[sen] martwy pean
AutorWiadomość
Chyboczę się na kanciastych kolanach; nie jestem już w stanie dźwigać swojej przeszłości na zdeformowanych barkach, uginam się pod jej ciężarem, upadam raz jeszcze, a potem znowu, ponownie. Na rękach niosę zapach ziemi, mam też pod skórą (a może na skórze?) czyjąś krew… swoją? Dopiero teraz otarta membrana, cienka niczym kartka z najdroższej papeterii, zaczyna wysyłać do mojego mózgu impuls.
Chłodny wiatr muska moje ciało, z zaskakującą siłą popycha mnie w stronę tańczących pod mymi bosymi stopami źdźbeł wyblakłej trawy. Nie jestem w stanie iść, zachwiała się cała rzeczywistość, świat wypadł ze swoich ram - przede mną maluje się tylko stadium czerni zmieszanej z abstrakcyjnym kolorytem zatrważającej obojętności. W tym momencie powinienem już przestać brnąć bezsensownie do przodu, więc, kurwa, po co wciąż zaczepiam się o życie; wbijam paznokcie głęboko, jeszcze głębiej, byle tylko nie stracić gruntu pod nogami, pod rękami; czołgam się uparcie, choć od dawna nie mam już sił...
Trzy gramy goryczy, flakonik nietrafnych wyborów, szczypta rozproszkowanego bólu - wciąż czuję posmak resztek zabójczej mieszanki, perlącej się na moich dziąsłach, przenikającej do ciała, zatruwającej umysł, dającej ukojenie.
Nocą cichy las bezuczuciowych istnień przytłacza jeszcze bardziej. To chyba smutne, że gasnę przy rodzinnym ognisku, lecz nikt mnie nie dostrzega, nikt nie próbuje mnie wskrzesić. Płonę - parzą mnie własne myśli i moje ciało; zamiast goreć czerwienią, staję się coraz bledszy, wątlejszy. Skulony, zniszczony, spopielony rozpadam się zbyt szybko, a może zbyt wolno?
Upływam w popiół mniejszy z każdym boleśnie zaczerpniętym, rozognionym oddechem. Bije ból o codzienność szyb; w oknie stoi lokaj ze zgaszonym kandelabrem... czy tylko mi się to przywidziało?
Ptaki płyną na ukos, myśli w poprzek, ja odpływam zupełnie. Ostatnimi podrygami wygrywam marsz żałobny, w zamęcie dogorywania kołuję posępnie nad życiem.
Po raz pierwszy jestem panem swej egzystencji.
Swojej śmierci.
To boli.
Poprawka, to ma boleć, ale przecież zaaplikowałem sobie gargantuiczną dawkę znieczulenia, więc nie czuję już nic. Nawet wyblakła jaźń przestaje drgać, trwa jedynie w onirycznym stanie inercji. Chłodny wiatr muska moje ciało, z zaskakującą siłą popycha mnie w stronę tańczących pod mymi bosymi stopami źdźbeł wyblakłej trawy. Nie jestem w stanie iść, zachwiała się cała rzeczywistość, świat wypadł ze swoich ram - przede mną maluje się tylko stadium czerni zmieszanej z abstrakcyjnym kolorytem zatrważającej obojętności. W tym momencie powinienem już przestać brnąć bezsensownie do przodu, więc, kurwa, po co wciąż zaczepiam się o życie; wbijam paznokcie głęboko, jeszcze głębiej, byle tylko nie stracić gruntu pod nogami, pod rękami; czołgam się uparcie, choć od dawna nie mam już sił...
Trzy gramy goryczy, flakonik nietrafnych wyborów, szczypta rozproszkowanego bólu - wciąż czuję posmak resztek zabójczej mieszanki, perlącej się na moich dziąsłach, przenikającej do ciała, zatruwającej umysł, dającej ukojenie.
Nie ma już odwrotu. Wypowiedziałem swoje ostatnie życzenie,
wyszeptałem magiczne zaklęcie, finite nic tu nie pomoże.
wyszeptałem magiczne zaklęcie, finite nic tu nie pomoże.
Nocą cichy las bezuczuciowych istnień przytłacza jeszcze bardziej. To chyba smutne, że gasnę przy rodzinnym ognisku, lecz nikt mnie nie dostrzega, nikt nie próbuje mnie wskrzesić. Płonę - parzą mnie własne myśli i moje ciało; zamiast goreć czerwienią, staję się coraz bledszy, wątlejszy. Skulony, zniszczony, spopielony rozpadam się zbyt szybko, a może zbyt wolno?
Upływam w popiół mniejszy z każdym boleśnie zaczerpniętym, rozognionym oddechem. Bije ból o codzienność szyb; w oknie stoi lokaj ze zgaszonym kandelabrem... czy tylko mi się to przywidziało?
Ptaki płyną na ukos, myśli w poprzek, ja odpływam zupełnie. Ostatnimi podrygami wygrywam marsz żałobny, w zamęcie dogorywania kołuję posępnie nad życiem.
Po raz pierwszy jestem panem swej egzystencji.
Swojej śmierci.
Nie byłem, ale o tym dowiedziałem się dopiero kilka dni później,
gdy świat zaszumiał mi przed oczami boleśnie (po raz kolejny).
gdy świat zaszumiał mi przed oczami boleśnie (po raz kolejny).
[sen] martwy pean
Szybka odpowiedź