Utop klauna
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Utop klauna
Koło stanowiska z pamiątkami znajduje się dość sporych rozmiarów basen z niewielką głębokością. Mężczyzna z obsługi siedzi na platformie zawieszonej kilka centymetrów na zimną wodą. Zadanie polega na podpaleniu trzech pochodni znajdujących się na tarczy za pomocą zaklęcia "Incendio", wtedy zapadnia osuwa taboret z mężczyzną prosto do wody. Dla wygranych są przeróżne nagrody maskotek domowych takich jak psidwak, wąż czy kot. Mężczyzna często daje się przekonać, aby jedna osoba z pary usiadła na taborecie i dała się poddać losowi. Konkurencja Topielca szepcze za plecami, że pochodnie nasączone są specjalnymi trudno-zapalnymi eliksirami.
Rzucasz trzy razy kostką 'k100', aby ocenić, czy zasługujesz na nagrodę.
Rzucasz trzy razy kostką 'k100', aby ocenić, czy zasługujesz na nagrodę.
Lokacja zawiera kostki.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:03, w całości zmieniany 1 raz
Koń Adriena opadł na ziemię ciężko za kuzynem, który niewątpliwie pierwszy zgalopował z nieba. Wierzchowiec ciężko łapał powietrze, podobnie jak Adrien, który ostatnimi czasy sobie folgował i niestety wysiłkiem pewnym była dla niego podobna przygoda. Z przyjemnością wyrzucił więc ze strzemion nogi i rozluźnił się w siodle wyciągając z wewnętrznej kieszeni wiosennego okrycia chusteczkę, którą przyłożył do czoła.
- No...powiedzmy, że remis - podsumował bo to nie tak, że jego wierzchowiec miał trochę ciężej, a on sam był w formie braku formy...no przecież! Dawał Morgothowi fory! Taki dobry z niego kuzyn.
Po tym, jak odpowiedni ludzie zajęli się ich wierzchowcami, a Carrow zyskał trochę na regularności oddechu poszli dalej.
- Może to trochę późno to mówię i po fakcie, lecz mam nadzieję, że nie oderwałem cie od nauki. W końcu niedługo pewnie egzaminy...- zagaił, cmokając powietrze, jednocześnie lekką ręką sypiąc galeonami do człowieka przy wejściu na ten wesoły i rozbrykany teren. W końcu co to byłoby za spotkanie z Adrienem, gdyby ten nie pytał o szkołę. To nic, że młody Yaxley skończył ją lata temu. Do uzdrowiciela to jakby nie docierało, albo też docierało bardzo dobrze i uważał za wyjątkowo zabawne odnoszenie się do tej kwestii przy każdej nadarzającej się okazji. Niby eksperyment społeczny.
- O, popatrz...choć kuzynku się rozerwać, utopisz sobie człowieka i poczujesz się jak nowy. Przy okazji może mi powiesz co tam ciekawego u ciebie słychać i czy twoja mama ciągle się gniewa za tą wazę co go tego...wiesz - zmasakrował po tym, jak bawił się podczas ostatniej wizyty w zamku z najmłodszym pokoleniem Yaxleyów w rycerzy i smoki przy użyciu broni miotanej z poduszek. Zawsze bowiem, jakoś prędzej czy później salonowe gry go nudziły, a gdy ci bardziej sztywni goście wyzbywali i zostawało to bliższe, szlacheckie grono to Adrien czasem sobie folgował i oddawał się dzieciom. Kochał je i zabawy z nimi. - Myślisz, że jakbym jej sprowadził podobną, tysiąc letnią wazę to by humor jej się poprawił? - podpytywał, a brzmiał jakby faktycznie się tym nieco trapił.
- No...powiedzmy, że remis - podsumował bo to nie tak, że jego wierzchowiec miał trochę ciężej, a on sam był w formie braku formy...no przecież! Dawał Morgothowi fory! Taki dobry z niego kuzyn.
Po tym, jak odpowiedni ludzie zajęli się ich wierzchowcami, a Carrow zyskał trochę na regularności oddechu poszli dalej.
- Może to trochę późno to mówię i po fakcie, lecz mam nadzieję, że nie oderwałem cie od nauki. W końcu niedługo pewnie egzaminy...- zagaił, cmokając powietrze, jednocześnie lekką ręką sypiąc galeonami do człowieka przy wejściu na ten wesoły i rozbrykany teren. W końcu co to byłoby za spotkanie z Adrienem, gdyby ten nie pytał o szkołę. To nic, że młody Yaxley skończył ją lata temu. Do uzdrowiciela to jakby nie docierało, albo też docierało bardzo dobrze i uważał za wyjątkowo zabawne odnoszenie się do tej kwestii przy każdej nadarzającej się okazji. Niby eksperyment społeczny.
- O, popatrz...choć kuzynku się rozerwać, utopisz sobie człowieka i poczujesz się jak nowy. Przy okazji może mi powiesz co tam ciekawego u ciebie słychać i czy twoja mama ciągle się gniewa za tą wazę co go tego...wiesz - zmasakrował po tym, jak bawił się podczas ostatniej wizyty w zamku z najmłodszym pokoleniem Yaxleyów w rycerzy i smoki przy użyciu broni miotanej z poduszek. Zawsze bowiem, jakoś prędzej czy później salonowe gry go nudziły, a gdy ci bardziej sztywni goście wyzbywali i zostawało to bliższe, szlacheckie grono to Adrien czasem sobie folgował i oddawał się dzieciom. Kochał je i zabawy z nimi. - Myślisz, że jakbym jej sprowadził podobną, tysiąc letnią wazę to by humor jej się poprawił? - podpytywał, a brzmiał jakby faktycznie się tym nieco trapił.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Morgoth spojrzał na kuzyna, który wylądował zaraz za nim. Zdążył już zsiąść z karego ogiera i poluzować mu popręg, gdzie zebrała się już wyraźnie odbijająca się w świetle biała piana. Chyba kuzyn powinien ogolić te piękne zwierzęta. Zima już minęła podobnie jak chłodne dni. Sierść wierzchowca była niezwykle miękka, ale jednak pozbycie się zbędnej warstwy mogła dać mu wytchnienie. Konie w pałacowych stajniach już stały przykryte derkami, czekając jedynie na to, aż ich właściciele przyjdą, by zadbać o ich kondycję. Uśmiechnął się szeroko, słysząc słowa Adriena, ale nic nie odpowiedział. Nie zamierzał w żaden okrutny sposób przypominać o zakładzie, który uzdrowiciel sam zarzucił jeszcze, gdy byli w powietrzu. Nigdy by mu tego nie zrobił. Ze względu na szacunek, więzy rodzinne jak i oczywiście sam charakter młodszego krewnego. Zaraz też dał się poprowadzić mężczyźnie w głąb wesołego miasteczka, które było tak surrealistycznym miejscem spędzenia czasu dla Morgotha, że aż niemożliwym. Nie pasował tam, w ogóle nigdy tam nie był. A przynajmniej tego nie pamiętał. Kto wie... Może starszy kuzyn porywał go czasem, by chociażby utopić klauna?
- Jakie egzaminy, Adrienie? - Pytanie o egzaminy zawsze paść musiało, a Morgoth zawsze pytał o co chodziło. Roztrzepanie Carrowa odzywało się za każdym razem, gdy się widzieli, ale nie przeszkadzało to Yaxley'owi, który mógł na chwilę odetchnąć. I może nawet zapomnieć o troskach? - Skąd wiedziałeś, że chcę to zrobić? - spytał retorycznie Morgoth, rzucając kuzynowi krótkie spojrzenie, chociaż pod koniec nawet się uśmiechnął. Podeszli do stoiska, ale nie dotknął różdżki. Zamiast tego przeniósł spojrzenie na swojego towarzysza. - Już dawno ci wybaczyła. Moja matka nie chowa urazy - odparł. - Wystarczyłoby, gdybyś ją odwiedził - dodał, wiedząc, że była to prawda. Pomimo że Adrien nawet od własnej ciotki był sporo starszy, Beatrice zawsze dobrze go wspominała. Można było powiedzieć, że darzyła go siostrzaną miłością. Zaraz jednak postanowił zmienić temat:
- Starsi mają pierwszeństwo.
- Jakie egzaminy, Adrienie? - Pytanie o egzaminy zawsze paść musiało, a Morgoth zawsze pytał o co chodziło. Roztrzepanie Carrowa odzywało się za każdym razem, gdy się widzieli, ale nie przeszkadzało to Yaxley'owi, który mógł na chwilę odetchnąć. I może nawet zapomnieć o troskach? - Skąd wiedziałeś, że chcę to zrobić? - spytał retorycznie Morgoth, rzucając kuzynowi krótkie spojrzenie, chociaż pod koniec nawet się uśmiechnął. Podeszli do stoiska, ale nie dotknął różdżki. Zamiast tego przeniósł spojrzenie na swojego towarzysza. - Już dawno ci wybaczyła. Moja matka nie chowa urazy - odparł. - Wystarczyłoby, gdybyś ją odwiedził - dodał, wiedząc, że była to prawda. Pomimo że Adrien nawet od własnej ciotki był sporo starszy, Beatrice zawsze dobrze go wspominała. Można było powiedzieć, że darzyła go siostrzaną miłością. Zaraz jednak postanowił zmienić temat:
- Starsi mają pierwszeństwo.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Jak to jakie, drogi kuzynku...owutemy. Nie mów mi, że zapomniałeś - zrobił niby to zdziwioną minę, a potem uśmiechnął się konspiracyjnie. Byłby szturchnął porozumiewawczo kuzynka łokciem w żebro, lecz publicznie wypadało mu udowadniać, że nie chowano go w stajnie (sam się tam chował) toteż tego nie zrobił - Aaaaa, rozumiem, Porter Starego Sue... - zaczął podnosząc brwi - ...ja wiem, nie musisz się tłumaczyć, też byłem młody, wszystko jest dla ludzi, jednak kuzynku zważaj na umiar bo jak tak dalej pójdzie to zapomnisz ubrać szaty przed wyjściem z pokoju lub własnego imienia. - pouczył go, jakoby to niby szalone libacje alkoholowe miały wpływ na dziurawą pamięć kuzyna, który najwyraźniej zapominał o swoich obowiązkach, lecz przecież nie ma się czym trapić. Młody jest! Wyrośnie jeszcze z tego. Dlatego też Adrien pozwolił sobie darować moralistyczną opowieść o tym, że od nadużywania alkoholu marszczą się łokcie i się zielenieją uszy, pociągnął Yaxleya w stronę klauna.
- Kto wie...może własnie ujawnia się we mnie talent do telepatii? - zażartował sobie i podszedł wraz z nim do tego człowieka co z umalowaną twarzą się w ich kierunku uśmiechał.
- Och, tak też zrobię. W końcu roztopy więc czarodziejom łatwiej chodzić po płaskim bez potrzeby krzywdzenia się, a to znaczy więcej wolnego - zauważył z przyjemnością, żartując sobie doskłonności samobójczych zapewniania sobie przez czarodziej w czasie zimy niebezpiecznych ciekawych rozwiązań na nudę. Ledwie jednak skończył uśmiechać się pod nosem z własnej myśli, gdy to nagle kuzyn taką grzeczność mu wystosował.
- Ile ja tam lat starszy... - napomknął, jakby różnica wieku ograniczała się do ledwie nic nieznaczących godzin. Zaraz sięgnął jednak za pazuchę dobywając różdżki. Huchnął na nią i wierzch jej przetarł w rękaw swej szaty - ...rety...ile to już minęło, kiedy używałem różdżki do czegoś innego niż do płukania żołądka to ja nawet... - pokręcił z zaskoczeniem i niedowierzaniem, gdy doszło to do niego, że właściwie miesiące minęły od kiedy używał bardziej złożonych zaklęć nie należących do tej leczniczej części. Może to lepiej? Klaun wymownym gestem poprawił nerwowo kołnierzyk swego ubioru. Dobrze że tam blisko jest woda. Zawsze jeśli miast pochodni podpali klauna to ten będzie miał się jak poratować
- Incendio - wyinkantował potrójnie, jedno za drugim wskazując różdżką pochodnie.
-
- Kto wie...może własnie ujawnia się we mnie talent do telepatii? - zażartował sobie i podszedł wraz z nim do tego człowieka co z umalowaną twarzą się w ich kierunku uśmiechał.
- Och, tak też zrobię. W końcu roztopy więc czarodziejom łatwiej chodzić po płaskim bez potrzeby krzywdzenia się, a to znaczy więcej wolnego - zauważył z przyjemnością, żartując sobie do
- Ile ja tam lat starszy... - napomknął, jakby różnica wieku ograniczała się do ledwie nic nieznaczących godzin. Zaraz sięgnął jednak za pazuchę dobywając różdżki. Huchnął na nią i wierzch jej przetarł w rękaw swej szaty - ...rety...ile to już minęło, kiedy używałem różdżki do czegoś innego niż do płukania żołądka to ja nawet... - pokręcił z zaskoczeniem i niedowierzaniem, gdy doszło to do niego, że właściwie miesiące minęły od kiedy używał bardziej złożonych zaklęć nie należących do tej leczniczej części. Może to lepiej? Klaun wymownym gestem poprawił nerwowo kołnierzyk swego ubioru. Dobrze że tam blisko jest woda. Zawsze jeśli miast pochodni podpali klauna to ten będzie miał się jak poratować
- Incendio - wyinkantował potrójnie, jedno za drugim wskazując różdżką pochodnie.
-
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Adrien Carrow' has done the following action : rzut kością
'k100' : 18, 56, 65
'k100' : 18, 56, 65
Morgoth nie zamierzał komentować tego samego pytania o egzaminy. Adrien najwyraźniej zatrzymał się w życiu młodszego kuzyna na poziomie Hogwartu i chyba miało tak zostać do końca. Ciekawe co Carrow powie, gdy Yaxley założy rodzinę. Zapewne zacznie mówić, że czas znaleźć pracę... No, tak. Taki właśnie był ten jego starszy członek rodziny. Jak i poruszenie tematu owutemów może i mógł jeszcze zrozumieć, tak reszty wypowiedzi absolutnie nie. ale kto mógł wiedzieć, co chodziło brodaczowi po głowie? Chyba tylko on sam, chociaż może jego myśli też galopowały równie szybko jak jego konie?
Zabawne że właśnie w jego towarzystwie Morgoth potrafił się rozluźnić tak samo jak przy Majesty. Może tak właśnie działali na niego Carrowowie? I chociaż wolałby pójść gdzie indziej ze starszym kuzynem, nie zamierzał narzekać. Znalazł dla niego czas i to się liczyło. Nic więcej. Czas spędzony z rodziną nigdy nie był czasem straconym. Patrząc na kuzyna, rzucającego zaklęcia, rycerz zastanawiał się czy powinien mu powiedzieć o wyjeździe. W końcu liczył się ze zdaniem Adriena zapewne równie mocno jak każdego męskiego autorytetu - mimo że było ich trzech. Chociaż ojciec stał ponad nimi wszystkimi, usłyszenie jeszcze słów starszego wiekiem uzdrowiciela mogło być ważne. Żył w swoim świecie, ale potrafił pomóc Yaxley'owi, gdy przychodziła na to pora.
Lekko przekrzywił głowę, obserwując efekty rzucanych przez Adriena zaklęć. Trzy razy rzucone i dwa trafione. Było blisko. Zdecydowanie. Morgoth wiedział, że nie zrobi tego samego i zapewne nie uda mu się trafić w trzy krążki. Z tego co zauważył Carrow bardziej cieszył się z pobytu tutaj niż on. Wypowiedział odpowiednie zaklęcie, czując, że pobyt w miasteczku zupełnie do niego nie pasował. Jednak kto odmawia Adrienowi?
Zabawne że właśnie w jego towarzystwie Morgoth potrafił się rozluźnić tak samo jak przy Majesty. Może tak właśnie działali na niego Carrowowie? I chociaż wolałby pójść gdzie indziej ze starszym kuzynem, nie zamierzał narzekać. Znalazł dla niego czas i to się liczyło. Nic więcej. Czas spędzony z rodziną nigdy nie był czasem straconym. Patrząc na kuzyna, rzucającego zaklęcia, rycerz zastanawiał się czy powinien mu powiedzieć o wyjeździe. W końcu liczył się ze zdaniem Adriena zapewne równie mocno jak każdego męskiego autorytetu - mimo że było ich trzech. Chociaż ojciec stał ponad nimi wszystkimi, usłyszenie jeszcze słów starszego wiekiem uzdrowiciela mogło być ważne. Żył w swoim świecie, ale potrafił pomóc Yaxley'owi, gdy przychodziła na to pora.
Lekko przekrzywił głowę, obserwując efekty rzucanych przez Adriena zaklęć. Trzy razy rzucone i dwa trafione. Było blisko. Zdecydowanie. Morgoth wiedział, że nie zrobi tego samego i zapewne nie uda mu się trafić w trzy krążki. Z tego co zauważył Carrow bardziej cieszył się z pobytu tutaj niż on. Wypowiedział odpowiednie zaklęcie, czując, że pobyt w miasteczku zupełnie do niego nie pasował. Jednak kto odmawia Adrienowi?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Morgoth Yaxley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 55, 38, 29
'k100' : 55, 38, 29
Miło było machnąć różdżką w kierunku czegoś co nie konało. Zaklęciem, które nie musiało koniecznie się udać by uratować czyjeś życie - była to bardzo rozluźniająca myśl. Zapewne dlatego uzdrowiciel z pewną dziecięcą chęcią i lekkością wywinął różdżką rodząc płomienie. Nie przykładając wagi do tego czy mu się powiedzie czy nie. Kiedy ostatnio czarował dla samej świadomości czarowania? Och, trochę już czasu upłynęło, prawda? Prawda. Zaśmiał się więc i dmuchnął końcówkę swej różdżki, jakby była rozgrzaną po strzale lufą rewolweru.
- No proszę, coś ta głowa moja ciągle pamięta co nieco - przyznał z pewną dumą, choć klaun gdzie stał tak dalej stał. Suchy. No ale nic.
Potem Adrien nie z mniejszą ekscytacją dopingował młodszego kuzyna. Efekt jego zaklęć uznał za jakąś pomyłkę i celowe zagranie chytrego klauna. Wszystko ukartowane bysie nie umoczył! Na pewno. Nie czekając chwili Adrien porwał Morghota dalej. Mieli kilka atrakcji jeszcze do wypróbowania.
\zt x2 -> tu
- No proszę, coś ta głowa moja ciągle pamięta co nieco - przyznał z pewną dumą, choć klaun gdzie stał tak dalej stał. Suchy. No ale nic.
Potem Adrien nie z mniejszą ekscytacją dopingował młodszego kuzyna. Efekt jego zaklęć uznał za jakąś pomyłkę i celowe zagranie chytrego klauna. Wszystko ukartowane bysie nie umoczył! Na pewno. Nie czekając chwili Adrien porwał Morghota dalej. Mieli kilka atrakcji jeszcze do wypróbowania.
\zt x2 -> tu
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| data?
Pomysł, by przyjść do magicznego wesołego miasteczka wyszedł od Iris, która próbowała przekonać Jocelyn, że przyda jej się trochę odpoczynku. Rzeczywiście w ostatnim czasie Josie rzadko wychodziła gdzieś na dłużej, bo sporą część dnia spędzała w pracy, a po jej zakończeniu zatapiała się w książkach, zwykle poświęconych anatomii, magii leczniczej lub innym powiązanym dziedzinom. Ale kwiecień przyniósł ze sobą początek wiosny i więcej ładniejszych dni, co było dobrym pretekstem, żeby opuścić cztery ściany. Iris miała rację, nie mogła po całych dniach pracować lub się uczyć, tym bardziej, że jak trafnie zauważyła jej bliźniaczka, Jocelyn traktowała to wszystko jako pewnego rodzaju ucieczkę od problemów. Coś w tym było; dziewczyna nie lubiła zbyt dużo myśleć o zaginięciu brata, którego nie było już prawie rok i do tej pory nie było wiadomo, co się z nim stało i dlaczego zniknął, ani o kolejnej fazie zaostrzenia objawów choroby matki. Mimo swojego kursu uzdrowicielskiego nie potrafiła jej naprawdę pomóc; mogła tylko patrzeć, jak niegdyś dumna, utalentowana kobieta coraz bardziej staje się cieniem dawnej siebie.
Dawno nie była w miejscu takim jak to, ostatni raz prawdopodobnie w wakacje pomiędzy początkowymi latami Hogwartu. Były tutaj z tatą i Tomem; matka, jeśli już opuszczała dom, preferowała bardziej wysublimowane miejsca i rozrywki, wesołe miasteczko uważając za zbyt plebejskie.
W pewnym momencie zagapiła się w bok, na jedną z tutejszych atrakcji. Nie czuła się na tyle pewnie, by wzorem dzieci i nastolatków korzystać z rozrywek, zamiast tego po prostu przechadzała się z siostrą, rozglądając się za czymś bardziej stosownym do ich wieku. Iris mówiła więcej; Jocelyn przez większość czasu słuchała i kiwała głową, choć w niektórych momentach myślami była dość daleko.
W którymś momencie Iris najwyraźniej spotkała kogoś znajomego, bo nagle przeprosiła Jocelyn i pobiegła za oddalającą się kobiecą sylwetką. Mimo bycia bliźniaczkami nie wszystkich znajomych miały wspólnych, więc Josie nie miała ochoty podążyć za siostrą. Zamiast tego przysiadła na jednej z pobliskich ławeczek, by na nią poczekać, a spojrzenie jej jasnych oczu utkwiło się w znajdującej się najbliżej atrakcji, zwanej „Utop klauna”, gdzie nad basenem wypełnionym wodą siedział mężczyzna, a przechodzący czarodzieje próbowali zapalić pochodnie mające sprawić, że klaun wpadnie do basenu. Tak przynajmniej zrozumiała Josie, przez moment obserwując czarodzieja z dwójką dzieci, który dołączył do zabawy, a jej uszu dobiegło rzucone „Incendio”, które jednak o kilkanaście cali minęło pochodnię.
Pomysł, by przyjść do magicznego wesołego miasteczka wyszedł od Iris, która próbowała przekonać Jocelyn, że przyda jej się trochę odpoczynku. Rzeczywiście w ostatnim czasie Josie rzadko wychodziła gdzieś na dłużej, bo sporą część dnia spędzała w pracy, a po jej zakończeniu zatapiała się w książkach, zwykle poświęconych anatomii, magii leczniczej lub innym powiązanym dziedzinom. Ale kwiecień przyniósł ze sobą początek wiosny i więcej ładniejszych dni, co było dobrym pretekstem, żeby opuścić cztery ściany. Iris miała rację, nie mogła po całych dniach pracować lub się uczyć, tym bardziej, że jak trafnie zauważyła jej bliźniaczka, Jocelyn traktowała to wszystko jako pewnego rodzaju ucieczkę od problemów. Coś w tym było; dziewczyna nie lubiła zbyt dużo myśleć o zaginięciu brata, którego nie było już prawie rok i do tej pory nie było wiadomo, co się z nim stało i dlaczego zniknął, ani o kolejnej fazie zaostrzenia objawów choroby matki. Mimo swojego kursu uzdrowicielskiego nie potrafiła jej naprawdę pomóc; mogła tylko patrzeć, jak niegdyś dumna, utalentowana kobieta coraz bardziej staje się cieniem dawnej siebie.
Dawno nie była w miejscu takim jak to, ostatni raz prawdopodobnie w wakacje pomiędzy początkowymi latami Hogwartu. Były tutaj z tatą i Tomem; matka, jeśli już opuszczała dom, preferowała bardziej wysublimowane miejsca i rozrywki, wesołe miasteczko uważając za zbyt plebejskie.
W pewnym momencie zagapiła się w bok, na jedną z tutejszych atrakcji. Nie czuła się na tyle pewnie, by wzorem dzieci i nastolatków korzystać z rozrywek, zamiast tego po prostu przechadzała się z siostrą, rozglądając się za czymś bardziej stosownym do ich wieku. Iris mówiła więcej; Jocelyn przez większość czasu słuchała i kiwała głową, choć w niektórych momentach myślami była dość daleko.
W którymś momencie Iris najwyraźniej spotkała kogoś znajomego, bo nagle przeprosiła Jocelyn i pobiegła za oddalającą się kobiecą sylwetką. Mimo bycia bliźniaczkami nie wszystkich znajomych miały wspólnych, więc Josie nie miała ochoty podążyć za siostrą. Zamiast tego przysiadła na jednej z pobliskich ławeczek, by na nią poczekać, a spojrzenie jej jasnych oczu utkwiło się w znajdującej się najbliżej atrakcji, zwanej „Utop klauna”, gdzie nad basenem wypełnionym wodą siedział mężczyzna, a przechodzący czarodzieje próbowali zapalić pochodnie mające sprawić, że klaun wpadnie do basenu. Tak przynajmniej zrozumiała Josie, przez moment obserwując czarodzieja z dwójką dzieci, który dołączył do zabawy, a jej uszu dobiegło rzucone „Incendio”, które jednak o kilkanaście cali minęło pochodnię.
| 29.04 <3
Hep!
Jeszcze kilka sekund temu przed oczyma widziałem jasne włosy Daphne. Intrygujące, że nasze spotkanie uwarunkowane było jedynie moją magiczną czkawką. O bogowie, wygląda na to, że jestem okropnym przyjacielem. W końcu nie piszę zbyt wielu listów. Nie kupuję im pamiątek. Nie żeby Rowle mogła być zadowolona z jakiejś pamiątki. Musiałbym chyba własnoręcznie odkopać obarczony klątwą artefakt, najlepiej związany z całą tą jej astrologią. Nie do końca rozumiem jak wszyscy dookoła mnie mogą się aż tak zmieniać. I wcale nie chodzi o wygląd - lady Cheshire wciąż jest piękna i młoda, obdarzona niezwykłą urodą, nawet jeśli niektórzy, z pewnością zazdrośni o te przymioty, nazywają ją starą panną. Jestem okropnym przyjacielem, bo trzeba zaledwie kilku sekund bym o tym wszystkim zapomniał.
Tym razem trafiam w miejsce, które wydaje się o niebo lepsze - może dlatego, że chociaż widać niebo. Rozglądam się dookoła, dziękując po raz kolejny wszystkim znanym mi patronom szczęścia, czuję niemal ulgę gdy wiatr muska moją skórę. Z ciemnego korytarza… Do wesołego miasteczka? Moja czkawka bez wątpienia ma poczucie humoru. Słyszę krzyki i śmiech dzieci. Nie lubię dzieci, ale w tym momencie to moje najmniejsze zmartwienie.
Powinienem się martwić. Tym, że dopadła mnie jakaś dziwna magiczna przypadłość. Tym, że za niedługo weselne dzwony zabiją na moim ślubie, na ślubie z najgorszą możliwą osobą jaką ojciec mógł wybrać. Po stokroć wolałbym poślubić jakąś głupią szlachciankę, niż własną przyjaciółkę. Bo w ten sposób zniszczę życie nie tylko sobie samemu, ale także jej. Jednak się nie martwię. Nie teraz, mam ochotę wszystko to zostawić, rzucić w kąt. Poszaleć.
Może to i rodzaj szaleństwa, przypadkowa teleportacja z miejsca na miejsce? Moim oczom ukazuje się kolejna znajoma kobieca twarz - tym razem kilka dobrych chwil zajmuje mi przyporządkowanie do jej właścicielki imienia i nazwiska. Niedługa znajomość, z pewnością nowa. Sięgam w głąb swojego umysłu, bo wiem, że wkrótce sobie przypomnę. Muszę. Ludzie doceniają, kiedy pamiętasz jak mają na imię. Czują się ważni. Potrzebni. Trzeba być politykiem tak samo na salonach i w wesołych miasteczkach. Nawet jeśli dzieci za Twoimi plecami próbują utopić klauna.
- Mademoiselle Vane - odzywam się w końcu, jako pierwszy.
Uśmiecham się czarująco, swoim firmowym uśmiechem Notta, jakbym zupełnie zlekceważył fakt że przed sekundą teleportowałem się do wesołego miasteczka.
- Niezmiernie miło mi pannę znów zobaczyć, choć muszę przyznać, że okoliczności są nieco szokujące - kontynuuję uprzejmie.
Ostatnim razem widzieliśmy się w galerii sztuki. Chyba bardziej odpowiedzialne miejsce dla szanowanego dyplomaty i młodej ambitnej uzdrowicielki. A jednak, oboje tu jesteśmy. Nie ukrywam też, że zdażyło mi się, zapewne nie raz i nie dwa, odwiedzić ten park rozrywki razem z Lucindą. To, że nieco za dużo wtedy wypiliśmy, to już inna kwestia.
Hep!
Jeszcze kilka sekund temu przed oczyma widziałem jasne włosy Daphne. Intrygujące, że nasze spotkanie uwarunkowane było jedynie moją magiczną czkawką. O bogowie, wygląda na to, że jestem okropnym przyjacielem. W końcu nie piszę zbyt wielu listów. Nie kupuję im pamiątek. Nie żeby Rowle mogła być zadowolona z jakiejś pamiątki. Musiałbym chyba własnoręcznie odkopać obarczony klątwą artefakt, najlepiej związany z całą tą jej astrologią. Nie do końca rozumiem jak wszyscy dookoła mnie mogą się aż tak zmieniać. I wcale nie chodzi o wygląd - lady Cheshire wciąż jest piękna i młoda, obdarzona niezwykłą urodą, nawet jeśli niektórzy, z pewnością zazdrośni o te przymioty, nazywają ją starą panną. Jestem okropnym przyjacielem, bo trzeba zaledwie kilku sekund bym o tym wszystkim zapomniał.
Tym razem trafiam w miejsce, które wydaje się o niebo lepsze - może dlatego, że chociaż widać niebo. Rozglądam się dookoła, dziękując po raz kolejny wszystkim znanym mi patronom szczęścia, czuję niemal ulgę gdy wiatr muska moją skórę. Z ciemnego korytarza… Do wesołego miasteczka? Moja czkawka bez wątpienia ma poczucie humoru. Słyszę krzyki i śmiech dzieci. Nie lubię dzieci, ale w tym momencie to moje najmniejsze zmartwienie.
Powinienem się martwić. Tym, że dopadła mnie jakaś dziwna magiczna przypadłość. Tym, że za niedługo weselne dzwony zabiją na moim ślubie, na ślubie z najgorszą możliwą osobą jaką ojciec mógł wybrać. Po stokroć wolałbym poślubić jakąś głupią szlachciankę, niż własną przyjaciółkę. Bo w ten sposób zniszczę życie nie tylko sobie samemu, ale także jej. Jednak się nie martwię. Nie teraz, mam ochotę wszystko to zostawić, rzucić w kąt. Poszaleć.
Może to i rodzaj szaleństwa, przypadkowa teleportacja z miejsca na miejsce? Moim oczom ukazuje się kolejna znajoma kobieca twarz - tym razem kilka dobrych chwil zajmuje mi przyporządkowanie do jej właścicielki imienia i nazwiska. Niedługa znajomość, z pewnością nowa. Sięgam w głąb swojego umysłu, bo wiem, że wkrótce sobie przypomnę. Muszę. Ludzie doceniają, kiedy pamiętasz jak mają na imię. Czują się ważni. Potrzebni. Trzeba być politykiem tak samo na salonach i w wesołych miasteczkach. Nawet jeśli dzieci za Twoimi plecami próbują utopić klauna.
- Mademoiselle Vane - odzywam się w końcu, jako pierwszy.
Uśmiecham się czarująco, swoim firmowym uśmiechem Notta, jakbym zupełnie zlekceważył fakt że przed sekundą teleportowałem się do wesołego miasteczka.
- Niezmiernie miło mi pannę znów zobaczyć, choć muszę przyznać, że okoliczności są nieco szokujące - kontynuuję uprzejmie.
Ostatnim razem widzieliśmy się w galerii sztuki. Chyba bardziej odpowiedzialne miejsce dla szanowanego dyplomaty i młodej ambitnej uzdrowicielki. A jednak, oboje tu jesteśmy. Nie ukrywam też, że zdażyło mi się, zapewne nie raz i nie dwa, odwiedzić ten park rozrywki razem z Lucindą. To, że nieco za dużo wtedy wypiliśmy, to już inna kwestia.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Iris nie pojawiała się. Najwyraźniej spotkana znajoma miała jej dużo do powiedzenia, ale Josie nie miała nic przeciwko. W samotności także nie było źle; mogła obserwować ludzi i rozmyślać. Przez chwilę zastanawiała się nawet, czy nie wyciągnąć szkicownika i nie uwiecznić jakiejś scenki; czasami lubiła kreślić szybkie szkice osób, miejsc lub sytuacji, które akurat ją zaintrygowały. Zanim jednak sięgnęła dłonią do torby, nagle jej uwagę przyciągnął charakterystyczny trzask. Funkcjonując w świecie magii od urodzenia, od razu rozpoznała odgłos czyjejś aportacji i odruchowo zwróciła głowę w tamtym kierunku, zauważając sylwetkę młodego mężczyzny, którego z całą pewnością już widziała, ale dopiero po chwili powiązała twarz z konkretną osobą.
- Lordzie Nott – powitała go uprzejmie. Matka bardzo starannie wpoiła jej znajomość etykiety i umiejętność zachowania się w obecności szlachetnie urodzonych. W końcu sama kiedyś była jedną z nich jako lady Selwyn, zanim rodzice postanowili oddać ją mężczyźnie niższego stanu. Doskonale znała tę historię, opowiedzianą jej z dwóch stron, zarówno z perspektywy matki, jak i ojca, a każde z nich postrzegało całą sytuację zupełnie inaczej.
- Mi również miło znowu pana spotkać, chociaż nie spodziewałam się tego – przyznała; mogła spodziewać się wielu rzeczy, ale raczej nie spotkania z tym szlachetnie urodzonym mężczyzną, kojarzącym się raczej z o wiele bardziej wysmakowanymi miejscami niż wesołe miasteczko. Ale może nawet tacy jak on potrzebowali czasami odrobiny rozrywki i odmiany od tego, co znali na co dzień? Nie wiedziała przecież jeszcze, że jego teleportacja tutaj wcale nie była zamierzona.
Poznali się jakiś czas temu w jednej z galerii, które odwiedzała regularnie w czasie wolnym od pracy. Lubiła obcować ze sztuką, chociaż sama malowała i szkicowała przede wszystkim dla siebie i nigdy nie miała żadnych ambitniejszych planów w związku z tym. Nie była tak zdolna jak jej matka w czasach, zanim choroba wydarła jej talent i uczyniła go tylko wspomnieniem zamkniętym w obrazach wiszących na ścianach domu Vane’ów. Sprawiało jej przyjemność oglądanie dzieł bardziej utalentowanych ludzi oraz rozmawianie z innymi pasjonatami, od których zawsze mogła dowiedzieć się czegoś ciekawego i to nie tylko na temat malarstwa.
- Nietypowe miejsce na spotkanie, muszę przyznać. A może to spontaniczna próba znalezienia przyjemnej odskoczni po zakończeniu ciężkiego dnia w pracy?
Kącik jej ust lekko uniósł się w górę. Podczas pierwszego spotkania w galerii mężczyzna wywarł na niej raczej dobre wrażenie, ale nie łączyła ich zażyłość, która sprawiłaby, że mogłaby pozwolić sobie na poufałość, więc wciąż pozostawała grzeczna, uprzejma i nienachalna, ale w jasnych oczach czaiło się zaciekawienie; co sprowadziło tu Alastaira Notta? Czyżby pod skorupą uprzejmego i obytego w świecie urzędnika ministerstwa czaił się bardziej rozrywkowy duch?
- Lordzie Nott – powitała go uprzejmie. Matka bardzo starannie wpoiła jej znajomość etykiety i umiejętność zachowania się w obecności szlachetnie urodzonych. W końcu sama kiedyś była jedną z nich jako lady Selwyn, zanim rodzice postanowili oddać ją mężczyźnie niższego stanu. Doskonale znała tę historię, opowiedzianą jej z dwóch stron, zarówno z perspektywy matki, jak i ojca, a każde z nich postrzegało całą sytuację zupełnie inaczej.
- Mi również miło znowu pana spotkać, chociaż nie spodziewałam się tego – przyznała; mogła spodziewać się wielu rzeczy, ale raczej nie spotkania z tym szlachetnie urodzonym mężczyzną, kojarzącym się raczej z o wiele bardziej wysmakowanymi miejscami niż wesołe miasteczko. Ale może nawet tacy jak on potrzebowali czasami odrobiny rozrywki i odmiany od tego, co znali na co dzień? Nie wiedziała przecież jeszcze, że jego teleportacja tutaj wcale nie była zamierzona.
Poznali się jakiś czas temu w jednej z galerii, które odwiedzała regularnie w czasie wolnym od pracy. Lubiła obcować ze sztuką, chociaż sama malowała i szkicowała przede wszystkim dla siebie i nigdy nie miała żadnych ambitniejszych planów w związku z tym. Nie była tak zdolna jak jej matka w czasach, zanim choroba wydarła jej talent i uczyniła go tylko wspomnieniem zamkniętym w obrazach wiszących na ścianach domu Vane’ów. Sprawiało jej przyjemność oglądanie dzieł bardziej utalentowanych ludzi oraz rozmawianie z innymi pasjonatami, od których zawsze mogła dowiedzieć się czegoś ciekawego i to nie tylko na temat malarstwa.
- Nietypowe miejsce na spotkanie, muszę przyznać. A może to spontaniczna próba znalezienia przyjemnej odskoczni po zakończeniu ciężkiego dnia w pracy?
Kącik jej ust lekko uniósł się w górę. Podczas pierwszego spotkania w galerii mężczyzna wywarł na niej raczej dobre wrażenie, ale nie łączyła ich zażyłość, która sprawiłaby, że mogłaby pozwolić sobie na poufałość, więc wciąż pozostawała grzeczna, uprzejma i nienachalna, ale w jasnych oczach czaiło się zaciekawienie; co sprowadziło tu Alastaira Notta? Czyżby pod skorupą uprzejmego i obytego w świecie urzędnika ministerstwa czaił się bardziej rozrywkowy duch?
Przez chwilę lustruję Cię wzrokiem, nie gapię się jednak by nie wywołać jakiś nieprzyjemnych uczuć. Karcę się gdzieś w głębi swojego umysłu, że tyle czasu zajęło mi przyporządkowanie Twojego imienia do twarzy. Zbyt wiele sekund. Powinienem być szybszy. Tym razem zatem maluję sobie w głowie dokładniejszy obraz Twojej sylwetki. Ciepło brązowe, może nawet nieco rudawe włosy, jasne oczy w kolorze burzowego nieba. Średni wzrost - dla mnie może i nawet niski, ze względu na dodatkowe centymetry. To zabawne, ale wydaję mi się, że poza Wynonną spotykam praktycznie same blondynki. Nie przypominasz mi zupełnie Lucindy, która, jak sobie przypominam, chyba wspominała coś o swojej matce. Zaskakująco dużo szlachcianek wychodziło za osoby niższego stanu - natychmiast dochodzi do mnie, że może to spotkać nawet samą lady Selwyn, moją najbliższą przyjaciółkę, wiecznie krytykowaną przez jedną z najniebezpieczniejszych przedstawicielek arystokracji - Adelaidę Nott, prawdziwą salonową lwicę.
Nie mam problemów z osobami o innej czystości krwi, pomijając oczywiście mugolaków, w przeciwieństwie do wielu znanych mi lordów i lady. Jestem prawie pewny, że jedna z pięknych sióstr Yaxley, lilii wodnych pośród bagien, reprezentowała odmienny do mnie pogląd. Naturalnie, uznaję błękitną krew ponad wszelkie inne, wszakże to mój przodek sporządził sławny Skorowidz Czystości, jednak w dzisiejszych czasach cieszę się, że jeszcze nie cały magiczny świat wypełniony jest szlamami. Kiedy słyszę uprzejmą odpowiedź, a raczej pytanie, kręcę nieznacznie głową.
- Obawiam się, że trafiłem tu zupełnym przypadkiem. Za sprawą jakiejś… Magicznej czkawki, jak mniemam? - opowiadam skrótowo. - Nie ukrywam jednak, że zdarzyło mi się nie raz i nawet nie dwa odwiedzić to miejsce. Panienki kuzynka szczególnie lubiła mnie tu ze sobą zabierać, przynajmniej kiedy oboje mieliśmy więcej czasu.
Więcej czasu. Kiedy Lucinda nie była chora, kiedy ja nie próbowałem być wszędzie byleby jak najdalej od tego przeklętego kraju. Pozornie było to tak niedawno, jednak nie potrafię nawet marzyć o tych czasach. Czasami zastanawiam się czy w ogóle istniały.
- Chociaż nie zaprzeczę, byłaby to ciekawa alternatywa spędzenia dnia po pracy - uśmiecham się ciepło, chociaż wewnątrz myślę już o czymś innym.
Zwłaszcza teraz, powstrzymuję się od dodania. Zwłaszcza w związku z tym bałaganem, który ma teraz miejsce w Ministerstwie. Skargi i miliony przekleństw w stronę karykatury polityka, mizernej kukły, jaką stanowi Wilhelmina Tuft pozostawiam jednak dla siebie. Niewielu jest obecnie ludzi, których darzę podobną nienawiścią, podobnym obrzydzeniem - udaję jednak, jak większość pracowników Ministerstwa, ślepego na jej oczywiste błędy. Staram się jednak zdusić w sobie falę oburzenia jaka przebiega mnie na samą myśl o obecnej władzy, zachowując twarz o raczej pozytywnym wyrazie.
- Jest to zgoła inna okazja niż wernisaż, ale skoro już się tutaj znaleźliśmy, w ten czy inny sposób, myślę, że możemy skorzystać z okazji i zagrać - mówię, wskazując dłonią na stanowisko z klaunem, które jest w tym momencie zupełnie wolne od dzieci.
Siedząca na barierce osoba zdecydowanie wygląda na taką, której przydałaby się odrobina wody na ubraniach. Perspektywa rzucania zaklęcia w celu innym niż pojedynek, wydawała się wyjątkowo przyjemna. Uśmiecham się szelmowsko, unosząc brwi.
- Panie przodem - mówię, zastanawiając się w co właściwie sam się pakuję.
Nie mam problemów z osobami o innej czystości krwi, pomijając oczywiście mugolaków, w przeciwieństwie do wielu znanych mi lordów i lady. Jestem prawie pewny, że jedna z pięknych sióstr Yaxley, lilii wodnych pośród bagien, reprezentowała odmienny do mnie pogląd. Naturalnie, uznaję błękitną krew ponad wszelkie inne, wszakże to mój przodek sporządził sławny Skorowidz Czystości, jednak w dzisiejszych czasach cieszę się, że jeszcze nie cały magiczny świat wypełniony jest szlamami. Kiedy słyszę uprzejmą odpowiedź, a raczej pytanie, kręcę nieznacznie głową.
- Obawiam się, że trafiłem tu zupełnym przypadkiem. Za sprawą jakiejś… Magicznej czkawki, jak mniemam? - opowiadam skrótowo. - Nie ukrywam jednak, że zdarzyło mi się nie raz i nawet nie dwa odwiedzić to miejsce. Panienki kuzynka szczególnie lubiła mnie tu ze sobą zabierać, przynajmniej kiedy oboje mieliśmy więcej czasu.
Więcej czasu. Kiedy Lucinda nie była chora, kiedy ja nie próbowałem być wszędzie byleby jak najdalej od tego przeklętego kraju. Pozornie było to tak niedawno, jednak nie potrafię nawet marzyć o tych czasach. Czasami zastanawiam się czy w ogóle istniały.
- Chociaż nie zaprzeczę, byłaby to ciekawa alternatywa spędzenia dnia po pracy - uśmiecham się ciepło, chociaż wewnątrz myślę już o czymś innym.
Zwłaszcza teraz, powstrzymuję się od dodania. Zwłaszcza w związku z tym bałaganem, który ma teraz miejsce w Ministerstwie. Skargi i miliony przekleństw w stronę karykatury polityka, mizernej kukły, jaką stanowi Wilhelmina Tuft pozostawiam jednak dla siebie. Niewielu jest obecnie ludzi, których darzę podobną nienawiścią, podobnym obrzydzeniem - udaję jednak, jak większość pracowników Ministerstwa, ślepego na jej oczywiste błędy. Staram się jednak zdusić w sobie falę oburzenia jaka przebiega mnie na samą myśl o obecnej władzy, zachowując twarz o raczej pozytywnym wyrazie.
- Jest to zgoła inna okazja niż wernisaż, ale skoro już się tutaj znaleźliśmy, w ten czy inny sposób, myślę, że możemy skorzystać z okazji i zagrać - mówię, wskazując dłonią na stanowisko z klaunem, które jest w tym momencie zupełnie wolne od dzieci.
Siedząca na barierce osoba zdecydowanie wygląda na taką, której przydałaby się odrobina wody na ubraniach. Perspektywa rzucania zaklęcia w celu innym niż pojedynek, wydawała się wyjątkowo przyjemna. Uśmiecham się szelmowsko, unosząc brwi.
- Panie przodem - mówię, zastanawiając się w co właściwie sam się pakuję.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jocelyn zdawała sobie sprawę z tego, że szlachecki świat rządził się własnymi, często surowymi regułami. Jej matka nie sprostała oczekiwaniom. Nie zdobyła uznania szlachetnie urodzonych kawalerów, bo mimo niewątpliwego talentu artystycznego nie można było określić jej mianem piękności, w dodatku właśnie wtedy zaczęła ujawniać się jej choroba. Kolejne lata mijały, a ona marniała w samotności, dopóki rodzice nie postanowili w końcu oddać jej Leonardowi Vane. To był ich wybór, nie jej. Mężczyźnie nie brakowało obycia i intelektu, ale nie posiadał szlachetnej krwi, z czym jego żona nigdy się w pełni nie pogodziła. Nie chciała być Theą Vane – zwykłą czarownicą odsuniętą na boczny tor, nie mogącą w pełni uczestniczyć w życiu, do którego przywykła, więc uciekała w swój własny świat niespełnionych marzeń.
Josie czasami zastanawiała się, kim by była, gdyby wydarzenia potoczyły się inaczej – gdyby jej matka poślubiła szlachcica, a ojciec znalazłby inną kobietę. To, kim byli jej rodzice i jaki mieli stosunek do świata, siebie nawzajem oraz dzieci bez wątpienia miało duży wpływ na jej charakter. Dorastała na styku dwóch światów, a w tym, kim była, zaznaczał się wpływ każdego z nich. Szkoliła się na uzdrowicielkę wzorem ojca, ale zgodnie z wolą matki przestrzegała zasad wpojonego jej przez nią wychowania. Thea Vane wydawała się niemal obsesyjnie pragnąć tego, żeby przynajmniej jedna z jej córek osiągnęła to, co jej nie było dane, ale Jocelyn nigdy nie próbowała się przeciwstawić, bojąc się zranienia uczuć ciężko chorej matki, która przecież chciała dobrze.
Obserwowała mężczyznę z wyraźną ciekawością, słuchając uważnie jego słów.
- Więc bywał pan tu z Lucindą? – zaciekawiła się; przypomniała sobie, że kuzynka kiedyś wspominała jej o swojej znajomości z tym mężczyzną. – I zakładam, że chodzi panu o czkawkę teleportacyjną? – podchwyciła po chwili; jako osóbka szkoląca się na uzdrowiciela natychmiast zwróciła uwagę na ten szczegół. Słyszała o tego typu przypadkach, chociaż sama tego nie doświadczyła na własnej skórze; z tego co wiedziała, czkawka rozpoczynała się w wyniku nie do końca poprawnej teleportacji i skutkowała nagłymi, nieoczekiwanymi przenosinami w różne miejsca. – Od jak dawna odczuwa pan te objawy? Musi pan zachować ostrożność, bo taka teleportacja może zakończyć się pojawieniem w dość... nietypowym miejscu, bardziej niebezpiecznym niż niewinne wesołe miasteczko. Na przykład na środku mugolskiej ulicy – wyjaśniła, choć miała nadzieję, że do niczego takiego nie doszło i nie dojdzie w tym przypadku. – Nie ma na to przeciwzaklęcia, ale jeśli zgłosi się pan do Munga, zapewne ktoś zaleci odpowiednie eliksiry, które ograniczą zasięg tych nagłych teleportacji.
Sama nie mogła nic tutaj zrobić, poza doradzeniem mu udania się w miejsce, gdzie mógł otrzymać konkretną pomoc oraz stosowne medykamenty o działaniu osłabiającym, za sprawą których nie mógłby teleportować się na większy dystans. Obserwowała go jednak, zdając sobie sprawę, że w każdej chwili może znowu zniknąć, zależy, jaką częstotliwość miały jego ataki.
Jego propozycja bardzo ją zaskoczyła, biorąc pod uwagę okoliczności. Zamrugała szybko, zastanawiając się czy nie żartował, ale najwyraźniej, skoro zrządzeniem swojej dolegliwości teleportacyjnej już tu trafił, postanowił wykorzystać sposobność, by zażyć odrobinę rozrywki. Pracując w ministerstwie i prowadząc poukładane szlacheckie życie zapewne nie miał zbyt wiele wolnego czasu.
Po chwili skinęła więc głową.
- No dobrze. I tak muszę czekać na siostrę, więc skoro tylko ma pan ochotę spróbować... Zgoda. Przyznaję, że sama też dawno nie miałam okazji bawić się w ten sposób.
Podeszła bliżej, wyciągając z kieszeni wiosennego płaszczyka różdżkę i celując nią w pochodnie, które próbowała podpalić za pomocą zaklęcia Incendio, mając nadzieję, że nie skompromituje się przed obserwującym ją Nottem.
Josie czasami zastanawiała się, kim by była, gdyby wydarzenia potoczyły się inaczej – gdyby jej matka poślubiła szlachcica, a ojciec znalazłby inną kobietę. To, kim byli jej rodzice i jaki mieli stosunek do świata, siebie nawzajem oraz dzieci bez wątpienia miało duży wpływ na jej charakter. Dorastała na styku dwóch światów, a w tym, kim była, zaznaczał się wpływ każdego z nich. Szkoliła się na uzdrowicielkę wzorem ojca, ale zgodnie z wolą matki przestrzegała zasad wpojonego jej przez nią wychowania. Thea Vane wydawała się niemal obsesyjnie pragnąć tego, żeby przynajmniej jedna z jej córek osiągnęła to, co jej nie było dane, ale Jocelyn nigdy nie próbowała się przeciwstawić, bojąc się zranienia uczuć ciężko chorej matki, która przecież chciała dobrze.
Obserwowała mężczyznę z wyraźną ciekawością, słuchając uważnie jego słów.
- Więc bywał pan tu z Lucindą? – zaciekawiła się; przypomniała sobie, że kuzynka kiedyś wspominała jej o swojej znajomości z tym mężczyzną. – I zakładam, że chodzi panu o czkawkę teleportacyjną? – podchwyciła po chwili; jako osóbka szkoląca się na uzdrowiciela natychmiast zwróciła uwagę na ten szczegół. Słyszała o tego typu przypadkach, chociaż sama tego nie doświadczyła na własnej skórze; z tego co wiedziała, czkawka rozpoczynała się w wyniku nie do końca poprawnej teleportacji i skutkowała nagłymi, nieoczekiwanymi przenosinami w różne miejsca. – Od jak dawna odczuwa pan te objawy? Musi pan zachować ostrożność, bo taka teleportacja może zakończyć się pojawieniem w dość... nietypowym miejscu, bardziej niebezpiecznym niż niewinne wesołe miasteczko. Na przykład na środku mugolskiej ulicy – wyjaśniła, choć miała nadzieję, że do niczego takiego nie doszło i nie dojdzie w tym przypadku. – Nie ma na to przeciwzaklęcia, ale jeśli zgłosi się pan do Munga, zapewne ktoś zaleci odpowiednie eliksiry, które ograniczą zasięg tych nagłych teleportacji.
Sama nie mogła nic tutaj zrobić, poza doradzeniem mu udania się w miejsce, gdzie mógł otrzymać konkretną pomoc oraz stosowne medykamenty o działaniu osłabiającym, za sprawą których nie mógłby teleportować się na większy dystans. Obserwowała go jednak, zdając sobie sprawę, że w każdej chwili może znowu zniknąć, zależy, jaką częstotliwość miały jego ataki.
Jego propozycja bardzo ją zaskoczyła, biorąc pod uwagę okoliczności. Zamrugała szybko, zastanawiając się czy nie żartował, ale najwyraźniej, skoro zrządzeniem swojej dolegliwości teleportacyjnej już tu trafił, postanowił wykorzystać sposobność, by zażyć odrobinę rozrywki. Pracując w ministerstwie i prowadząc poukładane szlacheckie życie zapewne nie miał zbyt wiele wolnego czasu.
Po chwili skinęła więc głową.
- No dobrze. I tak muszę czekać na siostrę, więc skoro tylko ma pan ochotę spróbować... Zgoda. Przyznaję, że sama też dawno nie miałam okazji bawić się w ten sposób.
Podeszła bliżej, wyciągając z kieszeni wiosennego płaszczyka różdżkę i celując nią w pochodnie, które próbowała podpalić za pomocą zaklęcia Incendio, mając nadzieję, że nie skompromituje się przed obserwującym ją Nottem.
The member 'Jocelyn Vane' has done the following action : rzut kością
'k100' : 36, 19, 69
'k100' : 36, 19, 69
Nie mam siostry, by martwić się o jej zamążpójście. Mam za to Ursulę Nott i Wynonnę Burke, o które martwię się stale. Nawet nie o to, czy znajdą sobie tego męża - jest to dla mnie sprawa najmniejszej wagi. Ale chciałbym, żeby obie były szczęśliwe, nie ważne jak bardzo się od siebie różnią. Ogień i Woda, światło rozświetlające ciemności i moje własne odbicie w lustrze. Czy gdyby którykolwiek z tych rodów skazałby je na utratę tytułu, mógłbym otwarcie protestować? Pewnie nie. Ale nawet o tym nie myślałem, bo jest to dla mnie niemal niewyobrażalne. Wynonna była przecież zaręczona z młodszym bratem mojego przyjaciela, chociaż po okolicy krążyły plotki, że ten gdzieś zniknął. Jestem jednak pewien, że nikt nie odmówiłby pięknej, silnej lady Burke. Prawdziwej makowej księżniczce, diamentu w koronie mglistego Durham. A Ulla? Perfekcyjna w każdym calu, ciepła, kochana, Ulla? Ona przecież musiała zapewne odganiać się od kandydatów do jej ręki - choć prawdą jest, że zarówno ja, jak i Percival, z chęcią jej w tym pomagaliśmy. Wiedziałem, że każda z nich dojdzie dokładnie do tego, o czym w skrytości marzy. W końcu nasze lustra ein aingarp nie mogą kłamać.
O Lucindę się nie martwię. Wiem, że sobie poradzi. Nawet jeśli sama Adelaide Nott, królowa wśród lwów, pani szeptów i plotek, chciałaby zainterweniować. Może nie do końca wyobrażam sobie ją z jakimś innej mężczyzną, bo była przecież moją pierwszą miłością i część mojego serca zawsze będzie należeć do niej. Ale z pewnością już nigdy nie będzie ta część odpowiedzialna za romantyzm. Nie, Lynn jest dla mnie siostrą, przyjaciółką, bratnią duszą. Żeby zostać moją ukochaną musiałaby zdecydowanie stracić w moich oczach.
Była też Inara, która w końcu szczęśliwie poślubiła mojego duchowego brata bliźniaka, mojego najdroższego kuzyna - Inara która mieszkała teraz ze mną pod jednym dachem, przyjaciółka, która stała się członkiem rodziny. I Elizabeth. Och, czemu Elizabeth musiała tak skończyć?
Zabiłbym za nie. Zginąłbym za każdą z osobna.
Bywałem tu z Lucy. Nawet często. Nawet wcale nie tak dawno - tylko teraz z mojej perspektywy wydaje się jakby minęły wieki.
- Tak, zdarzyło nam się odwiedzić to miejsce co najmniej kilka razy - odpowiadam, po czym uważnie wsłuchuję się w Twoje rady i kiwam głową jako znak tego, że za nie dziękuję.
Może wraz z czkawką dopadło mnie szaleństwo, bo mój pomysł z pewnością nie należał do typowych - a jednak nie żałowałem. Jeżeli życie czegoś mnie nauczyło, to żeby nigdy nie żałować. Spoglądam na Ciebie, uważnie obserwując rzucane zaklęcia. Dwa z trzech, to dobry wynik. Ciekawe czy uda mi się go chociaż wyrównać? Swego czasu byłem bardzo dobry w zaklęciach.
- Znakomity wynik, mademoiselle. Wątpię, czy uda mi się do niego zbliżyć - mówię uprzejmie, choć jest w tych słowach również szczera pochwała.
Sam zaciskam palce na mojej wawrzynowej różdżce, czując znajomy dotyk chłodnego drewna.
- Incendio - mówię, po czym staram się przed Tobą nie skompromitować.
O Lucindę się nie martwię. Wiem, że sobie poradzi. Nawet jeśli sama Adelaide Nott, królowa wśród lwów, pani szeptów i plotek, chciałaby zainterweniować. Może nie do końca wyobrażam sobie ją z jakimś innej mężczyzną, bo była przecież moją pierwszą miłością i część mojego serca zawsze będzie należeć do niej. Ale z pewnością już nigdy nie będzie ta część odpowiedzialna za romantyzm. Nie, Lynn jest dla mnie siostrą, przyjaciółką, bratnią duszą. Żeby zostać moją ukochaną musiałaby zdecydowanie stracić w moich oczach.
Była też Inara, która w końcu szczęśliwie poślubiła mojego duchowego brata bliźniaka, mojego najdroższego kuzyna - Inara która mieszkała teraz ze mną pod jednym dachem, przyjaciółka, która stała się członkiem rodziny. I Elizabeth. Och, czemu Elizabeth musiała tak skończyć?
Zabiłbym za nie. Zginąłbym za każdą z osobna.
Bywałem tu z Lucy. Nawet często. Nawet wcale nie tak dawno - tylko teraz z mojej perspektywy wydaje się jakby minęły wieki.
- Tak, zdarzyło nam się odwiedzić to miejsce co najmniej kilka razy - odpowiadam, po czym uważnie wsłuchuję się w Twoje rady i kiwam głową jako znak tego, że za nie dziękuję.
Może wraz z czkawką dopadło mnie szaleństwo, bo mój pomysł z pewnością nie należał do typowych - a jednak nie żałowałem. Jeżeli życie czegoś mnie nauczyło, to żeby nigdy nie żałować. Spoglądam na Ciebie, uważnie obserwując rzucane zaklęcia. Dwa z trzech, to dobry wynik. Ciekawe czy uda mi się go chociaż wyrównać? Swego czasu byłem bardzo dobry w zaklęciach.
- Znakomity wynik, mademoiselle. Wątpię, czy uda mi się do niego zbliżyć - mówię uprzejmie, choć jest w tych słowach również szczera pochwała.
Sam zaciskam palce na mojej wawrzynowej różdżce, czując znajomy dotyk chłodnego drewna.
- Incendio - mówię, po czym staram się przed Tobą nie skompromitować.
Let's stay lost on our way home
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Utop klauna
Szybka odpowiedź