Florence Ginevra Fortescue
Nazwisko matki: Brown
Miejsce zamieszkania: Londyn, Ulica Pokątna
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: współwłaścicielka rodzinnej lodziarni
Wzrost: 165 cm
Waga: 54 kg
Kolor włosów: Ciepły, czekoladowy brąz.
Kolor oczu: bursztynowe
Znaki szczególne: Mnogość piegów na całym ciele. Szeroki uśmiech, psotne błyski w oczach. Górne jedynki ma nieco większe od reszty zębów.
Jabłoń, stosunkowo giętka, 11 cali. Sierść kuguchara jako rdzeń.
Gryffindor
niedźwiedzica
ciało kogoś z moich bliskich
czekoladą, hiacyntami i imbirem
mojego brata szczęśliwego z sukcesów firmy
Cukiernictwem, bo lubię osładzać innym życie. Historią magii, legendami i opowieściami. Polityką.
Harpiom z Hollyhead
Czytam, spaceruje albo eksperymentuję w kuchni.
Skocznej i głośnej
Jessica Sikosek
Pan Fortescue najpierw zakochał się w imieniu swojej przyszłej żony. Helena, jak Helena Trojańska! powtarzał raz po raz z niesłabnącym zachwytem, wywołując tym śmiech towarzyszących mu panien. Helen była młodszą siostrą jego koleżanki z roku. Miała ciemne włosy, bursztynowe oczy i pogodny uśmiech. Była mugolką, rodowitą mieszkanką Londynu. Odprowadzała na peron 9 i ¾ swoją obdarzoną magicznym genem siostrę, która razem z Arthurem Fortescue miała zacząć ostatni rok nauki. Pożegnali się tego dnia na peronie i zapomnieli o sobie na kolejne miesiące. Helen wróciła do swojej szkoły pielęgniarskiej, a Arthur skupił się na OWTM-ach. Kiedy jednak w czerwcu znów wpadli na siebie – zapytał czy uczyni mu tą przyjemność i da się zaprosić na kawę. Była miłą dziewczyną, więc oczywiście zgodziła się, by nie robić mu przykrości. Wzięli ślub pół roku później.
Pierwszy na świat przyszedł Florean, dopiero po nim Florence. Dzieliła ich niewielka różnica wieku – wspólnie poznawali więc świat pod czujnym okiem matki. Helen porzuciła pracę pielęgniarki i w pełni poświęciła się wychowaniu dzieci. Arthur robił karierę naukową. Od zawsze miał obsesję na punkcie historii, więc nie było to zaskoczeniem dla nikogo. Początki były ciężkie, praca nie była najlepiej płatna. Był jednak dobry w tym co robił i jego kolejne monografie oraz wykłady przynosiły rodzinie zyski. Rodzeństwo Fortescue wyrastało więc w otoczeniu grubych ksiąg, słuchając niekończących się opowieści ojca o historii i legendach. Przeciwwagą dla pogrążonego w świecie słów ojca była bardzo twardo stąpająca po ziemi matka. Była doskonałą panią domu, która nie potrzebowała magii, by sprawnie zarządzać gospodarstwem. Wszystkich umiała utrzymać w należytym porządku – począwszy od męża, przez dzieci, na starszej siostrze skończywszy. Łączyła w sobie czułość i stanowczość; odpowiedzialność i pewną psotność, która objawiała się zawsze iskierkami na dnie jej bursztynowych tęczówek. Była sercem ich rodziny.
Ku uciesze rodziców Florean i Florence objawili zdolności magiczne jeszcze zanim wyrośli z pieluch. Było oczywistym, że po osiągnięciu odpowiedniego wieku przyjdzie im wyruszyć do Hogwartu. Matka nalegała jednak, by wcześniej wysłać ich do mugolskiej szkoły, by oswoili się także z jej światem. I tak właśnie się stało. Fortescue od dziecka świetnie radzili sobie w grupie rówieśniczej i dobrze zaadaptowali się w nowym środowisku, choć uchodzili za dość ekscentryczne dzieci. Lubili wymieniać między sobą znaczące spojrzenia jakby wiedzieli o czymś co dla innych było niedostępne. Ich urywające się w pół zdania wypowiedzi i wszechwiedzące miny czyniły z nich pożądane towarzystwo. Nadeszły jednak niebezpieczne czasy; wojna przetaczała się nad Wielką Brytanią. Dzieci zabrano z mugolskiej szkoły, by ukryć je w odrobinę tylko bezpieczniejszym świecie magii, gdzie wyczekiwały listów ze szkoły Magii i Czarodziejstwa.
Kiedy Florence wyruszyła wreszcie do szkoły czuła się bardziej niż gotowa na wszystko co będzie tam na nią czekać. Tiara przydzieliła ją w poczet domu Godryka Gryffindora, gdzie odnalazła się bez najmniejszego problemu. Szybko zdobyła wielu przyjaciół; nawiązywanie nowych kontaktów nigdy nie stanowiło dla niej problemu. Nauka okazała się nieco większym wyzwaniem. Z łatwością przychodziła jej chyba tylko Historia Magii, której wykładów wysłuchiwała przecież od dziecka. Pomagała wszystkim wokół - nawet starszym rocznikom! – w przygotowaniu esejów na ten przedmiot. W zamian zyskiwała wsparcie w tych zagadnieniach, które były dla niej zbyt trudne. Z czasem nauczyła się kochać skomplikowaną i wymagającą transmutację oraz pochłaniające czas i uwagę zaklęcia. Kiedy zbudowała solidne podstawy, okazało się, że nauka nie jest już tak wielkim problemem jak na początku. Nie była może prymuską, która ze wszystkiego dostaje Wybitne, ale przez kolejne lata szczyciła się dobrą opinią wśród profesorów i satysfakcjonującymi stopniami z egzaminów.
Znajdowała też czas szkolne rozgrywki Quidditcha, gdzie grała przez dwa sezony na pozycji ścigającej. Nie była jednak jakąś Gwendolyn Morgan, by marzyć o karierze sportowej! Widziała się na stażu w Ministerstwie Magii. W sekrecie rozważała karierę w biurze aurorów, bo przecież wielu jej przyjaciół myślało o tym, by ruszyć w tym kierunku. Gdyby sprawy potoczyły się trochę inaczej, zapewne trzymałaby Weasley’a w ryzach także podczas godzin pracy, a nie tylko w weekendy.
Pech jednak chciał, że jej matka zachorowała. Trudno teraz powiedzieć czy w Mungu nie mogli czy nie chcieli jej leczyć. Była żoną czarodzieja, matką dwójki magicznych dzieci, ale sama była przecież tylko mugolką i nic nie mogło tego zmienić. Zmarła – zaledwie miesiąc po tym jak pojawiły się pierwsze objawy. Choroba eskalowała błyskawicznie zbierając swój straszliwy plon. Florence, która dopiero co ukończyła szkołę była wstrząśnięta. Z głowy wypadły jej wszelkie plany na przyszłość, bo wydawało się, że jutra nie będzie. Jak mogłoby być?
Ojciec, który zawsze z trudem utrzymywał się w rzeczywistości, po śmierci ukochanej żony zupełnie pogrążył się w świecie swoich myśli. Całe dnie spędzał zakopany w księgach i pergaminach. Gadał do popiersi greckich bożków i snuł się po domu jak duch majacząc przy tym coś o Orfeuszu i Eurydyce. Brat również nie radził sobie z żałobą najlepiej, więc cała odpowiedzialność za rodzinę spadła na najmłodszego jej członka, czyli Florence. A może ona sama wzięła ją na barki? Bo przecież to był doskonały sposób na zagłuszenie smutku – rzucić się w wir pracy. Zaopiekować się innymi, troszczyć się o ich uczucia bardziej niż o własne. Szybko weszło jej to w krew. Przez lata obserwowała przecież jak robi to matka, więc przejęcie jej roli było na swój sposób uzdrawiające. Ukrywała się za nią, choć już jej nie było. Teraz nie pamięta już, by kiedykolwiek było inaczej; spycha swoje emocje na kraj świadomości i biegnie, biegnie przed siebie z nadzieją, że jej nie dogonią. Wiecznie jest w ruchu, zawsze zajęta – nie może sobie pozwolić na zwolnienie tempa, bo wtedy wszystkie demony ją dopadną. A przecież ma ich znacznie więcej niż chciałaby przyznać...
Kiedy inni rozpoczynali staże w Ministerstwie Magii, ona została w domu, by doglądać ojca. Zachęcała brata, by powoli wracał do życia, bo przecież właśnie tego chciałaby matka. Sama pogrążała się w błędnym kole złożonym z prac domowych i mamrotania ojca, które z tygodnia na tydzień robiło się coraz bardziej niepokojące. Gdy zaczęło brakować pieniędzy, znalazła dorywczą pracę - Dziurawy Kocioł stał się jej drugim domem na kolejne pół roku. Potem wszystko popsuło się jeszcze bardziej.
Po powrocie z kolejnej zbyt długiej zmiany za barem znalazła go w piwnicy; otoczonego świecami i symbolami, których nie umiała rozpoznać. Miał pocięte nadgarstki i cudem utrzymywał się jeszcze na granicy świadomości. Gdy dopadła do niego z krzykiem, usiłując udzielić mu pierwszej pomocy, tłumaczył jej zduszonym szeptem, że jest Orfeuszem i wyrusza właśnie po swoją Eurydykę. Ojciec umierał jej na rękach, gdy niezdarnie próbowała zasklepić jego rany i śmiał się chrapliwie, za nic mając sobie jej przerażenie. W którymś momencie umilkł, a ona jeszcze przez długi czas próbowała go ocucić. Nadaremnie.
To wydarzenie, następujące w krótkim odstępie czasu po stracie matki, doprowadziło ją na skraj załamania. Od zupełnej utraty rozumu uratował ją brat, który zaproponował sprzedaż domu i wspólne wynajęcie czegoś mniejszego. Choć jeszcze kilka miesięcy wcześniej utrata rodzinnego domu nie mieściła jej się w głowie, teraz przystała na pomysł Floreana bez chwili wahania. Sprzedali więc dom i wszystko co się w nim znajdowało. Książki gromadzone przez ojca latami. Artefakty, które tak głęboko wielbił. Pozbyli każdego drobiazgu, który mógłby im przypominać ojcu i jego śmierci. Zamieszkali razem w małym mieszkanku na Pokątnej. Florence szybko zaczęła szukać sobie nowego zajęcia; jej sposobem na radzenie sobie z emocjami było przecież nieustanne topienie ich pod mnóstwem obowiązków. Podjęła staż w Ministerstwie, ale nie chciała już być aurorką. Nie chciała patrzeć na krew. Przynajmniej jeszcze nie teraz. Uczyła się więc u boku amnezjatorów, obiecując sobie, że może kiedyś - jeśli będzie mieć dość siły - spróbuje swoich sił w biurze aurorów.
W Ministerstwie znacznie trudniej było zapracowywać się na śmierć. W Kotle pozwalali jej zostawać tak długo, aż przestawała się trzymać na nogach. Amnezjatorzy mieli z kolei rozpisane grafiki służby i niechętnie dawali nadgodziny, zwłaszcza żółtodziobom. Florence miała więc w nadmiarze wolnego czasu, który pożytkowała w przedziwne sposoby. Potrafiła całymi godzinami siedzieć w kuchni, eksperymentując z wpływem magii na przygotowywane posiłki. Czasem efekty były zachwycające, kiedy indziej koszmarne. Za każdym razem, gdy znów coś wysadziła albo spaliła, Florean wyganiał ją z mieszkania i kazał iść na spacer. Więc spacerowała. W czasie jednej z takich przechadzek spotkała jego. Pierwszego dnia wymienili tylko kilka słów, ale od tego czasu Flo jakoś chętniej wychodziła z domu. Dziwna znajomość rozwijała się bardzo powoli, bo oboje wysoko trzymali gardę. On miał to w naturze, ona z kolei miała świadomość, że to nie jest odpowiedni facet. To jeden z tych przed którym ostrzegałaby ją matka, a ojciec przeganiałby go spod jej okna wymachując różdżką. Pod warunkiem, że oboje jeszcze by żyli, a ona nie byłoby już tak jakby dorosła. Po kilku miesiącach podchodów uświadomiła sobie jednak, że niezależnie od wszystkiego kocha go. On też nie mógł się zbyt długo opierać. Jakże mógłby odepchnąć od siebie Florence, która wnosiła tyle światła do jego życia?
No właśnie okazało się, że jednak może. Panna Fortescue żyła w swojej rozkosznej bańce złudzeń przez kolejny rok. Zdawała się nie dostrzegać, że jej wybranek wcale do poważnych kroków się nie spieszy. Tylko ona gdzieś pod strzechą ciemnych włosów ubzdurała sobie, że dwadzieścia trzy lata to już najwyższa pora żeby się ustatkować. Brać ślub i dzieci rodzić, bo przecież marzyła o rodzinie. Chciała szczęścia takiego jak przed laty, takiego jakie widziała u swoich rodziców, gdy jeszcze wszystko było dobrze. A on zniknął. Z dnia na dzień po prostu odszedł, zostawiając jedynie krótki list, którego treść można podsumować w trzech słowach: nie szukaj mnie.
Nie szukała. Była na to zbyt dumna i chyba zbyt zmęczona. Gdy raz po raz świat spada Ci na głowę masz przecież prawo czuć się odrobinę... znużony, prawda? Wzięła więc - jak sama to określiła - bezterminowy urlop w Ministerstwie ("rzuciłam to wszystko w cholerę" brzmiało znacznie mniej elegancko) i postanowiła poszukać jakiejś innej drogi. Znów z pomocą przyszedł jej brat, który poradził wyjazd w jakieś cieplejsze miejsce żeby nabrać dystansu. Nie zastanawiając się długo spakowała manatki i pojechała do Włoch. Oczywiście do Florencji. Tam błyskawicznie zakochała się we włoskiej kuchni oraz we włoskich... lodach! Pomysł pojawił się gdzieś między jednym kieliszkiem wina, a drugim. A gdyby tak otworzyć lodziarnię na Pokątnej? Najpierw wybuchła śmiechem, uznając to za niedorzeczny pomysł. Myśl powracała do niej jednak raz po raz, uporczywa i niemożliwa do odgonienia. Czyż nie byłoby to doskonałe wykorzystanie jej zamiłowania do słodyczy i magii kulinarnej? Pewnie gryzłaby się z tym jeszcze przez jakiś czas, gdyby nie wieści z Londynu. Merlin jej świadkiem, że gdyby była na miejscu prawdopodobnie znalazłaby jakimś cudem Vance i rzuciłaby się na nią z pazurami. I to nie tylko za złamanie serca jej najlepszego przyjaciela, ale chyba przede wszystkim za zrujnowanie ostatniej nadziei samej Flo na to, że prawdziwa miłość jeszcze istnieje. Nie bacząc na to, że do końca jej wyjazdu został jeszcze miesiąc, zawróciła do domu. Była potrzebna, a to był jeden z jej najgłębiej zakorzenionych instynktów: musiała dbać o tych, których kochała.
Kiedy opanowała już sytuację z Weasleyem, mogła wrócić do swoich rozmyślań o wymarzonym biznesie. Opowiedziała Floreanowi o swoich pomysłach, a on ku jej najszczerszemu zdziwieniu uznał to za świetny plan. I nie wiedzieć jak i kiedy, nagle inwestowali wszystkie swoje oszczędności w lokal na Pokątnej. Wspólnie remontowali, planowali i obmyślali strategię. W procesie twórczym - szczególnie tym uwzględniającym degustację lodów - uczestniczyli wszyscy ich przyjaciele. Florence mogła wreszcie do woli kombinować w kuchni, nie martwiąc się już krzywymi spojrzeniami brata. Wręcz przeciwnie jej eksperymenty były teraz więcej niż mile widziane. Pracowała więc zawzięcie i po raz pierwszy od wielu lat miała wrażenie, że jest we właściwym miejscu.
Niebawem miną dwa lata od otwarcia lodziarni Fortescue. I wiecie co? Nie zamieniłaby jej na nic innego na świecie.
Kiedy przywołuje patronusa najczęściej sięga po szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa, których jej nie brakuje. Czasem to widok matki stojącej w kuchni, czasem zabawa z bratem. Zależy co przyjdzie jej pierwsze na myśl.
15 | |
5 | |
5 | |
0 | |
0 | |
0 | |
0 |
różdżka, sowa, teleportacja, 10 punktów statystyk.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Florence Fortescue dnia 04.06.16 14:55, w całości zmieniany 2 razy
Witamy wśród Morsów
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych