Urocze wspominki z dzieciństwa
AutorWiadomość
Kiedy drzwi z cichym skrzypieniem zamknęły się za wychodzącą z dziecięcego pokoiku mamą, szafa była tylko szafą, cień rzucany na ścianę przez wysoki fantom do szermierczych ćwiczeń tylko cieniem a odgłos suchej gałęzi stukającej w okno jedynie monotonnym dźwiękiem. Pomieszczenie zalewała blada księżycowa łuna, oświetlając wszystkie zakamarki, w jakich mogły kryć się potwory. Przegonione czułym pocałunkiem na dobranoc; Samael wciąż na półprzytomny słyszał kroki mamusi i podświadomie odtwarzał sobie w głowie trasę, jaką musiała przebyć do własnej sypialni. Dopiero po kilku oddechach, gdy stukanie obcasów nagle ucichło, mógł bez wyrzutów sumienia wtulić twarz w poduszkę i odpłynąć do krainy sennych marzeń. To był ich wspólny rytuał, praktykowali go odkąd tylko chłopiec pamiętał - ona opowiadała mu bajkę lub dźwięcznym głosem śpiewała piosenkę, on nadstawiał policzek do pocałunku a czasem, w przypływie czułości, muskał jej pełne usta swoimi gorącymi wargami. I nie zasypiał, dopóki ona również nie znalazła się w bezpiecznym miejscu, u boku ojca. Ona była mamusią, ale jego nigdy nie nazywał tatą, lgnąc stanowczo bliżej kobiecego ciepła. Surowego wychowania doświadczał od dziadka i tylko Laidan mogła je załagodzić, po prostu się nim opiekując.
Dlaczego zatem nie przyszła? Samael kurczowo zaciskał powieki, czekając wjedzie do środka, rozsunie zasłony, otworzy okna, pieszczotliwie pogładzi go po włoskach i pocałuje w czoło, nakazując zaprzestać leniuchowania. Zawsze tak witali nowy dzień i chłopiec coraz bardziej się niepokoił, kiedy wskazówki zegara powoli sunęły po tarczy, wybijając kolejną godzinę. Wiedział, instynktownie czuł, że stało się coś strasznego, że mamie przydarzyło się coś niedobrego i... obudził się gwałtownie, zlany potem, przerażony, tocząc dookoła błędnym wzrokiem. Usiadł gwałtownie na łóżku, rozglądając się bezradnie po pokoju, który nagle zaczął napełniać go lękiem, jakby przestrzeń uknuła przeciwko nim jakiś spisek. Przełknął ślinę i ostrożnie wysunął się z pościeli, stawiając na podłodze bose stopy. Choć zdawało mu się, że z każdej szczeliny wpatruje się teraz w niego para czerwonych oczu, że każde skrzypnięcie podłogi to złowieszczy śmiech złej wiedźmy, że pod każdą pustą przestrzenią czai się potwór, m u s i a ł sprawdzić, czy mamusi na pewno nic się nie stało. Wziął ze sobą swoją pluszowego bazyliszka, którym uwielbiał straszyć młodszego braciszka (jeśli tylko na niego spojrzysz, możesz umrzeć) i z szybko bijącym sercem wykradł się z pokoju, jakby właśnie zrobił coś bardzo, bardzo złego. Długi korytarz pod wpływem strachu jął wydłużać się jeszcze bardziej, ale Samael postanowił za wszelką cenę iść naprzód i pod żadnym pozorem nie oglądać się za siebie. Od sypialni rodziców dzieliła go już niewielka odległość, ale gdy usłyszał przenikliwy trzask, puścił się biegiem, przystając dopiero przed drzwiami. Zapukał, ale wszedł, nie czekając już na pozwolenie, zbyt przestraszony, by przejmować się ewentualnymi konsekwencjami i... by zastanawiać się nad dźwiękami, dochodzącymi z wewnątrz. Po prostu wpadł do środka, omal się nie rozpłakawszy i podbiegł do mamy, przytulając się do niej mocno. Nie dostrzegł ani nagości ojca ani jego dziwnego grymasu, ani dłoni pośpiesznie zsuwającej się z ciała Laidan. Chłopiec był zbyt rozkołysany strachami i niewinnością; ufnie objął mamusię ramionami i zanurzył twarz w jej szyi, nie bacząc, na łaskoczące go długie włosy.
- Miałem zły sen - wyszeptał, ledwo hamując łzy - że stała ci się krzywda - wyjąkał, nie zamierzając wypuścić jej ani na chwilę. Wciąż cały się trząsł i dygotał, jakby nawet obrazek matki i jej uściski nie były w stanie go uspokoić.
Dlaczego zatem nie przyszła? Samael kurczowo zaciskał powieki, czekając wjedzie do środka, rozsunie zasłony, otworzy okna, pieszczotliwie pogładzi go po włoskach i pocałuje w czoło, nakazując zaprzestać leniuchowania. Zawsze tak witali nowy dzień i chłopiec coraz bardziej się niepokoił, kiedy wskazówki zegara powoli sunęły po tarczy, wybijając kolejną godzinę. Wiedział, instynktownie czuł, że stało się coś strasznego, że mamie przydarzyło się coś niedobrego i... obudził się gwałtownie, zlany potem, przerażony, tocząc dookoła błędnym wzrokiem. Usiadł gwałtownie na łóżku, rozglądając się bezradnie po pokoju, który nagle zaczął napełniać go lękiem, jakby przestrzeń uknuła przeciwko nim jakiś spisek. Przełknął ślinę i ostrożnie wysunął się z pościeli, stawiając na podłodze bose stopy. Choć zdawało mu się, że z każdej szczeliny wpatruje się teraz w niego para czerwonych oczu, że każde skrzypnięcie podłogi to złowieszczy śmiech złej wiedźmy, że pod każdą pustą przestrzenią czai się potwór, m u s i a ł sprawdzić, czy mamusi na pewno nic się nie stało. Wziął ze sobą swoją pluszowego bazyliszka, którym uwielbiał straszyć młodszego braciszka (jeśli tylko na niego spojrzysz, możesz umrzeć) i z szybko bijącym sercem wykradł się z pokoju, jakby właśnie zrobił coś bardzo, bardzo złego. Długi korytarz pod wpływem strachu jął wydłużać się jeszcze bardziej, ale Samael postanowił za wszelką cenę iść naprzód i pod żadnym pozorem nie oglądać się za siebie. Od sypialni rodziców dzieliła go już niewielka odległość, ale gdy usłyszał przenikliwy trzask, puścił się biegiem, przystając dopiero przed drzwiami. Zapukał, ale wszedł, nie czekając już na pozwolenie, zbyt przestraszony, by przejmować się ewentualnymi konsekwencjami i... by zastanawiać się nad dźwiękami, dochodzącymi z wewnątrz. Po prostu wpadł do środka, omal się nie rozpłakawszy i podbiegł do mamy, przytulając się do niej mocno. Nie dostrzegł ani nagości ojca ani jego dziwnego grymasu, ani dłoni pośpiesznie zsuwającej się z ciała Laidan. Chłopiec był zbyt rozkołysany strachami i niewinnością; ufnie objął mamusię ramionami i zanurzył twarz w jej szyi, nie bacząc, na łaskoczące go długie włosy.
- Miałem zły sen - wyszeptał, ledwo hamując łzy - że stała ci się krzywda - wyjąkał, nie zamierzając wypuścić jej ani na chwilę. Wciąż cały się trząsł i dygotał, jakby nawet obrazek matki i jej uściski nie były w stanie go uspokoić.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Reagan pachniał Toujours Pur, ostrym dymem cygar, odurzającą wodą kolońską i wilgotnymi liśćmi – typowy aromat męża, powracającego z polowania. Niestety zwycięsko, z tarczą, chełpiąc się upolowanymi jeleniami, na które rywalizujący z Averymi Carrowowie mogli tylko popatrzeć. Powinna promienieć dumą i z zapałem słuchać opowieści o zapierających dech w piersiach przygodach podczas tratowania dzikiej przyrody Shropshire, ale kiedy posłusznie siedziała na brzegu łoża, obserwując rozbierającego się Reagana – ściągał z siebie mokre od deszczu ciuchy i opowiadał ze szczegółami dzieje triumfującego popołudnia – czuła wyłącznie niesmak. Testosteron, buchający z wychłodzonego wysiłkiem ciała jej ukochanego, działał na nią jak kubeł lodowatej wody, wywołując nieprzyjemną gęsią skórkę. Gdy żegnała go pochmurnego poranka, miała nadzieję, że powróci do dworu jutro rano, świętując przez całą noc w towarzystwie szlacheckich przyjaciół, a jeśli nie – chociaż w to wątpiła, był wyjątkowo dobrym strzelcem, choć zazwyczaj plasował się na końcu wyścigu – to że jakaś magiczna siła pokrzyżuje jego plany i ograniczy jego powodzenie na polowaniu. Stanąłby wtedy na progu sypialni niezadowolony, milczący, od razu kierując się do łoża i zasypiając z wrogim grymasem na twarzy. Co dałoby Lai kolejną noc wytchnienia, zapomnienia o tym, co wydarzyło się ponad rok temu, a czego brzemienne skutki drzemały w kołyskach, odseparowane od matki skrzydłem domu. Specjalnie kazała przygotować pokój bliźniąt na drugim końcu dworku, w tej części pozostawiając wyjątkowe miejsce na sypia lenkę dla Samaela. To jego chciała mieć blisko i to o jego słodkim uśmiechu myślała teraz, starając się odwlec nieuchronną małżeńską bliskość.
Bez powodzenia; tak jak sądziła, Reagan bezceremonialnie popchnął ją na materac, przyciskając spierzchnięte od wiatru usta do jej szyi, podczas gdy lodowate dłonie wsuwały się pod materiał delikatnej halki. Drgnęła z trudem tłumionej niechęci, co zapewne odebrał jako zachętę, przesuwając dłoń jeszcze wyżej. Odruchowo odwróciła głowę w bok, gotowa wcisnąć twarz w poduszkę – naprawdę sądził, że była aż tak wstydliwa? – by nie widział jej martwego wyrazu twarzy. Coś jednak trzasnęło, drzwi, framuga, tupot małych stóp; Reagan oderwał się od jej ciała a Laidan usiadła gwałtownie, akurat w momencie, w którym na progu sypialni pojawił się rozespany chłopczyk, biegnący ku niej w niemej rozpaczy.
Objęła go ramionami i przyciągnęła do siebie natychmiastowo, odruchowo, chcąc ochronić go rękami przed całym złem tego świata. Co prawda minął już irracjonalny czas, gdy naprawdę obawiała się, że w jego pokoiku mogą czyhać złe duchy, ale nawet jeśli strach Samaela spowodowany był przez koszmary, to nie umniejszało jego smutku. – Och, kochanie, to tylko okropna wizja, to nie stało się naprawdę – wyszeptała uspokajająco, wewnętrznie dziwiąc się jak bliski prawdy był sen chłopca. Chroniącego ją przed czymś naprawdę złym, obrzydliwym, przed powtórzeniem nienawistnego aktu. Zadrżała ponownie i przytuliła go do siebie jeszcze mocniej, zerkając ponad jego zziębniętym ciałkiem na niezadowolonego Reagana. – Muszę go położyć i uspokoić, to pewnie trochę zajmie. Zaśnij beze mnie, najdroższy – powiedziała do męża wręcz przepraszająco, podnosząc się lekko z łóżka. Najchętniej wzięłaby go na ręce, ale nie był już słodkim niemowlęciem. Tak szybko dorastał. Złapała go więc za zimną rączkę i wyprowadziła na korytach, gładząc go ciągle wolną dłonią po mięciutkich włosach. Pełna jednoczesnej ulgi, niepokoju i nagłego rozczulenia. – Nic się nie stało, widzisz, mama jest cała i zdrowa – powtarzała cichutko, ściskając drobne palce w swoich, ciepłych i długich.
Bez powodzenia; tak jak sądziła, Reagan bezceremonialnie popchnął ją na materac, przyciskając spierzchnięte od wiatru usta do jej szyi, podczas gdy lodowate dłonie wsuwały się pod materiał delikatnej halki. Drgnęła z trudem tłumionej niechęci, co zapewne odebrał jako zachętę, przesuwając dłoń jeszcze wyżej. Odruchowo odwróciła głowę w bok, gotowa wcisnąć twarz w poduszkę – naprawdę sądził, że była aż tak wstydliwa? – by nie widział jej martwego wyrazu twarzy. Coś jednak trzasnęło, drzwi, framuga, tupot małych stóp; Reagan oderwał się od jej ciała a Laidan usiadła gwałtownie, akurat w momencie, w którym na progu sypialni pojawił się rozespany chłopczyk, biegnący ku niej w niemej rozpaczy.
Objęła go ramionami i przyciągnęła do siebie natychmiastowo, odruchowo, chcąc ochronić go rękami przed całym złem tego świata. Co prawda minął już irracjonalny czas, gdy naprawdę obawiała się, że w jego pokoiku mogą czyhać złe duchy, ale nawet jeśli strach Samaela spowodowany był przez koszmary, to nie umniejszało jego smutku. – Och, kochanie, to tylko okropna wizja, to nie stało się naprawdę – wyszeptała uspokajająco, wewnętrznie dziwiąc się jak bliski prawdy był sen chłopca. Chroniącego ją przed czymś naprawdę złym, obrzydliwym, przed powtórzeniem nienawistnego aktu. Zadrżała ponownie i przytuliła go do siebie jeszcze mocniej, zerkając ponad jego zziębniętym ciałkiem na niezadowolonego Reagana. – Muszę go położyć i uspokoić, to pewnie trochę zajmie. Zaśnij beze mnie, najdroższy – powiedziała do męża wręcz przepraszająco, podnosząc się lekko z łóżka. Najchętniej wzięłaby go na ręce, ale nie był już słodkim niemowlęciem. Tak szybko dorastał. Złapała go więc za zimną rączkę i wyprowadziła na korytach, gładząc go ciągle wolną dłonią po mięciutkich włosach. Pełna jednoczesnej ulgi, niepokoju i nagłego rozczulenia. – Nic się nie stało, widzisz, mama jest cała i zdrowa – powtarzała cichutko, ściskając drobne palce w swoich, ciepłych i długich.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze starał się być dzielnym, ukochanym chłopcem swojej mamusi i nigdy nie przysparzać jej zmartwień. Nie lubił jak się smuciła; uporczywie poszukiwał wtedy powodów jej troski i uparcie próbował je wyeliminować. Lub przynajmniej odsunąć od niej choć na moment. Wiedział, że nie potrafi spełnić każdego życzenia mamusi i odegnać nękających ją strachów, ale mimo tego obiecał sobie, że nie pozwoli, aby działa się jej krzywda. Żadna, nawet najmniejsza i pewnie zupełnie niebolesna, ale... to Samael pochylał się nad nią, kiedy niezdarny skrzat upuścił szklaną karafkę z sokiem i to on biegiem pędził po dziecięce, kolorowe plasterki, aby opatrzyć jej zraniony palec. On rzucił się z małymi piąstkami na żebraka z Pokątnej, który ważył się szarpnąć Laidan za rękaw sukni, on swoim drobnym ciałkiem zasłonił ją przed rumakiem, który podczas ich ostatniej wizyty w stadninie nagle stanął dęba i zaczął ostro wierzgać kopytami. Chciał zrobić na dla niej wszystko, ponieważ ona tyle samo robiła dla niego. Albo i więcej: chłopiec patrząc w oczy matki, spośród całego morza wzruszonych emocji wyławiał po prostu bezgraniczne uwielbienie. Najczystszą miłość, krystalizującą się w czułych pocałunkach, bezpiecznym uścisku jej ciepłych ramion, śpiewnym głosie werbalizującym pochwały. Była z nim przecież cały czas i Samael przywyknął a wręcz uzależnił się od tego, że to matczyne ręce zapinają jego koszulę, poprawiają sztywny kołnierzyk i wygładzają mankiety. Ubieraniem chłopczyka mogły przecież zajmować się służki, ale on nie dopuszczał do siebie żadnej innej kobiety z jednym, magicznym wyjątkiem. Stanowczo stawiając na swoim i demonstrując w pełnej okazałości kaprysy wychowanego w zbytku paniczyka. Rumor, jaki wstrząsnął zamkiem Ludlow, przyprawiony o pełen żałości płacz małego chłopca prędko został zażegnany a Samael niemalże posiadł wyłączność na swoją mamusię. Nawet, jeśli taka bliskość była niestosowna, nawet jeśli nieprzyjemne obowiązki mogła wykonywać służba... nie chciał, by ktokolwiek zastąpił w tym Laidan.
Był troszkę perfidny i okropnie zazdrosny, ale skradał mamę, pragnąc zatrzymać ją tylko dla siebie. Na rodzinnych spacerach wciskał się pomiędzy rodziców, zaciskając rączkę na dłoni Lai, nie próbując sięgać jednak po uścisk ojca, przebywając we dworze umyślnie odwracał jej atencję od rosnącego rodzeństwa... Którego mamusia chyba nie lubiła; Samael nie pamiętał, by kiedykolwiek odpędziła go od siebie, by nie uśmiechnęła się czule, by kazała mu zniknąć jej z oczu. Zawsze, kiedy musiała potrzymać na rękach jasnowłose bliźnięta była przeraźliwie przygnębiona... I ten smutek chłopiec koił, opowiadając jej z zapałem o historii Averych, wyłożonej mu przez dziadka lub wygrywając dopieszczony do perfekcji utwór fortepianowych, jaki zaprezentowała mu raptem poprzedniego dnia. Największym samaelowym lękiem była właśnie krzywda Laidan: nie okropna mantykora, nie wysysający duszę dementor a myśl, że jego ukochana mamusia cierpi. Gdy tylko ją zobaczył, gdy wtulił się w jej ciepłe objęcia, gdy poczuł znajomy zapach uderzający w jego nozdrza, niewiele brakowało, by wybuchnął gwałtownym szlochem. Ze szczęścia; żadna łza nie pociekła jednak po jego policzkach a ściskając jej palce i czując dłoń, gładzącą niesforną czuprynę, chłopczyk zastanawiał się, czy aby nie wyrwał mamy ze snu, czy nie przeszkodził rodzicom w czymś ważnym. Nie protestował jednak i pozwolił zaprowadzić się do pokoju i ułożyć w łóżeczku, łaknąc wręcz opiekuńczości i tkliwości, jakby wciąż się obawiał, iż nagle Lai zniknie i rozwieje się, zostawiając go s a m e g o.
- Zostaniesz ze mną, mamusiu? - spytał, nakrywszy się kołdrą po sam czubek nosa, jedną ręką trzymając jej dłoń a drugą ściskając pluszowego bazyliszka - nie jesteś na mnie zła? - upewnił się jeszcze, cicho podciągając nosem i spoglądając na nią ufnie i niezwykle poważnie granatowymi oczami, tak podobnymi do jej własnych.
Był troszkę perfidny i okropnie zazdrosny, ale skradał mamę, pragnąc zatrzymać ją tylko dla siebie. Na rodzinnych spacerach wciskał się pomiędzy rodziców, zaciskając rączkę na dłoni Lai, nie próbując sięgać jednak po uścisk ojca, przebywając we dworze umyślnie odwracał jej atencję od rosnącego rodzeństwa... Którego mamusia chyba nie lubiła; Samael nie pamiętał, by kiedykolwiek odpędziła go od siebie, by nie uśmiechnęła się czule, by kazała mu zniknąć jej z oczu. Zawsze, kiedy musiała potrzymać na rękach jasnowłose bliźnięta była przeraźliwie przygnębiona... I ten smutek chłopiec koił, opowiadając jej z zapałem o historii Averych, wyłożonej mu przez dziadka lub wygrywając dopieszczony do perfekcji utwór fortepianowych, jaki zaprezentowała mu raptem poprzedniego dnia. Największym samaelowym lękiem była właśnie krzywda Laidan: nie okropna mantykora, nie wysysający duszę dementor a myśl, że jego ukochana mamusia cierpi. Gdy tylko ją zobaczył, gdy wtulił się w jej ciepłe objęcia, gdy poczuł znajomy zapach uderzający w jego nozdrza, niewiele brakowało, by wybuchnął gwałtownym szlochem. Ze szczęścia; żadna łza nie pociekła jednak po jego policzkach a ściskając jej palce i czując dłoń, gładzącą niesforną czuprynę, chłopczyk zastanawiał się, czy aby nie wyrwał mamy ze snu, czy nie przeszkodził rodzicom w czymś ważnym. Nie protestował jednak i pozwolił zaprowadzić się do pokoju i ułożyć w łóżeczku, łaknąc wręcz opiekuńczości i tkliwości, jakby wciąż się obawiał, iż nagle Lai zniknie i rozwieje się, zostawiając go s a m e g o.
- Zostaniesz ze mną, mamusiu? - spytał, nakrywszy się kołdrą po sam czubek nosa, jedną ręką trzymając jej dłoń a drugą ściskając pluszowego bazyliszka - nie jesteś na mnie zła? - upewnił się jeszcze, cicho podciągając nosem i spoglądając na nią ufnie i niezwykle poważnie granatowymi oczami, tak podobnymi do jej własnych.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Drobna rączka, jaką kurczowo ściskała w swojej dłoni, drżała lekko, jakby Samael jeszcze nie otrząsnął się w pełni strasznego koszmaru. Nie dopytywała o jego szczegóły, nie chcąc, by złe mary ponownie zagościły pod rozczochraną czuprynką chłopca, ale sam fakt, że obudził się przerażony jej nieszczęściem, jednocześnie niesamowicie ją rozczulił i zmartwił. Jej synek był taki wrażliwy. Uwielbiała to absolutne przywiązanie i uwielbienie, jakie błyszczało w jego wielkich, jasnogranatowych oczach, wpatrzonych w nią przy każdej okazji. Należał przecież do niej, jej mały książę, jej dziecko – doskonale pamiętała psychiczny ból rozłąki, gdy nie czuła już ruchów pod swoim sercem, gdzie rozwijał się przez dziewięć miesięcy. Musiała ciągle trzymać go przy sobie, by upewnić się, że oddycha, że porusza zaciśniętymi piąstkami, że istnieje. Przez kilka początkowych tygodni z trudem radziła sobie z pustką, na szczęście szybko zapełnioną bezpośrednim kontaktem z niemowlęciem, które oddawała pod opiekę mamek tylko przy higienicznych ablucjach. Miała wtedy chwilę dla siebie – by rozczesać złote włosy i poprawić krwistoczerwoną szminkę – ale i w tych kradzionych momentach myślała tylko o swoim synku. Który stał się centrum wszechświata, do tej pory orbitującego wyłącznie wokół Marcolfa. Podstawowa zasada fizyki, umiejscawiająca ojca w centrum, nie zmieniła się a jego pozycja i wpływ uległy wręcz umocnieniu, lecz Samael zawładnął matczyną częścią Laidan w całości.
To dlatego cieszyła się z jego bliskości nawet w tak niekomfortowej sytuacji. Środek nocy, zimny korytarz, dziecięce towarzystwo zamiast rozkosznej przyjemności – większość kobiet irytowałaby się takim sposobem spędzenia wieczoru, ale nie Lai. Im bardziej oddalali się od małżeńskiej sypialni, tym lżej oddychała, w końcu otwierając drzwi sypialni syna. Pachnącej nim, trudnym do zdefiniowania aromatem własnego dziecka, najpiękniejszym dla każdej mamy. Zwłaszcza mamy tak szczęśliwej, posiadającej idealnego pierworodnego. Czuły, troskliwy, słodki, wdzięczny; zachwycała się nim przy każdej okazji, nieco ignorując pomrukiwania Marcolfa, chłodno wróżącego chłopcu rozpieszczenie. Wiedziała, że tego potrzebował – potrzebowali – i że to ostatnie chwile, zanim Samael wyrwie się z jej opiekuńczych objęć i wyfrunie w świat mężczyzn. Gdzie nie będzie już miejsca na czułe pocałunki, jakimi teraz obdarzała jego twarzyczkę, gdy już ułożyła go do łóżka, przykrywając ciężką kołdrą.
- Mój kochany, najśliczniejszy, najmądrzejszy, najwspanialszy – szeptała przy każdym całusie, nie mogąc powstrzymać nagłego napływu czułości, którą musiała ograniczać. Teraz jednak byli sami i nie musiała hamować swojego wzruszenia, prostując się nieco i przysiadając na krawędzi łóżka. – Jakże mogłabym być na ciebie zła, Samaelu – dodała już nieco spokojniej, choć ciągle uśmiechała się wręcz szaleńczo, podnosząc jego dłoń do ust, by zasypać ją pocałunkami i drobnymi ukąszeniami, zapewne wywołującymi leciutkie łaskotki. – Zostanę dopóki nie zaśniesz. Nie musisz się już niczego bać, przy mnie nic złego ci nie grozi – dodała, z cichym śmiechem przygryzając jego drobne paluszki. Sekundowa słabość znów się skończyła; położyła jego rękę na kołdrze, gładząc ją lekko a jej pełne usta znów wygięły się w wyrazie zadowolenia. Mała lampka nocna rzucała na twarzyczkę Sama koronkowe światło, czyniąc ją jeszcze bardziej uroczą. Wręcz baśniową, zamieniając go w małego księcia. Zaprzyjaźnionego z pluszową bestią, z jaką powinien raczej walczyć, lecz…nie zamierzała na siłę wciskać mu banalnych misiów. Dokonał wyboru i mogła tylko cieszyć się z kompana-bazyliszka, nadającego się idealnie dla niesfornego chłopca. – O czym ci dzisiaj opowiedzieć, kochanie? – spytała, siadając wygodniej i otulając się szczelniej satynowym szlafrokiem, mieniącym się w półcieniu pełnym złotych iskierek blaskiem.
To dlatego cieszyła się z jego bliskości nawet w tak niekomfortowej sytuacji. Środek nocy, zimny korytarz, dziecięce towarzystwo zamiast rozkosznej przyjemności – większość kobiet irytowałaby się takim sposobem spędzenia wieczoru, ale nie Lai. Im bardziej oddalali się od małżeńskiej sypialni, tym lżej oddychała, w końcu otwierając drzwi sypialni syna. Pachnącej nim, trudnym do zdefiniowania aromatem własnego dziecka, najpiękniejszym dla każdej mamy. Zwłaszcza mamy tak szczęśliwej, posiadającej idealnego pierworodnego. Czuły, troskliwy, słodki, wdzięczny; zachwycała się nim przy każdej okazji, nieco ignorując pomrukiwania Marcolfa, chłodno wróżącego chłopcu rozpieszczenie. Wiedziała, że tego potrzebował – potrzebowali – i że to ostatnie chwile, zanim Samael wyrwie się z jej opiekuńczych objęć i wyfrunie w świat mężczyzn. Gdzie nie będzie już miejsca na czułe pocałunki, jakimi teraz obdarzała jego twarzyczkę, gdy już ułożyła go do łóżka, przykrywając ciężką kołdrą.
- Mój kochany, najśliczniejszy, najmądrzejszy, najwspanialszy – szeptała przy każdym całusie, nie mogąc powstrzymać nagłego napływu czułości, którą musiała ograniczać. Teraz jednak byli sami i nie musiała hamować swojego wzruszenia, prostując się nieco i przysiadając na krawędzi łóżka. – Jakże mogłabym być na ciebie zła, Samaelu – dodała już nieco spokojniej, choć ciągle uśmiechała się wręcz szaleńczo, podnosząc jego dłoń do ust, by zasypać ją pocałunkami i drobnymi ukąszeniami, zapewne wywołującymi leciutkie łaskotki. – Zostanę dopóki nie zaśniesz. Nie musisz się już niczego bać, przy mnie nic złego ci nie grozi – dodała, z cichym śmiechem przygryzając jego drobne paluszki. Sekundowa słabość znów się skończyła; położyła jego rękę na kołdrze, gładząc ją lekko a jej pełne usta znów wygięły się w wyrazie zadowolenia. Mała lampka nocna rzucała na twarzyczkę Sama koronkowe światło, czyniąc ją jeszcze bardziej uroczą. Wręcz baśniową, zamieniając go w małego księcia. Zaprzyjaźnionego z pluszową bestią, z jaką powinien raczej walczyć, lecz…nie zamierzała na siłę wciskać mu banalnych misiów. Dokonał wyboru i mogła tylko cieszyć się z kompana-bazyliszka, nadającego się idealnie dla niesfornego chłopca. – O czym ci dzisiaj opowiedzieć, kochanie? – spytała, siadając wygodniej i otulając się szczelniej satynowym szlafrokiem, mieniącym się w półcieniu pełnym złotych iskierek blaskiem.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nawet gdyby znajdował się pośród szalejącej zawieruchy, w środku destruktywnej walki żywiołów, na arenie pełnej dzikich zwierząt lub między pojedynkującymi się na czarnomagiczne zaklęcia szaleńcami a czułby ciepłą dłoń matki ściskającą jego rączkę, wszystkie niepokoje natychmiastowo by zniknęły. Tylko Laidan potrafiła w mig odegnać każdy strach i Samael był pewny, że jedynie ona mogłaby zdjąć każdą, nawet najgorszą klątwę na ziemi. Troskliwym spojrzeniem lub... pocałunkiem prawdziwej miłości. Chłopczyk absolutnie wierzył w magiczną moc jej pieszczot, zatrważających złe stwory, grożących potworną zemstą okrutnym wiedźmom, chroniących go przed każdą plugawą, nieczystą mocą. Ufał mamusi bezgranicznie, w jej ramionach pozbywając się porażającego drobne ciałko lęku na rzecz dziecięcej radości i nawet długa droga nieoświetlonym, chłodnym korytarzem przemieniła się w bajkowy spacer po najpiękniejszej łące. Nie zastanawiał się w ogóle nad zimnem, wstrząsającym jego drobną figurką, nad drewnianymi deskami drażniącymi bose stopy, o tym, że słaniał się ze zmęczenia, ponieważ każda, pojedyncza myśl odpływała ku jego mamusi. Kurczowo ściskając jej dłoń i drepcząc za nią posłusznie, Samael po prostu chłonął to, że była przy nim. Że nie zniknęła, że zły sen rzeczywiście okazał się tylko koszmarem, który już nigdy nie powróci. Przesuwał opuszkami palców po jej ręce, wyczuwając gładką skórę i badając, czy nie jest żadną iluzją, widmem, mającym wzbudzić w nim nadzieję, po czym boleśnie ją zdruzgotać. Nie mógł się powstrzymać, by nagle, już w połowie drogi nie przystanąć nagle i by nie pocałować dłoni mamusi i nie przytulić się do niej raz jeszcze. Spragniony jej bliskości i... przekonany, iż żaden demon nie wytrzymałby takiego emocjonalnego kontaktu. Chłopczyk mógł odetchnąć już całkiem swobodnie, to naprawdę była Laidan, otwierająca przed nim drzwi pokoiku i zapraszająca na drugą tego wieczoru dobranocną opowieść. Bardziej niż historyjki Samael potrzebował jednak jej i... musiała słyszeć jego niemą prośbę, bo zaczęła zasypywać jego twarzyczkę czułymi całusami, od których chłopiec ani myślał uciekać. Przypływ emocji rozczulił go, ale też uspokoił, do tego stopnia, że ponownie zarzucił jej rączki na szyję i samemu zaczął muskać różowymi usteczkami jej policzki - kocham cię, mamusiu - szepnął cichutko, nie potrafiąc odnaleźć innych słów - najmocniej na świecie - powiedział, z jakąś wstydliwością, uśmiechając się lekko, kiedy całowała jego rączki i podgryzała paluszki, zupełnie jak podczas wspólnych zabaw, gdy jeszcze był zupełnie maleńki. Czuł się już całkiem bezpiecznie, otulony kołdrą, przyciskający do siebie ulubioną maskotkę i kołysany najmilszym mu głosem mamusi. Światło lampki nocnej rzucało na Lai jakiś niezwykły czar, jakby czyniąc z niej dobrą wróżkę i Samael z upodobaniem przekręcił się bok, wpatrując się z wyczekiwaniem na kobietę. Jego już zaczarowała, przepędziła upiory i musiała już tylko sypnąć mu w klejące się oczka złotym piaskiem, aby zasnął na dobre.
- Jest ci zimno, mamusiu? - spytał, nagle całkiem rozbudzony, otwierając szeroko oczka, kiedy zobaczył, jak kuli się na fotelu, owijając się szlafrokiem. Nie czekał na odpowiedź, tylko wyskoczył z łóżka i prędko wyciągnął z szafy swój ulubiony, czerwony (mama też lubiła ten kolor) kocyk i okrył nim troskliwie Laidan, po czym z zadowoloną miną wrócił pod kołderkę. Chłopczyk uśmiechnął się do niej i poprosił:
- Opowiedz o tym, jak dziadek uratował cię przed tym paskudnym trollem - powiedział, już nieco niewyraźnie, walcząc z morzącym go snem. Choć Samael słyszał tę historię tysiąc raz, wolał tę opowieść niż bajki o rycerzach, ratujących przed smokami niewinne księżniczki. Chłopczyk znał prawdziwą królową i nie lubił słuchać o uzurpowanych władczyniach i śmiesznych czynach rzekomo odważnych wojowników, skoro w j e g o świecie miał przed sobą realne pierwowzory.
- Jest ci zimno, mamusiu? - spytał, nagle całkiem rozbudzony, otwierając szeroko oczka, kiedy zobaczył, jak kuli się na fotelu, owijając się szlafrokiem. Nie czekał na odpowiedź, tylko wyskoczył z łóżka i prędko wyciągnął z szafy swój ulubiony, czerwony (mama też lubiła ten kolor) kocyk i okrył nim troskliwie Laidan, po czym z zadowoloną miną wrócił pod kołderkę. Chłopczyk uśmiechnął się do niej i poprosił:
- Opowiedz o tym, jak dziadek uratował cię przed tym paskudnym trollem - powiedział, już nieco niewyraźnie, walcząc z morzącym go snem. Choć Samael słyszał tę historię tysiąc raz, wolał tę opowieść niż bajki o rycerzach, ratujących przed smokami niewinne księżniczki. Chłopczyk znał prawdziwą królową i nie lubił słuchać o uzurpowanych władczyniach i śmiesznych czynach rzekomo odważnych wojowników, skoro w j e g o świecie miał przed sobą realne pierwowzory.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Słodkie wyznanie miłości, padające z drżących ze zmęczenia ust pierworodnego syna, za każdym razem poruszało jakąś niezwykle wrażliwą strunę duszy Laidan, sprawiając, że rozpływała się w nagłym rozczuleniu, pasującym raczej do prymitywnej mieszczanki niż do wyrafinowanej lady z doskonałego rodu. Szlacheckie matki obchodziły się ze swym potomstwem raczej chłodno, z dystansem, chwaląc się nimi niczym doskonale wytresowanymi francuskimi pieskami, ślicznymi i mądrymi, za czym rzadko szło prawdziwe uczucie. Spłodzenie dziedzica było obowiązkiem, tak samo jak piękne wyglądanie później na salonach, szczycąc się osiągnięciami latorośli. Lai wątpiła w szczerość uczuciowych wyznań, padających z bardzo rzadka wśród arystokratycznych rodzin. Mówiło się tam raczej o dumie, honorze, tradycji, spełnionych obowiązkach a nie o miłości. Ten grząski temat stanowił pewne tabu, wstydliwe, żałosne, oznaczające skrajną słabość.
Laidan nigdy nie wykazywała się taką obojętnością, od dziecka pełna emocji, zapewne wywołanych artystycznym zacięciem. Potrafiła płakać, krzyczeć, złościć się i cieszyć, okazując całą gamę uczuć. Korygowanych nieudolnie przez guwernantki. Dopiero twarda ręka ojca, gwarantująca jej pieszczotliwy dotyk, uspokoiła ją, zamykając ognisty temperament młodej panny w zaciszu sypialni. Na salonach spokorniała, stając się idealną szlachcianką, uprzejmą, bystrą, acz pełną wyczucia. Mniej mówiła, usuwała zbędne egzaltowane gesty, z każdym rokiem coraz bardziej zasługując na miano prawdziwej lady, zachowującą zimną krew i doskonałe maniery w nawet najtrudniejszych sytuacjach. Prawdziwą siebie pokazywała wyłącznie Marcolfowi – tą kobiecą, namiętną, momentami wręcz nieokiełznaną – oraz Samaelowi, dla którego była idealną matką.
A właściwie mamą, gotową ukraść dla niego cały świat. Nie dlatego, że tak wypadało, że taki był jej obowiązek, ale dlatego, że go kochała. Z całego serca, wręcz na granicy szaleństwa. Dopiero teraz zasłyszane z gminu historię o kobietach, podnoszących niesamowite ciężary, by wydobyć spod zwalonych drzew swoje dzieci, wydawały się jej oczywiste. Dla syna zrobiłaby wszystko. Dla jego bezpieczeństwa, szczęścia, wywołania uśmiechu na tej coraz szczuplejszej twarzy, tracącej swój dziecięcy charakter. Smucił ją upływ czasu, nie zdążyła nacieszyć się nim za czasów niemowlęcia; miała wrażenie, jakby jednego dnia jeszcze trzymała go w ramionach, karmiąc piersią, a następnego obserwowała go podczas pierwszej lekcji szermierki, drżąc z niepokoju, by florety dziwnym trafem nie okazały się zaostrzone. Martwiła się o niego, lecz musiała pohamować nadopiekuńczość. Marcolf powstrzymywał jej niekiedy idiotyczne działania, na całe szczęście nie pozwalając jej rozpieścić Samaela do granic możliwości. Zapewne widząc ją teraz, czuwającą przy łóżku chłopca, skrzywiłby się z niesmakiem, wyznając zasadę twardego chowu. Avery powinien sam stanąć w szranki ze strachem, a nie leczyć go bliskością matki, ale Lai nie potrafiła go od siebie odtrącić. Nie mogła i nie chciała, ciesząc się z tej niespodziewanej bliskości i opiekuńczości, jaką jej okazywał.
Nie musiała odpowiadać na jego wyznanie: odpowiedź widział w jej dużych oczach i łagodnym uśmiechu, poszerzającym się, gdy gwałtownie wstawał z łóżka, podając koc i usadzając w wysokim fotelu. Stojącym tuż przy łóżku, tak, że mogła trzymać go za rękę lub gładzić po włosach.
- Mój mały książę – szepnęła, otulając się czerwoną, miękką tkaniną i rozsiadając się wygodniej, nie przerywając kontaktu fizycznego z już cieplejszą dłonią syna. – Dawno temu, kiedy byłam małą dziewczynką, trochę starszą od ciebie, nieostrożnie wybrałam się na spacer brzegiem Severn – zaczęła cicho jego ulubioną historię. Nieco zmyśloną, nieco prawdziwą, ale nie zastanawiała się nawet chwili nad kolejnymi słowami, padającymi z jej ust. Opowiadała o swoim strachu, o okropnym rzecznym trollu – posiadającym zadziwiająco dużo cech Reagana – i o nagłym pojawieniu się Marcolfa, władającego biegle różdżką i morderczymi zaklęciami, dzięki którym wszystko skończyło się szczęśliwie. Magia, rodzina i miłość; to liczyło się najmocniej i to właśnie chciała przekazać chłopcu między słowami opowiastki, gloryfikując męską postać ojca. – a ojciec przytulił mnie do siebie i pocałował w czoło. I nigdy już nie czułam się przerażona i samotna – zakończyła bardzo cicho, obserwując zamykające się powieki synka, drżące jeszcze niepewnie na granicy zapadnięcia w spokojny, głęboki sen.
zt
Laidan nigdy nie wykazywała się taką obojętnością, od dziecka pełna emocji, zapewne wywołanych artystycznym zacięciem. Potrafiła płakać, krzyczeć, złościć się i cieszyć, okazując całą gamę uczuć. Korygowanych nieudolnie przez guwernantki. Dopiero twarda ręka ojca, gwarantująca jej pieszczotliwy dotyk, uspokoiła ją, zamykając ognisty temperament młodej panny w zaciszu sypialni. Na salonach spokorniała, stając się idealną szlachcianką, uprzejmą, bystrą, acz pełną wyczucia. Mniej mówiła, usuwała zbędne egzaltowane gesty, z każdym rokiem coraz bardziej zasługując na miano prawdziwej lady, zachowującą zimną krew i doskonałe maniery w nawet najtrudniejszych sytuacjach. Prawdziwą siebie pokazywała wyłącznie Marcolfowi – tą kobiecą, namiętną, momentami wręcz nieokiełznaną – oraz Samaelowi, dla którego była idealną matką.
A właściwie mamą, gotową ukraść dla niego cały świat. Nie dlatego, że tak wypadało, że taki był jej obowiązek, ale dlatego, że go kochała. Z całego serca, wręcz na granicy szaleństwa. Dopiero teraz zasłyszane z gminu historię o kobietach, podnoszących niesamowite ciężary, by wydobyć spod zwalonych drzew swoje dzieci, wydawały się jej oczywiste. Dla syna zrobiłaby wszystko. Dla jego bezpieczeństwa, szczęścia, wywołania uśmiechu na tej coraz szczuplejszej twarzy, tracącej swój dziecięcy charakter. Smucił ją upływ czasu, nie zdążyła nacieszyć się nim za czasów niemowlęcia; miała wrażenie, jakby jednego dnia jeszcze trzymała go w ramionach, karmiąc piersią, a następnego obserwowała go podczas pierwszej lekcji szermierki, drżąc z niepokoju, by florety dziwnym trafem nie okazały się zaostrzone. Martwiła się o niego, lecz musiała pohamować nadopiekuńczość. Marcolf powstrzymywał jej niekiedy idiotyczne działania, na całe szczęście nie pozwalając jej rozpieścić Samaela do granic możliwości. Zapewne widząc ją teraz, czuwającą przy łóżku chłopca, skrzywiłby się z niesmakiem, wyznając zasadę twardego chowu. Avery powinien sam stanąć w szranki ze strachem, a nie leczyć go bliskością matki, ale Lai nie potrafiła go od siebie odtrącić. Nie mogła i nie chciała, ciesząc się z tej niespodziewanej bliskości i opiekuńczości, jaką jej okazywał.
Nie musiała odpowiadać na jego wyznanie: odpowiedź widział w jej dużych oczach i łagodnym uśmiechu, poszerzającym się, gdy gwałtownie wstawał z łóżka, podając koc i usadzając w wysokim fotelu. Stojącym tuż przy łóżku, tak, że mogła trzymać go za rękę lub gładzić po włosach.
- Mój mały książę – szepnęła, otulając się czerwoną, miękką tkaniną i rozsiadając się wygodniej, nie przerywając kontaktu fizycznego z już cieplejszą dłonią syna. – Dawno temu, kiedy byłam małą dziewczynką, trochę starszą od ciebie, nieostrożnie wybrałam się na spacer brzegiem Severn – zaczęła cicho jego ulubioną historię. Nieco zmyśloną, nieco prawdziwą, ale nie zastanawiała się nawet chwili nad kolejnymi słowami, padającymi z jej ust. Opowiadała o swoim strachu, o okropnym rzecznym trollu – posiadającym zadziwiająco dużo cech Reagana – i o nagłym pojawieniu się Marcolfa, władającego biegle różdżką i morderczymi zaklęciami, dzięki którym wszystko skończyło się szczęśliwie. Magia, rodzina i miłość; to liczyło się najmocniej i to właśnie chciała przekazać chłopcu między słowami opowiastki, gloryfikując męską postać ojca. – a ojciec przytulił mnie do siebie i pocałował w czoło. I nigdy już nie czułam się przerażona i samotna – zakończyła bardzo cicho, obserwując zamykające się powieki synka, drżące jeszcze niepewnie na granicy zapadnięcia w spokojny, głęboki sen.
zt
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Urocze wspominki z dzieciństwa
Szybka odpowiedź