na niej Evandra. Niedościgniona rywalka. I zaskakująco biegła w dwuznacznościach prowokatorka. - Odbiorę to jako komplement. I sugestie, że rozumiesz także, dlaczego Tristan zwrócił uwagę właśnie na mnie - odpowiedziała cicho, wcale nie po to, by ją zranić, raczej, by wybadać grząski grunt na krętej ścieżce, prowadzącej w nieznane. Co kryło się za kolejnym werbalnym - lub nie? - zakrętem? Czy to szlachcianka wciągała ją głębiej w bagno zależności, z którego już się nie wydostanie, ściągając na siebie gniew Rosiera? A może popychała ją w zupełnie inną, jeszcze trudniejszą do pojęcia stronę, mogącą doprowadzić do... O tym nawet nie chciała - nie śmiała - myśleć; zacisnęła usta na bibułce skręta, zaciągając się ostatnim podmuchem rozluźnienia, lecz to nie zapach dymu oszołomił ją do końca, a chmurka perfum, przybliżająca się ku niej razem z pochyloną coraz mocniej sylwetką Evy. Sama sprowokowała tę sytuację, przysiadła się do samotnej arystokratki, utworzyła szansę na wspólne odpłynięcie w lekko narkotyczną rozmowę, nie wycofała się więc ani nie oburzyła. Stałe zaskoczenie otwartością blondynki również rozmywało się we mgle upojenia; może to jej urok, może świadomość, że chociaż w ten groteskowy sposób znajdowała się bliżej Tristana, patrząc na należącą do niego kobietę w podobny sposób, jak czynił to on - choć bez wątpienia mniej uczuciowo, nie straciła dla dawnej lady Lestrange głowy, jeszcze nie.
- On jednak zdobył cię na własność. Na wyłączność - zauważyła cicho, przekrzywiając głowę nieco w bok. Papieros dopalał się w jej dłoni, żarząca się końcówka drażniła już opuszki palców, ale jej nie odłożyła, drugą rękę podnosząc nagle ku jej twarzy. - Ale nie jesteś rzeczą. Dziwnie mi to stwierdzać, do niedawna myślałam, że jest inaczej. Że jesteś kolejną, pustą ozdóbką, wyjątkowo piękną, owszem, ale bez niczego poza tą magiczną fasadą. Jesteś wyjątkiem potwierdzającym regułę. Myliłam się - mówiła szeptem, pieszczotliwie, znów ściągając na siebie jej potencjalny gniew, choć przemawiała szczerze i w specyficznej pochwale, dla samej Deirdre niosącej więcej goryczy niż zadowolenia. Lepiej byłoby nią gardzić lub się nad nią litować, patrzeć z góry, kpić i uczynić z niej wroga niż ledwie powstrzymywać opuszki palców od przesunięcia się tym razem nie po obrysie dłoni Evandry, a jej ust. Poddała się, sięgnęła w stronę jej twarzy, ale jedynie odgarnęła jeden złoty kosmyk opadający na zarumieniony policzek, leniwym gestem zakładając go ponownie za ozdobioną perłami wsuwkę. - A więc mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa, Evandro. Że będziecie szczęśliwi - wychrypiała prawie bezgłośnie, ze spokojem, wcale nie kierowana empatyczną wspaniałomyślnością: chciała tego dla najważniejszego czarodzieja w jej życiu, nawet jeśli miało się to wiązać z palącym ją żywym ogniem goryczą porażki. Wbrew temu co mówiła, pólwila nie musiała się jej obawiać, wygrała wszystko, co mogła, zgarnęła ze stołu najlepszy stos, rażąc teraz uzyskaną nagrodą. Dlaczego więc czuła się przy niej tak swobodnie? Diable ziele i mocny alkohol nie mógł być jedynym wyjaśnieniem. - I że obydwoje przekroczycie granice w miejscu, które przyniesie wam satysfakcje - dorzuciła jeszcze, uśmiechając się lekko, ze zmrużonymi oczami, w końcu rozcierając parzący ją popiół papierosa między palcami. Szarość rozmyła się na opuszkach, strzepnęła ją i otarła palce o przód swojej sukni, zostawiając na niej srebrzysty ślad. Przypieczętowanie kruchego pokoju? A może przybranie ochronnych barw, by ukryć cisnące się do głowy niespokojne - niepokorne - myśli?
Zazwyczaj wolała mocniejsze doznania, dalekie od subtelnej romantycznośći, lecz coś w tych prostych, abstrakcyjnych gestach palców półwili niosło ze sobą bodźce równie silne, co męska dłoń zaciśnięta na szyi. Tym razem to ona spuściła wzrok, bynajmniej w speszeniu, raczej w skrajnym zaintrygowaniu przyglądając się delikatnym ruchom nadgarstka arystokratki, tak, jakby wyrysowane na wierzchu jej własnej dłoni kształty mogły zdradzić prawdziwe intencje. - Zapewne przekroczę pewną granicę oraz oczekiwania, ale...wydaje mi się, że mimo wszystko nie masz mi zbyt wiele do wybaczenia. - odparła, znów wysuwając się śmiało przed linię bezpieczeństwa, leniwie podnosząc w końcu uważne spojrzenie na lady Rosier. Co ona, skromna czarownica, zrobiła na niekorzyść szlachcianki? To Tristanowi musiała - mogła? powinna? - wybaczyć zdradę, to on przysięgał wierność, jakkolwiek ją rozumieć, to on okłamywał. Ona, czymże zawiniła? Zawsze wypowiadała się o Evandrze z szacunkiem, robiła wszystko, by uczynić La Fantasmagorię najwspanialszym miejscem, a teraz, mimo ognistego fatum, ciążącego nad ich spotkaniami, wspólnie rozpuszczała animozje w odurzającym alkoholu i słodkim dymie diablego ziela. Używki rozluźniały gorsety przyzwyczajeń, uwrażliwiając zarazem na to, co - ponownie - niespodziewane. Kocie oczy Deirdre rozbłysły, słysząc o żarze, który spalał od środka nie tylko mężczyzn.
- Nigdy wcześniej nie słyszałam podobnego zdania z ust czarownicy. Intrygujesz mnie, lady doyenne - skwitowała w prowokującym rozbawieniu, skutecznie ukrywając niedosyt wywołany oderwaniem dłoni Evandry od swej własnej. Absynt widocznie kusił bardziej niż jej skóra, rozumiała to; sama wychyliła jeden z ostatnich łyków ostrego alkoholu, rozkoszując się chwilę w milczeniu zarówno palącym smakiem, jak i widokiem poruszonej półwili. Czuła jej żal, gorycz, zazdrość, niezrozumienie; empatia nigdy nie należała do mocnych stron Deirdre, zwłaszcza wobec osób tak odległych w pochodzeniu i doświadczeniach, lecz łączył je przecież jeden mężczyzna. Może dlatego skutecznie odbierała zakamuflowane rozgoryczenie, emanujące z każdego z tych retorycznych pytań. Mających jedną, boleśniejszą dla samej Mericourt, odpowiedź. - Skąd myśl, że nie ofiarował ci całego siebie? - spytała wprost, powstrzymując się od sugestywnego spojrzenia na obrączkę, błyszczącą na palcu Evandry niczym wulgarne przypomnienie. Ofiarował jej całe swoje życie: czy zdawała sobie z tego sprawę? - Jestem chwilową zachcianką. U twego boku zostanie do końca swych dni - dorzuciła jeszcze łagodnie, a ukrycie własnego żalu kosztowało ją krytycznie wiele energii i skupienia. Właściwie, dlaczego to robiła, dlaczego przekonywała żonę mężczyzny, którego kochała, do tego, by mu zaufała? Mogłaby zasiać między nimi zamęt, podsycić niezgodę, wykorzystać manipulacyjne zdolności do własnych celów, robiąc wszystko, by to jej Tristan poświęcał całą swoją uwagę. O nim - i o tym - ona także nie chciała rozmawiać, kiwnęła więc zgodnie głową na propozycję ominięcia newralgicznego tematu, znów mocząc usta w resztce alkoholu. Były wszak czymś więcej niż kobietami nalezącymi do jednego mężczyzny, nawet jeśli różniły się jak noc i dzień.
Także w kwestii cierpienia i radości; zaśmiała się znów krótko, urywanie, spoglądając na lady Rosier znad prawie pustego już kielicha.- Może kiedyś zdołasz to zrozumieć, chociaż nie życzyłabym ci tego - odparła tylko swobodnie, bez złośliwości, w pewien sposób roztaczała przecież nad Evandrą opiekę, była wentylem bezpieczeństwa dla zła buzującego w krwi Rosiera, dla zapalczywości i mrocznej magii, domagającej się krwawych ofiar. Zamilkła na chwilę, ważąc w ustach nie tylko absynt, ale i kolejne słowa. - Po prostu mile się zaskoczyłam. Sądziłam, że twoje towarzystwo będzie w najlepszym przypadku nudne, w najgorszym - po prostu przykre i pełne ckliwego dramatyzmu. Zamiast tego... - zawiesiła głos, przesuwając wzrok gdzieś ponad ramię Evandry, w zamyśleniu podpierając brodę o własną dłoń, w której trzymała papierosa. Cisza się przedłużała, spojrzenie skośnych oczu powróciło do blasku tych błękitnych, a myśl - pozostała niema, niewypowiedziana, wibrująca w coraz gęstszej atmosferze spotkania. Pozwalała Evandrze domyślić się swej opinii na jej temat - nawet gdy to rozmówczyni w słodko-kpiący sposób akcentowała niekoniecznie niechciane działania Deirdre, by wzbudzać równie nieakceptowalne społecznie pragnienia. Uniosła nieco brew, może w geście zapowiedzi obrażenia się o takie dictum, lecz finalnie tylko zaciągnęła się głębiej diabelskim zielem, wstrzymując dym w płucach. Drażniący, ale łagodny, w pewien pokręcony sposób podobny do wrażenia, jakie wywierała na niej Evandra. Niedościgniona rywalka. I zaskakująco biegła w dwuznacznościach prowokatorka. - Odbiorę to jako komplement. I sugestie, że rozumiesz także, dlaczego Tristan zwrócił uwagę właśnie na mnie - odpowiedziała cicho, wcale nie po to, by ją zranić, raczej, by wybadać grząski grunt na krętej ścieżce, prowadzącej w nieznane. Co kryło się za kolejnym werbalnym - lub nie? - zakrętem? Czy to szlachcianka wciągała ją głębiej w bagno zależności, z którego już się nie wydostanie, ściągając na siebie gniew Rosiera? A może popychała ją w zupełnie inną, jeszcze trudniejszą do pojęcia stronę, mogącą doprowadzić do... O tym nawet nie chciała - nie śmiała - myśleć; zacisnęła usta na bibułce skręta, zaciągając się ostatnim podmuchem rozluźnienia, lecz to nie zapach dymu oszołomił ją do końca, a chmurka perfum, przybliżająca się ku niej razem z pochyloną coraz mocniej sylwetką Evy. Sama sprowokowała tę sytuację, przysiadła się do samotnej arystokratki, utworzyła szansę na wspólne odpłynięcie w lekko narkotyczną rozmowę, nie wycofała się więc ani nie oburzyła. Stałe zaskoczenie otwartością blondynki również rozmywało się we mgle upojenia; może to jej urok, może świadomość, że chociaż w ten groteskowy sposób znajdowała się bliżej Tristana, patrząc na należącą do niego kobietę w podobny sposób, jak czynił to on - choć bez wątpienia mniej uczuciowo, nie straciła dla dawnej lady Lestrange głowy, jeszcze nie.
- On jednak zdobył cię na własność. Na wyłączność - zauważyła cicho, przekrzywiając głowę nieco w bok. Papieros dopalał się w jej dłoni, żarząca się końcówka drażniła już opuszki palców, ale jej nie odłożyła, drugą rękę podnosząc nagle ku jej twarzy. - Ale nie jesteś rzeczą. Dziwnie mi to stwierdzać, do niedawna myślałam, że jest inaczej. Że jesteś kolejną, pustą ozdóbką, wyjątkowo piękną, owszem, ale bez niczego poza tą magiczną fasadą. Jesteś wyjątkiem potwierdzającym regułę. Myliłam się - mówiła szeptem, pieszczotliwie, znów ściągając na siebie jej potencjalny gniew, choć przemawiała szczerze i w specyficznej pochwale, dla samej Deirdre niosącej więcej goryczy niż zadowolenia. Lepiej byłoby nią gardzić lub się nad nią litować, patrzeć z góry, kpić i uczynić z niej wroga niż ledwie powstrzymywać opuszki palców od przesunięcia się tym razem nie po obrysie dłoni Evandry, a jej ust. Poddała się, sięgnęła w stronę jej twarzy, ale jedynie odgarnęła jeden złoty kosmyk opadający na zarumieniony policzek, leniwym gestem zakładając go ponownie za ozdobioną perłami wsuwkę. - A więc mam nadzieję, że będziesz szczęśliwa, Evandro. Że będziecie szczęśliwi - wychrypiała prawie bezgłośnie, ze spokojem, wcale nie kierowana empatyczną wspaniałomyślnością: chciała tego dla najważniejszego czarodzieja w jej życiu, nawet jeśli miało się to wiązać z palącym ją żywym ogniem goryczą porażki. Wbrew temu co mówiła, pólwila nie musiała się jej obawiać, wygrała wszystko, co mogła, zgarnęła ze stołu najlepszy stos, rażąc teraz uzyskaną nagrodą. Dlaczego więc czuła się przy niej tak swobodnie? Diable ziele i mocny alkohol nie mógł być jedynym wyjaśnieniem. - I że obydwoje przekroczycie granice w miejscu, które przyniesie wam satysfakcje - dorzuciła jeszcze, uśmiechając się lekko, ze zmrużonymi oczami, w końcu rozcierając parzący ją popiół papierosa między palcami. Szarość rozmyła się na opuszkach, strzepnęła ją i otarła palce o przód swojej sukni, zostawiając na niej srebrzysty ślad. Przypieczętowanie kruchego pokoju? A może przybranie ochronnych barw, by ukryć cisnące się do głowy niespokojne - niepokorne - myśli?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Utrzymujący się między czarownicami spokój był wyłącznie patchworkową iluzją, mającą za zadanie oszukać się wzajemnie, utrzymać pozory niedbałego zainteresowania. Wymieniane słowa zawierały w sobie skrupulatnie wyselekcjonowane prawdy, dawkowanie upragnionej szczerości podtrzymywało niedosyt, który zdawał się nigdy nie zostać spełniony. Utkwione w sobie nawzajem spojrzenia zdradzały za to więcej, niż planowały; zakrzywiona alkoholem, jak i magicznym zielem uwaga podpowiadała tyle, ile chciały zobaczyć, dopisując własne interpretacje. Evandra już bez zdumienia obserwowała własne zachowanie, jakby istniało w lustrzanym odbiciu, które miało nie mieć wpływu na codzienność. Upchnięte za mglistą poświatą, zupełnie realnie oddające kolejne wrażenia. Ścisk w dole brzucha pobudzał ekscytację i podsycał niecierpliwość, a ta zawsze była słabą stroną półwili.
- Masz rację, wydaje ci się - przytaknęła, niezrażona śmiałością i arogancją, którą łatwo dostrzec pomimo grzecznego opakowania. - Korzystasz z życia, sięgasz po to, co oferują. Szybki rachunek zysków i strat podpowiada, że jedyną skrzywdzoną w tym zestawieniu osobą będzie ta, którą twierdzisz, że znasz. - Mówiła o tym podczas spotkania w gabinecie towarzyskim, wspomniała i dziś; jak wiele na jej temat zdradził Tristan, które z tajemnic zdążył ją wprowadzić, że zdecydowała się śmiało stwierdzić, iż wie już wszystko? - Sumienie oczyszczasz przekonaniem, że to dla jej dobra. Łaskawie godzisz się więc na przyjmowanie galeonów od wpływowego, przystojnego czarodzieja, jednocześnie wmawiając jego małżonce, że winna być ci wdzięczna za przyjmowanie na siebie ciosów. - Dopalającego się samoczynnie skręta zgasiła w popielniczce. Ściągnęła brwi w zastanowieniu, a melodyjny ton jej głosu wciąż pozostawał niewzruszony, nie do końca idąc w parze z sensem słów. Nie doceniała powagi towarzyszącego Deirdre cierpienia, zwłaszcza gdy ta godziła się na nie za odpowiadającą jej opłatą. - Szkopuł tkwi w tym, że mnie nikt nie spytał o zdanie. Nie prosiłam o pomoc, o wyręczanie mnie w tej jakże trudnej i skomplikowanej kwestii, której istota także nie została mi wyjaśniona. Czekam tylko na moment, w którym okaże się, że bliskich mi, wtajemniczonych weń osób jest więcej, lecz wszyscy, mając na uwadze moje dobro, zataili ten fakt. - Francis nie mógł być jedyną osobą, która uwikłana była w Tristanowe tajemnice. Biorąc pod uwagę stosunki, jakie tych dwóch między sobą utrzymywali, niegdysiejszy lord Lestrange także dowiedział się przypadkiem. Jak wiele osób wplątanych było w tę intrygę, komu mogła spojrzeć prosto w oczy bez strachu i bez wątpliwości? - Od jak dawna tak o mnie dbasz? - Deirdre była jedyną osobą, z którą ten temat poruszała, z każdym spotkaniem uświadamiając sobie jak wiele pozostawało wciąż do odkrycia. Była już pewna, że po tę prawdę chce sięgnąć, aby w przyszłości coraz mniej ją zaskakiwało. Jak się do tego przygotować i, co najważniejsze, jakich argumentów użyć, by wymóc szczerość?
- Nie wiem jak wygląda to w innych sferach, lecz jeśli nie chcesz się narazić, nigdy nie mów szlachetnie urodzonym damom, że obrączka jest oznaką ostatecznego oddania. - Pokręciła głową z pewnym rozczarowaniem, jak i rezygnacją; na Evandrowej twarzy wymalowało się zdenerwowanie, błękitne spojrzenie zaszło cięższą chmurą. Jej wzrok spoczął na wsuniętej na palec obrączce, złoty krążek miał być symbolem ich wiecznej więzi. Nie zgodzić mogła się każda z panien, która o fakcie zaślubin dowiadywała się w momencie zawiązania umowy. - Powtarzają nam to na poprawę humoru, na podtrzymanie nadziei, że jesteśmy czymś więcej, niż pięknym kwiatem dołączonym do paktu zacieśniającego więzy między rodami. Nie winię go za chwilowe zachcianki, zwyczajnie lubię równowagę. Skoro on uważa swe czyny za szlachetne, nie widzę innego wyjścia, jak zmienić definicję własnych. - Słowa Deirdre odnosiły skutek przeciwny do zamierzonego, pokazując pówili, że i ta pozostawała pod zachwycającym czarem Tristana, gotowa uwierzyć w każde zapewnienie o czystości jego zamiarów. Evandra mu ufała, wiedziała że miał na uwadze dobro swego rodu, o tę przyszłość walczyli przecież wspólnie, tyle że nie można mylić oddania tradycjom z prawdziwą miłością.
Rosier nie dał poznać małżonce swej zapalczywej strony, traktując ją pewnie zgodnie z wyobrażeniem, jakie miała na jej temat Deirdre. Czy naprawdę tak o niej myślał, pusta ozdóbka, wyjątkowo piękna, nudna? Zorientował się po latach pełnych miłosnych listów i zapewnień, że nie do końca pasuje do stworzonego w głowie obrazu, okazując się być nieidealną, daleką od oczekiwań, w dodatku roszczeniową niby-damą? W ostatnich miesiącach starała się pokazać mu, że się myli, udowodnić swoją wartość, odpowiedzialność i gotowość do spełnienia wszelkich zadań, lecz ta tajemnica nie doczekała się ujawnienia.
Wprawiona w zdumienie i zamknięta w ciszy, Mericourt nie odsunęła się z ironicznym uśmiechem, ani nawet oburzeniem, jakiego mogłaby się po niej spodziewać. Od początku dzisiejszego spotkania zdawała się być zupełnie inną osobą, jakże różną od maski, jaką przybierała krążąc po korytarzach La Fantasmagorie. Swobodny, łagodny ton, nieprzebrane słowa, nonszalancja gestów, zupełnie jakby chciała pokazać, że pozwoliła wkroczyć na swój teren i pozostać na nim do momentu drobnego potknięcia. - Domyślam się - odparła tylko, przyjmując równie cichy ton na znak zgody. Nie mogła traktować jej jak rywalki, nie mogła jej niczego odebrać, nie chciała. Zmierzyła się z zastaną w umyśle pustką, słysząc tylko bicie własnego serca, jakie przyspieszyło swój rytm wraz z uniesioną przez Deirdre dłonią. - Uznam to za komplement - zdołała z siebie wydusić, używając jej słów. Nie pierwszy raz zetknęła się z podobną opinią, sama miała podobną o niektórych swych rówieśniczkach, których jedynym celem było wyjść za mąż i tkwić u jego boku do końca swoich dni; być przedmiotem, piękną ozdobą, wyrzec się siebie; bez śmiałych czynów, bez zapisywania się na kartach historii w sposób inny, niż krótka wzmianka w kalendarium. Skupiona na delikatnym geście z trudem powstrzymała chęć przyciągnięcia jasnej dłoni do swego rozpalonego policzka, cięższy oddech uniemożliwiał odniesienie się do wyznania o pomyłce. Pulsująca rytmicznie krew napędzała inne, niechciane myśli. Rozmywająca się pod wilgocią absyntu czerwień przyciągała wzrok, kusiła i nakłaniała do zguby, do przekroczenia kolejnej granicy. Deirdre nie była jedyną czarownicą, której ust pragnęła sięgnąć. Zdążyła się już pogodzić z odrzuceniem, jakie wytworzyło kolejne pęknięcie na zranionym sercu Evandry. Uśmiech młodej szlachcianki o hebanowych włosach i alabastrowej cerze już nie odwiedzał jej w snach, przypominał wyłącznie gorzkie słowa, że przecież były tylko przyjaciółkami. Obiecała sobie kierować się rozsądkiem, lecz to nie on powstrzymał narastający impuls, kiedy ze zdwojoną siłą powróciło pragnienie. Wiodła nią chochlicza ciekawość, zastanowienie czy rzeczywiście Tristan nie chciał jej dopuścić do swych tajemnic czy może zazdrośnie skrywał samą Deirdre? Z każdą kolejną rozmową intrygowała coraz bardziej, dając od siebie tylko tyle, ile chciała pokazać. Co chowała głębiej, czy robiła to ze wstydu, a może strachu i niepewności?
Powróciła ciężarem ciała na oparcie kanapy, tym samym znów nieznacznie zwiększając między nimi dystans. Błękit spojrzenia pozostał na twarzy madame Mericourt, słuchając tych życzeń wprowadziła na twarz szerszy uśmiech, by zaraz na powrót opuścić kąciki ust.
- Ja również się myliłam - rzuciła nagle po chwili ciszy. - Z początku sądziłam, że będziesz chciała nastawić go przeciwko mnie, że posuniesz się do czegoś głupiego w panice przed utratą go. Miło mnie zaskoczyłaś, pokazując, że jesteś kimś więcej, niż tylko spragnioną jego uwagi kochanką.
- Masz rację, wydaje ci się - przytaknęła, niezrażona śmiałością i arogancją, którą łatwo dostrzec pomimo grzecznego opakowania. - Korzystasz z życia, sięgasz po to, co oferują. Szybki rachunek zysków i strat podpowiada, że jedyną skrzywdzoną w tym zestawieniu osobą będzie ta, którą twierdzisz, że znasz. - Mówiła o tym podczas spotkania w gabinecie towarzyskim, wspomniała i dziś; jak wiele na jej temat zdradził Tristan, które z tajemnic zdążył ją wprowadzić, że zdecydowała się śmiało stwierdzić, iż wie już wszystko? - Sumienie oczyszczasz przekonaniem, że to dla jej dobra. Łaskawie godzisz się więc na przyjmowanie galeonów od wpływowego, przystojnego czarodzieja, jednocześnie wmawiając jego małżonce, że winna być ci wdzięczna za przyjmowanie na siebie ciosów. - Dopalającego się samoczynnie skręta zgasiła w popielniczce. Ściągnęła brwi w zastanowieniu, a melodyjny ton jej głosu wciąż pozostawał niewzruszony, nie do końca idąc w parze z sensem słów. Nie doceniała powagi towarzyszącego Deirdre cierpienia, zwłaszcza gdy ta godziła się na nie za odpowiadającą jej opłatą. - Szkopuł tkwi w tym, że mnie nikt nie spytał o zdanie. Nie prosiłam o pomoc, o wyręczanie mnie w tej jakże trudnej i skomplikowanej kwestii, której istota także nie została mi wyjaśniona. Czekam tylko na moment, w którym okaże się, że bliskich mi, wtajemniczonych weń osób jest więcej, lecz wszyscy, mając na uwadze moje dobro, zataili ten fakt. - Francis nie mógł być jedyną osobą, która uwikłana była w Tristanowe tajemnice. Biorąc pod uwagę stosunki, jakie tych dwóch między sobą utrzymywali, niegdysiejszy lord Lestrange także dowiedział się przypadkiem. Jak wiele osób wplątanych było w tę intrygę, komu mogła spojrzeć prosto w oczy bez strachu i bez wątpliwości? - Od jak dawna tak o mnie dbasz? - Deirdre była jedyną osobą, z którą ten temat poruszała, z każdym spotkaniem uświadamiając sobie jak wiele pozostawało wciąż do odkrycia. Była już pewna, że po tę prawdę chce sięgnąć, aby w przyszłości coraz mniej ją zaskakiwało. Jak się do tego przygotować i, co najważniejsze, jakich argumentów użyć, by wymóc szczerość?
- Nie wiem jak wygląda to w innych sferach, lecz jeśli nie chcesz się narazić, nigdy nie mów szlachetnie urodzonym damom, że obrączka jest oznaką ostatecznego oddania. - Pokręciła głową z pewnym rozczarowaniem, jak i rezygnacją; na Evandrowej twarzy wymalowało się zdenerwowanie, błękitne spojrzenie zaszło cięższą chmurą. Jej wzrok spoczął na wsuniętej na palec obrączce, złoty krążek miał być symbolem ich wiecznej więzi. Nie zgodzić mogła się każda z panien, która o fakcie zaślubin dowiadywała się w momencie zawiązania umowy. - Powtarzają nam to na poprawę humoru, na podtrzymanie nadziei, że jesteśmy czymś więcej, niż pięknym kwiatem dołączonym do paktu zacieśniającego więzy między rodami. Nie winię go za chwilowe zachcianki, zwyczajnie lubię równowagę. Skoro on uważa swe czyny za szlachetne, nie widzę innego wyjścia, jak zmienić definicję własnych. - Słowa Deirdre odnosiły skutek przeciwny do zamierzonego, pokazując pówili, że i ta pozostawała pod zachwycającym czarem Tristana, gotowa uwierzyć w każde zapewnienie o czystości jego zamiarów. Evandra mu ufała, wiedziała że miał na uwadze dobro swego rodu, o tę przyszłość walczyli przecież wspólnie, tyle że nie można mylić oddania tradycjom z prawdziwą miłością.
Rosier nie dał poznać małżonce swej zapalczywej strony, traktując ją pewnie zgodnie z wyobrażeniem, jakie miała na jej temat Deirdre. Czy naprawdę tak o niej myślał, pusta ozdóbka, wyjątkowo piękna, nudna? Zorientował się po latach pełnych miłosnych listów i zapewnień, że nie do końca pasuje do stworzonego w głowie obrazu, okazując się być nieidealną, daleką od oczekiwań, w dodatku roszczeniową niby-damą? W ostatnich miesiącach starała się pokazać mu, że się myli, udowodnić swoją wartość, odpowiedzialność i gotowość do spełnienia wszelkich zadań, lecz ta tajemnica nie doczekała się ujawnienia.
Wprawiona w zdumienie i zamknięta w ciszy, Mericourt nie odsunęła się z ironicznym uśmiechem, ani nawet oburzeniem, jakiego mogłaby się po niej spodziewać. Od początku dzisiejszego spotkania zdawała się być zupełnie inną osobą, jakże różną od maski, jaką przybierała krążąc po korytarzach La Fantasmagorie. Swobodny, łagodny ton, nieprzebrane słowa, nonszalancja gestów, zupełnie jakby chciała pokazać, że pozwoliła wkroczyć na swój teren i pozostać na nim do momentu drobnego potknięcia. - Domyślam się - odparła tylko, przyjmując równie cichy ton na znak zgody. Nie mogła traktować jej jak rywalki, nie mogła jej niczego odebrać, nie chciała. Zmierzyła się z zastaną w umyśle pustką, słysząc tylko bicie własnego serca, jakie przyspieszyło swój rytm wraz z uniesioną przez Deirdre dłonią. - Uznam to za komplement - zdołała z siebie wydusić, używając jej słów. Nie pierwszy raz zetknęła się z podobną opinią, sama miała podobną o niektórych swych rówieśniczkach, których jedynym celem było wyjść za mąż i tkwić u jego boku do końca swoich dni; być przedmiotem, piękną ozdobą, wyrzec się siebie; bez śmiałych czynów, bez zapisywania się na kartach historii w sposób inny, niż krótka wzmianka w kalendarium. Skupiona na delikatnym geście z trudem powstrzymała chęć przyciągnięcia jasnej dłoni do swego rozpalonego policzka, cięższy oddech uniemożliwiał odniesienie się do wyznania o pomyłce. Pulsująca rytmicznie krew napędzała inne, niechciane myśli. Rozmywająca się pod wilgocią absyntu czerwień przyciągała wzrok, kusiła i nakłaniała do zguby, do przekroczenia kolejnej granicy. Deirdre nie była jedyną czarownicą, której ust pragnęła sięgnąć. Zdążyła się już pogodzić z odrzuceniem, jakie wytworzyło kolejne pęknięcie na zranionym sercu Evandry. Uśmiech młodej szlachcianki o hebanowych włosach i alabastrowej cerze już nie odwiedzał jej w snach, przypominał wyłącznie gorzkie słowa, że przecież były tylko przyjaciółkami. Obiecała sobie kierować się rozsądkiem, lecz to nie on powstrzymał narastający impuls, kiedy ze zdwojoną siłą powróciło pragnienie. Wiodła nią chochlicza ciekawość, zastanowienie czy rzeczywiście Tristan nie chciał jej dopuścić do swych tajemnic czy może zazdrośnie skrywał samą Deirdre? Z każdą kolejną rozmową intrygowała coraz bardziej, dając od siebie tylko tyle, ile chciała pokazać. Co chowała głębiej, czy robiła to ze wstydu, a może strachu i niepewności?
Powróciła ciężarem ciała na oparcie kanapy, tym samym znów nieznacznie zwiększając między nimi dystans. Błękit spojrzenia pozostał na twarzy madame Mericourt, słuchając tych życzeń wprowadziła na twarz szerszy uśmiech, by zaraz na powrót opuścić kąciki ust.
- Ja również się myliłam - rzuciła nagle po chwili ciszy. - Z początku sądziłam, że będziesz chciała nastawić go przeciwko mnie, że posuniesz się do czegoś głupiego w panice przed utratą go. Miło mnie zaskoczyłaś, pokazując, że jesteś kimś więcej, niż tylko spragnioną jego uwagi kochanką.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Lubiła prowokować. Badać granice, tańczyć na ostrych krawędziach tak lekko, by się nie zranić, a jeśli już – by krew skapująca z nich po zbyt odważnie postawionym kroku wydawała się dla rozmówcy inspirującym deszczem, a nie niszczycielską burzą. Akrobatyki uczuć nauczyła się w Wenus, lecz konwersacyjną giętkość pielęgnowała dłużej, za kulisami wielkiej polityki, przyglądając się biegłym w tym aspekcie czarodziejom. W przeważającej liczbie - mężczyznom. Właśnie w tym tkwił sekret przybierającej maski Deirdre: potrafiła odgadnąć ich potrzeby, wpisać się w oczekiwania, poprowadzić rozmowę tak, jak tego pragnęli, poznała samczy świat na wylot z każdej perspektywy. Z Evandrą było inaczej, nigdy nie obracała się w bliskim towarzystwie dam, a paradoksalnie, w patriarchalnym świecie, najmniej wiedziała właśnie o damskim uzupełnieniu szlacheckiego blichtru, opierając swą wizję arystokratki idealnej jedynie na pogłoskach oraz stereotypach. Zderzenie z prawdziwą do bólu – dosłownie – lady doyenne mocno zachwiało stabilnym poglądem, a Mericourt nie znosiła chwiejności. Braku kontroli. Wciągnięcia do szalonego tańca, gdy nie słyszała muzyki, a kroki pozostawały tajemnicą. Zazwyczaj reagowała na takie przykre niespodzianki wewnętrzną paniką, lecz siedząc naprzeciwko półwili nie kuliła się ze stresu, a po prostu pozwalała sobie doświadczać. Eksperymentować z formą rozmowy, z gładzeniem ostrza obusiecznego noża, sunięcia językiem po newralgicznych, bolesnych tematach.
- Och, nie, lady doyenne, nie to miałam na myśli – pozwoliła sobie zaprzeczyć, unosząc w górę smukłą dłoń o długich palcach i podkreślających ich egzotyczny koloryt bordowych paznokciach. Teatralnie odegrała przestrach, tak naprawdę go nie czuła, raczej przekonanie, że powinna zagrać w otwarte (czy aby na pewno?) karty. –Obawiam się, że nie posiadam sumienia – zniżyła głos do szeptu, prowokacyjnie, ironicznie, łagodząc mogące zostać odebrane za kpinę słowa melodyjnym, lecz nieco ochrypłym, szarpanym tonem głosu. – ale w rachunkach zysków i strat jestem całkiem biegła. Wiem, kto na tym zyskuje. Głównie on. Odrobinę, w pewnych aspektach, z których możesz sobie nie zdawać sprawy – ty. Ja – też, ale również ponoszę największe koszty – nie żaliła się, nie zdradzała pełni cierpienia, na jakie skazywał ją Rosier, a po prostu informowała, pragnąc…Właśnie, czego właściwie? Równości w tej pokręconej relacji? Obdarcia Evandry ze złudzeń aż do nagiej skóry? Skonfrontowania się z nią tak, jak zdolna i gniewna czarownica drugą wiedźmą – a nie orientalna kochanka z wydelikaconą, nieosiągalną pięknością z wyższych sfer. – Twoje dobro nie było moją motywacją, Tristana zapewne też nie, ale finalnie przyczyniło się do tego, że jesteś lepiej chroniona – dorzuciła jeszcze swobodnie, unikając przemądrzałego tonu; było to ciężko zrozumieć, nie zamierzała forsować tego irracjonalnego skądinąd poglądu, woląc przyglądać się jak delikatne palce harfistki miażdżą skręta o porcelanową popielniczkę. Nacisk zaczerwienił je, podkreślając kształt paznokci, a wygięty nadgarstek przez moment przypominał bielony morzem korzeń, wyrzucony na brzeg na plaży przy Białej Willi.
Jej domu, w którym przebywała już prawie rok. Czy mogła o tym powiedzieć Evandrze? Przedstawić bolesną chronologię narastającego pomiędzy Deirdre a Tristanem napięcia? Wyznać, jak mocno przeżyła najważniejsze wydarzenie sezonu, wspaniały ślub najpiękniejszej panny i najpopularniejszego kawalera? Zdradzić pełne tęsknoty słowa, dyktowane narkotykami, które padały z ust rozkołysanego smoczym pazurem Rosiera w Wenus? Twarz Mericourt nie zdradzała targającego nią zawahania, pozostawała uśmiechnięta w drapieżny, słodki sposób. – Kocha cię dłużej niż zna się ze mną – dodała w końcu, nie kłamiąc, a jedynie tworząc wstęp do szczerego wyznania. Nie odejmowała wzroku od błękitnych oczy Evandry, masochistycznie ciekawa, czy ujrzy w nich blask gniewnej pożogi. – Długo. Rok. Ponad. Z przerwami – powiedziała na powrót beznamiętnie, spuszczając wzrok niżej, bynajmniej z zawstydzenia. Znów skupiła spojrzenie na obrączce na dłoni Evandry – nawet, gdyby romans z Tristanem trwał od dwóch dekad, i tak nie znaczyłby nic wobec małżeńskiej więzi. I zaufania, jakim ją obdarzył. Nie zamierzała jednak do tego wracać, wbrew pozorom nie przepadała za bólem. Ani za zdradziecką wiwisekcją goryczy, bijącej coraz wyraźniej z ostrych, władczych słów półwili. Znów ją zaintrygowała, na liście zaskoczeń pojawił się kolejny punkt; nie sądziła, że jest zdolna do rzucenia takiego wyzwania obyczajowości – o ile nie była to tylko buntownicza metafora.
- Czyli zamierzasz zachowywać się nieszlachetnie? – zmarszczyła brwi, ni to rozbawiona, ni szczerze zaintrygowana. - Co przez to rozumiesz? Chętnie poznałabym twoje wyobrażenia o pozbawionych szlachetności czynach i planach – lewy kącik ust uniósł się w górę, podobnie jak kielich, z którego wysączyła raczej niż wypiła ostatnie palące krople alkoholu, sprzyjające przewidywaniu obrazów, które Evandra mogłaby opisać. Chciała wiedzieć, co ma na myśli, nie tylko dlatego, by wybadać ewentualne zagrożenia - wątpiła, by lady Rosier ryzykowała nieskazitelną reputację dla byle zabawy. Miała zbyt wiele do stracenia, w odróżnieniu od samej Deirdre: ona nie posiadała na własność nic. I nikogo. Uśmiech skośnookiej na kilka sekund stał się bardziej gorzki, leniwie - nerwowo? - obrysowała opuszką brzeg pustego kielicha, żałując, że nie jest to rozgrzana alkoholem dłoń, jej dłoń, którą ciągle fantomowo czuła pod palcami, a która na dobre wypaliła na jej skórze niewidoczny znak. Tak samo jak subtelne przyznanie się do dzielenia z Tristanem spostrzegawczości w kwestii atutów samej Deirdre. Na krótkie domyślam się Mericourt zareagowała kolejnym urywanym śmiechem, podnosząc ponownie roziskrzony wzrok na oddaloną już na przyzwoitą odległość twarz półwili. Odwzajemniającej uprzejmości, dalekie od tych salonowych.
- Nie mam go, więc nie mogę go utracić. A byłabym skrajnie głupia sądząc, że mam szansę sprawić, by odsunął się od czarownicy takiej, jak ty – odpowiedziała powoli, przeciągając głoski, a choć wypowiedziane zdanie można byłoby uznać za ckliwe i banalne, to coś w nagle poważnym spojrzeniu Dei dodawało mu intensywniejszego kolorytu. Nie chciała komplementować żony Tristana, nie chciała widzieć w niej interesującej rozmówczyni ani pięknej kobiety, lecz nie potrafiła też udawać ślepej. Powoli podniosła się zza stołu, szybkim gestem wsuwając na dłonie rękawiczki. Poprawiła je jeszcze, wygładzając lśniącą, czarną skórę, po czym położyła na stole sakwę z galeonami. Otrzymanymi od niego; znaczące, że nawet nieświadomie, Tristan fundował swojej żonie i kochance przyjemny wieczór. - Wrócisz bezpiecznie do posiadłości? Weźmiesz gorącą kąpiel? Zmyjesz z siebie lepkie towarzystwo niegodnej kochanki? - zapytała troskliwie, eksalując opiekuńczość do prowokacyjnego stopnia. Nie chciała wyobrażać sobie złotowłosej zanurzonej w parującej wodzie - a może nie chciała chcieć, bo w cieniu łaźni drżał cień męskiej sylwetki. - Nie chodzi mi tylko o to, jak wyglądasz. Masz w sobie iskrę. Nienaturalną, w pełni magiczną. Widzę ją w Partenopie, gwieździe La Fantasmagorii. Widuję ją na obrazach przedstawiających królowe trytonów - powróciła do poprzedniego wątku, zwinnie wymijając stolik i opuszczając lożę: zanim jednak to zrobiła, przystanęła nad siedzącą jeszcze Evandrą, pochylając się nad jej ramieniem. Czarne włosy przesycone zapachem krwi, dymu i opium spłynęły na jasną skórę barku i dekoltu szlachcianki, a gorący oddech musnął wrażliwą skórę tuż pod jej uchem. - Pielęgnuj ją w sobie. W końcu jesteś kimś więcej niż spragnioną uwagi żoną - poradziła znów prowokacyjnie parafrazując, choć było to bliższe prośby lub wręcz obietnicy, pragnienia, by po raz kolejny mogła ową iskrę ujrzeć, nawet kosztem kolejnej utraconej sukni. - Miło było spędzić z tobą czas, lady doyenne - wyszeptała w ramach kulturalnego pożegnania, spoglądając po raz pierwszy w błękitne oczy z tak bliska. Zapach jaśminu rozkojarzał, onieśmielał i ośmielał jednocześnie; pochyliła się szybko i delikatnie musnęła policzek Evandry, w francuskim geście przyjaźni pomiędzy przyjaciółkami, tylko na sekundę zahaczając wargami o kącik jej ust. Wyprostowała się równie szybko, kładąc jeszcze przelotnie dłoń na ramieniu czarownicy, jakby chciała zapobiec ewentualnemu odruchowi obronnemu. Czy pozwalała sobie na zbyt wiele? Czy dawała się otumanić wizji pragnienia, jakie musiało dławić Tristana w obecności swej żony?
- Och, nie, lady doyenne, nie to miałam na myśli – pozwoliła sobie zaprzeczyć, unosząc w górę smukłą dłoń o długich palcach i podkreślających ich egzotyczny koloryt bordowych paznokciach. Teatralnie odegrała przestrach, tak naprawdę go nie czuła, raczej przekonanie, że powinna zagrać w otwarte (czy aby na pewno?) karty. –Obawiam się, że nie posiadam sumienia – zniżyła głos do szeptu, prowokacyjnie, ironicznie, łagodząc mogące zostać odebrane za kpinę słowa melodyjnym, lecz nieco ochrypłym, szarpanym tonem głosu. – ale w rachunkach zysków i strat jestem całkiem biegła. Wiem, kto na tym zyskuje. Głównie on. Odrobinę, w pewnych aspektach, z których możesz sobie nie zdawać sprawy – ty. Ja – też, ale również ponoszę największe koszty – nie żaliła się, nie zdradzała pełni cierpienia, na jakie skazywał ją Rosier, a po prostu informowała, pragnąc…Właśnie, czego właściwie? Równości w tej pokręconej relacji? Obdarcia Evandry ze złudzeń aż do nagiej skóry? Skonfrontowania się z nią tak, jak zdolna i gniewna czarownica drugą wiedźmą – a nie orientalna kochanka z wydelikaconą, nieosiągalną pięknością z wyższych sfer. – Twoje dobro nie było moją motywacją, Tristana zapewne też nie, ale finalnie przyczyniło się do tego, że jesteś lepiej chroniona – dorzuciła jeszcze swobodnie, unikając przemądrzałego tonu; było to ciężko zrozumieć, nie zamierzała forsować tego irracjonalnego skądinąd poglądu, woląc przyglądać się jak delikatne palce harfistki miażdżą skręta o porcelanową popielniczkę. Nacisk zaczerwienił je, podkreślając kształt paznokci, a wygięty nadgarstek przez moment przypominał bielony morzem korzeń, wyrzucony na brzeg na plaży przy Białej Willi.
Jej domu, w którym przebywała już prawie rok. Czy mogła o tym powiedzieć Evandrze? Przedstawić bolesną chronologię narastającego pomiędzy Deirdre a Tristanem napięcia? Wyznać, jak mocno przeżyła najważniejsze wydarzenie sezonu, wspaniały ślub najpiękniejszej panny i najpopularniejszego kawalera? Zdradzić pełne tęsknoty słowa, dyktowane narkotykami, które padały z ust rozkołysanego smoczym pazurem Rosiera w Wenus? Twarz Mericourt nie zdradzała targającego nią zawahania, pozostawała uśmiechnięta w drapieżny, słodki sposób. – Kocha cię dłużej niż zna się ze mną – dodała w końcu, nie kłamiąc, a jedynie tworząc wstęp do szczerego wyznania. Nie odejmowała wzroku od błękitnych oczy Evandry, masochistycznie ciekawa, czy ujrzy w nich blask gniewnej pożogi. – Długo. Rok. Ponad. Z przerwami – powiedziała na powrót beznamiętnie, spuszczając wzrok niżej, bynajmniej z zawstydzenia. Znów skupiła spojrzenie na obrączce na dłoni Evandry – nawet, gdyby romans z Tristanem trwał od dwóch dekad, i tak nie znaczyłby nic wobec małżeńskiej więzi. I zaufania, jakim ją obdarzył. Nie zamierzała jednak do tego wracać, wbrew pozorom nie przepadała za bólem. Ani za zdradziecką wiwisekcją goryczy, bijącej coraz wyraźniej z ostrych, władczych słów półwili. Znów ją zaintrygowała, na liście zaskoczeń pojawił się kolejny punkt; nie sądziła, że jest zdolna do rzucenia takiego wyzwania obyczajowości – o ile nie była to tylko buntownicza metafora.
- Czyli zamierzasz zachowywać się nieszlachetnie? – zmarszczyła brwi, ni to rozbawiona, ni szczerze zaintrygowana. - Co przez to rozumiesz? Chętnie poznałabym twoje wyobrażenia o pozbawionych szlachetności czynach i planach – lewy kącik ust uniósł się w górę, podobnie jak kielich, z którego wysączyła raczej niż wypiła ostatnie palące krople alkoholu, sprzyjające przewidywaniu obrazów, które Evandra mogłaby opisać. Chciała wiedzieć, co ma na myśli, nie tylko dlatego, by wybadać ewentualne zagrożenia - wątpiła, by lady Rosier ryzykowała nieskazitelną reputację dla byle zabawy. Miała zbyt wiele do stracenia, w odróżnieniu od samej Deirdre: ona nie posiadała na własność nic. I nikogo. Uśmiech skośnookiej na kilka sekund stał się bardziej gorzki, leniwie - nerwowo? - obrysowała opuszką brzeg pustego kielicha, żałując, że nie jest to rozgrzana alkoholem dłoń, jej dłoń, którą ciągle fantomowo czuła pod palcami, a która na dobre wypaliła na jej skórze niewidoczny znak. Tak samo jak subtelne przyznanie się do dzielenia z Tristanem spostrzegawczości w kwestii atutów samej Deirdre. Na krótkie domyślam się Mericourt zareagowała kolejnym urywanym śmiechem, podnosząc ponownie roziskrzony wzrok na oddaloną już na przyzwoitą odległość twarz półwili. Odwzajemniającej uprzejmości, dalekie od tych salonowych.
- Nie mam go, więc nie mogę go utracić. A byłabym skrajnie głupia sądząc, że mam szansę sprawić, by odsunął się od czarownicy takiej, jak ty – odpowiedziała powoli, przeciągając głoski, a choć wypowiedziane zdanie można byłoby uznać za ckliwe i banalne, to coś w nagle poważnym spojrzeniu Dei dodawało mu intensywniejszego kolorytu. Nie chciała komplementować żony Tristana, nie chciała widzieć w niej interesującej rozmówczyni ani pięknej kobiety, lecz nie potrafiła też udawać ślepej. Powoli podniosła się zza stołu, szybkim gestem wsuwając na dłonie rękawiczki. Poprawiła je jeszcze, wygładzając lśniącą, czarną skórę, po czym położyła na stole sakwę z galeonami. Otrzymanymi od niego; znaczące, że nawet nieświadomie, Tristan fundował swojej żonie i kochance przyjemny wieczór. - Wrócisz bezpiecznie do posiadłości? Weźmiesz gorącą kąpiel? Zmyjesz z siebie lepkie towarzystwo niegodnej kochanki? - zapytała troskliwie, eksalując opiekuńczość do prowokacyjnego stopnia. Nie chciała wyobrażać sobie złotowłosej zanurzonej w parującej wodzie - a może nie chciała chcieć, bo w cieniu łaźni drżał cień męskiej sylwetki. - Nie chodzi mi tylko o to, jak wyglądasz. Masz w sobie iskrę. Nienaturalną, w pełni magiczną. Widzę ją w Partenopie, gwieździe La Fantasmagorii. Widuję ją na obrazach przedstawiających królowe trytonów - powróciła do poprzedniego wątku, zwinnie wymijając stolik i opuszczając lożę: zanim jednak to zrobiła, przystanęła nad siedzącą jeszcze Evandrą, pochylając się nad jej ramieniem. Czarne włosy przesycone zapachem krwi, dymu i opium spłynęły na jasną skórę barku i dekoltu szlachcianki, a gorący oddech musnął wrażliwą skórę tuż pod jej uchem. - Pielęgnuj ją w sobie. W końcu jesteś kimś więcej niż spragnioną uwagi żoną - poradziła znów prowokacyjnie parafrazując, choć było to bliższe prośby lub wręcz obietnicy, pragnienia, by po raz kolejny mogła ową iskrę ujrzeć, nawet kosztem kolejnej utraconej sukni. - Miło było spędzić z tobą czas, lady doyenne - wyszeptała w ramach kulturalnego pożegnania, spoglądając po raz pierwszy w błękitne oczy z tak bliska. Zapach jaśminu rozkojarzał, onieśmielał i ośmielał jednocześnie; pochyliła się szybko i delikatnie musnęła policzek Evandry, w francuskim geście przyjaźni pomiędzy przyjaciółkami, tylko na sekundę zahaczając wargami o kącik jej ust. Wyprostowała się równie szybko, kładąc jeszcze przelotnie dłoń na ramieniu czarownicy, jakby chciała zapobiec ewentualnemu odruchowi obronnemu. Czy pozwalała sobie na zbyt wiele? Czy dawała się otumanić wizji pragnienia, jakie musiało dławić Tristana w obecności swej żony?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Zielona Wróżka
Szybka odpowiedź