Garderoba
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[xxx]
[xxx]
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wystarczyło odrobinę pochylić głowę, ot, kilka cali w dół. Rozchylić lekko usta i przesunąć spierzchniętymi wargami po ciepłej skórze dłoni, z wyraźnie zaznaczonymi żyłami - męskie, twarde ręce, o których śniła przez wiele nocy, pragnąc by dotykały ją i na jawie, naznaczając jako swoją. Musiała ostrożniej kierować odważne prośby w kierunku losu, bowiem ten spełniał je według swojego pomysłu na to, jak ma wyglądać życie lady Avery. Przez prawie pół wieku zsyłał na nią same szczęścia, obdarowując najlepszym ojcem, szanowanym nazwiskiem, bogactwem talentu, zmysłem artystycznym, ślepotą Reagana i wspaniałym synem. Była piękna, poważana, spełniała się w malarskiej pasji, otoczona przyjaciółmi i wielbicielami. Chciała jednak więcej; potworny, wieczny głód, jaki zaszczepił w niej Marcolf, toczył ciało Laidan śmiertelną chorobą. Ukojenie potrafiła znaleźć wyłącznie w ramionach kochającego ją do szaleństwa syna, który wielokrotnie uchronił ją od śmierci - z żałoby, z tęsknoty za ojcem, z rozpaczy po narodzinach bliźniąt, z obrzydzenia do samej siebie, nieudolnej w powiciu mu dziedzica - by teraz zadać ostateczny cios. Czyżby zapewniał matce bezpieczeństwo tylko po to, by w odpowiednim momencie poczuć władzę absolutną nad jej poranionym ciałem i zniszczoną psychiką? Nigdy nie podejrzewałaby go o sadyzm. Nie wierzyła w zapewnienia nianiek, które wielokrotnie opowiadały jej o zachowaniach brutalnego dziecka. Nie słuchała innych matek, szepczących coś o niebezpiecznym błysku w oku nastoletniego lorda. Nie odpowiadała na bodźce, wysyłane przez jej własny instynkt samozachowawczy, często odnajdujący w skrajnych zachowania Samaela toksyczną chorobę. Wychowała go przecież na króla, mogącego rozporządzać podwładnymi według własnego kaprysu, nawet boleśnie, nawet okrutnie - nie przypuszczając jednak, że kiedykolwiek to ona znajdzie się pod jego butem. Zależna, posłuszna, zmuszona do żałosnej pokorności i chylenia czoła przed tym, który przecież zawdzięczał jej pojawienie się na tym świecie.
Każdy drobny detal świadomości sprawiał Laidan niesamowity ból, ale cierpiała w milczeniu, prostując się przed nim niczym lodowa statua lub rzeźba zaklętego w kamień wroga. Usta nie drżały już nerwowo, napięte ramiona prostowały ją jak strunę (niestety, nie zmieniając jej filigranowej sylwetki w posturę budzącą jakikolwiek respekt) a oczy praktycznie nie zasłaniały się firanką gęstych rzęs, wpatrzone gdzieś dalej. Musiała starać się z całych sił, by ignorować paniczną chęć ucieczki. Rzucenia się prosto do drzwi garderoby, wydarcia z zaciśniętego gardła głośnego krzyku o pomoc, sięgnięcia za pas sukni po różdżkę. Dawna Laidan, przysypana gruzami gwałtu i niegodziwości, podnosiła ostrzegawczo głos, szepcząc w skrajnym przerażeniu sugestie ratunku z tej sytuacji, ale...nie miała takiej siły, by móc wpłynąć na spetryfikowaną Avery. Stojącą tuż przed Samaelem, przesuwającym zawłaszczającymi dłońmi po materiale jej sukni. Odruchowo zacisnęła powieki, wyobrażając sobie, że ciemny jedwab chroni ją jak ciężka zbroja albo ochronne zaklęcie. Separujące ją na dobre od wyraźnie nabuzowanego Samaela. Zachowywał się spokojnie, mówił wręcz cicho, jednakże Laidan wyczuwała to ukryte szaleństwo, czekające tylko na najmniejszą prowokację, by eksplodować, niszcząc odłamkami jej ledwo odbudowaną obojętność. Chwiejną, wręcz żałośnie słabą; minęło zbyt mało czasu, by mogła choć odetchnąć spokojniej, choć starała się zebrać resztki pozostałych sił, by móc spojrzeć mu w oczy bez przerażenia. Przesunęła wzrok na jasnogranatowe tęczówki, wiedząc, że zauważył, że jej własne źrenice rozszerzyły się gwałtownie - po raz pierwszy z czystego strachu a nie pożądania.
- Zabrałeś mnie do opery na Święto Wiosny. Podarowałeś mi krwistoczerwoną suknię z francuskiej koronki, miałam ją na sobie - zaczęła powoli, siląc się na spokój...którego wystarczyło zaledwie na pierwszych kilka słów, bowiem gdy wspomnienia zaczęły wibrować zmysłowością, przywołując z otchłani obraz namiętnych pocałunków i niecierpliwych palców mężczyzny, wsuwających się pod drogi materiał, usta Laidan zadrgały żałośnie, zapowiadając szloch. Z bólu, z obrzydzenia, z mieszających się wizji wczorajszego wieczoru i tamtego, odległego szczęścia. - Nie jestem twoją zabawką ani nakręcaną papużką, nie możesz mnie tak traktować - wyszeptała słabo, znów uciekając wzrokiem i robiąc kilka kroków, by go ominąć. - Muszę wrócić na bankiet, dziękuję za życzenia, synu - kontynuowała coraz szybciej, wręcz histerycznie, próbując zakląć rzeczywistość, jakby Samael przejął się jej słowami i oprzytomniał, porzucając szaleńcze zachowanie na rzecz poprzedzającej ją rozpaczliwej pokory.
Każdy drobny detal świadomości sprawiał Laidan niesamowity ból, ale cierpiała w milczeniu, prostując się przed nim niczym lodowa statua lub rzeźba zaklętego w kamień wroga. Usta nie drżały już nerwowo, napięte ramiona prostowały ją jak strunę (niestety, nie zmieniając jej filigranowej sylwetki w posturę budzącą jakikolwiek respekt) a oczy praktycznie nie zasłaniały się firanką gęstych rzęs, wpatrzone gdzieś dalej. Musiała starać się z całych sił, by ignorować paniczną chęć ucieczki. Rzucenia się prosto do drzwi garderoby, wydarcia z zaciśniętego gardła głośnego krzyku o pomoc, sięgnięcia za pas sukni po różdżkę. Dawna Laidan, przysypana gruzami gwałtu i niegodziwości, podnosiła ostrzegawczo głos, szepcząc w skrajnym przerażeniu sugestie ratunku z tej sytuacji, ale...nie miała takiej siły, by móc wpłynąć na spetryfikowaną Avery. Stojącą tuż przed Samaelem, przesuwającym zawłaszczającymi dłońmi po materiale jej sukni. Odruchowo zacisnęła powieki, wyobrażając sobie, że ciemny jedwab chroni ją jak ciężka zbroja albo ochronne zaklęcie. Separujące ją na dobre od wyraźnie nabuzowanego Samaela. Zachowywał się spokojnie, mówił wręcz cicho, jednakże Laidan wyczuwała to ukryte szaleństwo, czekające tylko na najmniejszą prowokację, by eksplodować, niszcząc odłamkami jej ledwo odbudowaną obojętność. Chwiejną, wręcz żałośnie słabą; minęło zbyt mało czasu, by mogła choć odetchnąć spokojniej, choć starała się zebrać resztki pozostałych sił, by móc spojrzeć mu w oczy bez przerażenia. Przesunęła wzrok na jasnogranatowe tęczówki, wiedząc, że zauważył, że jej własne źrenice rozszerzyły się gwałtownie - po raz pierwszy z czystego strachu a nie pożądania.
- Zabrałeś mnie do opery na Święto Wiosny. Podarowałeś mi krwistoczerwoną suknię z francuskiej koronki, miałam ją na sobie - zaczęła powoli, siląc się na spokój...którego wystarczyło zaledwie na pierwszych kilka słów, bowiem gdy wspomnienia zaczęły wibrować zmysłowością, przywołując z otchłani obraz namiętnych pocałunków i niecierpliwych palców mężczyzny, wsuwających się pod drogi materiał, usta Laidan zadrgały żałośnie, zapowiadając szloch. Z bólu, z obrzydzenia, z mieszających się wizji wczorajszego wieczoru i tamtego, odległego szczęścia. - Nie jestem twoją zabawką ani nakręcaną papużką, nie możesz mnie tak traktować - wyszeptała słabo, znów uciekając wzrokiem i robiąc kilka kroków, by go ominąć. - Muszę wrócić na bankiet, dziękuję za życzenia, synu - kontynuowała coraz szybciej, wręcz histerycznie, próbując zakląć rzeczywistość, jakby Samael przejął się jej słowami i oprzytomniał, porzucając szaleńcze zachowanie na rzecz poprzedzającej ją rozpaczliwej pokory.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obrazek Laidan pokonanej jej własną bronią i płaszczącą się przed nim nie zdołał nasycić go wczoraj, więc ponownie sięgał po swoje dziedzictwo, przypisując kobiecemu posłuszeństwu wymiar wyższy. Duchowy, a także rodzinny; był przecież bezpośrednim następcą Marcolfa i należało mu się tyle samo, co i jemu.
Albo nawet więcej. Mgnienie oka wcześniej, a Avery'emu podobne bluźnierstwo nigdy nie przyszłoby do głowy, lecz w obecnej nieco zamglonej rzeczywistości nie wahał się windować swych wymagań i stawiać przed Laidan żądania coraz to odważniejsze. Mógł zlecić jej wykonanie dwunastu upokarzających prac, będąc pewnym, iż nie śmiałaby zaprotestować i sprzeniewierzyć się jego słowom. Musiała czuć nad sobą grożący, niebezpieczny bat - chociaż Samael nie zamierzał nadużywać swej władzy i obchodzić się z matką względnie po ludzku. Kochał ją i ta przeklęta miłość była wszystkim, co zarazem chroniło Lai i czyniło z niej ofiarę Avery'ego. Uczucie wywołało szaleństwo, z iskry wykrzesało płomień, trawiący wściekłą pożogą okruchy ich wspaniałej przeszłości. Musieli zacząć całkiem od nowa, budując relację trwalszą (opartą na prawdziwej zależności i jednoosobowych, silnych rządach) od poprzedniej. Samael był zdeterminowany wznosić ją mozolnie kamień po kamieniu, nawet bez pomocy i wbrew woli matki. Gotów do zamknięcia jej w celi bez drzwi i bez okien, pozbawienia możliwości ucieczki, oswajania Lai zupełnie jak dzikiego zwierzęcia, niepotrafiącego przystosować się do nagłej zmiany warunków. Nadal chciał ją rozpieszczać, ubierać jak żywą lalkę, stroić w najpiękniejsze suknie, przyoblekać koronkami, satyną i jedwabiem. Zdobić szyję bogatą biżuterią, wsuwać na smukłe palce delikatne pierścienie, fryzować włosy, rozczesywać złote pukle loków. Otaczać wspaniałymi przedmiotami i dziełami sztuki, dbać, aby niczego jej nie brakowało... a zwłaszcza pewności, że wszystko co ma, zawdzięcza jemu i że Samael już nigdy nie pozwoli na to, aby było inaczej. Dramatyzm zmusił go do szybkiego przejrzenia na oczy, które wcześniej kurczowo zaciskał, nie chcąc dostrzegać wad swojego ideału. Teraz przywary znacznie przewyższały cnoty; Avery zaś z największą przyjemnością podnosił upadłą kobietę z kolan, rozkoszując się turpizmem sceny. Lai była piękna, choć nieodwracalnie zniszczona i nie miał nawet na myśli szkód poczynionych przez czas. Gryzła ją plugawa choroba, a Samael żywił bolesne przekonanie, iż nie zdołał jej wyplenić, a tym samym zostanie zmuszony do minimalizowania skutków parszywej zarazy. Starał się być wspaniałomyślny: odpuścił jej wszak wiele win ciężkich, za jakie mógłby przecież ją ukamienować, nie bacząc zupełnie na więzy pokrewieństwa.
Podniosła na niego rękę, ale nadal nią władała, splunęła mu w twarz, lecz dalej posiadała język... Gdyby zapragnął odwetu, prawdziwego odwetu, który zaspokoiłby żądzę zemsty oraz krwi, z Laidan pozostałby jedynie obdarty ze skóry zewłok, nieprzypominający żadnego bożego stworzenia. Samael zadowalał się więc umieszczeniem jej u swych stóp, pragnąc nacieszyć się jeszcze urodą matki oraz jej żywiołowością. Okazywała ją bluzgając i szarpiąc, zatem nie przewidywał problemów, aby w razie potrzeby wydrzeć z niej to, co przecież zobowiązała się mu ofiarować. Ucałowanie pierścienia nieoczekiwanie nakręciło Avery'ego, już przekonanego o swej zabójczej i niezawodnej mocy.
Niech spróbuje się sprzeciwić; niemalże chciał wypróbować tę siłę, zdmuchnąć opary dawnej, królewskiej Laidan w nicość, tłumacząc specjalnie dla niej powoli i wyraźnie, że od teraz jedynym punktem na horyzoncie, jaki wyznacza jej drogę jest właśnie on. I jego zadowolenie.
-Czyżby? - zadrwił, zachodząc jej drogę i oplatając ramionami, by nie wymknęła się z jego uścisku. Stanowczego, lecz nie brutalnego, pozostawał zadziwiająco delikatny, wręcz miękki, starając się przemówić jej z powrotem do rozumu. Kobietę uratował wyłącznie dobry wstęp do opowieści, który nagrodził pieszczotliwym przesunięciem dłoni po jej policzku, choć powinien raczej go uderzyć, aniżeli gładzić - ale pamiętam już ten dzień - dodał, wciąż cicho, ale z przesadną emfazą, stopniując napięcie i widząc jak drży na każde natężenie tonu jego głosu. - Zerżnąłem cię na schodach w głównym holu, o mało co nie przyłapał nas lord Travers - przypomniał, posyłając w jej stronę uroczy uśmiech - z sukienki też niewiele zostało, gdy później klęczałaś nad moją twarzą i błagałaś o ulgę, nie mogłem nie zerwać jej z twoich ud - opowiadał, układając słowa w najbardziej wyuzdane i wulgarne zdania, pragnąc upokorzyć i upodlić ją do cna, przywołując widma jakże przyjemnych, a równocześnie tchnących jadem wizji.
- Musisz robić co ci każę, matko - poprawił ją, przeciągając sylaby ostatniego wyrazu i wypluwając je z ust prawie pogardliwie - poprawisz się, prawda? - spytał, od niechcenia przesuwając dłoń z talii na plecy i jeszcze niżej. Bo mógł, bo chciał, bo tylko czekał, aż wypowie mu posłuszeństwo i pozostawi wymówkę do posłużenia się cięższym orężem. K
Albo nawet więcej. Mgnienie oka wcześniej, a Avery'emu podobne bluźnierstwo nigdy nie przyszłoby do głowy, lecz w obecnej nieco zamglonej rzeczywistości nie wahał się windować swych wymagań i stawiać przed Laidan żądania coraz to odważniejsze. Mógł zlecić jej wykonanie dwunastu upokarzających prac, będąc pewnym, iż nie śmiałaby zaprotestować i sprzeniewierzyć się jego słowom. Musiała czuć nad sobą grożący, niebezpieczny bat - chociaż Samael nie zamierzał nadużywać swej władzy i obchodzić się z matką względnie po ludzku. Kochał ją i ta przeklęta miłość była wszystkim, co zarazem chroniło Lai i czyniło z niej ofiarę Avery'ego. Uczucie wywołało szaleństwo, z iskry wykrzesało płomień, trawiący wściekłą pożogą okruchy ich wspaniałej przeszłości. Musieli zacząć całkiem od nowa, budując relację trwalszą (opartą na prawdziwej zależności i jednoosobowych, silnych rządach) od poprzedniej. Samael był zdeterminowany wznosić ją mozolnie kamień po kamieniu, nawet bez pomocy i wbrew woli matki. Gotów do zamknięcia jej w celi bez drzwi i bez okien, pozbawienia możliwości ucieczki, oswajania Lai zupełnie jak dzikiego zwierzęcia, niepotrafiącego przystosować się do nagłej zmiany warunków. Nadal chciał ją rozpieszczać, ubierać jak żywą lalkę, stroić w najpiękniejsze suknie, przyoblekać koronkami, satyną i jedwabiem. Zdobić szyję bogatą biżuterią, wsuwać na smukłe palce delikatne pierścienie, fryzować włosy, rozczesywać złote pukle loków. Otaczać wspaniałymi przedmiotami i dziełami sztuki, dbać, aby niczego jej nie brakowało... a zwłaszcza pewności, że wszystko co ma, zawdzięcza jemu i że Samael już nigdy nie pozwoli na to, aby było inaczej. Dramatyzm zmusił go do szybkiego przejrzenia na oczy, które wcześniej kurczowo zaciskał, nie chcąc dostrzegać wad swojego ideału. Teraz przywary znacznie przewyższały cnoty; Avery zaś z największą przyjemnością podnosił upadłą kobietę z kolan, rozkoszując się turpizmem sceny. Lai była piękna, choć nieodwracalnie zniszczona i nie miał nawet na myśli szkód poczynionych przez czas. Gryzła ją plugawa choroba, a Samael żywił bolesne przekonanie, iż nie zdołał jej wyplenić, a tym samym zostanie zmuszony do minimalizowania skutków parszywej zarazy. Starał się być wspaniałomyślny: odpuścił jej wszak wiele win ciężkich, za jakie mógłby przecież ją ukamienować, nie bacząc zupełnie na więzy pokrewieństwa.
Podniosła na niego rękę, ale nadal nią władała, splunęła mu w twarz, lecz dalej posiadała język... Gdyby zapragnął odwetu, prawdziwego odwetu, który zaspokoiłby żądzę zemsty oraz krwi, z Laidan pozostałby jedynie obdarty ze skóry zewłok, nieprzypominający żadnego bożego stworzenia. Samael zadowalał się więc umieszczeniem jej u swych stóp, pragnąc nacieszyć się jeszcze urodą matki oraz jej żywiołowością. Okazywała ją bluzgając i szarpiąc, zatem nie przewidywał problemów, aby w razie potrzeby wydrzeć z niej to, co przecież zobowiązała się mu ofiarować. Ucałowanie pierścienia nieoczekiwanie nakręciło Avery'ego, już przekonanego o swej zabójczej i niezawodnej mocy.
Niech spróbuje się sprzeciwić; niemalże chciał wypróbować tę siłę, zdmuchnąć opary dawnej, królewskiej Laidan w nicość, tłumacząc specjalnie dla niej powoli i wyraźnie, że od teraz jedynym punktem na horyzoncie, jaki wyznacza jej drogę jest właśnie on. I jego zadowolenie.
-Czyżby? - zadrwił, zachodząc jej drogę i oplatając ramionami, by nie wymknęła się z jego uścisku. Stanowczego, lecz nie brutalnego, pozostawał zadziwiająco delikatny, wręcz miękki, starając się przemówić jej z powrotem do rozumu. Kobietę uratował wyłącznie dobry wstęp do opowieści, który nagrodził pieszczotliwym przesunięciem dłoni po jej policzku, choć powinien raczej go uderzyć, aniżeli gładzić - ale pamiętam już ten dzień - dodał, wciąż cicho, ale z przesadną emfazą, stopniując napięcie i widząc jak drży na każde natężenie tonu jego głosu. - Zerżnąłem cię na schodach w głównym holu, o mało co nie przyłapał nas lord Travers - przypomniał, posyłając w jej stronę uroczy uśmiech - z sukienki też niewiele zostało, gdy później klęczałaś nad moją twarzą i błagałaś o ulgę, nie mogłem nie zerwać jej z twoich ud - opowiadał, układając słowa w najbardziej wyuzdane i wulgarne zdania, pragnąc upokorzyć i upodlić ją do cna, przywołując widma jakże przyjemnych, a równocześnie tchnących jadem wizji.
- Musisz robić co ci każę, matko - poprawił ją, przeciągając sylaby ostatniego wyrazu i wypluwając je z ust prawie pogardliwie - poprawisz się, prawda? - spytał, od niechcenia przesuwając dłoń z talii na plecy i jeszcze niżej. Bo mógł, bo chciał, bo tylko czekał, aż wypowie mu posłuszeństwo i pozostawi wymówkę do posłużenia się cięższym orężem. K
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Drzwi garderoby ponownie stawały się portalem do innego, lepszego świata. Ostatnio chciała widzieć za nimi Samaela, upokorzonego, z łzami zasychającymi na policzkach, z spierzchniętymi od jękliwych błagań ustami. Wyznanie miłości, które padło w przytulnym wnętrzu kobiecego królestwa, roztkliwiło skute lodem serce Laidan, aktywując drżące miłosierdzie matki. Tylko taką łaskę mogła mu okazać, łaskę rodzica, łaskę podyktowaną wyłącznie litością: miała przecież do czynienia z brudnym, zabiedzonym dzieckiem, błądzącym po bagnach niemoralności, które mogła jedynie oddać niańkom do obmycia i później obojętnie obserwować przy rodzinnym stole. Wyłącznie na takie odpuszczenie grzechów mogło liczyć zbrukane zwierzątko, trzymane w Ludlow wyłącznie przez wzgląd na dobro rodziny i niechęć do skandali. W umyśle Laidan taka łaska urastała do rangi wspaniałomyślności, w innym wypadku pierworodnemu pisała przecież los znacznie gorszy, wręcz okrutny, spychający go do rynsztoka.
Myślała, że Samael przyjmie taką decyzję z wdzięcznością, że zniesie kolejne szykany - nienawiść zranionej dumy wbrew pozorom nie zbladła, przybierając na intensywności - i nigdy nie przewidziałaby takiego końca. Odwrócenia ról. Zepchnięcia z piedestału. Obdarcia ze wszystkiego. Stała przecież przed nim naga, zakrwawiona, poraniona - także i dosłownie - nie mogąc zaczerpnąć oddechu. Zaledwie wczoraj; minęło niespełna kilkadziesiąt godzin a Laidan ciągle nie mogła powstrzymać mdłości, tym razem nie wynikających z obrzydzenia a z paraliżującego strachu. Jeszcze pozwalał on na drobne, pośmiertne podrygi spetryfikowanego ciała, jeszcze udawało się jej zrobić kilka chwiejnych kroków w kierunku wyjścia, jeszcze mogła próbować żałośnie wyrywać dłonie z nałożonych jej kajdan, ale każde z tych poczynań tylko mocniej zaciskało pętle na szyi. Czyniąc ją bezwolną, podatną, obnażoną tak, jak jeszcze nigdy wcześniej.
Mocne ramiona Samaela obejmowały ją ściśle, acz delikatnie i z ust Laidan wyrwał się dziwny dźwięk; coś pomiędzy żałosnym, dziecięcym szlochem a jękiem bólu i zawodu. Kochała go, pragnęła, rozpływała się w pewnym uścisku, który przestał jednak gwarantować bezpieczeństwo i oddanie, zmieniając swój wydźwięk na agresywne pokazanie władzy. Nie mogła już wtulić się w klatkę piersiową mężczyzny, oddychając swobodnie jego zapachem i czerpiąc siłę z bliskości jedynego człowieka, dla którego chętnie spaliłaby świat. Znajdowała się w potrzasku, tym boleśniejszym w perspektywie mijających świat i niedorzecznego szczęścia, jakim ją obdarzał. Obecnie zamieniając radość w plugawe słowa, wywołujące na twarzy Laidan ostry rumieniec.
Wolała chyba słuchać czystych gróźb od rysowanych słowami wspomnień. Uświadomienie jej, że jeszcze niedawno traciła zmysły z czystego pożądania do swojego syna, do osoby zakazanej, do mężczyzny, lubującego się w pederastii, wywoływało cierpienie tak mocne, że aż zgięła się w pół, podtrzymywana tylko ścisłym uściskiem mocnych dłoni. Żałowała, że ciasno spięte włosy nie mogą nagle rozsupłać się i spłynąć złotą kurtyną na twarz, by ukryć niezdrową czerwień, barwiącą bladą cerę brzydkimi plamami. Chciała odciąć się od przeszłości, spróbować wejść w rolę, którą odrzuciła przed laty, w rolę statecznej szlachcianki, łaskawej matki, obojętnej kobiety, znającej swoje miejsce i przeznaczenie, odpowiednie do wieku. Bez palących obrazów sprzed roku, kiedy to zaprzepaszczała wszelkie wartości w imię zaspokojenia zwierzęcego pożądania, teraz wydającego się jej martwą częścią jej jestestwa. Czując tuż przy sobie twarde ciało Samaela, kuliła się z niepokoju; nie lgnęła do gorących ramion, w ogóle nie przypominając dawnej, prowokującej Laidan, gotowej błagać o chociaż chwilę ekstremalnej bliskości. Podczas kolejnych urodzin targało ją obrzydzenie: nie do grzesznego syna a do samej siebie, bo czyż nie sprowadziła na siebie okrutnego losu własnoręcznie?
- Tak - odpowiedziała tylko słabym szeptem, sztywniejąc jeszcze mocniej w jego ramionach, gdy przesuwał pewnymi dłońmi po jej ciele, tak, jakby uznawał ją za swoją własność, za ładny przedmiot, mogący służyć spełnianiu zachcianek. Bierny, przerażony...świętujący ponowne narodziny w całkiem nowym uniwersum. - Czy mogę już wrócić do gości? Proszę? - wychrypiała dalej a kolejne słowa z trudem przeciskały się przez zaciśnięte gardło. Upodliła się, wiedząc jednak, że to jedyna możliwość i że postępowanie zgodnie ze zmienionymi zasadami gry jest jedyną szansą na normalność, na choć chwilowe zaczerpnięcie oddechu, na rozluźnienie boleśnie spiętych mięśni.
Myślała, że Samael przyjmie taką decyzję z wdzięcznością, że zniesie kolejne szykany - nienawiść zranionej dumy wbrew pozorom nie zbladła, przybierając na intensywności - i nigdy nie przewidziałaby takiego końca. Odwrócenia ról. Zepchnięcia z piedestału. Obdarcia ze wszystkiego. Stała przecież przed nim naga, zakrwawiona, poraniona - także i dosłownie - nie mogąc zaczerpnąć oddechu. Zaledwie wczoraj; minęło niespełna kilkadziesiąt godzin a Laidan ciągle nie mogła powstrzymać mdłości, tym razem nie wynikających z obrzydzenia a z paraliżującego strachu. Jeszcze pozwalał on na drobne, pośmiertne podrygi spetryfikowanego ciała, jeszcze udawało się jej zrobić kilka chwiejnych kroków w kierunku wyjścia, jeszcze mogła próbować żałośnie wyrywać dłonie z nałożonych jej kajdan, ale każde z tych poczynań tylko mocniej zaciskało pętle na szyi. Czyniąc ją bezwolną, podatną, obnażoną tak, jak jeszcze nigdy wcześniej.
Mocne ramiona Samaela obejmowały ją ściśle, acz delikatnie i z ust Laidan wyrwał się dziwny dźwięk; coś pomiędzy żałosnym, dziecięcym szlochem a jękiem bólu i zawodu. Kochała go, pragnęła, rozpływała się w pewnym uścisku, który przestał jednak gwarantować bezpieczeństwo i oddanie, zmieniając swój wydźwięk na agresywne pokazanie władzy. Nie mogła już wtulić się w klatkę piersiową mężczyzny, oddychając swobodnie jego zapachem i czerpiąc siłę z bliskości jedynego człowieka, dla którego chętnie spaliłaby świat. Znajdowała się w potrzasku, tym boleśniejszym w perspektywie mijających świat i niedorzecznego szczęścia, jakim ją obdarzał. Obecnie zamieniając radość w plugawe słowa, wywołujące na twarzy Laidan ostry rumieniec.
Wolała chyba słuchać czystych gróźb od rysowanych słowami wspomnień. Uświadomienie jej, że jeszcze niedawno traciła zmysły z czystego pożądania do swojego syna, do osoby zakazanej, do mężczyzny, lubującego się w pederastii, wywoływało cierpienie tak mocne, że aż zgięła się w pół, podtrzymywana tylko ścisłym uściskiem mocnych dłoni. Żałowała, że ciasno spięte włosy nie mogą nagle rozsupłać się i spłynąć złotą kurtyną na twarz, by ukryć niezdrową czerwień, barwiącą bladą cerę brzydkimi plamami. Chciała odciąć się od przeszłości, spróbować wejść w rolę, którą odrzuciła przed laty, w rolę statecznej szlachcianki, łaskawej matki, obojętnej kobiety, znającej swoje miejsce i przeznaczenie, odpowiednie do wieku. Bez palących obrazów sprzed roku, kiedy to zaprzepaszczała wszelkie wartości w imię zaspokojenia zwierzęcego pożądania, teraz wydającego się jej martwą częścią jej jestestwa. Czując tuż przy sobie twarde ciało Samaela, kuliła się z niepokoju; nie lgnęła do gorących ramion, w ogóle nie przypominając dawnej, prowokującej Laidan, gotowej błagać o chociaż chwilę ekstremalnej bliskości. Podczas kolejnych urodzin targało ją obrzydzenie: nie do grzesznego syna a do samej siebie, bo czyż nie sprowadziła na siebie okrutnego losu własnoręcznie?
- Tak - odpowiedziała tylko słabym szeptem, sztywniejąc jeszcze mocniej w jego ramionach, gdy przesuwał pewnymi dłońmi po jej ciele, tak, jakby uznawał ją za swoją własność, za ładny przedmiot, mogący służyć spełnianiu zachcianek. Bierny, przerażony...świętujący ponowne narodziny w całkiem nowym uniwersum. - Czy mogę już wrócić do gości? Proszę? - wychrypiała dalej a kolejne słowa z trudem przeciskały się przez zaciśnięte gardło. Upodliła się, wiedząc jednak, że to jedyna możliwość i że postępowanie zgodnie ze zmienionymi zasadami gry jest jedyną szansą na normalność, na choć chwilowe zaczerpnięcie oddechu, na rozluźnienie boleśnie spiętych mięśni.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy coś w nim pękło - tak zwyczajnie i po ludzko - Avery doskonale wiedział, że ślad pozostanie na zawsze. Brzydka, poszarpana blizna, ciągle zaogniająca się rana. Musiał pamiętać, ból pozostawał nie karą, a lekarstwem, tak jak posypana solą ziemia. Z pozoru wyjałowiona, sucha i nieurodzajna, podczas gdy choć zdawała się nieużytkiem, stanowiła najlepszy grunt pod wzniesienie silnych murów. Takimi właśnie otaczał się Avery, usytuowanymi wśród popiołów i krwi. Stworzenie świata, spisanie jego dekalogu i umieszczeniem na właściwym miejscu Laidan kosztowało go mnóstwo cierpienia, aczkolwiek każdy jego jęk, każde błaganie, każda łza rozbijająca się o marmurową posadzkę okazała się tego warta.
Bo znowu była pod nim, jemu przyrzeczona, jemu oddana i jemu posłuszna. Powinien zmusić ją do ślubu, który choć pozbawiony mocy prawnej, jeszcze silniej uświadomiłby kobietę w podłej zależności, na jaką sama siebie skazała. Wybory Laidan przesądziły o zakończeniu bajki, Samael czuł się piórem w jej dłoniach, jedynie spisując podyktowaną historię. Nie musiał myśleć, a jedynie poddać się męskiemu instynktowi, nakazującemu mu ponowne zdobycie utraconej kobiety. W pewien chory sposób wierzył, że to podszepty Lai skłoniły go do plugawego zawłaszczenia jej ciała. Gdy uderzał nim o podłogę, gdy brał matkę jak byle dziwkę, gdy szurał nią zupełnie jak workiem skóry i kości (niczym innym nie była), sądził, że ona tego chciała.
Sprowokowała go do tego. Zmusiła.
Popchnęła do zbrodni, do gwałtu, do zbezczeszczenia rodzicielskiego szacunku. Do Laidan stracił go już zupełnie, choć nie pluł w twarz i nie kazał recytować przed nim grzechów. Powinien to zrobić? Kazać jej klęczeć na szkle oraz spowiadać się z bezeceństw i rozpusty? Dokładnie znał przecież każdą przewinę matki, łącząc z nią wiele lubieżnych perwersji... Ale to nie proces Samaela się odbywał, to cześć i godność Lai ważyła się na szali, coraz wyraźniej odchylając się w stronę, jednoznacznie wskazującą ją jako winną.
Oboje się pogubili, ale Avery nie zamierzał klęczeć przed nią przez całe życie i nie akceptował jej wizji rzeczywistości, w której stracił do matki wszelkie prawa. Zawsze dostawał to, czego chciał. Czasami bez wyraźnego wysiłku, czasami nurzał się we krwi i pocie, aby dopiąć swego, ale nie spotykał się z odmową, a każdy bunt dławił bezlitośnie, nie znajdując miłosierdzia dla nieposłusznej tłuszczy. Laidan w jego oczach niestety utraciła swój majestat i nieuchronnie blakła, szarzała, zlewając się niepokojąco z innymi, pariasami, niedotykalnymi, nędznymi szumowinami, mugolskimi śmieciami i należało ją za to ukarać.
Najpierw za to, że śmiała podnieść na niego rękę, że ośmieliła się zakwestionować autorytet mężczyzny, przewyższającego ją nie tylko wzrostem, siłą i inteligencją, ale również mocą sprawczą. Odebraną Lai już nieodwracalnie; władza tylko ogłupiła kobietę, czyniąc z niej nieobliczalną wariatkę. Avery musiał ukrócić to szaleństwo, posługując się każdą metodą, by trwale wyryć w jej głowie święte słowa, jakie później winna powtarzać jak mantrę. A nawet zastąpić nimi rodową dewizę. O n tutaj rządził, a jeśli Laidan dotąd nie połączyła faktów, była po prostu skończoną idiotką, nawet nie wartą walki i całego zachodu. Samael darował jej kolejną szansę (znowu), wierząc, że tym razem nie zawiedzie pokładanego w niej zaufania i że powoli zdoła odbudować na względnie stabilnym gruncie ich uczucie. Na razie rysowane przez Avery'ego w czerwonych płomieniach gniewu, strachu, pożądania i spełnienia. Które jednak przeznaczone było wyłącznie jemu, bo kobieta przekreśliła wszystko, co mogła mieć, usiłując odjąć mu męskości.
Musiała żałować: poznawał to po tym, jak zastygła, gdy ją dotykał, jak kurczyła się z przerażenia, jak z niepokojem wyczekiwała następnych przykrości, gotowanych specjalnie z myślą o niej.
Nadal pozostała żałosną egocentryczką, łudząc się, że liczy się o n a, choć przecież pełniła wyłącznie rolę dekoracji. Najważniejszy był Avery, który trzymał niesforną kobietę dla własnego kaprysu - to również powinna wiedzieć, więc bez słowa rozpinał pasek od spodni, ze zwycięskim, okrutnym uśmiechem obserwując, jak bezbłędnie odczytuje niewypowiedziany rozkaz (bystra dziewczynka) i opada przed nim na kolana. Chciała kupić sobie jego pobłażliwość własnym ciałem i była gotowa poświęcić rzeczywiście dużo... Ale on jak zwykle pożądał więcej, bo wychowała go na nienasyconego, wiecznie niezaspokojonego mężczyznę.
- Żartowałem - powiedział, kiedy już przesuwała policzkiem po materiale jego spodni, by podjąć się zadania odpowiedniego do jej predyspozycji. Avery'ego trzymał się czarny humor, nie mógł upokorzyć jej bardziej, nawet samym aktem, ponieważ znowu ona dokonała decyzji.
- Wstawaj - rozkazał ostro, przyciągając ją do siebie i całując mocno, zagryzając wargi do krwi. Kiedy po rozstrajającej pieszczocie chybotała się z daleka od jego ciała, zapewniającego oparcie, wyjął zza pazuchy starannie opakowane pudełko i podał je Laidan - otwórz je teraz - zażądał, bo chciał widzieć jej twarz, gdy zobaczy, co takiego dla niej zdobył, a na co w najmniejszym stopniu nie zasłużyła. Biało-niebieski ozdobny papier (kolejna szpila wprost w serce matki) zaszeleścił, a Avery czekał, aż w końcu go rozerwie i należycie mu podziękuje. Za podarunek, za łaskę, za to, że i z nią podobnie nie uczynił.
Bo znowu była pod nim, jemu przyrzeczona, jemu oddana i jemu posłuszna. Powinien zmusić ją do ślubu, który choć pozbawiony mocy prawnej, jeszcze silniej uświadomiłby kobietę w podłej zależności, na jaką sama siebie skazała. Wybory Laidan przesądziły o zakończeniu bajki, Samael czuł się piórem w jej dłoniach, jedynie spisując podyktowaną historię. Nie musiał myśleć, a jedynie poddać się męskiemu instynktowi, nakazującemu mu ponowne zdobycie utraconej kobiety. W pewien chory sposób wierzył, że to podszepty Lai skłoniły go do plugawego zawłaszczenia jej ciała. Gdy uderzał nim o podłogę, gdy brał matkę jak byle dziwkę, gdy szurał nią zupełnie jak workiem skóry i kości (niczym innym nie była), sądził, że ona tego chciała.
Sprowokowała go do tego. Zmusiła.
Popchnęła do zbrodni, do gwałtu, do zbezczeszczenia rodzicielskiego szacunku. Do Laidan stracił go już zupełnie, choć nie pluł w twarz i nie kazał recytować przed nim grzechów. Powinien to zrobić? Kazać jej klęczeć na szkle oraz spowiadać się z bezeceństw i rozpusty? Dokładnie znał przecież każdą przewinę matki, łącząc z nią wiele lubieżnych perwersji... Ale to nie proces Samaela się odbywał, to cześć i godność Lai ważyła się na szali, coraz wyraźniej odchylając się w stronę, jednoznacznie wskazującą ją jako winną.
Oboje się pogubili, ale Avery nie zamierzał klęczeć przed nią przez całe życie i nie akceptował jej wizji rzeczywistości, w której stracił do matki wszelkie prawa. Zawsze dostawał to, czego chciał. Czasami bez wyraźnego wysiłku, czasami nurzał się we krwi i pocie, aby dopiąć swego, ale nie spotykał się z odmową, a każdy bunt dławił bezlitośnie, nie znajdując miłosierdzia dla nieposłusznej tłuszczy. Laidan w jego oczach niestety utraciła swój majestat i nieuchronnie blakła, szarzała, zlewając się niepokojąco z innymi, pariasami, niedotykalnymi, nędznymi szumowinami, mugolskimi śmieciami i należało ją za to ukarać.
Najpierw za to, że śmiała podnieść na niego rękę, że ośmieliła się zakwestionować autorytet mężczyzny, przewyższającego ją nie tylko wzrostem, siłą i inteligencją, ale również mocą sprawczą. Odebraną Lai już nieodwracalnie; władza tylko ogłupiła kobietę, czyniąc z niej nieobliczalną wariatkę. Avery musiał ukrócić to szaleństwo, posługując się każdą metodą, by trwale wyryć w jej głowie święte słowa, jakie później winna powtarzać jak mantrę. A nawet zastąpić nimi rodową dewizę. O n tutaj rządził, a jeśli Laidan dotąd nie połączyła faktów, była po prostu skończoną idiotką, nawet nie wartą walki i całego zachodu. Samael darował jej kolejną szansę (znowu), wierząc, że tym razem nie zawiedzie pokładanego w niej zaufania i że powoli zdoła odbudować na względnie stabilnym gruncie ich uczucie. Na razie rysowane przez Avery'ego w czerwonych płomieniach gniewu, strachu, pożądania i spełnienia. Które jednak przeznaczone było wyłącznie jemu, bo kobieta przekreśliła wszystko, co mogła mieć, usiłując odjąć mu męskości.
Musiała żałować: poznawał to po tym, jak zastygła, gdy ją dotykał, jak kurczyła się z przerażenia, jak z niepokojem wyczekiwała następnych przykrości, gotowanych specjalnie z myślą o niej.
Nadal pozostała żałosną egocentryczką, łudząc się, że liczy się o n a, choć przecież pełniła wyłącznie rolę dekoracji. Najważniejszy był Avery, który trzymał niesforną kobietę dla własnego kaprysu - to również powinna wiedzieć, więc bez słowa rozpinał pasek od spodni, ze zwycięskim, okrutnym uśmiechem obserwując, jak bezbłędnie odczytuje niewypowiedziany rozkaz (bystra dziewczynka) i opada przed nim na kolana. Chciała kupić sobie jego pobłażliwość własnym ciałem i była gotowa poświęcić rzeczywiście dużo... Ale on jak zwykle pożądał więcej, bo wychowała go na nienasyconego, wiecznie niezaspokojonego mężczyznę.
- Żartowałem - powiedział, kiedy już przesuwała policzkiem po materiale jego spodni, by podjąć się zadania odpowiedniego do jej predyspozycji. Avery'ego trzymał się czarny humor, nie mógł upokorzyć jej bardziej, nawet samym aktem, ponieważ znowu ona dokonała decyzji.
- Wstawaj - rozkazał ostro, przyciągając ją do siebie i całując mocno, zagryzając wargi do krwi. Kiedy po rozstrajającej pieszczocie chybotała się z daleka od jego ciała, zapewniającego oparcie, wyjął zza pazuchy starannie opakowane pudełko i podał je Laidan - otwórz je teraz - zażądał, bo chciał widzieć jej twarz, gdy zobaczy, co takiego dla niej zdobył, a na co w najmniejszym stopniu nie zasłużyła. Biało-niebieski ozdobny papier (kolejna szpila wprost w serce matki) zaszeleścił, a Avery czekał, aż w końcu go rozerwie i należycie mu podziękuje. Za podarunek, za łaskę, za to, że i z nią podobnie nie uczynił.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie potrafiła rozpoznać w Samaelu tego wdzięcznego, kochającego do szaleństwa chłopca, który przed laty pragnął ją ochronić przed wszystkimi niedogodnościami. Nawet, gdy budził się z niespokojnych koszmarów, najpierw dbał o komfort matki, otulając ją ciepłym pledem i nieśmiało prosząc o uspokajający pocałunek. Kilka lat później gotów był zostawić swoich przyjaciół - co w wieku nastoletnim, kiedy to rówieśnicy wydawali się ważniejsi od całego świata, stanowiło prawdziwy dowód miłości - i pojawić się przy boku Laidan na każde jej wezwanie. Także to niewyartykułowane, rozumiał ją przecież doskonale, między słowami kaligrafowanych listów wyczytując palącą tęsknotę i smutek. Pojawiał się wtedy na długie weekendy w domu, rezygnując z męskich wypadów, niezależnie, czy chodziło o Miodowe Królestwo czy wspólne rozkoszowanie się Toujours Pur w dworze potężnego szlachcica. Poświęcał się dla niej a ona odwzajemniała mu się najlepiej jak tylko potrafiła, stając się doskonałą partnerką. Nie tylko w zmysłowej przyjemności. Prowadzili przecież poważne rozmowy, poruszając tematy polityki, sztuki, historii - lubiła słuchać jego opowieści o medycznych przypadkach i spijać z ust każdy pogląd na magiczny świat. Zgadzała się z nim przecież całkowicie, ewentualne różnice zauważając tylko w kwestii malarskiego piękna, lez i wtedy nie rozpoczynali kłótni, równoważąc opinie bliskością ciał. Ta zawsze koiła ewentualne niesnaski, sprawiając, że każdy problem, nawet ten najbardziej skomplikowany, stawał się zaledwie mrzonką, marą, niedotykającą ich w ogóle. Istnieli przecież dla siebie i ze sobą i nic nie było w stanie zepsuć idealnej symbiozy. Odzwierciedlonej w jasnogranatowych oczach i błękitnej krwi, płynącej w ich żyłach a odziedziczonej po tym samym mężczyźnie. Kropla w kroplę, gen w gen, ciało bliskie drugiemu ciału jak tylko można lub nawet bardziej, przekraczając naturalne granice. Kochała go do szaleństwa...które obróciło się przeciwko niej, wstępując w Samaela szatańską pożogą.
Nie, nie zapomniała jego przewin - obrzydzenie i niesmak ciągle buzowały gdzieś w podświadomości, stłumione jednak całkowicie strachem. Spodziewała się, że w dalszym ciągu będzie pełzał po dnie żałosności, błagając ją i w pokorze przyjmując przeznaczoną mu karę. Tak przecież widziała przyszłość: ona, próbująca od nowa odbudować poczucie własnej wartości w ramionach prawdziwego mężczyzny, i on, posłusznie spełniający obowiązki dziedzica, ze smutkiem wypisanym już na zawsze w ostrych, przystojnych rysach twarzy. Musiała wierzyć w takie zakończenie, trzymając się go histerycznie, kurczowo - tym bardziej bolało wyrwanie złudnego całunu z drżących rąk. Pierworodny odebrał jej marzenia, odebrał godność, odebrał własne ciało, pozostawiając po silnej Laidan jedynie słaby cień. Zmęczony, stłamszony, pozbawiony blasku: w sukni odpowiadającej wiekowej matronie Lai wydawała się dużo starsza i smutniejsza, przywdziewając choć na jeden dzień świąteczną żałobę, mającą ochronić ją zbroją rozpaczy przed tym, kogo niegdyś kochała najmocniej na świecie.
Bezskutecznie. Chciała wydostać się z tej klatki, lecz zamiast tego czuła na sobie jego władczy, kpiący wzrok, sugerujący, że werbalna prośba nie była wystarczająca. Cóż innego jej pozostało? Oczekiwanie na cios - tym razem fizyczny? - na krzyk, na skandal, wywołany w dniu jej własnych urodzin, podczas gdy kilka pięter niżej wnoszono toast za zdrowie jubilatki? Jedyne, co pozostało w martwym zewłoku Laidan, potrzebowało ochrony. Nie mogła zhańbić nazwiska, nie miała też siły na kontrę - nie dziś, nie teraz, gdy z trudem powstrzymywała mdłości, powoli reagując na trzask rozpinanego paska. Akcja-reakcja; mogła tylko klęknąć i w myślach błagać o to, by spełnienie przyszło jak najszybciej, by mogła znów znaleźć się w niebezpiecznym towarzystwie Reagana. Jego także się obawiała, lecz nawet mąż nie wykazywał się taką bestialskością, jaka lśniła szaleńczo w oczach Samaela.
Rozbawionych, pogardliwych; gdy wysyczał kolejne słowa, poczuła się tak, jakby uderzył ją z całej siły w policzek. Rozchyliła usta w grymasie skrajnego upokorzenia a kąciki warg ponownie zadrżały, zapowiadając urywany szloch. Nie stać było ją złowieszczy syk, zapowiadający wybuch: pozbawiona sił i mocy sprawczej, po prostu poddawała się jego szarpnięciom, niczym bezwolna marionetka wstając i pozwalając mu się pocałować. Nie odwzajemniła ruchów języka, nie wydając żadnego dźwięku, gdy ostre zęby przesuwały się boleśnie po spierzchniętych wargach. Całkiem niedawno ten ostry bodziec wystarczyłby, by gwałtownie przyciągnęła go do swojego ciała, prosząc o to, by kontynuował, lecz w obecnym stanie umarłego ducha, pragnęła tylko spokoju. Była więc wdzięczna nawet za gwałtowne odepchnięcie jej; zachwiała się, próbując złapać oddech i wytarła usta z krwi i śliny, ciągle w szoku, ciągle w pełnym niedowierzaniu, że ma przed sobą swojego syna. Bawiącego się z nią perfidnie, wyrafinowanie; szaleńcza gierka, jaka przyśpieszała bicie serca do niezdrowego rytmu, zwiększającego się jeszcze w momencie, w której wręczył jej średnich rozmiarów puzderko. Przyjęła je odruchowo, przez chwilę po prostu ważąc w dłoniach podarunek, wpatrzona z niepokojem w roziskrzone oczy syna. Upokorzenie, jakiego przed chwilą doznała, nakazywało jej odrzucić biało-niebieski papier, ale za bardzo się bała, by ryzykować. Igrała z ogniem, Samael stawał się coraz mniej przewidywalny i musiała grać według jego zasad. Powoli, drżącymi dłońmi odpakowała papier i otworzyła wieko, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, co właśnie zobaczyła.
Duża, męska dłoń, śmiertelnie blada, za to z wyraźnymi liniami żył i nieco fioletowymi paznokciami. Długie palce, mocny przegub. Błękitna poduszka tylko akcentowała turpizm odciętej ręki, dziwnie spokojnej. Martwej. Jak Laidan. Złotowłosa nie zareagowała więc gwałtownie, nie wypuściła z dłoni pudełka niczym przerażona myszą szlachcianka. Nie zalała się łzami wzruszenia ani nie uśmiechnęła się z ukontentowaniem, bowiem nie od razu połączyła okrutne kropki w obraz męczarni znienawidzonego człowieka. Dopiero po kilku świszczących, głębokich oddechach zrozumiała. Na sekundę przeniosła wzrok z dłoni na obdarowującego ją mężczyznę a w jej oczach zalśniło coś zupełnie innego. Upokorzenie, jakiego doznała przed chwilą, zostało zmiecione jakąś potworną agresją, wstępem do wściekłości, wylewającej się w końcu z trzęsącego się ciała.
- Chcę resztę tego plugawego ciała - powiedziała cicho, mocno, z jakąś dawną siłą pewnej siebie Laidan, mogącej rozporządzać innymi ludźmi jak zabawkami lub mięsem, mającym skończyć pod stopami wygłodniałych trolli. - Chcę, żeby zgnił żywcem - kontynuowała aż drżąc ze wzburzenia. Ogień nienawiści przelewał się przez obumarłe żyły, na blade policzki ponownie wrócił kolor a puste oczy lalki rozbłysły błękitnym płomieniem. Właściwie nie widziała przed sobą Samaela, nie widziała nawet siebie samej: cała składała się z chęci zemsty, instynktownie wiedząc, że nie może jej już dokonać na pierworodnym. Negatywne, skrajne emocje kumulowały się na obrzydliwym duchu Fawleya, obojętne na podszepty logiki. To przecież Samael zdradził i to jego chciała widzieć w rynsztoku, by odpokutował za grzech pederastii i upodlenie własnej matki. Te wrota rozsądku zostały jednak zatrzaśnięte przez strach, wpędzający Laidan w coraz szybszą spiralę szaleństwa.
Nie, nie zapomniała jego przewin - obrzydzenie i niesmak ciągle buzowały gdzieś w podświadomości, stłumione jednak całkowicie strachem. Spodziewała się, że w dalszym ciągu będzie pełzał po dnie żałosności, błagając ją i w pokorze przyjmując przeznaczoną mu karę. Tak przecież widziała przyszłość: ona, próbująca od nowa odbudować poczucie własnej wartości w ramionach prawdziwego mężczyzny, i on, posłusznie spełniający obowiązki dziedzica, ze smutkiem wypisanym już na zawsze w ostrych, przystojnych rysach twarzy. Musiała wierzyć w takie zakończenie, trzymając się go histerycznie, kurczowo - tym bardziej bolało wyrwanie złudnego całunu z drżących rąk. Pierworodny odebrał jej marzenia, odebrał godność, odebrał własne ciało, pozostawiając po silnej Laidan jedynie słaby cień. Zmęczony, stłamszony, pozbawiony blasku: w sukni odpowiadającej wiekowej matronie Lai wydawała się dużo starsza i smutniejsza, przywdziewając choć na jeden dzień świąteczną żałobę, mającą ochronić ją zbroją rozpaczy przed tym, kogo niegdyś kochała najmocniej na świecie.
Bezskutecznie. Chciała wydostać się z tej klatki, lecz zamiast tego czuła na sobie jego władczy, kpiący wzrok, sugerujący, że werbalna prośba nie była wystarczająca. Cóż innego jej pozostało? Oczekiwanie na cios - tym razem fizyczny? - na krzyk, na skandal, wywołany w dniu jej własnych urodzin, podczas gdy kilka pięter niżej wnoszono toast za zdrowie jubilatki? Jedyne, co pozostało w martwym zewłoku Laidan, potrzebowało ochrony. Nie mogła zhańbić nazwiska, nie miała też siły na kontrę - nie dziś, nie teraz, gdy z trudem powstrzymywała mdłości, powoli reagując na trzask rozpinanego paska. Akcja-reakcja; mogła tylko klęknąć i w myślach błagać o to, by spełnienie przyszło jak najszybciej, by mogła znów znaleźć się w niebezpiecznym towarzystwie Reagana. Jego także się obawiała, lecz nawet mąż nie wykazywał się taką bestialskością, jaka lśniła szaleńczo w oczach Samaela.
Rozbawionych, pogardliwych; gdy wysyczał kolejne słowa, poczuła się tak, jakby uderzył ją z całej siły w policzek. Rozchyliła usta w grymasie skrajnego upokorzenia a kąciki warg ponownie zadrżały, zapowiadając urywany szloch. Nie stać było ją złowieszczy syk, zapowiadający wybuch: pozbawiona sił i mocy sprawczej, po prostu poddawała się jego szarpnięciom, niczym bezwolna marionetka wstając i pozwalając mu się pocałować. Nie odwzajemniła ruchów języka, nie wydając żadnego dźwięku, gdy ostre zęby przesuwały się boleśnie po spierzchniętych wargach. Całkiem niedawno ten ostry bodziec wystarczyłby, by gwałtownie przyciągnęła go do swojego ciała, prosząc o to, by kontynuował, lecz w obecnym stanie umarłego ducha, pragnęła tylko spokoju. Była więc wdzięczna nawet za gwałtowne odepchnięcie jej; zachwiała się, próbując złapać oddech i wytarła usta z krwi i śliny, ciągle w szoku, ciągle w pełnym niedowierzaniu, że ma przed sobą swojego syna. Bawiącego się z nią perfidnie, wyrafinowanie; szaleńcza gierka, jaka przyśpieszała bicie serca do niezdrowego rytmu, zwiększającego się jeszcze w momencie, w której wręczył jej średnich rozmiarów puzderko. Przyjęła je odruchowo, przez chwilę po prostu ważąc w dłoniach podarunek, wpatrzona z niepokojem w roziskrzone oczy syna. Upokorzenie, jakiego przed chwilą doznała, nakazywało jej odrzucić biało-niebieski papier, ale za bardzo się bała, by ryzykować. Igrała z ogniem, Samael stawał się coraz mniej przewidywalny i musiała grać według jego zasad. Powoli, drżącymi dłońmi odpakowała papier i otworzyła wieko, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, co właśnie zobaczyła.
Duża, męska dłoń, śmiertelnie blada, za to z wyraźnymi liniami żył i nieco fioletowymi paznokciami. Długie palce, mocny przegub. Błękitna poduszka tylko akcentowała turpizm odciętej ręki, dziwnie spokojnej. Martwej. Jak Laidan. Złotowłosa nie zareagowała więc gwałtownie, nie wypuściła z dłoni pudełka niczym przerażona myszą szlachcianka. Nie zalała się łzami wzruszenia ani nie uśmiechnęła się z ukontentowaniem, bowiem nie od razu połączyła okrutne kropki w obraz męczarni znienawidzonego człowieka. Dopiero po kilku świszczących, głębokich oddechach zrozumiała. Na sekundę przeniosła wzrok z dłoni na obdarowującego ją mężczyznę a w jej oczach zalśniło coś zupełnie innego. Upokorzenie, jakiego doznała przed chwilą, zostało zmiecione jakąś potworną agresją, wstępem do wściekłości, wylewającej się w końcu z trzęsącego się ciała.
- Chcę resztę tego plugawego ciała - powiedziała cicho, mocno, z jakąś dawną siłą pewnej siebie Laidan, mogącej rozporządzać innymi ludźmi jak zabawkami lub mięsem, mającym skończyć pod stopami wygłodniałych trolli. - Chcę, żeby zgnił żywcem - kontynuowała aż drżąc ze wzburzenia. Ogień nienawiści przelewał się przez obumarłe żyły, na blade policzki ponownie wrócił kolor a puste oczy lalki rozbłysły błękitnym płomieniem. Właściwie nie widziała przed sobą Samaela, nie widziała nawet siebie samej: cała składała się z chęci zemsty, instynktownie wiedząc, że nie może jej już dokonać na pierworodnym. Negatywne, skrajne emocje kumulowały się na obrzydliwym duchu Fawleya, obojętne na podszepty logiki. To przecież Samael zdradził i to jego chciała widzieć w rynsztoku, by odpokutował za grzech pederastii i upodlenie własnej matki. Te wrota rozsądku zostały jednak zatrzaśnięte przez strach, wpędzający Laidan w coraz szybszą spiralę szaleństwa.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Shropshire było krainą mlekiem i miodem płynąca, Edenem i Arkadią, miejscem, w którym nie istniały żadne troski i smutek nie spędzał snu z powiek młodego dziedzica. Tutaj mieszkał, wychowywał się i dorastał, tutaj nabył wszystkich umiejętności, tak ważnych dla przyszłego lorda. Nauczył się manipulować uśmiechem, onieśmielać słowem, rozkazywać gestem. Wchłonął historyczną wiedzę, czyniącą go odpornym na ataki symboli oraz alegorii; nie musiał lękać się koni trojańskich ani Brutusów, gotowych zadać mu cios w plecy. Spędził to prawie trzydzieści wiosen swego życia, odnajdując swoje dziedzictwo - uwielbiał akurat ten patetyczny zwrot, prawdziwie podkreślający jego istotność - w każdym kamieniu, z którego wzniesiono zamek Ludlow, najmarniejszym źdźble trawy porastającej okoliczne lasy, w rozbitej kropli wody, wpadającej do srebrzystej strugi strumienia przecinającego rozległe zielone tereny.
Miał otrzymać to wszystko na własność, bo przecież ani myślał dzielić się z Sorenem, traktując pojęcie ojcowizny bardzo dosłownie. Spuścizna po Marcolfie nie zamknęła się wszak w otrzymanej odeń mądrości i ponurej warowni niedaleko rodowej rezydencji - rozpościerała się dopiero w granicach hrabstwa, obejmując swym zasięgiem nie tylko ziemie, ale i ludzi.
Tutaj nauczył się nimi władać... tutaj nauczył się kochać, wraz z pierwszym oddechem i cichym szlochem dobywającym się z malutkiej piersi nowo narodzonego chłopca.
Avery nigdy nie był szczególnie nostalgiczny, ale nagle przestał potrzebować silnego bodźca do przywoływania zaśniedziałych wspomnień. Okurzone epizody boleśnie kontrastowały z chwilą teraźniejszą, gdy z pewnym przerażeniem odkrywał, że miłość ich oboje rozerwała na strzępy a młodzieńcze zauroczenie, które niegdyś spalało jego ciało, zmieniło go w spopielonego w szaleńczym uczuciu wariata. Niebezpiecznego, nieobliczalnego, rozchwianego i groźnego, który im dłużej rozpamiętywał zamierzchłe szczęście, tym goręcej pragnął czegoś równie intensywnego natychmiast.
Niekoniecznie objawienia w postaci słodkiego pojednania, wzajemnego odpuszczenia win oraz udawanej normalności; aktorstwo doprowadzało go już do pasji, niemalże porównywalnej z rewolucyjnymi wystąpieniami Laidan. Nie był pewny, czy chce powrotu do wrzącego pożądania, przez które ciało prawie odchodziło od kości, czy wręcz przeciwnie, pragnie zasiać w niej strach i niepokój, zbierając obfite plony z łez i krwi, jakimi posłusznie będzie go zraszać i równie pokornie z nich oczyszczać. Wyrachowanie sięgnęło szczytu: rozrysowywał swoją przyszłość uwzględniając w niej obecność Lai na takiej samej zasadzie, jak przewidywał, że w życiu potowarzyszą mu dobrze wytresowane psy. Wiedział, że nie pozwoli jej umrzeć, ale nie przewidywał ponownego obsypania jej złotą wolnością oraz przywilejami władczyni. Jedyne, co mogła otrzymać od pierworodnego syna to kaganiec, by nie szczekała za głośno i mocny łańcuch na szyi, aby nie oddalała się zanadto. Nadal pozostawała jego pupilką, ale musiała zadowolić się miejscem u stóp tronu, przynajmniej dopóki Avery nie postanowi inaczej.
Na razie nie zasługiwała nawet na tę łaskę, ale Samaelem kierowała przedziwna słabość, podszeptująca mu o tym, jak wiele zawdzięczał swojej matce. Mógł potraktować miłosierdzie jako spłatę dawnego długu - tylko po to, by później stracić wszelkie skrupuły i nie posiadać względem kobiety żadnych zobowiązań. Nie wiedział, czy potrafi wyzbyć się uczuć, odrzucić miłość, dyktującą mu każdy krok od prawie piętnastu lat. Laidan była przecież nie tylko celem i sensem, ale również i motywacją. Bez niej... sądził, że się roztrzaska i rozsypie, ale przecież nosił nazwisko Avery. Determinacja wyzwoliła w nim pokłady wściekłości oraz dumy, wystarczające, żeby wytrzymać gwałtowne trzęsienie ziemi i stworzyć sobie nowe cele. Orbitujące z dala od zabiedzonej kobiety, zbrukanej rękami jego, a jeszcze wcześniej dłońmi Reagana. Ułamki sekundy zdecydowały o tym, by osądził ją jako niegodną i przepychał się z własnym, niesprecyzowanym pragnieniem, czy woli ją spętaną i bezgranicznie uległą, czy zdecyduje się na terapię szokową, kurując ją z bólu cierpieniem jeszcze większym, mającym zahartować Lai i uczynić z niej kobietę żelazną i niezłomną.
Ale nadal - ponad wszystko oddaną pierworodnemu synowi.
Ten fakt musiał pozostać niezmienny, dlatego robił wszystko, żeby miała dokładny obraz ich relacji, do jakiego miała się przyzwyczaić. Nie dostawała wyboru, mogła jedynie zaakceptować swoją nową rolę i ponownie uczyć się stawiać kroki w nowym, nieznanym jej dotąd życiu. Avery z całego serca radził jej odnaleźć za kratami radość - w przeciwnym razie już do końca miała pozostać wielce nieszczęśliwą branką. Samael nie żałował niczego, nawet kiedy patrzył na skuloną, żałosną postać, kurczowo zaciskającą powieki, jakby bała się, iż wzrokowy kontakt z synem wypali jej oczy. Może miała rację, może tak karało się wyrodne matki - mężczyzna czuł coraz większy gniew, paradoksalnie z jej rosnącą uległością. Miał wrażenie, że całuje drewno, że haczy ustami o suchą korę, że przesuwa zębami po twardej, nieprzyjemnej fakturze zdrewniałej gałęzi. Była sztywna, bierna, zupełnie jak szmaciana lalka. Słuchająca poleceń, ale nie czująca ani przyjemności, ani bólu.
Czyżby tyle wystarczyło, aby rzeczywiście ją zniszczyć i zdruzgotać? Była martwa? Potrząsnął za ramiona matki, znowu zbliżając ją do siebie, wpatrując się w nią złowrogo z niewielkiej odległości, z której niezdrowy blask w jego granatowych tęczówkach musiał zdawać się jej całkowitym pożarem zdrowego rozsądku. Nie zrobił jednak zupełnie nic. Nie drgnął nawet, rezygnując z ponownego wbicia do jej tępej głowy, że przede wszystkim winna mu dawać, a nie brać.
Święto urodzin zmazywało jednak ten drobny grzeszek, a gdy rozerwane skrawki papieru obsypały podłogę, ukazał się bohater tego wieczoru. Nieobecny, ale i jego część spełniła swe zadanie. Avery z fascynacją obserwował, jak diametralnie zmienia się oblicze Laidan, jak z poddańczego roztrzęsienia ponownie zabarwia się rozgrzaną furią, jak rozpala się w niej żądza zemsty, po kolei zatruwająca każdą komórkę ciała i prostująca kobietę ponownie do pozycji godnej i prawie godnej jej dawnego tytułu królowej. Samael jednakowoż nie zamierzał pozwalać Lai na buńczuczność i reagował od razu, ostro i bez zwłoki, natychmiastowo ucinając wszelkie dyskusje.
- Wczoraj - zaczął cicho, ostrzegawczo, kręcąc głową, aby nie śmiała mu przerywać - zrobiłbym dla ciebie wszystko - rzekł dobitnie, już głośniej, aby dotarło do niej, że wyłącznie ona zaprzepaściła szansę na pławieniu się w dobrobycie u jego boku - w tym samym miejscu powiedziałem ci, że dla ciebie kłamałem i zabijałem - ciągnął spokojnie, niemalże leniwie, jakby wyłuszczał niezbyt rozgarniętemu dziewczęciu skomplikowane zagadnienie polityczne - ale to koniec - poinformował, wyjmując z jej rąk szkatułę i odstawiając ją na najbliższą wolną powierzchnię - nie masz prawa niczego żądać. Pozwalam ci prosić i błagać, lecz pamiętaj, że już tutaj nie rządzisz - ogłosił kolejne prawa, z chłodną obojętnością, ociekając ambiwalencją. Która nie odnajdywała się jednak w jego szybkich ruchach, kiedy dotykał ją znowu jak swą własność, sprawdzając, czy posłuchała jego wczorajszego polecenia i czy była gotowa, tak jak sobie tego zażyczył.
Miał otrzymać to wszystko na własność, bo przecież ani myślał dzielić się z Sorenem, traktując pojęcie ojcowizny bardzo dosłownie. Spuścizna po Marcolfie nie zamknęła się wszak w otrzymanej odeń mądrości i ponurej warowni niedaleko rodowej rezydencji - rozpościerała się dopiero w granicach hrabstwa, obejmując swym zasięgiem nie tylko ziemie, ale i ludzi.
Tutaj nauczył się nimi władać... tutaj nauczył się kochać, wraz z pierwszym oddechem i cichym szlochem dobywającym się z malutkiej piersi nowo narodzonego chłopca.
Avery nigdy nie był szczególnie nostalgiczny, ale nagle przestał potrzebować silnego bodźca do przywoływania zaśniedziałych wspomnień. Okurzone epizody boleśnie kontrastowały z chwilą teraźniejszą, gdy z pewnym przerażeniem odkrywał, że miłość ich oboje rozerwała na strzępy a młodzieńcze zauroczenie, które niegdyś spalało jego ciało, zmieniło go w spopielonego w szaleńczym uczuciu wariata. Niebezpiecznego, nieobliczalnego, rozchwianego i groźnego, który im dłużej rozpamiętywał zamierzchłe szczęście, tym goręcej pragnął czegoś równie intensywnego natychmiast.
Niekoniecznie objawienia w postaci słodkiego pojednania, wzajemnego odpuszczenia win oraz udawanej normalności; aktorstwo doprowadzało go już do pasji, niemalże porównywalnej z rewolucyjnymi wystąpieniami Laidan. Nie był pewny, czy chce powrotu do wrzącego pożądania, przez które ciało prawie odchodziło od kości, czy wręcz przeciwnie, pragnie zasiać w niej strach i niepokój, zbierając obfite plony z łez i krwi, jakimi posłusznie będzie go zraszać i równie pokornie z nich oczyszczać. Wyrachowanie sięgnęło szczytu: rozrysowywał swoją przyszłość uwzględniając w niej obecność Lai na takiej samej zasadzie, jak przewidywał, że w życiu potowarzyszą mu dobrze wytresowane psy. Wiedział, że nie pozwoli jej umrzeć, ale nie przewidywał ponownego obsypania jej złotą wolnością oraz przywilejami władczyni. Jedyne, co mogła otrzymać od pierworodnego syna to kaganiec, by nie szczekała za głośno i mocny łańcuch na szyi, aby nie oddalała się zanadto. Nadal pozostawała jego pupilką, ale musiała zadowolić się miejscem u stóp tronu, przynajmniej dopóki Avery nie postanowi inaczej.
Na razie nie zasługiwała nawet na tę łaskę, ale Samaelem kierowała przedziwna słabość, podszeptująca mu o tym, jak wiele zawdzięczał swojej matce. Mógł potraktować miłosierdzie jako spłatę dawnego długu - tylko po to, by później stracić wszelkie skrupuły i nie posiadać względem kobiety żadnych zobowiązań. Nie wiedział, czy potrafi wyzbyć się uczuć, odrzucić miłość, dyktującą mu każdy krok od prawie piętnastu lat. Laidan była przecież nie tylko celem i sensem, ale również i motywacją. Bez niej... sądził, że się roztrzaska i rozsypie, ale przecież nosił nazwisko Avery. Determinacja wyzwoliła w nim pokłady wściekłości oraz dumy, wystarczające, żeby wytrzymać gwałtowne trzęsienie ziemi i stworzyć sobie nowe cele. Orbitujące z dala od zabiedzonej kobiety, zbrukanej rękami jego, a jeszcze wcześniej dłońmi Reagana. Ułamki sekundy zdecydowały o tym, by osądził ją jako niegodną i przepychał się z własnym, niesprecyzowanym pragnieniem, czy woli ją spętaną i bezgranicznie uległą, czy zdecyduje się na terapię szokową, kurując ją z bólu cierpieniem jeszcze większym, mającym zahartować Lai i uczynić z niej kobietę żelazną i niezłomną.
Ale nadal - ponad wszystko oddaną pierworodnemu synowi.
Ten fakt musiał pozostać niezmienny, dlatego robił wszystko, żeby miała dokładny obraz ich relacji, do jakiego miała się przyzwyczaić. Nie dostawała wyboru, mogła jedynie zaakceptować swoją nową rolę i ponownie uczyć się stawiać kroki w nowym, nieznanym jej dotąd życiu. Avery z całego serca radził jej odnaleźć za kratami radość - w przeciwnym razie już do końca miała pozostać wielce nieszczęśliwą branką. Samael nie żałował niczego, nawet kiedy patrzył na skuloną, żałosną postać, kurczowo zaciskającą powieki, jakby bała się, iż wzrokowy kontakt z synem wypali jej oczy. Może miała rację, może tak karało się wyrodne matki - mężczyzna czuł coraz większy gniew, paradoksalnie z jej rosnącą uległością. Miał wrażenie, że całuje drewno, że haczy ustami o suchą korę, że przesuwa zębami po twardej, nieprzyjemnej fakturze zdrewniałej gałęzi. Była sztywna, bierna, zupełnie jak szmaciana lalka. Słuchająca poleceń, ale nie czująca ani przyjemności, ani bólu.
Czyżby tyle wystarczyło, aby rzeczywiście ją zniszczyć i zdruzgotać? Była martwa? Potrząsnął za ramiona matki, znowu zbliżając ją do siebie, wpatrując się w nią złowrogo z niewielkiej odległości, z której niezdrowy blask w jego granatowych tęczówkach musiał zdawać się jej całkowitym pożarem zdrowego rozsądku. Nie zrobił jednak zupełnie nic. Nie drgnął nawet, rezygnując z ponownego wbicia do jej tępej głowy, że przede wszystkim winna mu dawać, a nie brać.
Święto urodzin zmazywało jednak ten drobny grzeszek, a gdy rozerwane skrawki papieru obsypały podłogę, ukazał się bohater tego wieczoru. Nieobecny, ale i jego część spełniła swe zadanie. Avery z fascynacją obserwował, jak diametralnie zmienia się oblicze Laidan, jak z poddańczego roztrzęsienia ponownie zabarwia się rozgrzaną furią, jak rozpala się w niej żądza zemsty, po kolei zatruwająca każdą komórkę ciała i prostująca kobietę ponownie do pozycji godnej i prawie godnej jej dawnego tytułu królowej. Samael jednakowoż nie zamierzał pozwalać Lai na buńczuczność i reagował od razu, ostro i bez zwłoki, natychmiastowo ucinając wszelkie dyskusje.
- Wczoraj - zaczął cicho, ostrzegawczo, kręcąc głową, aby nie śmiała mu przerywać - zrobiłbym dla ciebie wszystko - rzekł dobitnie, już głośniej, aby dotarło do niej, że wyłącznie ona zaprzepaściła szansę na pławieniu się w dobrobycie u jego boku - w tym samym miejscu powiedziałem ci, że dla ciebie kłamałem i zabijałem - ciągnął spokojnie, niemalże leniwie, jakby wyłuszczał niezbyt rozgarniętemu dziewczęciu skomplikowane zagadnienie polityczne - ale to koniec - poinformował, wyjmując z jej rąk szkatułę i odstawiając ją na najbliższą wolną powierzchnię - nie masz prawa niczego żądać. Pozwalam ci prosić i błagać, lecz pamiętaj, że już tutaj nie rządzisz - ogłosił kolejne prawa, z chłodną obojętnością, ociekając ambiwalencją. Która nie odnajdywała się jednak w jego szybkich ruchach, kiedy dotykał ją znowu jak swą własność, sprawdzając, czy posłuchała jego wczorajszego polecenia i czy była gotowa, tak jak sobie tego zażyczył.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nagłe odwrócenie ról i zepchnięcie w otchłanie piekieł sparaliżowało Laidan, odbierając jej kontrolę nad każdym detalem dotychczasowego życia. Obolałe ciało należało już do kogoś innego, było obce, sztywne, zużyte, poznaczone fioletowymi pieczęciami przynależności. Tym razem siniaki nie przypominały upojnych chwil, stanowiły za to kolejny dowód na to, że koszmar ostatniego dnia wydarzył się naprawdę, że wspomnienie gwałtu należało do krainy rzeczywistości, że mężczyzna, którego obraz jako ostatni pojawiał się pod powiekami przed zaśnięciem, potraktował ją w tak bestialski sposób. Plugawiąc i raniąc, obdzierając żywcem ze skóry a razem z płatami delikatnych tkanek w nicości rozpływały się także komórki zdrowej psychiki. Gdzieś ulotniła się megalomania, buta, duma, honor, zdrowy rozsądek, umiejętności manipulacji i rządzenia. Całe dekady nauki i doświadczeń obrócono w pył, pozostawiając Laidan nagą i cierpiącą na zgliszczach dawnego królestwa. Mogła jeszcze rozpoznać w resztkach murów rysy dawnej świetności, ale i tak największy ból sprawiała jej obecność Samaela. Tylko on wydawał się nietknięty, wychodząc z dogasającej jeszcze apokalipsy bez najmniejszego szwanku. Ba, wydawał się znacznie silniejszy: widocznie absolutna destrukcja napełniała go sadystyczną mocą. Im więcej zniszczenia i strachu, tym mocniejszy się stawał, urastając na jej oczach do poziomu nienawistnego bożka, gotowego spalić zbudowany przez siebie świat do gołej ziemi, by tylko osiągnąć swój cel.
Chciał zbawić się w ogniu, wpychając ją na stos ofiarny zamiast siebie samego? Chciał spalić pozostałości po szczęściu, jakie stworzyli razem, idąc ramię w ramię przez życie? Chciał spopielić każdy most, łączący ich z przeszłością, w której splugawił się do cna, oddając się ohydnej sodomii? Logiczne podszepty wyliczały kolejne motywacje, ale Laidan pozostawała na nie głucha, nawet nie chcąc zrozumieć syna. Wyczuwała przecież szaleństwo przetaczające się przez jego ciało, po raz pierwszy mogąc zobaczyć to, co do tej pory jej umykało. Miłość, zaślepiająca ją do tego stopnia, że okrucieństwo syna napawało ją dumą - czyż nie przyklaskiwała, gdy torturował młodsze rodzeństwo i mordował zwierzęta, uznając to za oznaki prawdziwego męstwa? - zniknęła, stawiając ją przed obrzydliwą prawdą. Mężczyzna, którego kochała, którego urodziła i którego wychowała stawał się teraz katem. O wzbudzającej mdłości historii. Zdołała o niej zapomnieć, przerażona do głębi gwałtem, jaki jej zadał, ale martwa ręka, ułożona na atłasowej poduszce, przywróciła nagle plugawe obrazy. Złączonych ciał, ust, palców przesuwających się w dół po umięśnionym brzuchu, by sprowadzić niegodną rozkosz. Wyobraźnia pracowała na całego, podsuwając kolejne sceny do tryptyku, ustawionego na ołtarzach masochizmu. Mdłości powróciły, zwijając żołądek w supeł i sprawiając, że czuła się jeszcze gorzej. Jakby stare rany otworzyły się na nowo, drażnione przez Samaela, patrzącego na nią z sadystyczną satysfakcją. To właśnie zadowolenie, błyszczące w granatowych jak niespokojne morze tęczówkach syna, rozorywały ponownie ledwie zasklepione blizny. Rozbudzona wściekłość kierowała się jednak ku nieobecnemu, dając szansę brunetowi, by wykorzystał tę okazję, by też oczyścił się kosztem Fawleya, by udowodnił, że ta karykatura mężczyzny nigdy nie istniała. W tej krótkiej chwili żałowała, że wtedy, gdy szlochała w jego ramionach, próbując nie zwymiotować po bolesnym zderzeniu się z pełnym miłości urodzinowym obrazkiem, nie udało mu się rzucić na nią zaklęcia zapomnienia. Wolałaby dalej żyć w kłamstwie, niż ponownie umierać. Samael wskrzeszał ją i karał, wpędzając w błędne koło pół-egzystencji, bez szans na poczucie szczęścia czy chociażby spokoju. Wieczne rozedrganie; Lai była teraz tylko zaszczutym zwierzątkiem, piszczącym żałośnie o łaskę tylko po to, by po chwili zostać sprowokowanym do trującego ugryzienia.
Pragnęła, by jej odpowiedział i z równą pasją obiecał kolejne części plugawego Colina. Stopa, kolano, brzuch, męskość, szyja, bark, ucho, wyłupione oczy, kolekcja zębów i paznokci, lśniąca niczym najdroższa biżuteria. Chciała je zobaczyć, wiedząc, że Fawley umierał w rozłożonych w czasie cierpieniach i że ostatni obraz, jaki wrył mu się w pamięć przed śmiercią, na pierwszym planie posiadał obrzydzonego nim Samaela. Wściekłość i pogarda powróciły ze zdwojoną siłą, trzęsąc drobnym ciałem jak w febrze. Silniej od rąk syna, który...znów wykorzystywał okazję do pokazania swojej władzy. Już nie uciekała wzrokiem, wytrzymując niestabilne spojrzenie i wsłuchując się w każdą upodlającą ją głoskę. Wręcz spijała je z ust Samaela, ale zaledwie skończył mówić, odepchnęła go gwałtownie, samej odsuwając się kilka kroków w tył.
- Dałam ci życie, d w u k r o t n i e , nie masz prawa mnie tak traktować. Gdyby nie ja, już dawno zostałbyś wydziedziczony i co by ci wtedy pozostało? - syknęła niczym rozwścieczona kotka, nie mogąc już wytrzymać napięcia. Rozdygotana z wściekłości, cofała się z każdym krokiem Samaela na przód, śledząc go ostrym, rozbieganym wzrokiem, rozchwiana w szerokim spektrum histerii: od tej żałosnej, płaczliwej i pełnej strachu po tą wywołującą potworną wojnę. - To on ma cierpieć, nie ja, to ty nas zniszczyłeś, nie ja - dodała a głos drżał już tak bardzo, że z trudem artykułowała kolejne sylaby, zlewające się w skrajnie żałosny, zwierzęcy pisk, upadlający ją bardziej niż jakikolwiek gest stojącego coraz bliżej mężczyzny. Sam postradał zmysły, ale zarażał tą śmiertelną chorobą także Laidan. Nie poznawała siebie, nie poznawała jego; trzęsące się dłonie odruchowo powędrowały do skroni, wsuwając się w równo zaczesane włosy, burząc idealną fryzurę i sprawiając, że kobieta bliska była typowemu obrazowi rozpaczy. Pomieszanej w wybuchowej mieszance bezsilności, przerażenia i ognistej nienawiści. - Nie dotykaj mnie - wychrypiała, chcąc tylko skulić się pod ścianą i rozszlochać...lub rzucić się na niego, by wydrapać mu oczy i rozgryźć tętnicę. Szaleństwo widocznie bywało potwornie zaraźliwe, przejmując i Laidan w swoje władanie.
Chciał zbawić się w ogniu, wpychając ją na stos ofiarny zamiast siebie samego? Chciał spalić pozostałości po szczęściu, jakie stworzyli razem, idąc ramię w ramię przez życie? Chciał spopielić każdy most, łączący ich z przeszłością, w której splugawił się do cna, oddając się ohydnej sodomii? Logiczne podszepty wyliczały kolejne motywacje, ale Laidan pozostawała na nie głucha, nawet nie chcąc zrozumieć syna. Wyczuwała przecież szaleństwo przetaczające się przez jego ciało, po raz pierwszy mogąc zobaczyć to, co do tej pory jej umykało. Miłość, zaślepiająca ją do tego stopnia, że okrucieństwo syna napawało ją dumą - czyż nie przyklaskiwała, gdy torturował młodsze rodzeństwo i mordował zwierzęta, uznając to za oznaki prawdziwego męstwa? - zniknęła, stawiając ją przed obrzydliwą prawdą. Mężczyzna, którego kochała, którego urodziła i którego wychowała stawał się teraz katem. O wzbudzającej mdłości historii. Zdołała o niej zapomnieć, przerażona do głębi gwałtem, jaki jej zadał, ale martwa ręka, ułożona na atłasowej poduszce, przywróciła nagle plugawe obrazy. Złączonych ciał, ust, palców przesuwających się w dół po umięśnionym brzuchu, by sprowadzić niegodną rozkosz. Wyobraźnia pracowała na całego, podsuwając kolejne sceny do tryptyku, ustawionego na ołtarzach masochizmu. Mdłości powróciły, zwijając żołądek w supeł i sprawiając, że czuła się jeszcze gorzej. Jakby stare rany otworzyły się na nowo, drażnione przez Samaela, patrzącego na nią z sadystyczną satysfakcją. To właśnie zadowolenie, błyszczące w granatowych jak niespokojne morze tęczówkach syna, rozorywały ponownie ledwie zasklepione blizny. Rozbudzona wściekłość kierowała się jednak ku nieobecnemu, dając szansę brunetowi, by wykorzystał tę okazję, by też oczyścił się kosztem Fawleya, by udowodnił, że ta karykatura mężczyzny nigdy nie istniała. W tej krótkiej chwili żałowała, że wtedy, gdy szlochała w jego ramionach, próbując nie zwymiotować po bolesnym zderzeniu się z pełnym miłości urodzinowym obrazkiem, nie udało mu się rzucić na nią zaklęcia zapomnienia. Wolałaby dalej żyć w kłamstwie, niż ponownie umierać. Samael wskrzeszał ją i karał, wpędzając w błędne koło pół-egzystencji, bez szans na poczucie szczęścia czy chociażby spokoju. Wieczne rozedrganie; Lai była teraz tylko zaszczutym zwierzątkiem, piszczącym żałośnie o łaskę tylko po to, by po chwili zostać sprowokowanym do trującego ugryzienia.
Pragnęła, by jej odpowiedział i z równą pasją obiecał kolejne części plugawego Colina. Stopa, kolano, brzuch, męskość, szyja, bark, ucho, wyłupione oczy, kolekcja zębów i paznokci, lśniąca niczym najdroższa biżuteria. Chciała je zobaczyć, wiedząc, że Fawley umierał w rozłożonych w czasie cierpieniach i że ostatni obraz, jaki wrył mu się w pamięć przed śmiercią, na pierwszym planie posiadał obrzydzonego nim Samaela. Wściekłość i pogarda powróciły ze zdwojoną siłą, trzęsąc drobnym ciałem jak w febrze. Silniej od rąk syna, który...znów wykorzystywał okazję do pokazania swojej władzy. Już nie uciekała wzrokiem, wytrzymując niestabilne spojrzenie i wsłuchując się w każdą upodlającą ją głoskę. Wręcz spijała je z ust Samaela, ale zaledwie skończył mówić, odepchnęła go gwałtownie, samej odsuwając się kilka kroków w tył.
- Dałam ci życie, d w u k r o t n i e , nie masz prawa mnie tak traktować. Gdyby nie ja, już dawno zostałbyś wydziedziczony i co by ci wtedy pozostało? - syknęła niczym rozwścieczona kotka, nie mogąc już wytrzymać napięcia. Rozdygotana z wściekłości, cofała się z każdym krokiem Samaela na przód, śledząc go ostrym, rozbieganym wzrokiem, rozchwiana w szerokim spektrum histerii: od tej żałosnej, płaczliwej i pełnej strachu po tą wywołującą potworną wojnę. - To on ma cierpieć, nie ja, to ty nas zniszczyłeś, nie ja - dodała a głos drżał już tak bardzo, że z trudem artykułowała kolejne sylaby, zlewające się w skrajnie żałosny, zwierzęcy pisk, upadlający ją bardziej niż jakikolwiek gest stojącego coraz bliżej mężczyzny. Sam postradał zmysły, ale zarażał tą śmiertelną chorobą także Laidan. Nie poznawała siebie, nie poznawała jego; trzęsące się dłonie odruchowo powędrowały do skroni, wsuwając się w równo zaczesane włosy, burząc idealną fryzurę i sprawiając, że kobieta bliska była typowemu obrazowi rozpaczy. Pomieszanej w wybuchowej mieszance bezsilności, przerażenia i ognistej nienawiści. - Nie dotykaj mnie - wychrypiała, chcąc tylko skulić się pod ścianą i rozszlochać...lub rzucić się na niego, by wydrapać mu oczy i rozgryźć tętnicę. Szaleństwo widocznie bywało potwornie zaraźliwe, przejmując i Laidan w swoje władanie.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Błyskawicznie odnalazł się w rzeczywistości, która wcześniej była tylko zamglonym odbiciem, jakim chciał widzieć ich życie. Gdy ułuda stawała się jawą, Avery już bezbłędnie, z wyuczoną perfekcją kroczył przecierał szlak, prowadzący do jego absolutnej władzy. Nie musiał się nią dzielić, nie musiał odgrywać komedii republikańskich swobód, jak działo się to za czasów Augusta. Silną ręką skracał dystans i zaciskał na szyi Laidan szorstki powróz, wyraźnie zaznaczając, iż to na niej zaczyna się i kończy jego moc. Praktycznie nieograniczona. Jednym, który mógł go powstrzymać, paradoksalnie do swego wcześniejszego stanu niemalże niedotykalnego - był Reagan. Samael nie obawiał się jednak przybranego ojca, znał słabości mężczyzny, wiedział, iż ten nie docenia go jako przeciwnika i że nade wszystko zaślepia go chęć zemszczenia się na kobiecie za jej podłą zdradę.
Koło zataczało krąg; cała rodzina Averych została uwikłana w sieć intryg, kłamstw oraz plugawej amoralności, zapoczątkowanej przez Marcolfa. Ten wprawił w ruch maszynę, która jednak nie potrafiła się zatrzymać, pędząc przed siebie coraz szybciej. Laidan cudzołożyła z własnym ojcem i synem, Samael opluwał wizerunek rodziców i świętych oddając się zakazanym, pederastycznym przyjemnościom, zaś Reagan wybudzony po stu latach marazmu (pocałunkiem prawdziwej miłości?) odbierał sobie to, czego żona zawsze mu skąpiła. Siłą.
A jednak był do niego podobny... Targnęły nim gwałtowne mdłości, żołądek zacisnął się w ciasny supeł, ale prędko pohamował odruch wymiotny... jak i pragnienie roztrzaskania ślicznej, złotej główki Laidan o ścianę. Jako karę za to, że wybudziła w nim najgorsze, samcze instynkty, o jakie przecież nawet on sam się nie podejrzewał. Uniesienie ręki na matkę, odebranie jej ciała i potraktowanie jak każdej innej kobiety zdawało mu się świętokradztwem, bluźnierstwem, grzechem cięższym od pierworodnego. Na próżno wszakże wypatrywał gromu, przedzierającego jasne niebo, na próżno wyczekiwał deszczu krwi: nie stało się nic niezwykłego, a Samael zyskał przerażającą pewność, że oto jest bezkarny i nikt ani nic nie może stanąć mu na przeszkodzie.
Niegdyś kochał ją za to. Za niezależność, za to, że patrzyła mu w oczy, za to, że twardym głosem domagała się od niego rzeczy, o jakich cnotliwa niewiasta nie powinna w ogóle myśleć. W momencie, gdy znowu stała przed nim naprostowana szczątkową dumą, Avery z obrzydzeniem wychwytywał każde drgnięcie w kierunku wydostania się z jego protekcji. Wciąż nie rozumiała, pomimo tylu zbędnych słów - czyż nie potrafili doskonale się komunikować, milcząc? - że pragnie wyłącznie zapewnić im stabilność. A bezpieczeństwo i poczucie gruntu pod stopami zapewniała wyłącznie siła sprawcza złożona wprost w jego dłonie. Do tego został stworzony, to potrafił najlepiej - rozporządzać marnymi żywotami innych. Lai była naturalnie poza kolejnością i chciał się o nią zatroszczyć szczególnie; szkoda, że w swojej głupiej bucie nie pozwalała mu na to i po raz kolejny odtrącała pomoc swego syna. Znowu zawrzał w nim gniew, nietłumiony niepokojem, że być może goście usłyszą krzyk wyrywający się z zaciśniętych ust, że ktoś dostrzeże strużkę czerwieni wypływającą spod niedomkniętych drzwi, że któryś z przyjaciół rodziny przypadkiem zadzierając głowę w górę rozpozna w kamiennym gargulcu zdobiącym gzyms rezydencji lady Avery. Otwarte okno wpuszczało do garderoby chłodne powietrze, wraz z kolejnymi makabrycznymi ideami. Ciało wiszące na maszcie i powiewające niczym flaga: ten los jednak pragnął zgotować Reaganowi, zatem dla Lai musiał wybrać inną formę kary.
Znowu mu się sprzeciwiała i co g o r s z e, śmiała wypominać, co takiego dla niego zrobiła. Zaśmiał się głośno, wulgarnie i podle, aby zrozumiała, że ten dług uważa już za nieważny. Groźba wydziedziczenia nie czyniła na nim wrażenia - cóż mu po tytule, skoro najwyraźniej nie potrafił zapanować nad jedną głupią kobietą, w dodatku będącą jego matką i kochanką? Cofnął się kilka kroków, ot, tyle, by dać jej przestrzeń w rozżalonej inscenizacji zrozpaczonej niewiasty. Wraz z miejscem, ofiarował Lai również i czas. Miała jeszcze szansę, by to przemyśleć, by zważyć kolejne słowa, by nie pogrążać się jeszcze bardziej.
Avery jednak znowu się pomylił. Albo jej nie znał, albo okrutnie traktowana zupełnie oszalała, nie potrafiąc rozróżnić dłoni pana, który chce ją pogłaskać, od tej karzącej i niebezpiecznej.
- To jest twoja poprawa? - spytał, ponownie podchodząc bliżej. Zderzył się z jej ciałem, ale nadal parł naprzód, przyciskając ją do chłodnej ściany. Jak niegdyś, ale... zupełnie inaczej. Boleśnie wykręcane ręce powinny przywołać tragiczne wspomnienia, tego chciał, tego od niej oczekiwał. Strachu, lęku i pokornego szacunku, rozmytego w momencie, w którym ujrzała martwą dłoń Fawley'a.
Przyczynę nieszczęścia? Nie, to była wyłącznie j e j wina. I to zamierzał udowodnić matce, siarczyście ją policzkując. Blady policzek zabarwił się z wolna na brzydki odcień szkarłatu, rumieniec wstępował z wolna też na jej szyję, oblewając Lai wstydliwym pąsem. Avery jeszcze nigdy nie uderzył matki, ale przyszło mu to z zadziwiającą łatwością, jakby już przełamał niewidzialną barierę, a teraz jej ciało tylko na niego czekało, nawet nie broniąc się przed jego poczynaniami.
- Masz być posłuszna i cierpliwa. Nic ci jednak nie obiecuję - powiedział łagodnie, odchylając nieco jej głowę, aby patrzyła mu prosto w oczy - gdyby mi nie zależało, po prostu przychodziłbym tu i brał cię jak zwierzę - dodał niezwykle uroczo, bo chyba wyłącznie dzięki obrazowemu porównaniu mogła zrozumieć intencje syna. Nazbyt jasne, gdy sięgał dłonią ku jej udom.
Koło zataczało krąg; cała rodzina Averych została uwikłana w sieć intryg, kłamstw oraz plugawej amoralności, zapoczątkowanej przez Marcolfa. Ten wprawił w ruch maszynę, która jednak nie potrafiła się zatrzymać, pędząc przed siebie coraz szybciej. Laidan cudzołożyła z własnym ojcem i synem, Samael opluwał wizerunek rodziców i świętych oddając się zakazanym, pederastycznym przyjemnościom, zaś Reagan wybudzony po stu latach marazmu (pocałunkiem prawdziwej miłości?) odbierał sobie to, czego żona zawsze mu skąpiła. Siłą.
A jednak był do niego podobny... Targnęły nim gwałtowne mdłości, żołądek zacisnął się w ciasny supeł, ale prędko pohamował odruch wymiotny... jak i pragnienie roztrzaskania ślicznej, złotej główki Laidan o ścianę. Jako karę za to, że wybudziła w nim najgorsze, samcze instynkty, o jakie przecież nawet on sam się nie podejrzewał. Uniesienie ręki na matkę, odebranie jej ciała i potraktowanie jak każdej innej kobiety zdawało mu się świętokradztwem, bluźnierstwem, grzechem cięższym od pierworodnego. Na próżno wszakże wypatrywał gromu, przedzierającego jasne niebo, na próżno wyczekiwał deszczu krwi: nie stało się nic niezwykłego, a Samael zyskał przerażającą pewność, że oto jest bezkarny i nikt ani nic nie może stanąć mu na przeszkodzie.
Niegdyś kochał ją za to. Za niezależność, za to, że patrzyła mu w oczy, za to, że twardym głosem domagała się od niego rzeczy, o jakich cnotliwa niewiasta nie powinna w ogóle myśleć. W momencie, gdy znowu stała przed nim naprostowana szczątkową dumą, Avery z obrzydzeniem wychwytywał każde drgnięcie w kierunku wydostania się z jego protekcji. Wciąż nie rozumiała, pomimo tylu zbędnych słów - czyż nie potrafili doskonale się komunikować, milcząc? - że pragnie wyłącznie zapewnić im stabilność. A bezpieczeństwo i poczucie gruntu pod stopami zapewniała wyłącznie siła sprawcza złożona wprost w jego dłonie. Do tego został stworzony, to potrafił najlepiej - rozporządzać marnymi żywotami innych. Lai była naturalnie poza kolejnością i chciał się o nią zatroszczyć szczególnie; szkoda, że w swojej głupiej bucie nie pozwalała mu na to i po raz kolejny odtrącała pomoc swego syna. Znowu zawrzał w nim gniew, nietłumiony niepokojem, że być może goście usłyszą krzyk wyrywający się z zaciśniętych ust, że ktoś dostrzeże strużkę czerwieni wypływającą spod niedomkniętych drzwi, że któryś z przyjaciół rodziny przypadkiem zadzierając głowę w górę rozpozna w kamiennym gargulcu zdobiącym gzyms rezydencji lady Avery. Otwarte okno wpuszczało do garderoby chłodne powietrze, wraz z kolejnymi makabrycznymi ideami. Ciało wiszące na maszcie i powiewające niczym flaga: ten los jednak pragnął zgotować Reaganowi, zatem dla Lai musiał wybrać inną formę kary.
Znowu mu się sprzeciwiała i co g o r s z e, śmiała wypominać, co takiego dla niego zrobiła. Zaśmiał się głośno, wulgarnie i podle, aby zrozumiała, że ten dług uważa już za nieważny. Groźba wydziedziczenia nie czyniła na nim wrażenia - cóż mu po tytule, skoro najwyraźniej nie potrafił zapanować nad jedną głupią kobietą, w dodatku będącą jego matką i kochanką? Cofnął się kilka kroków, ot, tyle, by dać jej przestrzeń w rozżalonej inscenizacji zrozpaczonej niewiasty. Wraz z miejscem, ofiarował Lai również i czas. Miała jeszcze szansę, by to przemyśleć, by zważyć kolejne słowa, by nie pogrążać się jeszcze bardziej.
Avery jednak znowu się pomylił. Albo jej nie znał, albo okrutnie traktowana zupełnie oszalała, nie potrafiąc rozróżnić dłoni pana, który chce ją pogłaskać, od tej karzącej i niebezpiecznej.
- To jest twoja poprawa? - spytał, ponownie podchodząc bliżej. Zderzył się z jej ciałem, ale nadal parł naprzód, przyciskając ją do chłodnej ściany. Jak niegdyś, ale... zupełnie inaczej. Boleśnie wykręcane ręce powinny przywołać tragiczne wspomnienia, tego chciał, tego od niej oczekiwał. Strachu, lęku i pokornego szacunku, rozmytego w momencie, w którym ujrzała martwą dłoń Fawley'a.
Przyczynę nieszczęścia? Nie, to była wyłącznie j e j wina. I to zamierzał udowodnić matce, siarczyście ją policzkując. Blady policzek zabarwił się z wolna na brzydki odcień szkarłatu, rumieniec wstępował z wolna też na jej szyję, oblewając Lai wstydliwym pąsem. Avery jeszcze nigdy nie uderzył matki, ale przyszło mu to z zadziwiającą łatwością, jakby już przełamał niewidzialną barierę, a teraz jej ciało tylko na niego czekało, nawet nie broniąc się przed jego poczynaniami.
- Masz być posłuszna i cierpliwa. Nic ci jednak nie obiecuję - powiedział łagodnie, odchylając nieco jej głowę, aby patrzyła mu prosto w oczy - gdyby mi nie zależało, po prostu przychodziłbym tu i brał cię jak zwierzę - dodał niezwykle uroczo, bo chyba wyłącznie dzięki obrazowemu porównaniu mogła zrozumieć intencje syna. Nazbyt jasne, gdy sięgał dłonią ku jej udom.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Złość mieszała się ze strachem, aktywując wewnątrz Laidan niszczycielską mieszankę emocji. Gdzieś zginęła pokorna bierność, mająca ochronić ją przed szaleństwem Samaela. Kamienna maska rozpadła się na tysiące drobnych kawałeczków, rozsypując się u jej stóp razem z filarami bezpieczeństwa. Bała się, bała się własnego syna, nawet wtedy, gdy cofał się o kilka kroków. W jego zachowaniu nie było jednak litości ani wstydu, wyglądał raczej jak pewny siebie taktyk, odsuwający się tylko dlatego, by nabrać rozbiegu niezbędnego do rozpoczęcia kolejnej bitwy...lub by z lepszej perspektywy obserwować siłę swego rażenia. Zawsze stali na tym piedestale razem, obserwując z satysfakcją cierpienie innych. Okłamywanego Reagana, torturowanych emocjonalnie - czy tylko? - bliźniąt czy też niegodnych wspomnienia maluczkich, mających nieszczęście znaleźć się na drodze triumfalnego pochodu Averych. Laidan trzymała wtedy rękę mężczyzny, nie widząc w nim syna w równorzędnego partnera, męża, wspólnika. Dopełnienie idealnego obrazu, nienaruszaną opokę, obrońcę i jednocześnie wiernego wyznawcę. Oddała mu się całkowicie, nie pozostawiając ani jednej części swej duszy odseparowanej od absolutnej miłości, jaką go darzyła. Żadnego zabezpieczenia czy zdrowego rozsądku: przecież nawet chłodna logika podpowiadała szczęśliwe zakończenie. Laidan widziała przecież w jego oczach te same uczucia, trwałe pomimo bolesnych doświadczeń. Nie dała mu dziedzica, ofiarując jedynie chorą córkę - tylko ten jeden, jedyny raz zawiodła pokładane w niej nadzieje, ale mimo tego Samael nigdy nie dał jej odczuć żalu, odsuwając wyrzuty sumienia i czcząc ją jeszcze mocniej.
Czyżby wtedy coś pękło? Czy okłamywał ją od wielu lat, przesuwając po kobiecej skórze ustami, które zaledwie niedawno obejmowały męskie ciało? W głowie Laidan pojawiały się te same pytania, zwielokrotnione przez żal i strach. Sam narodził się w jej oczach na nowo jako mężczyzna, silny i władczy, lecz pomimo tego nie potrafiła wybaczyć mu popełnienia obrzydliwych grzechów. Do wielkiego zawodu dołączyło przerażenie, kotłujące się po wrażliwym organizmie i niszczące resztki zdrowych emocji. Szarpała się nie tyle z nim, co z samą sobą, co chwila upadając, podnosząc się i mogąc odetchnąć spokojnie tylko w krótkich chwilach petryfikacji, wzbudzającej chorobliwą obojętność. Z niej także wyrywał ją równie brutalnie, wpędzając w spiralę sprzecznych uczuć i niedorzecznych zachowań. Milczała, błagała, klęczała...by po chwili odepchnąć go od siebie i krótkim sykiem zaznaczyć nieprzekraczalną granicę.
Nienawidziła swojej słabości. Nie mając przy sobie różdżki stawała się nikim. Drobna, niska, o dłoniach nieskalanych jakąkolwiek pracą, stanowiła dla dorosłego, barczystego mężczyznę żałośnie słabego przeciwnika. Pozostały jej tylko słowa i spojrzenie, pełne gniewu i szoku. Powinien okryć się wstydem, powinien paść na kolana i przeprosić, powinien zdrętwieć z nagłego niepokoju, ale widocznie szaleństwo na dobre odebrało Samaelowi delikatność, czyniąc z niego idealnego samca. Czyż nie o tym marzyła? Czyż nie chciała na nowo zobaczyć w synu bestialską siłę i moc władzy absolutnej? Bez łez, bez skrupułów, bez żałosnego dostosowywania się do rzeczywistości, którą winien kreować a nie się jej poddawać? Wszystko, czego pragnęła stawało się realne.
Boleśnie realne. Popchnięcie na ścianę odebrało jej dech; ledwie zdążyła nabrać powietrza, by wysyczeć kolejne żądanie, urwane w połowie przez dziwny dźwięk. Najpierw usłyszała a dopiero sekundę potem poczuła uderzenie. Policzek zapiekł żywym ogniem, głowa odskoczyła do tyłu a Laidan...zapadła się w sobie, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Samael nigdy nie podniósł na nią ręki a teraz wykonał karzący gest bez najmniejszego zastanowienia. Patrzyła mu prosto w oczy z czystym szokiem, przejmującym całe jej ciało, stające się nagle bezwolne i bierne. Nie wyrywała twarzy z uścisku, nie podnosiła dłoni, by odwzajemnić uderzenie, nie zaciskała ud. Po prostu patrzyła a jej jasnogranatowe oczy wyrażały tylko dwie emocje: skrajne zdumienie i strach. Kolejne słowa mężczyzny zdawały do niej nie docierać. Plugawe obrazy i porównania także prześlizgiwały się gdzieś pomiędzy sitem świadomości, nie mogło przecież stać się już nic straszniejszego. Posiadł ją wbrew jej woli. Uderzył. Obarczał winą za wszystko, co narosło między nimi trującym bluszczem. Gdzieś w głębi duszy Laidan zapaliła się złowroga iskra, jakby odłamek szaleństwa wypadł z oczu Samaela i roziskrzył ją masochistycznym pragnieniem przesunięcia granicy dalej. By zrobić coś jeszcze, by wygrać, by zobaczyć jego bezradność w poszukiwaniu kolejnych metod tortur. Och, jakże naiwna była, myśląc, że Samael cofnie się przed ostatecznością. Nie znała jego sadystycznej wirtuozerii, obserwując dopiero słodki prolog do zasłoniętego karmazynową kurtyną dalszego aktu.
Nie mówiła jednak nic, nie pytała, nie błagała, nie odpychała go, nagle zamieniając się w obtłuczoną lalkę, ubraną w zdecydowanie zbyt staroświecką suknię. Jedynie ostry rumieniec i powoli siniejąca skóra zdradzały fakt bijącego pod skórą serca. Oczy na nowo stały się puste; błękitne lustra odbijające szaleństwo, targające Samaelem w coraz intensywniejszych porywach, kumulowanych na drobnym, kobiecym ciele, próbującym ochronić się przed bólem senną obojętnością.
Czyżby wtedy coś pękło? Czy okłamywał ją od wielu lat, przesuwając po kobiecej skórze ustami, które zaledwie niedawno obejmowały męskie ciało? W głowie Laidan pojawiały się te same pytania, zwielokrotnione przez żal i strach. Sam narodził się w jej oczach na nowo jako mężczyzna, silny i władczy, lecz pomimo tego nie potrafiła wybaczyć mu popełnienia obrzydliwych grzechów. Do wielkiego zawodu dołączyło przerażenie, kotłujące się po wrażliwym organizmie i niszczące resztki zdrowych emocji. Szarpała się nie tyle z nim, co z samą sobą, co chwila upadając, podnosząc się i mogąc odetchnąć spokojnie tylko w krótkich chwilach petryfikacji, wzbudzającej chorobliwą obojętność. Z niej także wyrywał ją równie brutalnie, wpędzając w spiralę sprzecznych uczuć i niedorzecznych zachowań. Milczała, błagała, klęczała...by po chwili odepchnąć go od siebie i krótkim sykiem zaznaczyć nieprzekraczalną granicę.
Nienawidziła swojej słabości. Nie mając przy sobie różdżki stawała się nikim. Drobna, niska, o dłoniach nieskalanych jakąkolwiek pracą, stanowiła dla dorosłego, barczystego mężczyznę żałośnie słabego przeciwnika. Pozostały jej tylko słowa i spojrzenie, pełne gniewu i szoku. Powinien okryć się wstydem, powinien paść na kolana i przeprosić, powinien zdrętwieć z nagłego niepokoju, ale widocznie szaleństwo na dobre odebrało Samaelowi delikatność, czyniąc z niego idealnego samca. Czyż nie o tym marzyła? Czyż nie chciała na nowo zobaczyć w synu bestialską siłę i moc władzy absolutnej? Bez łez, bez skrupułów, bez żałosnego dostosowywania się do rzeczywistości, którą winien kreować a nie się jej poddawać? Wszystko, czego pragnęła stawało się realne.
Boleśnie realne. Popchnięcie na ścianę odebrało jej dech; ledwie zdążyła nabrać powietrza, by wysyczeć kolejne żądanie, urwane w połowie przez dziwny dźwięk. Najpierw usłyszała a dopiero sekundę potem poczuła uderzenie. Policzek zapiekł żywym ogniem, głowa odskoczyła do tyłu a Laidan...zapadła się w sobie, nie mogąc uwierzyć w to, co się stało. Samael nigdy nie podniósł na nią ręki a teraz wykonał karzący gest bez najmniejszego zastanowienia. Patrzyła mu prosto w oczy z czystym szokiem, przejmującym całe jej ciało, stające się nagle bezwolne i bierne. Nie wyrywała twarzy z uścisku, nie podnosiła dłoni, by odwzajemnić uderzenie, nie zaciskała ud. Po prostu patrzyła a jej jasnogranatowe oczy wyrażały tylko dwie emocje: skrajne zdumienie i strach. Kolejne słowa mężczyzny zdawały do niej nie docierać. Plugawe obrazy i porównania także prześlizgiwały się gdzieś pomiędzy sitem świadomości, nie mogło przecież stać się już nic straszniejszego. Posiadł ją wbrew jej woli. Uderzył. Obarczał winą za wszystko, co narosło między nimi trującym bluszczem. Gdzieś w głębi duszy Laidan zapaliła się złowroga iskra, jakby odłamek szaleństwa wypadł z oczu Samaela i roziskrzył ją masochistycznym pragnieniem przesunięcia granicy dalej. By zrobić coś jeszcze, by wygrać, by zobaczyć jego bezradność w poszukiwaniu kolejnych metod tortur. Och, jakże naiwna była, myśląc, że Samael cofnie się przed ostatecznością. Nie znała jego sadystycznej wirtuozerii, obserwując dopiero słodki prolog do zasłoniętego karmazynową kurtyną dalszego aktu.
Nie mówiła jednak nic, nie pytała, nie błagała, nie odpychała go, nagle zamieniając się w obtłuczoną lalkę, ubraną w zdecydowanie zbyt staroświecką suknię. Jedynie ostry rumieniec i powoli siniejąca skóra zdradzały fakt bijącego pod skórą serca. Oczy na nowo stały się puste; błękitne lustra odbijające szaleństwo, targające Samaelem w coraz intensywniejszych porywach, kumulowanych na drobnym, kobiecym ciele, próbującym ochronić się przed bólem senną obojętnością.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wyobrażał sobie rozmaite scenariusze, obmyślając ich widowiskową ucieczkę, szczęśliwe życie w Paryżu, kulturalnej stolicy Europy, ukochanej przez Laidan ponad wszystko, czytywanie o wywołanym skandalu na łamach czarodziejskiej pracy. Przyszłość rysowała się w barwach słońca odbitego w oknach Luwru, zieleni otaczającej idealne ogrody pałacu w Wersalu oraz w granacie jej oczu, który odziedziczył po niej i jakim co dzień niezmiennie by mu towarzyszył. Uwielbiał, gdy na niego patrzyła. Tak po prostu, zupełnie naturalnie, ale we wzroku Laidan było jednak coś szczególnego. Sekretna wiadomość, przeznaczona tylko dla niego.
Spoglądała na Samaela powłóczyście, kusząco i filuternie; potrafiła uwieść jednym mrugnięciem, sprawić, że pożądał jej natychmiast, boleśnie i ogniście, srodze odczuwając niemożność chociażby nieprzyzwoitego dotyku. Patrzyła też dumnie, władczo i parząco, a ta pełna płomieni pasja rodziła się przeważnie, gdy razem podziwiali dzieła sztuki. Lub siebie nawzajem, czerpiąc z samego widoku ogromną przyjemność. Wtedy podobała mu się najbardziej, z wypiekami na twarzy, lekko rozchylonymi ustami, twarzą nieco zniekształconą szałem czy pożądaniem podobnym twórczemu. W granatowych oczach pojawiały się złote iskry, zapalające się i gasnące błyskawicznie, rzęsy rzucały na policzki długie cienie, a źrenice rozszerzały się gwałtownie, ślepo wpatrzone w jeden punkt. W niego.
Teraz pozostawały puste. Wydrążone, bez śladu emocjonalnego zaangażowania, obojętne, jedynie krzywiące rzeczywistość, nie poddając jej interpretacji. Bała się, była wręcz przerażona i.. musiało tak się stać, jeśli Avery chciał odzyskać należne sobie miejsce na boskim cokole. Brakowało mu jednak jej ognia, charakterystycznego dla Lai zacięcia. Nawet jeśli była pokorna i pokonana, nadal tliła się w niej intensywność, chęć buntu, okrutnej zemsty. Aż nagle uległa wyciszeniu. Zniknęła, przepadła, rozpłynęła się, jakby we mgle. Obserwował to ze zdziwieniem, jakby nie będąc pewny, do czego doprowadził. Przypuszczał, że dojdzie do brutalnej szarpaniny, że skoczą sobie do gardeł jak zagłodzone psy, że w końcu odniesie triumf... ale nie kosztem jej wypłukania.
Stawała się nieco wyblakła, prawie przeźroczysta, podczas gdy Avery rósł w siłę, z każdą sekundą zwiększając swoją przewagę nad nieruchomiejącym ciałem Laidan. Prawie martwym, ale jeszcze tliło się w niej tyle życia, by Samael oddychając spokojnie mógł przewidzieć dla nich szczęśliwe zakończenie. Dla obojga: musiał pozostać konsekwentny, lecz nie chciał przecież trzymać jej przy sobie dla zwykłego kaprysu. Była droga w utrzymaniu i... pomimo każdej doznanej krzywdy i każdej rany, jaką sam zadał matce, kochał ją do szaleństwa. I dlatego to wszystko bolało tak bardzo. Cierpienie odczuwane sercem tysiąckrotnie pomnażało męki, zwielokrotniając ich wymiar do doznania metafizycznego, niszczącym ciało oraz pustoszącym umysł. Nie zostawiając w nim nic prócz chaosu, paskudnego zamętu, natłoku niepowiązanych myśli, szaleńczo popychających go naprzód. Ku niesprecyzowanej przyszłości, która stawała się coraz mniej jasna, jakby nagle zasnuły ją burzowe chmury. Wystarczyła zaledwie część Colina, by chybotliwa równowaga została zdmuchnięta, a Lai zalała fala furii, burząca porządek odbudowany jej krwią i jego potem. Okaleczenie Fawley'a zmiotło to, czego dokonał brutalnym gwałtem - jak się okazało, zbawiennym w skutkach - z powrotem spychając ich do przedsionka piekła. Kiedyś decyzja byłaby ich wspólna, obecnie Avery podejmował ją sam. Dobrymi chęciami zdołałby wybrukować niejedną drogę, ale miał przecież coś więcej. Możliwości oraz moc sprawczą, skumulowaną nie tylko w jego ciele, silnym i sprężystym, nie tylko w wartkiej mowie, a i w bystrej myśli. Rozdanie nie było szczególnie szczęśliwe, aczkolwiek rozpoczął grę na czas, biorąc się w bary z drobną Laidan, ale również i samym sobą. Dużo kosztowało go powstrzymanie dłoni przed wymierzeniem jej dalszych uderzeń, musiał się przemóc przed obrzuceniem matki obrzydliwymi obelgami, hamował podniecenie, nakazujące mu posiąść ją znowu bez żadnych względów. Kilka tygodni wstrzemięźliwości nauczyły Avery'ego cierpliwości dużo lepiej niż całe lata szlacheckiej ambiwalencji. Wiedział już, jak powinien postępować z Laidan, kiedy ją ganić, kiedy chwalić, a kiedy karać.
-Ja... - zawahał się na chwilę, ale nie dokończył, trzymając praktycznie omdlałą kobietę w pionie. Rozsunięte uda pieścił już ostrożniej, z dziwnym roztargnieniem... nie odbierającym jednak dotykowi arogancji oraz stanowczości - będzie jak dawniej - dodał szorstko, nagle zaprzestając ruchów dłonią i spoglądając na zahukaną kobietę z pełną wyrozumiałości łaską. Lekkimi palcami zbadał siniejący policzek, jednym ruchem różdżki likwidując opuchliznę i całując ją delikatnie w jeszcze do niedawna obrzmiałe miejsce; wyglądała prawie perfekcyjnie, skinął więc na nią głową i zaoferował ramię. Avery był pewny zarówno, że go nie odrzuci oraz tego, iż nie zrobi tego już nigdy więcej.
|zt
Spoglądała na Samaela powłóczyście, kusząco i filuternie; potrafiła uwieść jednym mrugnięciem, sprawić, że pożądał jej natychmiast, boleśnie i ogniście, srodze odczuwając niemożność chociażby nieprzyzwoitego dotyku. Patrzyła też dumnie, władczo i parząco, a ta pełna płomieni pasja rodziła się przeważnie, gdy razem podziwiali dzieła sztuki. Lub siebie nawzajem, czerpiąc z samego widoku ogromną przyjemność. Wtedy podobała mu się najbardziej, z wypiekami na twarzy, lekko rozchylonymi ustami, twarzą nieco zniekształconą szałem czy pożądaniem podobnym twórczemu. W granatowych oczach pojawiały się złote iskry, zapalające się i gasnące błyskawicznie, rzęsy rzucały na policzki długie cienie, a źrenice rozszerzały się gwałtownie, ślepo wpatrzone w jeden punkt. W niego.
Teraz pozostawały puste. Wydrążone, bez śladu emocjonalnego zaangażowania, obojętne, jedynie krzywiące rzeczywistość, nie poddając jej interpretacji. Bała się, była wręcz przerażona i.. musiało tak się stać, jeśli Avery chciał odzyskać należne sobie miejsce na boskim cokole. Brakowało mu jednak jej ognia, charakterystycznego dla Lai zacięcia. Nawet jeśli była pokorna i pokonana, nadal tliła się w niej intensywność, chęć buntu, okrutnej zemsty. Aż nagle uległa wyciszeniu. Zniknęła, przepadła, rozpłynęła się, jakby we mgle. Obserwował to ze zdziwieniem, jakby nie będąc pewny, do czego doprowadził. Przypuszczał, że dojdzie do brutalnej szarpaniny, że skoczą sobie do gardeł jak zagłodzone psy, że w końcu odniesie triumf... ale nie kosztem jej wypłukania.
Stawała się nieco wyblakła, prawie przeźroczysta, podczas gdy Avery rósł w siłę, z każdą sekundą zwiększając swoją przewagę nad nieruchomiejącym ciałem Laidan. Prawie martwym, ale jeszcze tliło się w niej tyle życia, by Samael oddychając spokojnie mógł przewidzieć dla nich szczęśliwe zakończenie. Dla obojga: musiał pozostać konsekwentny, lecz nie chciał przecież trzymać jej przy sobie dla zwykłego kaprysu. Była droga w utrzymaniu i... pomimo każdej doznanej krzywdy i każdej rany, jaką sam zadał matce, kochał ją do szaleństwa. I dlatego to wszystko bolało tak bardzo. Cierpienie odczuwane sercem tysiąckrotnie pomnażało męki, zwielokrotniając ich wymiar do doznania metafizycznego, niszczącym ciało oraz pustoszącym umysł. Nie zostawiając w nim nic prócz chaosu, paskudnego zamętu, natłoku niepowiązanych myśli, szaleńczo popychających go naprzód. Ku niesprecyzowanej przyszłości, która stawała się coraz mniej jasna, jakby nagle zasnuły ją burzowe chmury. Wystarczyła zaledwie część Colina, by chybotliwa równowaga została zdmuchnięta, a Lai zalała fala furii, burząca porządek odbudowany jej krwią i jego potem. Okaleczenie Fawley'a zmiotło to, czego dokonał brutalnym gwałtem - jak się okazało, zbawiennym w skutkach - z powrotem spychając ich do przedsionka piekła. Kiedyś decyzja byłaby ich wspólna, obecnie Avery podejmował ją sam. Dobrymi chęciami zdołałby wybrukować niejedną drogę, ale miał przecież coś więcej. Możliwości oraz moc sprawczą, skumulowaną nie tylko w jego ciele, silnym i sprężystym, nie tylko w wartkiej mowie, a i w bystrej myśli. Rozdanie nie było szczególnie szczęśliwe, aczkolwiek rozpoczął grę na czas, biorąc się w bary z drobną Laidan, ale również i samym sobą. Dużo kosztowało go powstrzymanie dłoni przed wymierzeniem jej dalszych uderzeń, musiał się przemóc przed obrzuceniem matki obrzydliwymi obelgami, hamował podniecenie, nakazujące mu posiąść ją znowu bez żadnych względów. Kilka tygodni wstrzemięźliwości nauczyły Avery'ego cierpliwości dużo lepiej niż całe lata szlacheckiej ambiwalencji. Wiedział już, jak powinien postępować z Laidan, kiedy ją ganić, kiedy chwalić, a kiedy karać.
-Ja... - zawahał się na chwilę, ale nie dokończył, trzymając praktycznie omdlałą kobietę w pionie. Rozsunięte uda pieścił już ostrożniej, z dziwnym roztargnieniem... nie odbierającym jednak dotykowi arogancji oraz stanowczości - będzie jak dawniej - dodał szorstko, nagle zaprzestając ruchów dłonią i spoglądając na zahukaną kobietę z pełną wyrozumiałości łaską. Lekkimi palcami zbadał siniejący policzek, jednym ruchem różdżki likwidując opuchliznę i całując ją delikatnie w jeszcze do niedawna obrzmiałe miejsce; wyglądała prawie perfekcyjnie, skinął więc na nią głową i zaoferował ramię. Avery był pewny zarówno, że go nie odrzuci oraz tego, iż nie zrobi tego już nigdy więcej.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 5 stycznia?
Kiedy ostatni raz przebywała w tym pomieszczeniu, jej świat rozpadał się na kawałki, jakby jedno uderzenie - krótki, siarczysty policzek - rozpoczęło ponowny proces natychmiastowej destrukcji. Obawiała się Reagana, obawiała się Samaela i....jeden z tych problemów samoczynnie się rozwiązał. Rzucone szeptem słowo, paskudna groźba ojcobójcy, stała się martwym ciałem, spoczywającym już spokojnie w kryptach na terenie Shropshire. Reagan powrócił do domu dopiero przed kilkoma dniami, przekazany przez pracowników Ministerstwa Magii z wszystkimi niezbędnymi honorami, a teraz oczekiwał na swój pogrzeb, spoczywając cicho na katafalku.
Laidan nie odstępowała go ani na krok, przebywając w chłodzie mauzoleum właściwie bez przerw. Nie spała, czuwała, ściskając w dłoniach topniejące świece, osiadające gorącym woskiem na lodowatych palcach. Powinno jej to przeszkadzać, lecz nie czuła bólu, pogrążona w coraz chaotyczniejszych myślach i podejrzeniach. Musiała jednak wrócić do świata żywych: wystawny pogrzeb nie mógł odbyć się bez przygotowań a te: bez nadzoru lady Avery. Załatwiała więc podstawowe sprawy, większość zrzucając jednak na barki Sorena i przejętego bólem zarządcy dworu, chwilowo posłusznego jej rozkazom. Śmierć Malcolma zupełnie pomieszała rodową hierarchię, czyniąc z pewnych siebie krewnych osoby zagubione, niepewne i...poddenerwowane. Wiedziała, że poza szokiem i nienawiścią, skierowaną w kierunku tajemniczego mordercy, w sercach nieustraszonej rodziny czai się również żądza. Chęć władzy. Przejęcia pozycji nestora, rozłożenia własnych, znaczonych kart na stole, podporządkowania sobie Ludlow. Jeszcze było za wcześnie na otwarte działania, jeszcze negatywne uczucia jednoczyły Averych, ale Lai - pomimo panicznego strachu i rozedrgania - wyczuwała, że najgorsze dopiero nastąpi. Zarówno z ręki bliskich jak i Samaela, czającego się gdzieś w kuluarach, czekającego na swój moment, niczym drapieżnik, wietrzący umierające i osłabione zwierze. Laidan nie mogła pozwolić sobie na odpoczynek, nie teraz, uciekała więc w normalność świeżej wdowy, korzystając z krótkotrwałego parasola ochronnego, jaki roztaczał nad nią pożegnalny obyczaj razem ze społecznymi oczekiwaniami.
Nie był to najlepszy moment na personalne zmiany, ale dość łagodnie przyjęła pojawienie się wśród jej służby panienki Vance. Właściwie nie zauważała jej przez ostatnie dni, pogrążona w żałobie i przebywająca cały czas w mauzoleum. Dopiero dziś, w przededniu oficjalnego pogrzebu, powróciła do zamku na dłużej, biorąc gorącą kąpiel, by chwilę później pojawić się w jedwabnym szlafroku w swej garderobie. Monique już jej oczekiwała: białowłosa, blada, wręcz przeźroczysta. Laidan po raz pierwszy na nią spojrzała: ostro, krytycznie, świadomie.
- Czarna suknia, ta z koronki chantilly - zakomenderowała tylko cicho, przystając na środku pomieszczenia, tuż przed dużym lustrem w złotej ramie. Lekko wilgotne włosy opadały na jedwabny szlafrok, mocząc materiał ciemniejszą barwą. Musiała przywyknąć do mroku. Zarówno w stroju jak i tego, toczącego jej życie. - I kieliszek wina - dodała po chwili, obojętnie obserwując poczynania Monique w lustrzanym odbiciu.
Kiedy ostatni raz przebywała w tym pomieszczeniu, jej świat rozpadał się na kawałki, jakby jedno uderzenie - krótki, siarczysty policzek - rozpoczęło ponowny proces natychmiastowej destrukcji. Obawiała się Reagana, obawiała się Samaela i....jeden z tych problemów samoczynnie się rozwiązał. Rzucone szeptem słowo, paskudna groźba ojcobójcy, stała się martwym ciałem, spoczywającym już spokojnie w kryptach na terenie Shropshire. Reagan powrócił do domu dopiero przed kilkoma dniami, przekazany przez pracowników Ministerstwa Magii z wszystkimi niezbędnymi honorami, a teraz oczekiwał na swój pogrzeb, spoczywając cicho na katafalku.
Laidan nie odstępowała go ani na krok, przebywając w chłodzie mauzoleum właściwie bez przerw. Nie spała, czuwała, ściskając w dłoniach topniejące świece, osiadające gorącym woskiem na lodowatych palcach. Powinno jej to przeszkadzać, lecz nie czuła bólu, pogrążona w coraz chaotyczniejszych myślach i podejrzeniach. Musiała jednak wrócić do świata żywych: wystawny pogrzeb nie mógł odbyć się bez przygotowań a te: bez nadzoru lady Avery. Załatwiała więc podstawowe sprawy, większość zrzucając jednak na barki Sorena i przejętego bólem zarządcy dworu, chwilowo posłusznego jej rozkazom. Śmierć Malcolma zupełnie pomieszała rodową hierarchię, czyniąc z pewnych siebie krewnych osoby zagubione, niepewne i...poddenerwowane. Wiedziała, że poza szokiem i nienawiścią, skierowaną w kierunku tajemniczego mordercy, w sercach nieustraszonej rodziny czai się również żądza. Chęć władzy. Przejęcia pozycji nestora, rozłożenia własnych, znaczonych kart na stole, podporządkowania sobie Ludlow. Jeszcze było za wcześnie na otwarte działania, jeszcze negatywne uczucia jednoczyły Averych, ale Lai - pomimo panicznego strachu i rozedrgania - wyczuwała, że najgorsze dopiero nastąpi. Zarówno z ręki bliskich jak i Samaela, czającego się gdzieś w kuluarach, czekającego na swój moment, niczym drapieżnik, wietrzący umierające i osłabione zwierze. Laidan nie mogła pozwolić sobie na odpoczynek, nie teraz, uciekała więc w normalność świeżej wdowy, korzystając z krótkotrwałego parasola ochronnego, jaki roztaczał nad nią pożegnalny obyczaj razem ze społecznymi oczekiwaniami.
Nie był to najlepszy moment na personalne zmiany, ale dość łagodnie przyjęła pojawienie się wśród jej służby panienki Vance. Właściwie nie zauważała jej przez ostatnie dni, pogrążona w żałobie i przebywająca cały czas w mauzoleum. Dopiero dziś, w przededniu oficjalnego pogrzebu, powróciła do zamku na dłużej, biorąc gorącą kąpiel, by chwilę później pojawić się w jedwabnym szlafroku w swej garderobie. Monique już jej oczekiwała: białowłosa, blada, wręcz przeźroczysta. Laidan po raz pierwszy na nią spojrzała: ostro, krytycznie, świadomie.
- Czarna suknia, ta z koronki chantilly - zakomenderowała tylko cicho, przystając na środku pomieszczenia, tuż przed dużym lustrem w złotej ramie. Lekko wilgotne włosy opadały na jedwabny szlafrok, mocząc materiał ciemniejszą barwą. Musiała przywyknąć do mroku. Zarówno w stroju jak i tego, toczącego jej życie. - I kieliszek wina - dodała po chwili, obojętnie obserwując poczynania Monique w lustrzanym odbiciu.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Monique z pewnym żalem przyjęła fakt, że musi opuścić przyjemne mury posiadłości Malfoy’ów, aby zmienić pracę i udać się do przeraźliwego, jak dla niej, zamczyska. Trafiła w fatalnym momencie, rozpoczynając pracę tam kilka dni przed sabatem. Jeszcze w sylwestra dobrze bawiła się poznając nowych ludzi, pokazując swój talent na scenie czy przewracając się na lodzie podczas wyścigu. Wszystko zmieniło się wraz z powrotem do zamku, gdzie miała oczekiwać na przybycie lady Avery, aby pomóc jej w przygotowaniach do snu. To wtedy okazało się, a już cały zamek o tym huczał, że nestor Averych został zamordowany. Monique na początku nie miała pojęcia co to oznacza, ale przysłuchując się plotkom wśród innej służby i obserwując zachowanie swojej nowej pracodawczyni, dotarło do niej, że wydarzyła się wielka tragedia. Służba szeptała po kątach spekulując, kto obejmie teraz władzę, kto będzie nosić tytuł nestora. A Monique starała się jak najszybciej przyswoić wiedzę o rodzie, u którego właśnie służyła, aby w razie potrzeby wiedzieć, co powiedzieć.
Tego dnia oczekiwała kobiety w jej garderobie, gdzie miała jej pomóc. Wcześniej naszykowała kąpieli, ułożyła starannie szlafrok, którym lady Avery miała się okryć, po wyjściu z ciepłej wody, a gdy ta pojawiła się w pomieszczeniu, Moni stała czekając na polecenia. Czuła, że między nią a lady Avery nigdy nie będzie tak miłych relacji, jak z lady Malfoy, która będąc w jej wieku, traktowała ją zdecydowanie łagodniej, pozwalając na więcej. Moniczka nie rozumiała w czym była gorsza od innych, doświadczenie dopiero zdobywała i była pewna, że gdyby dano jej szansę, byłaby równie dobrą opiekunką dla dziecka. Ale jej nie dano, oddelegowując w inne miejsce. Dziewczyna i tak była niezwykle wdzięczna, że dano jej prace gdzie indziej, a nie wywalono na bruk. Mogła się założyć, że to pod wpływem lady Malfoy, została podjęta taka decyzja, za co białowłosa była niezwykle wdzięczna.
Polecenia wydane przed lady Avery na początku zbiły Moniczkę z tropu. Odwracając się w stronę sukien, aby wybrać odpowiednią, w jej głowie krążyła dziwna myśl, czym właściwie jest koronka chantilly. Nie wypadało jednak o to zapytać, u służby była to przecież wiedza podstawowa. A przynajmniej tak jej się wydawało. Zaciskając więc mocniej usteczka, zdała się na swoją intuicję i wybrała tą, której koronka najlepiej pasowała jej do tego określenia. Monique była prostą dziewczyną, która niezbyt znała się na modzie i nie orientowała się w takich kwestiach. Potrzebowała wprawy, chwili nauki, ale bardzo się starała by nie zawieść swojej pracodawczyni.
Odwieszając suknię na bok zerknęła w lustro, a widząc na sobie spojrzenie kobiety, zarumieniła się lekko speszona. Szybkim krokiem ruszyła także po kieliszek, do którego nalała wina. Postawiła go na tacy i podeszła do kobiety, aby go jej podać.
- Proszę, lady - powiedziała cicho, trochę niepewnie.
Po odłożeniu tacy, stanęła obok sukni czekając na dalsze polecenia. To był pierwszy raz, kiedy Monique usługiwała bezpośrednio samej lady. Była więc trochę zagubiona, niepewna tego co powinna robić i jak to powinna wykonywać. A przecież już od pół roku pracowała i niektóre kwestie powinna mieć opanowane. Widocznie w obliczu nowego wyzwania wszystko stawało się mało istotne.
Korzystając z chwili, pozwoliła sobie, aby przyjrzeć się kobiecie. Wyglądała ona, jakby cały świat się dla niej skończył, a życie uleciało wraz z powietrzem. Blada, z podkrążonymi oczyma, widać było, że ostatnio zbyt dobrze nie spała o ile spała w ogóle. Monique zrobiło jej się żal. Ostatni raz widziała człowieka w takim stanie, po śmierci własnej matki i był to właśnie jej ojciec. Teraz miał się dobrze i dziewczyna miała nadzieję, że i lady Avery się pozbiera. Nie miała pojęcia co tak naprawdę działo się w duszy kobiety i w jej głowie. Dla Monique oczywistym było, że chodziło o stratę bliskiej osoby, nie miała pojęcia jak wiele złego miało się niedługo wydarzyć. Jak wielka walka rozegra się o miejsce nestora i co stanie się z jej panią. Dziewczę miało stać się obserwatorem tej całej sytuacji, a jeśli tylko lady Avery ją do tego dopuści, to bardzo bliskim obserwatorem. I sama nie wiedziała, czy czuła się z tym wszystkim dobrze. Jak na małe, drobne i dobre serduszko, w tej chwili widziała zbyt dużo cierpienia.
Tego dnia oczekiwała kobiety w jej garderobie, gdzie miała jej pomóc. Wcześniej naszykowała kąpieli, ułożyła starannie szlafrok, którym lady Avery miała się okryć, po wyjściu z ciepłej wody, a gdy ta pojawiła się w pomieszczeniu, Moni stała czekając na polecenia. Czuła, że między nią a lady Avery nigdy nie będzie tak miłych relacji, jak z lady Malfoy, która będąc w jej wieku, traktowała ją zdecydowanie łagodniej, pozwalając na więcej. Moniczka nie rozumiała w czym była gorsza od innych, doświadczenie dopiero zdobywała i była pewna, że gdyby dano jej szansę, byłaby równie dobrą opiekunką dla dziecka. Ale jej nie dano, oddelegowując w inne miejsce. Dziewczyna i tak była niezwykle wdzięczna, że dano jej prace gdzie indziej, a nie wywalono na bruk. Mogła się założyć, że to pod wpływem lady Malfoy, została podjęta taka decyzja, za co białowłosa była niezwykle wdzięczna.
Polecenia wydane przed lady Avery na początku zbiły Moniczkę z tropu. Odwracając się w stronę sukien, aby wybrać odpowiednią, w jej głowie krążyła dziwna myśl, czym właściwie jest koronka chantilly. Nie wypadało jednak o to zapytać, u służby była to przecież wiedza podstawowa. A przynajmniej tak jej się wydawało. Zaciskając więc mocniej usteczka, zdała się na swoją intuicję i wybrała tą, której koronka najlepiej pasowała jej do tego określenia. Monique była prostą dziewczyną, która niezbyt znała się na modzie i nie orientowała się w takich kwestiach. Potrzebowała wprawy, chwili nauki, ale bardzo się starała by nie zawieść swojej pracodawczyni.
Odwieszając suknię na bok zerknęła w lustro, a widząc na sobie spojrzenie kobiety, zarumieniła się lekko speszona. Szybkim krokiem ruszyła także po kieliszek, do którego nalała wina. Postawiła go na tacy i podeszła do kobiety, aby go jej podać.
- Proszę, lady - powiedziała cicho, trochę niepewnie.
Po odłożeniu tacy, stanęła obok sukni czekając na dalsze polecenia. To był pierwszy raz, kiedy Monique usługiwała bezpośrednio samej lady. Była więc trochę zagubiona, niepewna tego co powinna robić i jak to powinna wykonywać. A przecież już od pół roku pracowała i niektóre kwestie powinna mieć opanowane. Widocznie w obliczu nowego wyzwania wszystko stawało się mało istotne.
Korzystając z chwili, pozwoliła sobie, aby przyjrzeć się kobiecie. Wyglądała ona, jakby cały świat się dla niej skończył, a życie uleciało wraz z powietrzem. Blada, z podkrążonymi oczyma, widać było, że ostatnio zbyt dobrze nie spała o ile spała w ogóle. Monique zrobiło jej się żal. Ostatni raz widziała człowieka w takim stanie, po śmierci własnej matki i był to właśnie jej ojciec. Teraz miał się dobrze i dziewczyna miała nadzieję, że i lady Avery się pozbiera. Nie miała pojęcia co tak naprawdę działo się w duszy kobiety i w jej głowie. Dla Monique oczywistym było, że chodziło o stratę bliskiej osoby, nie miała pojęcia jak wiele złego miało się niedługo wydarzyć. Jak wielka walka rozegra się o miejsce nestora i co stanie się z jej panią. Dziewczę miało stać się obserwatorem tej całej sytuacji, a jeśli tylko lady Avery ją do tego dopuści, to bardzo bliskim obserwatorem. I sama nie wiedziała, czy czuła się z tym wszystkim dobrze. Jak na małe, drobne i dobre serduszko, w tej chwili widziała zbyt dużo cierpienia.
Gość
Gość
Gdyby kiedyś znudzona dziennikarka Czarownicy postanowiła zrobić ranking Najlepszych Pracodawczyń Wśród Szlachty, Laidan z pewnością zajęłaby jedno z zaszczytnych, ostatnich miejsc. Szczerze pogardzała służbą, zarówno bezmózgimi skrzatami domowymi, wobec których bywała czasem - po zbyt dużej dawce alkoholu i przy podłym nastroju - okrutna, jak i lokajami o czystej krwi. Akceptowała wyłącznie wiekowego Alfreda, ale jego poważał nawet Marcolf, więc nie śmiała wyłamać się ze schematu, zwłaszcza wiedząc o wieloletnim przywiązaniu mężczyzny do ich rodu. Widział wiele, lecz nigdy nie wykorzystał tego przeciwko swym chlebodawcom, oddając pokornie całe swe życie służbie rodowi. Wynagradzali go hojnie, choć przecież i tak interesował ich niewiele bardziej od zakurzonego mebla w zapomnianym salonie. Ot, wytworny, uprzejmy pomocnik, gotowy w każdej sekundzie na spełnienie kolejnej zachcianki. Laidan wyróżniała się jednak spośród naprawdę paskudnych szlachcianek - zwłaszcza znacznie starszej daty, o jeszcze mniejszej tolerancji na niższych stanem - bowiem nie miotała zaklęciami ani nie była specjalnie złośliwa. Uprzykrzanie życia służbie nigdy nie stanowiło dla niej jakiejkolwiek rozrywki, bo jakże mogła czerpać radość z torturowania stolika do kawy? Tak przecież postrzegała te pokraczne stworzenia. Zwłaszcza skrzaty. Lecz także ludzi, zwłaszcza tych robiących pierwsze kroki na chłodnych korytarzach Ludlow.
Monique, na swoje nieszczęście, debiutowała na wyjątkowo nieprzychylnym gruncie. Może w innych okolicznościach, Laidan łaskawie poinformowałaby ją o wielu nieopisanych zasadach, jakie musiała przestrzegać, ale teraz nie miała do tego głowy, zamknięta w swej rozpaczy. Straciła męża, straciła nestora; dwóch najważniejszych mężczyzn w życiu arystokratki. To pozwalało jej separować się od świata i ukryć prawdziwy powód strachu, także związany bezpośrednio z więzami rodzinnymi. Ten ciężar pozostawał jednak sekretem, rozjątrzoną raną, rozdzierającą skórę w newralgicznym acz intymnym miejscu. Musiała radzić sobie z bólem, w końcu jednak nie musząc chować go głęboko w podświadomości. Mogła płakać, szlochać, mogła trzaskać kieliszkami i rozpaczać; mogła wszystko, bo wdowie i tak zostanie to wybaczone. Nie szarżowała jednak, raczej otumaniona niż rozkołysana skrajnymi emocjami. Po gorącej kąpieli chciała jak najszybciej przymierzyć jutrzejsze suknie i powrócić do krypty, by nacieszyć się widokiem zmarłego Reagana. Ich ostatnia wspólna noc, zanim straci go z oczu już na zawsze.
Śledziła powoli poczynania Vane w odbiciu lustra, na razie w milczeniu pozwalając jej wybrać suknię. Oczywiście złą; nie powiedziała jednak nic i dopiero, gdy dziewczę podało wino, wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia. Cóż, przynajmniej trunek wybrała odpowiedni, co nie było jednak trudne biorąc pod uwagę tylko jedną butelkę, spoczywającą na drewnianej komodzie.
- Chantilly, nie ta z wstawką puncetto vasesiano. Jak pomagałaś lady Malfoy, nie rozróżniając podstawowych rzeczy? - spytała oschle, mając nadzieję, że to ostatnia taka kardynalna pomyłka nowej garderobiany. Młodziutkiej, przejętej i...niestety pełnej emocji. Avery wyczuwała dobre duszę a w tym przypadku właśnie z taką miała do czynienia. Pełną współczucia, jakim Laidan szczerze pogardzała. Jeszcze powstrzymywała jednak ostrą niechęć, wyjątkowo łaskawa. Głównie dzięki winu: wypiła kieliszek duszkiem, odkładając go na tacę w oczywistym geście oczekiwania ponownego napełnienia szkła. Zaczynała powoli tęsknić za ostatnią garderobianą, która bez pytania spełniała każdą zachciankę. Właściwie już zapomniała, dlaczego zwolniła Evelyn. Może była za ładna? Albo za dużo mówiła?
Monique, na swoje nieszczęście, debiutowała na wyjątkowo nieprzychylnym gruncie. Może w innych okolicznościach, Laidan łaskawie poinformowałaby ją o wielu nieopisanych zasadach, jakie musiała przestrzegać, ale teraz nie miała do tego głowy, zamknięta w swej rozpaczy. Straciła męża, straciła nestora; dwóch najważniejszych mężczyzn w życiu arystokratki. To pozwalało jej separować się od świata i ukryć prawdziwy powód strachu, także związany bezpośrednio z więzami rodzinnymi. Ten ciężar pozostawał jednak sekretem, rozjątrzoną raną, rozdzierającą skórę w newralgicznym acz intymnym miejscu. Musiała radzić sobie z bólem, w końcu jednak nie musząc chować go głęboko w podświadomości. Mogła płakać, szlochać, mogła trzaskać kieliszkami i rozpaczać; mogła wszystko, bo wdowie i tak zostanie to wybaczone. Nie szarżowała jednak, raczej otumaniona niż rozkołysana skrajnymi emocjami. Po gorącej kąpieli chciała jak najszybciej przymierzyć jutrzejsze suknie i powrócić do krypty, by nacieszyć się widokiem zmarłego Reagana. Ich ostatnia wspólna noc, zanim straci go z oczu już na zawsze.
Śledziła powoli poczynania Vane w odbiciu lustra, na razie w milczeniu pozwalając jej wybrać suknię. Oczywiście złą; nie powiedziała jednak nic i dopiero, gdy dziewczę podało wino, wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia. Cóż, przynajmniej trunek wybrała odpowiedni, co nie było jednak trudne biorąc pod uwagę tylko jedną butelkę, spoczywającą na drewnianej komodzie.
- Chantilly, nie ta z wstawką puncetto vasesiano. Jak pomagałaś lady Malfoy, nie rozróżniając podstawowych rzeczy? - spytała oschle, mając nadzieję, że to ostatnia taka kardynalna pomyłka nowej garderobiany. Młodziutkiej, przejętej i...niestety pełnej emocji. Avery wyczuwała dobre duszę a w tym przypadku właśnie z taką miała do czynienia. Pełną współczucia, jakim Laidan szczerze pogardzała. Jeszcze powstrzymywała jednak ostrą niechęć, wyjątkowo łaskawa. Głównie dzięki winu: wypiła kieliszek duszkiem, odkładając go na tacę w oczywistym geście oczekiwania ponownego napełnienia szkła. Zaczynała powoli tęsknić za ostatnią garderobianą, która bez pytania spełniała każdą zachciankę. Właściwie już zapomniała, dlaczego zwolniła Evelyn. Może była za ładna? Albo za dużo mówiła?
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Monique trafiła naprawdę w nieprzyjemny okres. Może gdyby był to normalny dzień, a lady Avery przygotowywała się do zwyczajnego balu, to nie była by tak bardzo oschła i nie miła. Była kompletnym przeciwieństwem lady Malfoy. Kiedy u niej Monique zrobiła coś nie tak, oczywiście usłyszała ostrzejsze słowa, zaraz jednak po nich pojawiały się zdecydowanie łagodniejsze. Nie raz kobieta tłumaczyła swojej służce podstawowe rzeczy, oczekując, że następnym razem błędy nie zostaną popełnione. W tym wypadku jednak nikt jej niczego nie nauczył, lady Malfoy nie oczekiwała znajomości rodzajów koronek, nic więc dziwnego, że Moniczka nie potrafiła rozpoznawać takich rzeczy.
Gdy krytyczne słowa dotarły do jej uszu, zaczerwieniła się ze wstydu, że nie wykonała dobrze swojego zadania. Zaszkliły jej się oczy, pierwszy raz została w tak niemiły sposób upominania. Może gdyby była starsza i bardziej doświadczona, spłynęło by to po niej i nie zrobiło większego wrażenia. Jednak dla młodziutkiej, wystraszonej dziewczyny, słowa krytyki były naprawdę wielkim ciosem, który będzie trawić jeszcze przez dłuższy okres czasu.
- Oh! - wyrwało jej się z ust, nim zdołała się pochamować. - Przepraszam, to się więcej nie powtórzy.
Spuściła głowę na chwilę, pokazując, że naprawdę jest jej przykro z tego, że się pomyliła. Zaraz podskoczyła, aby znowu napełnić kieliszek winem i ponownie podać go swojej pani, a sama odwiesiła poprzednią suknie, idąc, starając się zapamiętać układ koronek, by więcej nie popełnić takiego błędu i biorąc drugą, podobną, gdzie jednak koronki miały zupełnie inny kształt. Przynosząc ją do lustra, modliła się w duchu, aby ta suknia była odpowiednia. Nie wiedziała jak długo lady Avery będzie tolerować jej pomyłki.
- Lady Malfoy nie wymagała ode mnie znajomości rodzajów koronek, dlatego nich nie poznałam - odpowiedziałam na jej pytanie wracając w stronę lustra. W końcu nie wypadało pozostawić tego bez odpowiedzi. - Ale nauczę się, żeby więcej nie popełnić takiego błędu.
Miała nadzieję, że kajanie się i zapewnienie, że zrobi się wszystko, aby więcej nic takiego się nie wydarzyło, udobrucha trochę szorstką kobietę. W czasie swojej pracy, Monique zauważyła już, że szlachcianki lubą tego typu zagrania. Lubią, gdy stawia się je wyżej, tym bardziej gdy do czynienia mają z kimś o gorszej jakości krwi. I choć Moniczce przychodziło to z wielkim trudem, to schylała przed lady Avery głowę, uznając jej wyższość. Nie mogła sobie pozwolić, aby lady Avery poczuła się urażona czy zniesmaczona jej zachowaniem, musiała także się starać wykonywać wszystkie jej polecenia, bo niesubordynacja mogła skończyć się stratą pracy. A ona potrzebowała pieniędzy, tak jak i pieniędzy potrzebował jej ojciec, któremu oddawała większą część swojej wypłaty.
Stanęła znowu obok, odwieszając, mając tym razem nadzieję, odpowiednią suknie. Spoglądała na kobietę czekając na kolejne polecenia. Czy miała jej dolać kolejną porcję wina, a może zająć się włosami? Rozczesać, wysuszyć? A może zrobić coś innego? Zacisnęła usteczka, co jakiś czas niepewnie odwracając wzrok, jakby to miało uchronić ją przed ostrym spojrzeniem, które powodowały u młodej dziewczyny szybsze, ze zdenerwowania, bicie serca oraz rumieńce na twarzy.
Gdy krytyczne słowa dotarły do jej uszu, zaczerwieniła się ze wstydu, że nie wykonała dobrze swojego zadania. Zaszkliły jej się oczy, pierwszy raz została w tak niemiły sposób upominania. Może gdyby była starsza i bardziej doświadczona, spłynęło by to po niej i nie zrobiło większego wrażenia. Jednak dla młodziutkiej, wystraszonej dziewczyny, słowa krytyki były naprawdę wielkim ciosem, który będzie trawić jeszcze przez dłuższy okres czasu.
- Oh! - wyrwało jej się z ust, nim zdołała się pochamować. - Przepraszam, to się więcej nie powtórzy.
Spuściła głowę na chwilę, pokazując, że naprawdę jest jej przykro z tego, że się pomyliła. Zaraz podskoczyła, aby znowu napełnić kieliszek winem i ponownie podać go swojej pani, a sama odwiesiła poprzednią suknie, idąc, starając się zapamiętać układ koronek, by więcej nie popełnić takiego błędu i biorąc drugą, podobną, gdzie jednak koronki miały zupełnie inny kształt. Przynosząc ją do lustra, modliła się w duchu, aby ta suknia była odpowiednia. Nie wiedziała jak długo lady Avery będzie tolerować jej pomyłki.
- Lady Malfoy nie wymagała ode mnie znajomości rodzajów koronek, dlatego nich nie poznałam - odpowiedziałam na jej pytanie wracając w stronę lustra. W końcu nie wypadało pozostawić tego bez odpowiedzi. - Ale nauczę się, żeby więcej nie popełnić takiego błędu.
Miała nadzieję, że kajanie się i zapewnienie, że zrobi się wszystko, aby więcej nic takiego się nie wydarzyło, udobrucha trochę szorstką kobietę. W czasie swojej pracy, Monique zauważyła już, że szlachcianki lubą tego typu zagrania. Lubią, gdy stawia się je wyżej, tym bardziej gdy do czynienia mają z kimś o gorszej jakości krwi. I choć Moniczce przychodziło to z wielkim trudem, to schylała przed lady Avery głowę, uznając jej wyższość. Nie mogła sobie pozwolić, aby lady Avery poczuła się urażona czy zniesmaczona jej zachowaniem, musiała także się starać wykonywać wszystkie jej polecenia, bo niesubordynacja mogła skończyć się stratą pracy. A ona potrzebowała pieniędzy, tak jak i pieniędzy potrzebował jej ojciec, któremu oddawała większą część swojej wypłaty.
Stanęła znowu obok, odwieszając, mając tym razem nadzieję, odpowiednią suknie. Spoglądała na kobietę czekając na kolejne polecenia. Czy miała jej dolać kolejną porcję wina, a może zająć się włosami? Rozczesać, wysuszyć? A może zrobić coś innego? Zacisnęła usteczka, co jakiś czas niepewnie odwracając wzrok, jakby to miało uchronić ją przed ostrym spojrzeniem, które powodowały u młodej dziewczyny szybsze, ze zdenerwowania, bicie serca oraz rumieńce na twarzy.
Gość
Gość
Avery nie posiadała w sobie ani grama empatii. Od zawsze szła przez życie pewnie, nie patrząc, czy pod ostrymi obcasami wysokich butów nie znajdują się przypadkiem ludzie. Po trupach do celu: ta dewiza powinna stanowić dodatkową maksymę rodu, tuż obok tej, gloryfikującej nienawiść i strach. Laidan i tak nie wzbudzała negatywnych uczuć prawie wcale, słynąc z leciutkiego wymykania się stereotypom, dotyczącym rodu władającego Shropshire. Zarówno fizycznie - złote włosy, jasnogranatowe oczy, drobna postura - jak i w cechach charakteru. Pokochała sztukę bardziej niż historię magii, brylowała na salonach, stając się lwicą salonową i dała się poznać jako doskonała rozmówczyni, łagodząca nieco spory między zwaśnionymi gałęziami arystokratycznego światka. W głębi duszy dalej bardziej wierzyła w siłę przemocy i strachu niż dyplomację, ale czasy się zmieniały i musiała dopasowywać do nich najbardziej korzystne zachowania. Postronni uznawali więc lady Avery za kobietę wielu zalet, równoważącą ostre, nienawistne i groźne charaktery mężczyzn tego krzyżowego rodu. Inną opinię z pewnością wystawiliby ci z gminu, biedni, chorzy lub po prostu pracujący na stanowisku sług różnego rodzaju. W najlepszym (i trzeba zauważyć, że jednak najczęstszym) przypadku Laidan obdarzała ich lodowatą obojętnością, zamieniającą się szybko w pogardliwą wściekłość, gdy ci nie sprostali nałożonym wymaganiom. Wysokim, to fakt, lecz czegóż można spodziewać się po rozkochanej w sobie kobiecie, przekonywanej od dekad o swojej wyjątkowości?
Początkowo uznawała Monique za ładny, niespotykany przedmiot o wartości użytkowej. Nie miała jeszcze do czynienia z albinoską, dlatego podobała się jej ta ofiarowana przez Leandrę błyskotka, mająca pomóc jej w kobiecych czynnościach. Spodziewała się jednak narzędzia bardziej ociosanego, wychowanego i przygotowanego idealnie do swych zadań. W zamian otrzymała raczej tępy nóż, rozchwiany emocjonalnie i bliższy uosobieniu wystraszonych skrzatów. Lai wyczuwała strach i brzydziła się nim, tym mocniej, im silniej sama go odczuwała, chowając go pod maską niechęci. Zdenerwowana Vane stanowiła więc paskudnie łatwy cel. Nie, Avery nie chciała się wyżywać, na to była zbyt wyrafinowana, ale niekompetencja panienki mocno ją mierziła.
Znów obrzuciła ją krytycznym spojrzeniem, w ogóle niewzruszona pokojowymi wytłumaczeniami i widocznym przejęciem Monique. - Oczywiście, że to się nie powtórzy - wycedziła z niewypowiedzianą groźbą w głosie, obserwując poczynania Vane. Miała nadzieję, że ta znów się pomyli - jakże przyjemnie byłoby znów widzieć łzy w tych dużych oczach - ale jasnowłosej dopisało szczęście i na wieszaku pojawiła się odpowiednia suknia. Zabudowana, koronkowa, piękna w swym żałobnym smutku. Laidan przetrzymała niepewną dziewczynę jeszcze kilka chwil, po czym łaskawie kiwnęła głową, dopijając kolejny kieliszek już wolniej, z gracją a nie z pijackim pragnieniem utopienia niepokoju w czerwonym trunku. - Nikt nie wprowadził cię w twoje obowiązki, Monique? - spytała z leciutkim zniecierpliwieniem, gdy już odstawiła kieliszek na tacę i zsunęła powoli z ramion szlafrok. Opadł na miękki dywan a Lai pozostała w samej kremowej bieliźnie, nieskrępowana, w końcu nie miała się czego wstydzić. Oczekiwała na pomoc w ubraniu i dopięciu sukni...oraz kolejne napełnienie kieliszka. I kolejne, i kolejne; potrzebowała dzisiaj butelki, może dwóch, by przeźroczysta maź w żyłach nabrała w końcu koloru krwi.
Początkowo uznawała Monique za ładny, niespotykany przedmiot o wartości użytkowej. Nie miała jeszcze do czynienia z albinoską, dlatego podobała się jej ta ofiarowana przez Leandrę błyskotka, mająca pomóc jej w kobiecych czynnościach. Spodziewała się jednak narzędzia bardziej ociosanego, wychowanego i przygotowanego idealnie do swych zadań. W zamian otrzymała raczej tępy nóż, rozchwiany emocjonalnie i bliższy uosobieniu wystraszonych skrzatów. Lai wyczuwała strach i brzydziła się nim, tym mocniej, im silniej sama go odczuwała, chowając go pod maską niechęci. Zdenerwowana Vane stanowiła więc paskudnie łatwy cel. Nie, Avery nie chciała się wyżywać, na to była zbyt wyrafinowana, ale niekompetencja panienki mocno ją mierziła.
Znów obrzuciła ją krytycznym spojrzeniem, w ogóle niewzruszona pokojowymi wytłumaczeniami i widocznym przejęciem Monique. - Oczywiście, że to się nie powtórzy - wycedziła z niewypowiedzianą groźbą w głosie, obserwując poczynania Vane. Miała nadzieję, że ta znów się pomyli - jakże przyjemnie byłoby znów widzieć łzy w tych dużych oczach - ale jasnowłosej dopisało szczęście i na wieszaku pojawiła się odpowiednia suknia. Zabudowana, koronkowa, piękna w swym żałobnym smutku. Laidan przetrzymała niepewną dziewczynę jeszcze kilka chwil, po czym łaskawie kiwnęła głową, dopijając kolejny kieliszek już wolniej, z gracją a nie z pijackim pragnieniem utopienia niepokoju w czerwonym trunku. - Nikt nie wprowadził cię w twoje obowiązki, Monique? - spytała z leciutkim zniecierpliwieniem, gdy już odstawiła kieliszek na tacę i zsunęła powoli z ramion szlafrok. Opadł na miękki dywan a Lai pozostała w samej kremowej bieliźnie, nieskrępowana, w końcu nie miała się czego wstydzić. Oczekiwała na pomoc w ubraniu i dopięciu sukni...oraz kolejne napełnienie kieliszka. I kolejne, i kolejne; potrzebowała dzisiaj butelki, może dwóch, by przeźroczysta maź w żyłach nabrała w końcu koloru krwi.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Garderoba
Szybka odpowiedź