Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Pomimo odbudowy starej chaty niektóre rzeczy się nie zmieniły: znajdujący się w kwaterze salon nie należy do największych, nie odznacza się też przepychem. Jego wystrój jest skromny, choć przytulny; przywodzi na myśl coś związanego z domem, daje poczucie bezpieczeństwa. Jedną z pokrytych kremową tapetą ścian zajmuje stary zegar, a dookoła niego i na pozostałych ścianach wiszą kolorowe puste ramki, przygotowane do tego, aby zakonnicy włożyli do nich swoje zdjęcia.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
W salonie znajdują się dwie sporych rozmiarów brązowe kanapy, do których przystawiony jest niewysoki stolik wykonany z ciemnego dębowego drewna, na którym spoczywa błękitna serweta. Na nim, a także na wszystkich innych powierzchniach w pomieszczeniu, pełno jest przeróżnych drobiazgów, które nie wiadomo kto tu zostawił i które nie wiadomo do czego służą. Koloru pomieszczeniu nadają różnobarwne poduszki i duża, pomarańczowa szafa oraz firany w oknach, których barwa co jakiś czas ulega zmianie. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Była świadkiem wszystkich wypowiadanych słów, coraz bardziej opuszczając wzrok i kłębiąc w sobie coraz większą irytację na całą sytuację. Jej spojrzenie spotkało się ze spojrzeniem Justine, jednak Figg nie opuściła swojego ani na chwilę. Schowała wszystko w kieszeń, jedynie obserwując i słuchając słów. Schowała dłonie pod stołem, by nie było widać, jak ściska je w pięści. Wszystko wokół wydawało się tak absurdalne. - To jest śmieszne. - Powiedziała w końcu, wysłuchując słów obu stron i zgadzała się w ogromnej większości z Anthony'm. Stonehenge nie było jej tematem - słyszała o tym wypadku wiele, właściwie wszystko co można, aczkolwiek nie chciała się wypowiadać, po prostu jej tam nie było. - Tonks, naprawdę, czy jesteś ślepa? Co się stanie jak złapią dziecko za rękę? Oni już to robią. Nie potrafię naliczyć ile informacji o zaginieniach otrzymujemy. Osób niewinnych, osób, które nie pisały się na taki los. Osoby Twojej krwi już są atakowane, pozbawianie ich posad często niszczy im życie, pozbawia środków do życia. Twoje słowa są niedopuszczalne, bo brzmią, jakbyś sama bała się o swoje życie. - Zaczynała używać dużych słów. Miała wrażenie, że inne już nie trafią, nie wywrą żadnego wrażenia. Nic nie pomogą i nic się nie stanie. Nadal będą siedzieć tutaj i płakać nad jednym straconym życiem, gdy pod nosem tych ludzi codziennie ginęli ludzie, wcale niebohatersko, wcale nie ryzykując tym, po prostu będąc nieodpowiednimi dla systemu, który otacza ich świat. W tym miejscu czuła się jak w bańce, w której wszyscy zapomnieli o tym, że wojna już trwa i nawet, gdy oni siedzą tutaj i rozmawiają, ludzie giną. Nieustannie, bez przerwy. Wiedziała też, że już niedługo może stać się tak, że i ona straci swoją posadę, choć każdy jej krok w Ministerstwie był ostrożny jak nigdy wcześniej - nie wypowiadała się w ogóle na temat swoich poglądów, zapychała czas głupimi rozmowami o kawie i plotkach tylko dlatego, że właśnie dzięki temu miejscu mogła wiedzieć. I widzieć ile w ich kwaterze dziennie ląduje sów o zaginięciach mężów, żon, dzieci. Starała się pomóc choćby przy tablicy, starała się ratować ludzkie życia, gdy była taka potrzeba - ale trzeba było uświadomić sobie, że nie można tak zawsze. Nie zawsze zdąży się na czas, nie zawsze przeciwnik jest słabszy. Zamykając oczy widziała wszystko to, co doprowadzało ją do porażki - od pustych, jasnych oczu chłopca w tunelu, zupełnie niezamkniętych, jego zimnej ręki i smaku słonych łez, przez pomnik gwardzisty w dalekim Azkabanie, aż po wizję Tonks, tej, na którą teraz patrzyła i nie potrafiła uwierzyć w jej słowa, leżącą na ziemi, z życiem powoli z niej ulatującym. Oparła łokcie na stole i schowała twarz w dłoniach.
Przegrywali.
Już tak niewiele dzieliło ich od tego, że skąpana w czerni wizja może stać się rzeczywistością.
Przegrywali.
Już tak niewiele dzieliło ich od tego, że skąpana w czerni wizja może stać się rzeczywistością.
Uważała, że z godnym pożegnaniem profesor Bagshot i Herewarda nie ma co zwlekać. Powinni to zrobić możliwie szybko, korzystając z chwili spokoju, zanim wydarzy się jakaś kolejna tragedia, a w takich czasach nie można było być pewnym przyszłości. W zasadzie mogła zgodzić się z Jackie – mogli to zrobić choćby dzisiaj, korzystając z tego, że byli tu wszyscy razem.
- To dobra myśl, Jackie – przytaknęła aurorce na słowa o zrobieniu tego po spotkaniu. Potem przeniosła spojrzenie na Poppy. – Ja znam się trochę na transmutacji – odpowiedziała na słowa uzdrowicielki. Można było przemieniać jedne rzeczy w inne, lub pomnażać ilość materiałów, ale wystarczyło zbłąkane Finite Incantatem lub Reparifarge, by taki obiekt wrócił do pierwotnej formy. – Niektórych rzeczy, jak jedzenie, eliksiry czy ingrediencje, nie da się w ten sposób powielić, aby zachowały swoje właściwości muszą być prawdziwe – dodała. Zakonnicy musieli więc zdobyć jak najbardziej prawdziwe składniki do eliksirów, a także prawdziwe jedzenie dla osób w Oazie. Z domkami i ubraniami sprawa pewnie będzie prostsza, magią zawsze można było sobie pomóc.
Również wierzyła że profesor Bagshot nie pozostawiłaby im niczego, co mogłoby być plugawe lub szkodliwe. Dlatego ufała, że staruszka wiedziała co robi, pozostawiając kamień w ich rękach. Mógł być atutem i pomóc kogoś ocalić, o ile nadal działał. Może kiedyś się przekonają.
- Jeśli chodzi o ingrediencje, przyjmę wszystko, co możecie zaoferować. Wraz z pozostałymi alchemikami na pewno się podzielimy i zrobimy z tego użytek – rzekła, spoglądając na Asbjorna i Poppy, a także na Lucindę, która położyła na stole składniki. Musieli się podzielić tym, co Zakonnicy im zostawią. – Chciałabym też dowiedzieć się, jakich eliksirów potrzebujecie. Nie musi to być już, zawsze możecie zastanowić się i wysłać mi list sową lub złożyć wizytę, i poprosić o coś, a ja postaram się sprostać oczekiwaniom. Jeśli nie mam czegoś w zapasach, uwarzę więcej eliksirów, to nie problem – dodała głośniej, zaznaczając że jest otwarta na sugestie i gotowa uwarzyć Zakonnikom to, co było im potrzebne. Każdy, kto poprosi ją o eliksirową pomoc, będzie mógł ją otrzymać.
Eliksiry były tematem, w którym czuła się pewnie. W sprawach politycznych czy wojennych się tak nie czuła, choć zapamiętała radę Kierana, by omijać ministerstwo szerokim łukiem. Gdy temat zszedł na kwestie typowo wojenne, gdy swoje słowa wypowiadał Anthony, a także inni, Charlie zaczęła czuć się trochę nie na miejscu, jako niepasujący element, osoba nieobeznana w tak zawiłych i trudnych moralnie sprawach. Była dobrą i wrażliwą osobą miłującą pokój, przerażała ją wizja przemocy, tego że ucierpieć mogliby też niewinni, jak w Stonehenge. Zdawała sobie sprawę, że Zakon nie mógł wiecznie uciekać i chować się jak mysz pod miotłą, że pewne działania były konieczne, że w przypadku najgroźniejszych przeciwników mogły okazać się niezbędne rozwiązania radykalne, jeśli tylko ocali to niewinnych ludzi, ale niektóre słowa Skamandera i paru innych osób i tak budziły w niej sprzeczności natury moralnej. Stonehenge pokazywało, że nawet mając dobre chęci powstrzymania zła można było zaszkodzić też osobom postronnym.
Nie potrafiła i nie chciała walczyć, i jako osoba zachowawcza i asekurancka nie chciała też wychodzić z cienia ani ryzykować bardziej, niż już ryzykowała, bo wiedziała że w razie problemów nie będzie w stanie się skutecznie obronić, nie potrafiła tyle co inni i wolała stać w cieniu, pomagać w inny sposób. Sama przynależność do Zakonu już była większym ryzykiem niż zwykła podejmować, zwłaszcza że przecież nawet w szkole brakowało jej odwagi i zdecydowania, by aktywnie bronić słabszych – a to była tylko szkoła, nie prawdziwe życie. A od czasu zaginięcia Very zaczęła pojmować, w jak groźnych czasach żyli i że to nie jest tylko zabawa w zbawianie świata, a faktyczne niebezpieczeństwo. Padł na nią realny strach, silniejszy niż kiedykolwiek przed zaginięciem siostry. Nigdy nie była tak dzielna jak siedząca obok niej Hannah, która nawet teraz wypowiadała się z taką hardością i zdecydowaniem, jakich Charlie nigdy by z siebie nie wykrzesała. To Vera z dwóch sióstr była tą dzielniejszą, mogącą przydać się Zakonowi o wiele bardziej niż łagodna Charlie mająca w sobie dużo więcej z Leightona niż Wrighta. Ale Very nie było i nie wiadomo, czy się odnajdzie. A Charlie chciała pomóc – na miarę swoich możliwości, bo nie chciała już zamykać oczu i udawać, że nic się nie dzieje. Chciała dostarczyć niezbędne eliksiry i pomagać w Oazie, troszczyć się o mające tam przybyć niewinne ofiary, ale konfrontacji z niebezpiecznymi rycerzami walpurgii wolała się wystrzegać. Gdy dołączała do Zakonu wszystko wyglądało inaczej i nie wiedziała, co przyniosą kolejne miesiące, w jak bardzo negatywnym i niebezpiecznym kierunku rozwinie się sytuacja. Do pewnych rzeczy powoli dorastała, pojmowała że miłość i dobroć nie zawsze pozwala osiągnąć cel, że nie można być biernym kiedy dzieje się źle, ale nie była gotowa na prawdziwą zmianę swojego charakteru. Pozostawała przede wszystkim alchemiczką, kobietą nauki nie potrafiącą zbyt sprawnie władać różdżką, może nie licząc transmutacji. Była mądra, ale niemal bezbronna.
Justine i Alex zdawali się rozumieć potencjalne ryzyko, które mogło ugodzić w niewinnych. Auror wypowiadał się z butą, podważając nawet autorytet Gwardzistów, na co Charlie aż uniosła brwi. Nie wydawał się kimś, kto ma skrupuły, ale może wojna właśnie takich ludzi jak on potrzebowała, gotowych podejmować nawet najtrudniejsze decyzje, nie słabeuszy takich jak Charlie, trzęsących się na samą myśl o konfrontacji z czarnoksiężnikami i bojących się o własne życie? Nie była przecież gotowa na prawdziwy heroizm i rzucanie się w paszczę niebezpieczeństwa, mogła jedynie podziwiać tych, którzy to potrafili.
- Justine ma rację, nie możemy dopuścić, by znowu cierpieli niewinni. Wtedy wcale nie będziemy lepsi od nich. Poza tym oni są niebezpieczni, więc ostrożność jest bardzo ważna – powiedziała cicho, niepewna, czy ktoś oprócz osób siedzących najbliżej ją usłyszał. Spuściła wzrok i wbiła go w blat stołu, nagle bardzo interesując się jego fakturą. To oni mieli być dobrzy, posiadający skrupuły i dbający o ludzi bez względu na ich pochodzenie. To właśnie różniło ich od przeciwników, którzy często krzywdzili innych dla zabawy i nie baczyli na to, ilu ludzi skrzywdzą dla osiągnięcia swoich celów. Mieli nieść światło w ciemności, a z czasem na pewno coraz więcej czarodziejów dostrzeże, że rycerze są źli i wprowadzają jedynie chaos, i tylko Zakon jest nadzieją na lepsze, spokojniejsze jutro. Jej zdaniem Zakonnicy powinni się skupić na samych rycerzach, i że powinni działać ostrożnie, by nie dać się podejść wrogom.
Ale nie powiedziała nic więcej. Byli inni, którzy mogli odnieść się do padających słów lepiej, którzy mieli doświadczenie w walce, wiedzieli co robić. Ona prawdopodobnie tylko by w tym zawadzała. Była miękka, sentymentalna i dobra, z sercem na dłoni, gotowa wyciągnąć je nawet w stronę ludzi, którym inni nie dawali szans, jak Percival. Nie nadawała się do planowania działań wojennych, więc pozwalała planować je tym, którzy się na tym znali. Nie chciała znaleźć się nie tylko w sercu konfliktu, który targał ich światem, ale i tego, który teraz w tym miejscu zdawał się znów dzielić Zakonników. Była osobą która unikała konfliktów i pragnęła ze wszystkimi żyć w zgodzie. Nie chciała afiszować się z tym, że pod pewnymi względami myślała inaczej, co było naturalne biorąc pod uwagę fakt, że nie była aurorem, nie wyszkolono jej do radzenia sobie w takich sytuacjach, dlatego właśnie rozsądnie wolała zamilknąć i nie wypowiadać się szerzej na tematy, o których nie miała pojęcia, choć miała gorącą nadzieję, że najgorsze scenariusze się nie spełnią i uda się przechylić szalę na ich korzyść bez uciekania się do przemocy. Gdyby świat był idealny nie mieliby takich problemów, bo ludzie byliby dla siebie dobrzy, ale niestety tak nie było.
- To dobra myśl, Jackie – przytaknęła aurorce na słowa o zrobieniu tego po spotkaniu. Potem przeniosła spojrzenie na Poppy. – Ja znam się trochę na transmutacji – odpowiedziała na słowa uzdrowicielki. Można było przemieniać jedne rzeczy w inne, lub pomnażać ilość materiałów, ale wystarczyło zbłąkane Finite Incantatem lub Reparifarge, by taki obiekt wrócił do pierwotnej formy. – Niektórych rzeczy, jak jedzenie, eliksiry czy ingrediencje, nie da się w ten sposób powielić, aby zachowały swoje właściwości muszą być prawdziwe – dodała. Zakonnicy musieli więc zdobyć jak najbardziej prawdziwe składniki do eliksirów, a także prawdziwe jedzenie dla osób w Oazie. Z domkami i ubraniami sprawa pewnie będzie prostsza, magią zawsze można było sobie pomóc.
Również wierzyła że profesor Bagshot nie pozostawiłaby im niczego, co mogłoby być plugawe lub szkodliwe. Dlatego ufała, że staruszka wiedziała co robi, pozostawiając kamień w ich rękach. Mógł być atutem i pomóc kogoś ocalić, o ile nadal działał. Może kiedyś się przekonają.
- Jeśli chodzi o ingrediencje, przyjmę wszystko, co możecie zaoferować. Wraz z pozostałymi alchemikami na pewno się podzielimy i zrobimy z tego użytek – rzekła, spoglądając na Asbjorna i Poppy, a także na Lucindę, która położyła na stole składniki. Musieli się podzielić tym, co Zakonnicy im zostawią. – Chciałabym też dowiedzieć się, jakich eliksirów potrzebujecie. Nie musi to być już, zawsze możecie zastanowić się i wysłać mi list sową lub złożyć wizytę, i poprosić o coś, a ja postaram się sprostać oczekiwaniom. Jeśli nie mam czegoś w zapasach, uwarzę więcej eliksirów, to nie problem – dodała głośniej, zaznaczając że jest otwarta na sugestie i gotowa uwarzyć Zakonnikom to, co było im potrzebne. Każdy, kto poprosi ją o eliksirową pomoc, będzie mógł ją otrzymać.
Eliksiry były tematem, w którym czuła się pewnie. W sprawach politycznych czy wojennych się tak nie czuła, choć zapamiętała radę Kierana, by omijać ministerstwo szerokim łukiem. Gdy temat zszedł na kwestie typowo wojenne, gdy swoje słowa wypowiadał Anthony, a także inni, Charlie zaczęła czuć się trochę nie na miejscu, jako niepasujący element, osoba nieobeznana w tak zawiłych i trudnych moralnie sprawach. Była dobrą i wrażliwą osobą miłującą pokój, przerażała ją wizja przemocy, tego że ucierpieć mogliby też niewinni, jak w Stonehenge. Zdawała sobie sprawę, że Zakon nie mógł wiecznie uciekać i chować się jak mysz pod miotłą, że pewne działania były konieczne, że w przypadku najgroźniejszych przeciwników mogły okazać się niezbędne rozwiązania radykalne, jeśli tylko ocali to niewinnych ludzi, ale niektóre słowa Skamandera i paru innych osób i tak budziły w niej sprzeczności natury moralnej. Stonehenge pokazywało, że nawet mając dobre chęci powstrzymania zła można było zaszkodzić też osobom postronnym.
Nie potrafiła i nie chciała walczyć, i jako osoba zachowawcza i asekurancka nie chciała też wychodzić z cienia ani ryzykować bardziej, niż już ryzykowała, bo wiedziała że w razie problemów nie będzie w stanie się skutecznie obronić, nie potrafiła tyle co inni i wolała stać w cieniu, pomagać w inny sposób. Sama przynależność do Zakonu już była większym ryzykiem niż zwykła podejmować, zwłaszcza że przecież nawet w szkole brakowało jej odwagi i zdecydowania, by aktywnie bronić słabszych – a to była tylko szkoła, nie prawdziwe życie. A od czasu zaginięcia Very zaczęła pojmować, w jak groźnych czasach żyli i że to nie jest tylko zabawa w zbawianie świata, a faktyczne niebezpieczeństwo. Padł na nią realny strach, silniejszy niż kiedykolwiek przed zaginięciem siostry. Nigdy nie była tak dzielna jak siedząca obok niej Hannah, która nawet teraz wypowiadała się z taką hardością i zdecydowaniem, jakich Charlie nigdy by z siebie nie wykrzesała. To Vera z dwóch sióstr była tą dzielniejszą, mogącą przydać się Zakonowi o wiele bardziej niż łagodna Charlie mająca w sobie dużo więcej z Leightona niż Wrighta. Ale Very nie było i nie wiadomo, czy się odnajdzie. A Charlie chciała pomóc – na miarę swoich możliwości, bo nie chciała już zamykać oczu i udawać, że nic się nie dzieje. Chciała dostarczyć niezbędne eliksiry i pomagać w Oazie, troszczyć się o mające tam przybyć niewinne ofiary, ale konfrontacji z niebezpiecznymi rycerzami walpurgii wolała się wystrzegać. Gdy dołączała do Zakonu wszystko wyglądało inaczej i nie wiedziała, co przyniosą kolejne miesiące, w jak bardzo negatywnym i niebezpiecznym kierunku rozwinie się sytuacja. Do pewnych rzeczy powoli dorastała, pojmowała że miłość i dobroć nie zawsze pozwala osiągnąć cel, że nie można być biernym kiedy dzieje się źle, ale nie była gotowa na prawdziwą zmianę swojego charakteru. Pozostawała przede wszystkim alchemiczką, kobietą nauki nie potrafiącą zbyt sprawnie władać różdżką, może nie licząc transmutacji. Była mądra, ale niemal bezbronna.
Justine i Alex zdawali się rozumieć potencjalne ryzyko, które mogło ugodzić w niewinnych. Auror wypowiadał się z butą, podważając nawet autorytet Gwardzistów, na co Charlie aż uniosła brwi. Nie wydawał się kimś, kto ma skrupuły, ale może wojna właśnie takich ludzi jak on potrzebowała, gotowych podejmować nawet najtrudniejsze decyzje, nie słabeuszy takich jak Charlie, trzęsących się na samą myśl o konfrontacji z czarnoksiężnikami i bojących się o własne życie? Nie była przecież gotowa na prawdziwy heroizm i rzucanie się w paszczę niebezpieczeństwa, mogła jedynie podziwiać tych, którzy to potrafili.
- Justine ma rację, nie możemy dopuścić, by znowu cierpieli niewinni. Wtedy wcale nie będziemy lepsi od nich. Poza tym oni są niebezpieczni, więc ostrożność jest bardzo ważna – powiedziała cicho, niepewna, czy ktoś oprócz osób siedzących najbliżej ją usłyszał. Spuściła wzrok i wbiła go w blat stołu, nagle bardzo interesując się jego fakturą. To oni mieli być dobrzy, posiadający skrupuły i dbający o ludzi bez względu na ich pochodzenie. To właśnie różniło ich od przeciwników, którzy często krzywdzili innych dla zabawy i nie baczyli na to, ilu ludzi skrzywdzą dla osiągnięcia swoich celów. Mieli nieść światło w ciemności, a z czasem na pewno coraz więcej czarodziejów dostrzeże, że rycerze są źli i wprowadzają jedynie chaos, i tylko Zakon jest nadzieją na lepsze, spokojniejsze jutro. Jej zdaniem Zakonnicy powinni się skupić na samych rycerzach, i że powinni działać ostrożnie, by nie dać się podejść wrogom.
Ale nie powiedziała nic więcej. Byli inni, którzy mogli odnieść się do padających słów lepiej, którzy mieli doświadczenie w walce, wiedzieli co robić. Ona prawdopodobnie tylko by w tym zawadzała. Była miękka, sentymentalna i dobra, z sercem na dłoni, gotowa wyciągnąć je nawet w stronę ludzi, którym inni nie dawali szans, jak Percival. Nie nadawała się do planowania działań wojennych, więc pozwalała planować je tym, którzy się na tym znali. Nie chciała znaleźć się nie tylko w sercu konfliktu, który targał ich światem, ale i tego, który teraz w tym miejscu zdawał się znów dzielić Zakonników. Była osobą która unikała konfliktów i pragnęła ze wszystkimi żyć w zgodzie. Nie chciała afiszować się z tym, że pod pewnymi względami myślała inaczej, co było naturalne biorąc pod uwagę fakt, że nie była aurorem, nie wyszkolono jej do radzenia sobie w takich sytuacjach, dlatego właśnie rozsądnie wolała zamilknąć i nie wypowiadać się szerzej na tematy, o których nie miała pojęcia, choć miała gorącą nadzieję, że najgorsze scenariusze się nie spełnią i uda się przechylić szalę na ich korzyść bez uciekania się do przemocy. Gdyby świat był idealny nie mieliby takich problemów, bo ludzie byliby dla siebie dobrzy, ale niestety tak nie było.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Ingrediencjami postaram zająć się ja - odpowiedziała łagodnie Charlene; o tym, że nie dało się powielić i transmutować żywności, czy ingrediencji wiedziała.
Jackie podjęła decyzję, że cicha ceremonia odbędzie się wieczorem. Poppy skinęła jej głową z wdzięcznością. Przepych wcale nie był tu potrzebny, profesor Bagshot wydawała się skromną kobietą, chodziło o uczczenie jej pamięci i chwilę ciszy, jedności - bo o tym mówiła zaledwie kilka dni temu. O tym, że muszą być zgodni i współdziałać ze sobą.
A mimo to znów niespodziewanie rozgorzał konflikt na linii Anthony'ego Skamandera i Justine, do którego przyłączali się także inni, dyskutując o tym jak daleko powinni się posunąć. Prawda jak zawsze leżała gdzieś po środku. Poppy milczała, spoglądając to na Gwardzistkę, to na aurora, bo po części zgadzała się z każdą ze stron. Przede wszystkim musieli mieć na względzie bezpieczeństwo i dobro niewinnych. Chronić ich za wszelką cenę. Tyle, że samo zasłanianie się przed ciosami nie przynosiło rezultatów... Tyle trudnych miesięcy za nimi, a szala zwycięstwa nie przechyliła się na ich stronę choćby odrobinę, choć mieli wśród swoich szeregów wielu utalentowanych czarodziejów. Powinni być wierni prawu i szlachetnym wartościom, ale... Tracili na tym, podczas gdy bezwzględni Rycerze Walpurgii grali nie stosując się do żadnych zasad. Poppy zawsze uważała, że powinni unikać przemocy za wszelką cenę, że stosowanie jej upodobni ich do tych plugawych morderców, ale przyszłość malowała się w coraz ciemniejszych barwach. A ona miała w głowie absolutny mętlik, dlatego głównie milczała.
- A co jeśli będziemy próbować im pomóc, ale nam nie zaufają, bo nie będą wiedzieć kim jesteśmy? - spytała łagodnie, kiedy Tonks zwróciła uwagę na nierozważne wykorzystanie symbolu ruchu oporu przez dziecko. - Uważam, że ludzie muszą wiedzieć, że nie wszyscy się poddali, że jest nadzieja, że walczymy, że mają do kogo zwrócić się o pomoc - powtórzyła. Czarodziejskie społeczeństwo potrzebowało takiego symbolu, świadomości o tym, że trwa walka przeciwko reżimowi Lorda Voldemorta i Rycerzy Walpurgii. Nie mogli stracić nadziei - wtedy sam jeden Zakon Feniksa niewiele zdoła już zdziałać.
Spotkanie dobiegało końca, ale nie wszystkie wątpliwości zostały rozwiane. Odchrząknęła lekko, prostując się na krześle i spoglądając na twarz Justine. - Pytałam o rytuał. Jak wygląda? - zapytała po raz drugi. W ogniu dyskusji musiało to Gwardzistce umknąć, lecz nie chciała, aby pozostało bez odpowiedzi. - Czy ostatecznie mamy zająć się organizacją zbiórki, czy też nie? - To także chciała potwierdzić. Niektórzy Zakonnicy byli na tak, inni na nie, decyzja zaś należała do Gwardzistów i chciała, aby potwierdzili ostateczną wersję.
Jackie podjęła decyzję, że cicha ceremonia odbędzie się wieczorem. Poppy skinęła jej głową z wdzięcznością. Przepych wcale nie był tu potrzebny, profesor Bagshot wydawała się skromną kobietą, chodziło o uczczenie jej pamięci i chwilę ciszy, jedności - bo o tym mówiła zaledwie kilka dni temu. O tym, że muszą być zgodni i współdziałać ze sobą.
A mimo to znów niespodziewanie rozgorzał konflikt na linii Anthony'ego Skamandera i Justine, do którego przyłączali się także inni, dyskutując o tym jak daleko powinni się posunąć. Prawda jak zawsze leżała gdzieś po środku. Poppy milczała, spoglądając to na Gwardzistkę, to na aurora, bo po części zgadzała się z każdą ze stron. Przede wszystkim musieli mieć na względzie bezpieczeństwo i dobro niewinnych. Chronić ich za wszelką cenę. Tyle, że samo zasłanianie się przed ciosami nie przynosiło rezultatów... Tyle trudnych miesięcy za nimi, a szala zwycięstwa nie przechyliła się na ich stronę choćby odrobinę, choć mieli wśród swoich szeregów wielu utalentowanych czarodziejów. Powinni być wierni prawu i szlachetnym wartościom, ale... Tracili na tym, podczas gdy bezwzględni Rycerze Walpurgii grali nie stosując się do żadnych zasad. Poppy zawsze uważała, że powinni unikać przemocy za wszelką cenę, że stosowanie jej upodobni ich do tych plugawych morderców, ale przyszłość malowała się w coraz ciemniejszych barwach. A ona miała w głowie absolutny mętlik, dlatego głównie milczała.
- A co jeśli będziemy próbować im pomóc, ale nam nie zaufają, bo nie będą wiedzieć kim jesteśmy? - spytała łagodnie, kiedy Tonks zwróciła uwagę na nierozważne wykorzystanie symbolu ruchu oporu przez dziecko. - Uważam, że ludzie muszą wiedzieć, że nie wszyscy się poddali, że jest nadzieja, że walczymy, że mają do kogo zwrócić się o pomoc - powtórzyła. Czarodziejskie społeczeństwo potrzebowało takiego symbolu, świadomości o tym, że trwa walka przeciwko reżimowi Lorda Voldemorta i Rycerzy Walpurgii. Nie mogli stracić nadziei - wtedy sam jeden Zakon Feniksa niewiele zdoła już zdziałać.
Spotkanie dobiegało końca, ale nie wszystkie wątpliwości zostały rozwiane. Odchrząknęła lekko, prostując się na krześle i spoglądając na twarz Justine. - Pytałam o rytuał. Jak wygląda? - zapytała po raz drugi. W ogniu dyskusji musiało to Gwardzistce umknąć, lecz nie chciała, aby pozostało bez odpowiedzi. - Czy ostatecznie mamy zająć się organizacją zbiórki, czy też nie? - To także chciała potwierdzić. Niektórzy Zakonnicy byli na tak, inni na nie, decyzja zaś należała do Gwardzistów i chciała, aby potwierdzili ostateczną wersję.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Głosów przemawiających za prędką organizacją pogrzebu pojawiło się więcej, Susanne zaś wodziła wzrokiem za wypowiadającymi się, tylko nabierając pewności, że nie powinni odkładać upamiętnienia zmarłych aż do wiosny. Świat stał teraz na bardzo chwiejnych posadach i już ten fakt stanowił spory argument - nie mogli mieć pojęcia, co wydarzy się za dwa miesiące.
- To dobry pomysł - powiedziała do Jackie na propozycję zorganizowania pogrzebu po spotkaniu - choć wątpliwości obudziły się w niej, gdy w pomieszczeniu zaczęło plątać się trochę cięższych emocji. Może powinny wybrzmieć przed pożegnaniem.
Rozmowa prędko przeszła w temat podjęcia otwartej ofensywy, a Sue największą rację mogła przyznać panu Rineheartowi, którego głos brzmiał rozsądnie - Zakon powinien zaatakować, lecz nie chaotycznie, nie porywczo i nie dla samego ataku. O potencjalnych ofiarach trzeba było nie tylko pamiętać, ale robić wszystko, by było ich jak najmniej - nie zabierać się do ataku z myślą, że są nieuniknione. Były, po obydwu stronach, ale czy Zakon musiał przyczyniać się do ich śmierci, chcąc uderzyć w czułe punkty wroga? Lovegood wiedziała - albo po prostu chciała tak o nim myśleć - że Anthony'emu te istnienia nie są obojętne, nie bez powodu stał po ich stronie i poświęcał się sprawie, walczył za nich, dla nich - mimo tego nie potrafiła bezkrytycznie przyjąć jego porywczości i zrozumieć całkowicie jego podejścia. Na wielu polach mogła przyznać mu rację, ale nie na wszystkich.
- Ale im nie robi to większej różnicy - odezwała się tylko raz, bez złości i gwałtowności, chcąc jedynie podkreślić różnicę, gdy Skamander wspomniał o tym, że Rycerze są świadomi zagrożenia, w jakim stawiają postronnych. Ba, przecież mogli wywołać za pomocą takich działań jeszcze większą grozę, więc niejako było im to na rękę. - My nie jesteśmy jak oni i nigdy nie będziemy - chciała w to wierzyć i wierzyła z całego serca. - To jasne, że nie pokonamy ich bez ataku, ale przy każdym szturmie powinny znaleźć się osoby, które zadbają o innych, o przechodniów albo mieszkańców, cokolwiek. Zawsze powinniśmy o to dbać, a nie zakładać z góry, że ktoś i tak zginie, kiedy jest jeszcze szansa na ratunek - nawet nie zauważyła, kiedy dłonie zacisnęły się w pięści. Tylko tyle i aż tyle, wysłać kogoś, kto nie rzuci się w wir walki i zniszczenia, a zajmie się tymi, którzy sami nie będą w stanie się ratować. Ona mogła to zrobić, a atakować - niekoniecznie, bo nie miała do tego zdolności i predyspozycji. Zamiast grzmieć na ludzi nieobeznanych z walką, można było znaleźć im inne przydatne zadania - do otwartej ofensywy i tak nadawała się głównie Gwardia, aurorzy i pojedyncze jednostki. Każdy z członków organizacji coś do niej wnosił, ale nie każdy musiał nadawać się do ataku. Zgodziła się ze słowami Marcelli, kiwając krótko głową - to prawda, znak wcale nie wprowadzał większego ryzyka na tle tego, które już istniało i to argument panny Figg przekonał Sue do idei wprowadzenia symbolu, choć uważała, że tak ostre słowa nie były potrzebne. Znów robił się bałagan.
Wzdrygnęła się wyraźnie na wspomnienie śmierciotul, ale nie chciała ignorować tej kwestii. - Jeśli nikt się tym nie zajmie, mogę czegoś poszukać - odpowiedziała niemrawo, bo daleko było jej do naukowca, kompletnie nie miała dostępu do Nokturnu, ale za to znała się na stworzeniach i mogła tę wiedzę wykorzystać.
- Transmutacja nie załatwi sprawy przy stawianiu domów - odpowiedziała spokojnie Poppy, zaraz po słowach Charlie. - Zbyt łatwo da się ją cofnąć zaklęciem, nie trwa też wiecznie. Można wykorzystać ją jako tymczasowe rozwiązanie - zastanowiła się chwilę, drapiąc się po brodzie - do załatania dachu, jeśli nie ma czym, do powielenia koca, jeśli ich brakuje. Może być idealna do ułatwienia transportu - podsunęła, zerkając na Hannah, która wcześniej o transporcie wspominała. To mogło być rozwiązanie - przewożenie dużych i ciężkich rzeczy było problematyczne oraz mało dyskretne, ale pomniejszone stwnowiły o wiele mniejsze wyzwanie. - Znam się na transmutacji i chętnie z niej skorzystam - zaoferowała, nie wnikając teraz w konkretne pomysły i sposoby, wszystko można było omówić przy konkretnych planach.
- Eliskiry, wszystkie są podpisane - powiedziała jeszcze na końcu, zostawiając fiolki na stole, by każdy chętny mógł je przygarnąć. Wzięła też od Lucindy dwie mandragory.
| biorę od Lucindy: madragora x2
| od Sue można wziąć:
- Pasta na oparzenia (1 porcja, stat. 5)
- Pasta na odmrożenia (1 porcja, stat. 5)
- Wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir ożywiający (1 porcja, stat. 5)
- Czyścioszek (1 porcja, stat. 5)
- Marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir niezłomności (2 porcje, stat. 5)
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir kurczący (1 porcja, stat. 5)
- Wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir ożywiający (1 porcja, stat. 15)[bylobrzydkobedzieladnie]
- To dobry pomysł - powiedziała do Jackie na propozycję zorganizowania pogrzebu po spotkaniu - choć wątpliwości obudziły się w niej, gdy w pomieszczeniu zaczęło plątać się trochę cięższych emocji. Może powinny wybrzmieć przed pożegnaniem.
Rozmowa prędko przeszła w temat podjęcia otwartej ofensywy, a Sue największą rację mogła przyznać panu Rineheartowi, którego głos brzmiał rozsądnie - Zakon powinien zaatakować, lecz nie chaotycznie, nie porywczo i nie dla samego ataku. O potencjalnych ofiarach trzeba było nie tylko pamiętać, ale robić wszystko, by było ich jak najmniej - nie zabierać się do ataku z myślą, że są nieuniknione. Były, po obydwu stronach, ale czy Zakon musiał przyczyniać się do ich śmierci, chcąc uderzyć w czułe punkty wroga? Lovegood wiedziała - albo po prostu chciała tak o nim myśleć - że Anthony'emu te istnienia nie są obojętne, nie bez powodu stał po ich stronie i poświęcał się sprawie, walczył za nich, dla nich - mimo tego nie potrafiła bezkrytycznie przyjąć jego porywczości i zrozumieć całkowicie jego podejścia. Na wielu polach mogła przyznać mu rację, ale nie na wszystkich.
- Ale im nie robi to większej różnicy - odezwała się tylko raz, bez złości i gwałtowności, chcąc jedynie podkreślić różnicę, gdy Skamander wspomniał o tym, że Rycerze są świadomi zagrożenia, w jakim stawiają postronnych. Ba, przecież mogli wywołać za pomocą takich działań jeszcze większą grozę, więc niejako było im to na rękę. - My nie jesteśmy jak oni i nigdy nie będziemy - chciała w to wierzyć i wierzyła z całego serca. - To jasne, że nie pokonamy ich bez ataku, ale przy każdym szturmie powinny znaleźć się osoby, które zadbają o innych, o przechodniów albo mieszkańców, cokolwiek. Zawsze powinniśmy o to dbać, a nie zakładać z góry, że ktoś i tak zginie, kiedy jest jeszcze szansa na ratunek - nawet nie zauważyła, kiedy dłonie zacisnęły się w pięści. Tylko tyle i aż tyle, wysłać kogoś, kto nie rzuci się w wir walki i zniszczenia, a zajmie się tymi, którzy sami nie będą w stanie się ratować. Ona mogła to zrobić, a atakować - niekoniecznie, bo nie miała do tego zdolności i predyspozycji. Zamiast grzmieć na ludzi nieobeznanych z walką, można było znaleźć im inne przydatne zadania - do otwartej ofensywy i tak nadawała się głównie Gwardia, aurorzy i pojedyncze jednostki. Każdy z członków organizacji coś do niej wnosił, ale nie każdy musiał nadawać się do ataku. Zgodziła się ze słowami Marcelli, kiwając krótko głową - to prawda, znak wcale nie wprowadzał większego ryzyka na tle tego, które już istniało i to argument panny Figg przekonał Sue do idei wprowadzenia symbolu, choć uważała, że tak ostre słowa nie były potrzebne. Znów robił się bałagan.
Wzdrygnęła się wyraźnie na wspomnienie śmierciotul, ale nie chciała ignorować tej kwestii. - Jeśli nikt się tym nie zajmie, mogę czegoś poszukać - odpowiedziała niemrawo, bo daleko było jej do naukowca, kompletnie nie miała dostępu do Nokturnu, ale za to znała się na stworzeniach i mogła tę wiedzę wykorzystać.
- Transmutacja nie załatwi sprawy przy stawianiu domów - odpowiedziała spokojnie Poppy, zaraz po słowach Charlie. - Zbyt łatwo da się ją cofnąć zaklęciem, nie trwa też wiecznie. Można wykorzystać ją jako tymczasowe rozwiązanie - zastanowiła się chwilę, drapiąc się po brodzie - do załatania dachu, jeśli nie ma czym, do powielenia koca, jeśli ich brakuje. Może być idealna do ułatwienia transportu - podsunęła, zerkając na Hannah, która wcześniej o transporcie wspominała. To mogło być rozwiązanie - przewożenie dużych i ciężkich rzeczy było problematyczne oraz mało dyskretne, ale pomniejszone stwnowiły o wiele mniejsze wyzwanie. - Znam się na transmutacji i chętnie z niej skorzystam - zaoferowała, nie wnikając teraz w konkretne pomysły i sposoby, wszystko można było omówić przy konkretnych planach.
- Eliskiry, wszystkie są podpisane - powiedziała jeszcze na końcu, zostawiając fiolki na stole, by każdy chętny mógł je przygarnąć. Wzięła też od Lucindy dwie mandragory.
| biorę od Lucindy: madragora x2
| od Sue można wziąć:
- Pasta na oparzenia (1 porcja, stat. 5)
- Pasta na odmrożenia (1 porcja, stat. 5)
- Wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir ożywiający (1 porcja, stat. 5)
- Czyścioszek (1 porcja, stat. 5)
- Marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir niezłomności (2 porcje, stat. 5)
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir kurczący (1 porcja, stat. 5)
- Wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 5)
- Eliksir ożywiający (1 porcja, stat. 15)[bylobrzydkobedzieladnie]
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Ostatnio zmieniony przez Susanne Lovegood dnia 10.10.19 19:31, w całości zmieniany 1 raz
Spojrzała na Alexandra i kiwnęła głową, przyjmując do wiadomości. Szczegóły tego będą musieli omówić z pewnością jeszcze dokładniej, ale nie było sensu, aby wszyscy uczestniczyli w tej rozmowie.
— Możliwe, że nie wiedzą o tym, że masz nową cukiernię. — Spojrzała na Bertiego. — Nie sądzę, by zaatakowali Słodką Próżność z powodu deficytu cukru w życiu.— Musieli mieć jakiś powód, dla którego zrobili to właśnie tam, chociaż wybór tych dwóch miejsc wydawał jej się śmieszny. Po tym wszystkim, co zrobili zwrócili żółte, wężowe ślepia w kierunku małych biznesów. Prędzej spodziewałaby się próby wysadzenia całej Ulicy Pokątnej. — Możemy być za to pewni tego, że na tym nie spoczną i będą atakować dalej. — Znali ich tożsamości, jeśli będą tylko chcieli ich zaatakować, nie zawahają się.
Ostrzeżenie Kierana, będące potwierdzeniem słów Skamandera wzięła jednak poważnie. Było gorzej niż przypuszczała. Aurorzy mieli związane ręce, a prawo, czy raczej to, co po nim pozostało z pewnością nie stało po ich stronie. Zerknęła też na Samuela, który milczał i Jackie, która była z biurem ściśle związana od dawna. Martwiła się o nich.
— Oaza w tej chwili jest najbezpieczniejszym miejscem, jeśli coś wymaga gromadzenia to właśnie tam — czy będą to dowody, czy żywność; bez znaczenia. — Ale co zamierzacie zrobić z winnymi, poza gromadzeniem dowodów przeciwko nim, które może kiedyś będzie szansa wykorzystać legalnie. Osadzić? Jeśli tak to gdzie? Zabić? — Nie przerażała ją taka wizja; niewielu wśród nich było czarodziejów, którzy byliby gotowi to zrobić, ale sama po tym co przeżyła w Sowiej Poczcie była pewna, że gdyby tylko potrafiła, zrobiłaby wszystko by ich powstrzymać. Wzrok zatrzymała jednak na Justine, która zabrała głos.
— Dlaczego zakładasz od razu, że w ten sposób miałoby to wyglądać?— spytała ją wprost, marszcząc brwi. — Nie jesteśmy nimi. Nikt z nas nie chce rzezi, po której ulicami spłynie krew niewinnych. Możemy zrobić to sprytnie, tak jak powiedziałaś. Ale to wymaga planu, a plan konkretnych celów, które musicie zaakceptować— jeśli uznają je za dobre— lub wskazać. — Jako gwardziści, jako przywódcy, za którymi oni wszyscy chcieli podążać. Mieli wśród swoich ludzi poszukiwaczy artefaktów, którzy z łatwością mogli dotrzeć do czarnoksiężników i handlarzy, a od tego był tylko krok do nabrudzenia w ich mrocznym światku. Mieli aurorów, którzy zgodnie ze słowami Anthony'ego i tak poszukiwali już dowodów na własną rękę. Nie rozumiała jej niechęci i pogardliwego stosunku do słów, które padły. Ludzie udowodnili, że chcą działać, to wszystko. To nie zasługiwało na niechęć. To wymagało uporządkowania, którego od przywódców się wymagało. — Nie zatrzymasz nas, ale jak to sobie wyobrażasz, że teraz każdy z nas będzie robił to, co uważa sam za słuszne?— Byli tu po to, by ustalić jakiś wspólny plan działania. A oni, cokolwiek chcieli zrobić i jakiekolwiek mieli o tym zdanie nie mogli działać przeciwko woli gwardii. Spojrzała na Benjamina, z łatwością przypominając sobie jego słowa o tym, co powinna zrobić, podważając ich decyzje. Może nie powinna w tej chwili już w ogóle zabierać głosu. Nie chciała tego robić — podważać ich zdania, zdania Tonks. Nagły wybuch Skamandera wydał jej się przekroczeniem pewnych granic, podobnie jak słowa Figg, ale przecież coś ich łączyło. Stali po tej samej stronie. Dawał się ponieść emocjom, którym ona sama ulegała zbyt często, doskonale go przez to rozumiała i doskonale wiedziała, że ktoś powinien w końcu zatrzymac tę spiralę gniewu.
— Wszyscy zebraliśmy się tu w jednym celu, chcemy pomóc. I wszyscy powinniśmy skupić się na tym, co robić, aby było lepiej, podzielić się tak, by jak najlepiej wykorzystać swoje możliwości, a nie po to by się wykłócać. Działania Rycerzy Walpurgii są coraz bardziej jawne i bezczelne. Pozostając w cieniu dajemy im przewagę w zdobywaniu sojuszników. A zbierając ludzi do oazy i tak nie zachowujemy naszego istnienia w tajemnicy, więc dlaczego nie rozszerzyć tego? Gdzie jest granica pomiędzy pozostaniem w cieniu a jawną działalnością w takim razie? — Zwróciła się znów do Tonks. Nie miała do niej pretensji i nie starała się by jej słowa tak brzmiały, a tym bardziej jak oskarżenie. Ale jeśli mieli wszyscy się dogadać i zacząć patrzeć w tym samym kierunku, powinni rozumieć drogę, którą podążają. I dlaczego. Dlaczego prawda o Zakonie Feniksa miałaby kogokolwiek skrzywdzić i jak miałaby to zrobić bardziej niż robili to dotąd Rycerze, którzy o ich istnieniu doskonale zdawali sobie sprawę?— A jeśli nie jasna łuna na niebie to może coś mniej rzucającego się w oczy. Jak runy. Znak, symbol, cyfra, litera, runa widoczna na murze, szybie, drzewie, drzwiach. Cokolwiek. Po prostu widzisz je i wiesz, że gdzieś tu są wokół dobrzy ludzie; że nie jesteś sam. — A Rycerze Walpurgii, którzy by się na to natknęli wiedzieliby, że choć próbują, nie wytępią ich w żaden sposób. Widziała w tym nadzieję na to, że ludzie widzący powtarzając się symbole mogliby się nimi interesować, szukać ich źródła, informacji na ich temat. — Może z czasem można by je jakoś ewoluować w system drogowskazów, którymi odpowiedni ludzie trafialiby we właściwe miejsce, choćby do Gospody Pod Świńskim Łbem, gdzie mogliby zasięgnąć rady, języka, spróbować się z nami skontaktować.— Wzruszyła ramionami. Był to może projekt abstrakcyjny, może przyszłościowy, ale wydawał się rozsądny jeśli oni wszyscy mieli pozostać ukryciu w podziemiu i gromadzić ich wszystkich, tak jak sugerowała Tonks, po cichu. Zerknęła w stronę Lucindy, która znała się na piśmie runicznym i Ulyssesa, który najwyraźniej posiadał naukową wiedzę; być może oboje wiedzieli, czy to możliwe i czy to w ogóle miało sens. Słowa Anthony'ego były jak noże rozesłane po nich wszystkich. Spojrzała na niego, a później Alexandra, milknąc. Prawda w słowach aurora była prawdą, choć gorzką. Nie była w stanie poświęcić jednego życia dla wielu innych. Nie była w stanie na własne sumienie przyjąć tego, o czym mówił. Ale nie było to dla niej powodem do wstydu. Jeśli przez to była miękka i słaba — trudno. — Anthony— poprosiła go, by przerwał, nim z powodu jego słów i oskarżeń dojdzie tu do awantury, która podzieli ich wszystkich. Słysząc słowa Charlie, zmarszczyła jednak brwi.
— Przecież naszym wspólnym celem jest ich chronić i strzec przed zbrodniarzami, którzy od jakiegoś czasu są całkiem bezkarni. Ci, którzy spalili ministerstwo pozostają bezkarni, ci, którzy napadli na cukiernie i lodziarnię zostali wypuszczeni z więzienia. A o tych, którzy napadają ludzi na ulicach nawet się nie wspomina. Przygotowanie oazy to nasz priorytet — to nie ulegało wątpliwościom, nie mogli przygarniać ludzi, nie mając dla nich odpowiedniego i godnego środowiska. — Zapewnienie im warunków i spokoju to bardzo ważna sprawa. Ale możemy sobie pomóc. Jeśli odpowiedni znak będzie kojarzył się z ogólnie rozumianym ruchem oporu, ludzie będą sami do nas przychodzić szukając pomocy, wzrośnie w ten sposób nasza efektywność, a my nie będziemy musieli wyłącznie ich szukać. Możemy być przy tym ostrożni. Nikt nie mówi, że ktoś kto użyje tego znaku będzie tkwił pod nim, czekając aż ktoś się zjawi, bo to zrodzi wyścig z czasem, między nami, a Rycerzami Walpurgii. Powinniśmy być ostrożni— przytaknęła Charlene, niepewna, czy oby na pewno wszyscy rozumieją to słowo w ten sam sposób; nikt jednak nie mówił o bezmyślności, czy brawurze, a tak odebrała głosy z drugiej strony. — Może powinnismy pomyśleć nad czymś w rodzaju straży obywatelskiej. Moglibyśmy umawiać się na pewnego rodzaju dyżury w odpowiednich miejscach, które uważamy za bardziej zagrożone i obserwować, czy nie odbywają się tam podejrzane ruchy, czy nie kręcą podejrzane osoby. Rycerze działają otwarcie, ale to nie umniejsza ich inteligencji. Też pozyskują skądś informacje, mają swoich informatorów czy to w centrum, czy w dokach, obserwują. Może powinniśmy to też wykorzystać, próbując rozpuścić w mieście fałszywe plotki, które odwrócą ich uwagę od oazy, naszych działań.— Wiedzieli przecież czego chcieli Rycerze, może właśnie powinni to wykorzystać przeciwko nim, wypuszczając ich w pole. — Może moglibyśmy zorganizować zasadzkę? — Jeśli mówić o konfrontacji, skoro była mowa o eliminowaniu ich po kolei.
— Możliwe, że nie wiedzą o tym, że masz nową cukiernię. — Spojrzała na Bertiego. — Nie sądzę, by zaatakowali Słodką Próżność z powodu deficytu cukru w życiu.— Musieli mieć jakiś powód, dla którego zrobili to właśnie tam, chociaż wybór tych dwóch miejsc wydawał jej się śmieszny. Po tym wszystkim, co zrobili zwrócili żółte, wężowe ślepia w kierunku małych biznesów. Prędzej spodziewałaby się próby wysadzenia całej Ulicy Pokątnej. — Możemy być za to pewni tego, że na tym nie spoczną i będą atakować dalej. — Znali ich tożsamości, jeśli będą tylko chcieli ich zaatakować, nie zawahają się.
Ostrzeżenie Kierana, będące potwierdzeniem słów Skamandera wzięła jednak poważnie. Było gorzej niż przypuszczała. Aurorzy mieli związane ręce, a prawo, czy raczej to, co po nim pozostało z pewnością nie stało po ich stronie. Zerknęła też na Samuela, który milczał i Jackie, która była z biurem ściśle związana od dawna. Martwiła się o nich.
— Oaza w tej chwili jest najbezpieczniejszym miejscem, jeśli coś wymaga gromadzenia to właśnie tam — czy będą to dowody, czy żywność; bez znaczenia. — Ale co zamierzacie zrobić z winnymi, poza gromadzeniem dowodów przeciwko nim, które może kiedyś będzie szansa wykorzystać legalnie. Osadzić? Jeśli tak to gdzie? Zabić? — Nie przerażała ją taka wizja; niewielu wśród nich było czarodziejów, którzy byliby gotowi to zrobić, ale sama po tym co przeżyła w Sowiej Poczcie była pewna, że gdyby tylko potrafiła, zrobiłaby wszystko by ich powstrzymać. Wzrok zatrzymała jednak na Justine, która zabrała głos.
— Dlaczego zakładasz od razu, że w ten sposób miałoby to wyglądać?— spytała ją wprost, marszcząc brwi. — Nie jesteśmy nimi. Nikt z nas nie chce rzezi, po której ulicami spłynie krew niewinnych. Możemy zrobić to sprytnie, tak jak powiedziałaś. Ale to wymaga planu, a plan konkretnych celów, które musicie zaakceptować— jeśli uznają je za dobre— lub wskazać. — Jako gwardziści, jako przywódcy, za którymi oni wszyscy chcieli podążać. Mieli wśród swoich ludzi poszukiwaczy artefaktów, którzy z łatwością mogli dotrzeć do czarnoksiężników i handlarzy, a od tego był tylko krok do nabrudzenia w ich mrocznym światku. Mieli aurorów, którzy zgodnie ze słowami Anthony'ego i tak poszukiwali już dowodów na własną rękę. Nie rozumiała jej niechęci i pogardliwego stosunku do słów, które padły. Ludzie udowodnili, że chcą działać, to wszystko. To nie zasługiwało na niechęć. To wymagało uporządkowania, którego od przywódców się wymagało. — Nie zatrzymasz nas, ale jak to sobie wyobrażasz, że teraz każdy z nas będzie robił to, co uważa sam za słuszne?— Byli tu po to, by ustalić jakiś wspólny plan działania. A oni, cokolwiek chcieli zrobić i jakiekolwiek mieli o tym zdanie nie mogli działać przeciwko woli gwardii. Spojrzała na Benjamina, z łatwością przypominając sobie jego słowa o tym, co powinna zrobić, podważając ich decyzje. Może nie powinna w tej chwili już w ogóle zabierać głosu. Nie chciała tego robić — podważać ich zdania, zdania Tonks. Nagły wybuch Skamandera wydał jej się przekroczeniem pewnych granic, podobnie jak słowa Figg, ale przecież coś ich łączyło. Stali po tej samej stronie. Dawał się ponieść emocjom, którym ona sama ulegała zbyt często, doskonale go przez to rozumiała i doskonale wiedziała, że ktoś powinien w końcu zatrzymac tę spiralę gniewu.
— Wszyscy zebraliśmy się tu w jednym celu, chcemy pomóc. I wszyscy powinniśmy skupić się na tym, co robić, aby było lepiej, podzielić się tak, by jak najlepiej wykorzystać swoje możliwości, a nie po to by się wykłócać. Działania Rycerzy Walpurgii są coraz bardziej jawne i bezczelne. Pozostając w cieniu dajemy im przewagę w zdobywaniu sojuszników. A zbierając ludzi do oazy i tak nie zachowujemy naszego istnienia w tajemnicy, więc dlaczego nie rozszerzyć tego? Gdzie jest granica pomiędzy pozostaniem w cieniu a jawną działalnością w takim razie? — Zwróciła się znów do Tonks. Nie miała do niej pretensji i nie starała się by jej słowa tak brzmiały, a tym bardziej jak oskarżenie. Ale jeśli mieli wszyscy się dogadać i zacząć patrzeć w tym samym kierunku, powinni rozumieć drogę, którą podążają. I dlaczego. Dlaczego prawda o Zakonie Feniksa miałaby kogokolwiek skrzywdzić i jak miałaby to zrobić bardziej niż robili to dotąd Rycerze, którzy o ich istnieniu doskonale zdawali sobie sprawę?— A jeśli nie jasna łuna na niebie to może coś mniej rzucającego się w oczy. Jak runy. Znak, symbol, cyfra, litera, runa widoczna na murze, szybie, drzewie, drzwiach. Cokolwiek. Po prostu widzisz je i wiesz, że gdzieś tu są wokół dobrzy ludzie; że nie jesteś sam. — A Rycerze Walpurgii, którzy by się na to natknęli wiedzieliby, że choć próbują, nie wytępią ich w żaden sposób. Widziała w tym nadzieję na to, że ludzie widzący powtarzając się symbole mogliby się nimi interesować, szukać ich źródła, informacji na ich temat. — Może z czasem można by je jakoś ewoluować w system drogowskazów, którymi odpowiedni ludzie trafialiby we właściwe miejsce, choćby do Gospody Pod Świńskim Łbem, gdzie mogliby zasięgnąć rady, języka, spróbować się z nami skontaktować.— Wzruszyła ramionami. Był to może projekt abstrakcyjny, może przyszłościowy, ale wydawał się rozsądny jeśli oni wszyscy mieli pozostać ukryciu w podziemiu i gromadzić ich wszystkich, tak jak sugerowała Tonks, po cichu. Zerknęła w stronę Lucindy, która znała się na piśmie runicznym i Ulyssesa, który najwyraźniej posiadał naukową wiedzę; być może oboje wiedzieli, czy to możliwe i czy to w ogóle miało sens. Słowa Anthony'ego były jak noże rozesłane po nich wszystkich. Spojrzała na niego, a później Alexandra, milknąc. Prawda w słowach aurora była prawdą, choć gorzką. Nie była w stanie poświęcić jednego życia dla wielu innych. Nie była w stanie na własne sumienie przyjąć tego, o czym mówił. Ale nie było to dla niej powodem do wstydu. Jeśli przez to była miękka i słaba — trudno. — Anthony— poprosiła go, by przerwał, nim z powodu jego słów i oskarżeń dojdzie tu do awantury, która podzieli ich wszystkich. Słysząc słowa Charlie, zmarszczyła jednak brwi.
— Przecież naszym wspólnym celem jest ich chronić i strzec przed zbrodniarzami, którzy od jakiegoś czasu są całkiem bezkarni. Ci, którzy spalili ministerstwo pozostają bezkarni, ci, którzy napadli na cukiernie i lodziarnię zostali wypuszczeni z więzienia. A o tych, którzy napadają ludzi na ulicach nawet się nie wspomina. Przygotowanie oazy to nasz priorytet — to nie ulegało wątpliwościom, nie mogli przygarniać ludzi, nie mając dla nich odpowiedniego i godnego środowiska. — Zapewnienie im warunków i spokoju to bardzo ważna sprawa. Ale możemy sobie pomóc. Jeśli odpowiedni znak będzie kojarzył się z ogólnie rozumianym ruchem oporu, ludzie będą sami do nas przychodzić szukając pomocy, wzrośnie w ten sposób nasza efektywność, a my nie będziemy musieli wyłącznie ich szukać. Możemy być przy tym ostrożni. Nikt nie mówi, że ktoś kto użyje tego znaku będzie tkwił pod nim, czekając aż ktoś się zjawi, bo to zrodzi wyścig z czasem, między nami, a Rycerzami Walpurgii. Powinniśmy być ostrożni— przytaknęła Charlene, niepewna, czy oby na pewno wszyscy rozumieją to słowo w ten sam sposób; nikt jednak nie mówił o bezmyślności, czy brawurze, a tak odebrała głosy z drugiej strony. — Może powinnismy pomyśleć nad czymś w rodzaju straży obywatelskiej. Moglibyśmy umawiać się na pewnego rodzaju dyżury w odpowiednich miejscach, które uważamy za bardziej zagrożone i obserwować, czy nie odbywają się tam podejrzane ruchy, czy nie kręcą podejrzane osoby. Rycerze działają otwarcie, ale to nie umniejsza ich inteligencji. Też pozyskują skądś informacje, mają swoich informatorów czy to w centrum, czy w dokach, obserwują. Może powinniśmy to też wykorzystać, próbując rozpuścić w mieście fałszywe plotki, które odwrócą ich uwagę od oazy, naszych działań.— Wiedzieli przecież czego chcieli Rycerze, może właśnie powinni to wykorzystać przeciwko nim, wypuszczając ich w pole. — Może moglibyśmy zorganizować zasadzkę? — Jeśli mówić o konfrontacji, skoro była mowa o eliminowaniu ich po kolei.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nie do końca wiedział, co myśleć o własnym znaku rozpoznawczym. To było dla niego trochę dziecinne, ale z drugiej strony nie chciał polemizować z samą ideą. Rozpoznanie mogło zarówno pomóc w niektórych sytuacjach, jak i okazać się zgubne. I nie chodziło wcale o użycie takiego znaku „przez dziecko”. Chodziło o możliwość niewłaściwego użycia tego znaku, w czasie obecnym i przyszłym. Zawsze jednak działał ten element ludzki, dla którego każdy znak mógł dodać otuchy. Nadal jednak Macmillan nie potrafił sprecyzować własnego odczucia względem tego pomysłu.
Był zresztą ważniejszy temat. Ofiar nie dało się uniknąć, doskonale o tym wiedział. Bez nich czy z nimi (a właściwie z ich lub bez ich czynnika) one i tak by powstały. Należało działać jak najszybciej i ograniczyć tę liczbę osób do względnego i możliwego minimum. Po prostu. A jednak, na dźwięk wspomnianego Stonehenge machinalnie obrócił głowę w stronę kuzyna, Selwyna, w którym utkwił swoje wyjątkowo poważne spojrzenie. Jeżeli to miał być prztyczek w nos, to bolał. Podwójnie. Kuzyn bardzo celnie trafił w uczucia. Macmillan doskonale zdawał sobie sprawę z ofiar, które niosło za sobą zaklęcie Terremotio. Bolało go to, ale jednocześnie coś mu podpowiadało, że gdyby nie oni użyli tego jednego, wyjątkowo niszczącego zaklęcia, to na wszystkich niewygodnych szlachcicach użyto by jeszcze gorszych zaklęć, niewybaczalnych.
– Incydentem? – powtórzył za swoim imiennikiem wyraźnie zaskoczony stwierdzeniem Alexandra, zapewne nie mniej niż Skamander. – Tamtego dnia mogło skończyć się na większej liczbie ofiar i to nie z naszej strony, kuzynie. Na litość sprawiedliwej Helgi i niech ona dręczy moją duszę za te słowa, ale gdyby nie Skamander, to nie byłoby ani ciebie, ani mnie, ani pozostałych osób, które tamtego dnia otwarcie sprzeciwiły się większości konserwatywnych rodzin, a przede wszystkim Sam Wiesz Komu – wtrącił w momencie, kiedy zauważył, że Anthony nabiera tchu na dalszą przemowę. Nie podnosił głosu, nie mówił uniesiony swoimi emocjami. Być może był to efekt dotychczasowych eliksirów, które wypił od października.
Nie rozumiał może dlaczego Skamander tak agresywnie krytykował pozostałych, ale nie zamierzał się w to wgłębiać. Być może stanowczy ton był teraz potrzebny. Nie był jeszcze tak bardzo poinformowany co do tego, co działo się w Zakonie wcześniej. Chciał jedynie zaznaczyć, że mimo wszystko – nawet jeżeli zadręczał samego siebie każdego dnia tym, że miał ręce brudne od krwi – ofiar nie dało się uniknąć. Po prostu nie było to możliwe. Takie były niepisane zasady wojny. W międzyczasie jego spojrzenie utkwiło w pannie Figg, której nieświadomie przytaknął głową.
– Anthony ma rację – dodał po kolejnym monologu imiennika, ale swoje spojrzenie utkwił to w panie Rineheartcie, to na pannie Tonks. – Nie wygramy tej wojny, niestety, bez ofiar. Ale możemy zmniejszyć ich liczbę. – Skomentował znowu. – Nie powinniśmy się teraz nawet kłócić, tylko po prostu opracować plan działania. Uzgodniliśmy część dotyczącą pomocy dla potrzebujących. Teraz potrzebujemy tej części, która skupia się na rozbiciu lub chociaż przerwaniu części działań tych przeklętych czarnoksiężników. A ja proponuję zamach na fałszywego ministra. W ten sposób unikniemy rzezi, ograniczymy liczbę ofiar do zbędnego minimum. – Odpowiedział na pytanie Kierana, choć przytaknął mu co do priorytetu Oazy. Czuł się dziwnie proponując coś takiego. Nigdy nie przypuszczał, że dojdzie wypowiedzieć mu takie słowa i to przed gronem osób, które częściowo poznawał, częściowo nie. Ścisnął delikatnie dłoń Rii, jak gdyby szukając w niej wsparcia, którego wcale nie oczekiwał. Bał się, że ta źle go zrozumie, bał się jej oceny. Słysząc wypowiedź panny Wright trochę się uspokoił. Mówiła rozsądnie, jak prawdziwy Wright.
Był zresztą ważniejszy temat. Ofiar nie dało się uniknąć, doskonale o tym wiedział. Bez nich czy z nimi (a właściwie z ich lub bez ich czynnika) one i tak by powstały. Należało działać jak najszybciej i ograniczyć tę liczbę osób do względnego i możliwego minimum. Po prostu. A jednak, na dźwięk wspomnianego Stonehenge machinalnie obrócił głowę w stronę kuzyna, Selwyna, w którym utkwił swoje wyjątkowo poważne spojrzenie. Jeżeli to miał być prztyczek w nos, to bolał. Podwójnie. Kuzyn bardzo celnie trafił w uczucia. Macmillan doskonale zdawał sobie sprawę z ofiar, które niosło za sobą zaklęcie Terremotio. Bolało go to, ale jednocześnie coś mu podpowiadało, że gdyby nie oni użyli tego jednego, wyjątkowo niszczącego zaklęcia, to na wszystkich niewygodnych szlachcicach użyto by jeszcze gorszych zaklęć, niewybaczalnych.
– Incydentem? – powtórzył za swoim imiennikiem wyraźnie zaskoczony stwierdzeniem Alexandra, zapewne nie mniej niż Skamander. – Tamtego dnia mogło skończyć się na większej liczbie ofiar i to nie z naszej strony, kuzynie. Na litość sprawiedliwej Helgi i niech ona dręczy moją duszę za te słowa, ale gdyby nie Skamander, to nie byłoby ani ciebie, ani mnie, ani pozostałych osób, które tamtego dnia otwarcie sprzeciwiły się większości konserwatywnych rodzin, a przede wszystkim Sam Wiesz Komu – wtrącił w momencie, kiedy zauważył, że Anthony nabiera tchu na dalszą przemowę. Nie podnosił głosu, nie mówił uniesiony swoimi emocjami. Być może był to efekt dotychczasowych eliksirów, które wypił od października.
Nie rozumiał może dlaczego Skamander tak agresywnie krytykował pozostałych, ale nie zamierzał się w to wgłębiać. Być może stanowczy ton był teraz potrzebny. Nie był jeszcze tak bardzo poinformowany co do tego, co działo się w Zakonie wcześniej. Chciał jedynie zaznaczyć, że mimo wszystko – nawet jeżeli zadręczał samego siebie każdego dnia tym, że miał ręce brudne od krwi – ofiar nie dało się uniknąć. Po prostu nie było to możliwe. Takie były niepisane zasady wojny. W międzyczasie jego spojrzenie utkwiło w pannie Figg, której nieświadomie przytaknął głową.
– Anthony ma rację – dodał po kolejnym monologu imiennika, ale swoje spojrzenie utkwił to w panie Rineheartcie, to na pannie Tonks. – Nie wygramy tej wojny, niestety, bez ofiar. Ale możemy zmniejszyć ich liczbę. – Skomentował znowu. – Nie powinniśmy się teraz nawet kłócić, tylko po prostu opracować plan działania. Uzgodniliśmy część dotyczącą pomocy dla potrzebujących. Teraz potrzebujemy tej części, która skupia się na rozbiciu lub chociaż przerwaniu części działań tych przeklętych czarnoksiężników. A ja proponuję zamach na fałszywego ministra. W ten sposób unikniemy rzezi, ograniczymy liczbę ofiar do zbędnego minimum. – Odpowiedział na pytanie Kierana, choć przytaknął mu co do priorytetu Oazy. Czuł się dziwnie proponując coś takiego. Nigdy nie przypuszczał, że dojdzie wypowiedzieć mu takie słowa i to przed gronem osób, które częściowo poznawał, częściowo nie. Ścisnął delikatnie dłoń Rii, jak gdyby szukając w niej wsparcia, którego wcale nie oczekiwał. Bał się, że ta źle go zrozumie, bał się jej oceny. Słysząc wypowiedź panny Wright trochę się uspokoił. Mówiła rozsądnie, jak prawdziwy Wright.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jej wzrok przesunął się na Jackie.
- Do Ministra. - odpowiedziała krótko przesuwając spojrzenie z Jackie na Kierana. Poważny wzrok kilka chwil lustrował ich dwójkę. Kolejne dwie mocne osoby, które były w stanie poświęcić wszystko dla walki. Wysłuchała jego pierwszych słów z uwagą i spokojem. Odchylając się wygodniej na krześle.
- Anthony. Nie powiedziałam nie, zapytałam jak. Jestem pół roku na kursie, znawca prawa ze mnie na pół gwizdka. Czemu dokumenty nieoficjalnej jednostki, mogą zostać wykorzystane w przyszłości? - nieoficjalnej, działającej poza prawem którym sterował ktoś inny. Czy sądy będą w stanie uznać je w takiej formie. - Nie te, które wyniesiemy czy skopiujemy, a ta, które zbierzemy sami? - wróciła spojrzeniem do niego. Skinęła lekko głową. - Kto i gdzie. Kto? Taka jednostka musiałaby mieć ciągle kogoś kto przyjmie zgłoszenie. Jak pogodzić to z życiem z etatem z innymi działaniami, czy powinien to być ktoś kto może reagować od razu, czy wystarczy ktoś kto tylko przyjmie zeznanie? - zadawała kolejne pytania, chcąc dokładniej przedstawić swój punkt widzenia. - Gdzie mnie martwi. Oaza nie jest otwarta dla wszystkich. Nawet gdyby funkcjonowała tam taka jednostka, nie byłaby dostępna. - pomysły zawsze padały, gromnie, by się zdawało. By zaraz gdy wyjdą wszystko rozmyło się, pozostawione same sobie. Oni, mogli pokierować sprawami, ale nie byli w stanie zdziałać wszystkiego sami. Zdawało jej się, że potrzebowali jedności, ta jednak zdawała się strzaskana. Miała nadzieję, ze nie utracona całkowicie. Jasne spojrzenie wędrowała chwile po zakonnikach, a gdy się odezwał powróciło do niego. Chodziło im o to samo, czemu więc tak się ścierali? Zmarszczyła lekko brwi. Milczała słuchając wypowiadanych przez niego słów. Wiedziała przecież, że potrafił dostrzec więcej a może wina leżała w niej samej i źle sformułowanych pytaniach.
- Tak to brzmiało - jako nieprzemyślane chaotyczne działania. - Moje pytania nie miały na celu zatrzymanie działań, a postawienie kwestii, które należy przemyśleć. I o których trzeba pamiętać. - odpowiedziała zawieszając wzrok na przyjaciółce. Tak, położenie eliksiru na stół nie było rozsądnym pomysłem, ale miała własny charakter i temperament. - Nie wiem, na razie zdajemy się mówić o tym samym i rozmijać w środku, rzucając się na siebie wzajemnie. - jej wzrok ponownie wrócił do Skamandera.
- Jestem. - odpowiedziała mu spokojnie. Zerknęła na Marcellę ale odwróciła po jej słowach spojrzenie z poważną miną w kierunku aurora. - To są racjonalne pytania, Anthony nad którymi należy się zastanowić. Może źle przedstawione, ale nie żeby coś odrzucić. - to należało zaznaczyć Nie mogła dojść do tego, skąd wzięło się między nimi nieporozumienie. Jej zdolności oratorskie nigdy nie były najwyższych lotów, może powinna poświęcić im więcej uwagi. Znak nie był zły, bała się tylko tego, co może zrobić źle używany. Albo dostępny dla wszystkich. - Wszyscy chcemy działać, ale musimy dookreślić jak. My wiemy, jakie ponosimy ryzyko. Ale dla innych należy je chociaż przekalkulować. Jeśli puścimy w świat znak, musimy mieć nad nim jakąkolwiek kontrolę. Jeśli pozwolimy na to, by naszego mógł użyć każdy bez naszej wiedzy, wystawimy innych na niebezpieczeństwo. - zostawiła to pytanie tylko na chwilę. Próbowała w swoich rozmyślaniach skupiać się też konsekwencjach pochopnych działań i decyzji. Skinęła lekko głową na jego propozycję. I padające po nich słowana Hannah. - To brzmi jak coś, co możemy kontrolować. - zgodziła się spokojnie unosząc wzrok i spoglądając na sufit nad ich głowami. Byli skłóceni, a może nie potrafili zrozumieć sobie wzajemnie, każde skupione na innej wizji świata i celu, który zdawało jej się coraz mocniej, tylko częściami był taki sami. Kolejne jednak słowa, które wypowiedział Skamander sprawiły, że jej brwi mimowolnie powędrowały do góry.
- Anthony. - powiedziała jedynie ostrzegawczo, nie mówiąc na ten temat ich strachu nic więcej. Musieli podejmować trudne decyzje, której wagę tylko oni z sobą nieśli. I nie miała na myśli tylko próby. A działań. Choćby tego co spotkało ją ledwie kilka dni temu w Azkabanie. Czy się bała? Niezmiennie, ale szła dalej bez względu na strach. Zamiast rozmawiać, zaczęli wylewać swoje frustracje. Potrzebowali sposobu by uleczyć własne dusze, może odetchnąć na chwilę. Czas nie rozpieszczał nikogo. Zwłaszcza ich. Nosili na własnych ciałach znaki przegranych i tego co przeżyli.
- Nie chodzi tylko o ofiary, ale też filary. Każde społeczeństwo ma swoje. - spróbowała raz jeszcze poruszyć pierwszą kwestię. - A sprytnie, powinniśmy podejść do nich samych. Zadaję pytania, bo te kwestie trzeba ustalić. - powinni uderzyć, nie twierdziła, że nie. Ale musieli to zrobić z konkretną myślą, atak na B&B albo na miejsce w którym się gromadzili, mógł ich zaboleć, jeśli te miejsca miały dla nich znaczenie. Ale te były poza ich zasięgiem na razie, bez planu, nie byli w stanie tego dokonać. Przesunęła spojrzenie na Poppy, a później na powrót na Hannah.
- Pytania pozostają takie same: Jak? Ile mają wiedzieć? Co? Jak przekazać te informacje tak, by zniwelować ryzyko dla kogokolwiek spoza organizacji? Jak ustrzec się przed potencjalną pułapką, która może zostać na nas zastawiona? - jedno za drugim, pytania, a może jej własne wątpliwości. Sądziła, że to jest miejsce w którym wspólnie powinni je rozwiewać. - Nie skupiając na pojedynczych jednostkach wzroku, będziemy mogli działać. Ostrożnie, żeby nie skupić na sobie żadnych podejrzeń. Niezauważenie właściwie w tym samym celu, by zorientowali się dopiero, kiedy już coś w nich uderzy. - dopierała słowa uważniej, czując po prostu zmęczenie. Niezmiennie zastanawiając się w którym momencie i co zawiodło. Rytuał, zmarszczyła lekko brwi powracając wspomnieniem do ostatniego spotkania z Bathildą. - Wiem tyle co ty. Zakładam, że Minister będzie wiedział więcej na temat tego jak. - odpowiedziała Poppy, na milknąc. Spojrzała w kierunku Bena, a później Samuela. Pozwalając by dyskusja toczyła się na razie sama.
to tylko post uzupełniający, kończący kolejkę będzie Bena
- Do Ministra. - odpowiedziała krótko przesuwając spojrzenie z Jackie na Kierana. Poważny wzrok kilka chwil lustrował ich dwójkę. Kolejne dwie mocne osoby, które były w stanie poświęcić wszystko dla walki. Wysłuchała jego pierwszych słów z uwagą i spokojem. Odchylając się wygodniej na krześle.
- Anthony. Nie powiedziałam nie, zapytałam jak. Jestem pół roku na kursie, znawca prawa ze mnie na pół gwizdka. Czemu dokumenty nieoficjalnej jednostki, mogą zostać wykorzystane w przyszłości? - nieoficjalnej, działającej poza prawem którym sterował ktoś inny. Czy sądy będą w stanie uznać je w takiej formie. - Nie te, które wyniesiemy czy skopiujemy, a ta, które zbierzemy sami? - wróciła spojrzeniem do niego. Skinęła lekko głową. - Kto i gdzie. Kto? Taka jednostka musiałaby mieć ciągle kogoś kto przyjmie zgłoszenie. Jak pogodzić to z życiem z etatem z innymi działaniami, czy powinien to być ktoś kto może reagować od razu, czy wystarczy ktoś kto tylko przyjmie zeznanie? - zadawała kolejne pytania, chcąc dokładniej przedstawić swój punkt widzenia. - Gdzie mnie martwi. Oaza nie jest otwarta dla wszystkich. Nawet gdyby funkcjonowała tam taka jednostka, nie byłaby dostępna. - pomysły zawsze padały, gromnie, by się zdawało. By zaraz gdy wyjdą wszystko rozmyło się, pozostawione same sobie. Oni, mogli pokierować sprawami, ale nie byli w stanie zdziałać wszystkiego sami. Zdawało jej się, że potrzebowali jedności, ta jednak zdawała się strzaskana. Miała nadzieję, ze nie utracona całkowicie. Jasne spojrzenie wędrowała chwile po zakonnikach, a gdy się odezwał powróciło do niego. Chodziło im o to samo, czemu więc tak się ścierali? Zmarszczyła lekko brwi. Milczała słuchając wypowiadanych przez niego słów. Wiedziała przecież, że potrafił dostrzec więcej a może wina leżała w niej samej i źle sformułowanych pytaniach.
- Tak to brzmiało - jako nieprzemyślane chaotyczne działania. - Moje pytania nie miały na celu zatrzymanie działań, a postawienie kwestii, które należy przemyśleć. I o których trzeba pamiętać. - odpowiedziała zawieszając wzrok na przyjaciółce. Tak, położenie eliksiru na stół nie było rozsądnym pomysłem, ale miała własny charakter i temperament. - Nie wiem, na razie zdajemy się mówić o tym samym i rozmijać w środku, rzucając się na siebie wzajemnie. - jej wzrok ponownie wrócił do Skamandera.
- Jestem. - odpowiedziała mu spokojnie. Zerknęła na Marcellę ale odwróciła po jej słowach spojrzenie z poważną miną w kierunku aurora. - To są racjonalne pytania, Anthony nad którymi należy się zastanowić. Może źle przedstawione, ale nie żeby coś odrzucić. - to należało zaznaczyć Nie mogła dojść do tego, skąd wzięło się między nimi nieporozumienie. Jej zdolności oratorskie nigdy nie były najwyższych lotów, może powinna poświęcić im więcej uwagi. Znak nie był zły, bała się tylko tego, co może zrobić źle używany. Albo dostępny dla wszystkich. - Wszyscy chcemy działać, ale musimy dookreślić jak. My wiemy, jakie ponosimy ryzyko. Ale dla innych należy je chociaż przekalkulować. Jeśli puścimy w świat znak, musimy mieć nad nim jakąkolwiek kontrolę. Jeśli pozwolimy na to, by naszego mógł użyć każdy bez naszej wiedzy, wystawimy innych na niebezpieczeństwo. - zostawiła to pytanie tylko na chwilę. Próbowała w swoich rozmyślaniach skupiać się też konsekwencjach pochopnych działań i decyzji. Skinęła lekko głową na jego propozycję. I padające po nich słowana Hannah. - To brzmi jak coś, co możemy kontrolować. - zgodziła się spokojnie unosząc wzrok i spoglądając na sufit nad ich głowami. Byli skłóceni, a może nie potrafili zrozumieć sobie wzajemnie, każde skupione na innej wizji świata i celu, który zdawało jej się coraz mocniej, tylko częściami był taki sami. Kolejne jednak słowa, które wypowiedział Skamander sprawiły, że jej brwi mimowolnie powędrowały do góry.
- Anthony. - powiedziała jedynie ostrzegawczo, nie mówiąc na ten temat ich strachu nic więcej. Musieli podejmować trudne decyzje, której wagę tylko oni z sobą nieśli. I nie miała na myśli tylko próby. A działań. Choćby tego co spotkało ją ledwie kilka dni temu w Azkabanie. Czy się bała? Niezmiennie, ale szła dalej bez względu na strach. Zamiast rozmawiać, zaczęli wylewać swoje frustracje. Potrzebowali sposobu by uleczyć własne dusze, może odetchnąć na chwilę. Czas nie rozpieszczał nikogo. Zwłaszcza ich. Nosili na własnych ciałach znaki przegranych i tego co przeżyli.
- Nie chodzi tylko o ofiary, ale też filary. Każde społeczeństwo ma swoje. - spróbowała raz jeszcze poruszyć pierwszą kwestię. - A sprytnie, powinniśmy podejść do nich samych. Zadaję pytania, bo te kwestie trzeba ustalić. - powinni uderzyć, nie twierdziła, że nie. Ale musieli to zrobić z konkretną myślą, atak na B&B albo na miejsce w którym się gromadzili, mógł ich zaboleć, jeśli te miejsca miały dla nich znaczenie. Ale te były poza ich zasięgiem na razie, bez planu, nie byli w stanie tego dokonać. Przesunęła spojrzenie na Poppy, a później na powrót na Hannah.
- Pytania pozostają takie same: Jak? Ile mają wiedzieć? Co? Jak przekazać te informacje tak, by zniwelować ryzyko dla kogokolwiek spoza organizacji? Jak ustrzec się przed potencjalną pułapką, która może zostać na nas zastawiona? - jedno za drugim, pytania, a może jej własne wątpliwości. Sądziła, że to jest miejsce w którym wspólnie powinni je rozwiewać. - Nie skupiając na pojedynczych jednostkach wzroku, będziemy mogli działać. Ostrożnie, żeby nie skupić na sobie żadnych podejrzeń. Niezauważenie właściwie w tym samym celu, by zorientowali się dopiero, kiedy już coś w nich uderzy. - dopierała słowa uważniej, czując po prostu zmęczenie. Niezmiennie zastanawiając się w którym momencie i co zawiodło. Rytuał, zmarszczyła lekko brwi powracając wspomnieniem do ostatniego spotkania z Bathildą. - Wiem tyle co ty. Zakładam, że Minister będzie wiedział więcej na temat tego jak. - odpowiedziała Poppy, na milknąc. Spojrzała w kierunku Bena, a później Samuela. Pozwalając by dyskusja toczyła się na razie sama.
to tylko post uzupełniający, kończący kolejkę będzie Bena
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Zorganizowanie pogrzebu jeszcze tego wieczoru nie było takim złym pomysłem. Wcale nie tak często gromadzili się w tak dużym składzie, a oddanie hołdu zmarłej czarownicy i tak miało być symbolem, dać ulgę tym, którzy wciąż żyli i dalej działali. Bardziej jednak zastanowił się na słowami Jackie. Rozmawiali na ten temat, oboje czuli się gotowi a ten krok, choć wciąż nie byli pewni tego, jakie przeszkody napotkają podczas Próby. Musiał podołać, tego Kieran był pewien, ale gdzieś w głębi ducha martwił się o córkę. Czy na pewno była gotowa? Wciąż zdarzało jej się błądzić i potykać, lecz nie można było odmówić jej zaangażowania. Sam zresztą popełniał błędy. Postanowił skontaktować się jak najszybciej z Longbottomem, najpierw kierując do niego list.
– Dowody zdobyte przez nielegalną jednostkę rzeczywiście mogą zostać łatwo podważone – musiał przyznać Tonks rację, słusznie miała wątpliwości, jednak przez krótki okres stażu w Biurze mogła jeszcze nie być świadoma tego, jak bardzo zmieniła się polityczna rzeczywistości, w jakiej aurorzy funkcjonowali. – Jako aurorzy dalej musimy robić swoje, choć większość działań musi pozostać tajemnicą. Musimy zadbać o legalność dowodów, ale mamy też możliwość nieco tą sprawą legalności manipulować. Zmienić w raportach okoliczności odnalezienia dowodów, miejsca, daty – sam tak czasem musiał robić, ale ułożenie pewnych faktów tak, aby pasowały, nie było czymś zdrożnym, gdy winowajca był znany, zaś jego zbrodnia oczywista. Ale na nic się to zdało w przypadku różdżki Burke’a. Sprawa znalazła się w ślepym punkcie, kiedy tylko doszło do przewrotu i władzę przejął Malfoy. – Zaufani ludzie mogą po cichu otwierać sprawy, prowadzić je nieoficjalnie, a zeznania świadków lepiej sporządzać poza murami Ministerstwa i próbować nie ujawniać ich nazwisk od razu, aby nie narażać ich na niebezpieczeństwo. Do akt, nawet tych wewnętrznych Biura, mogą dobrać się inne osoby. Dochodzenia w sprawie ataków na Pokątnej toczą się tylko dlatego, że stały się sprawą medialną, a świadków było po prostu zbyt dużo. Według wytycznych Malfoya mamy skupiać się właściwie już tylko na poplecznikach Grindelwalda.
Jak mogli uderzyć w Walczącego Maga? Nawet Rineheart nie był skłonny do zastraszenia grona redaktorów. Mało kto z osób siedzących przy stole zgodziłby się na wtargnięcie do ich domów i postraszenia utratą zdrowia lub życia. To nie Zakon specjalizował się w takich metodach perswazji. Chociaż mogliby sabotować kolejne wydania gazety, gdyby dotarli do wydawnictwa, drukarni. Rineheart nie za bardzo wiedział jak ten temat ugryźć. – Zablokujmy możliwość wydawania gazety – podzielił się w końcu swoim pomysłem. – Jeśli Walczący Mag nie będzie mógł wydrukować kolejnych wydań, stek bzdur nie trafi do mas. I może udałoby się nam zorientować kto pracuje dla tej gazety? Może jeden z Rycerzy? Ktoś z tej gazety musi mieć z nimi ścisłe powiązania, skoro piszą pod ich dyktando – gdyby tak było, zadanie byłoby odrobinę łatwiejsze, bo chętnie przyczailiby się na jednego z tych drani, przy okazji załatwiając inną istotną kwestię. Potem jednak spojrzał na Macmillana, kiedy wyszedł z własną inicjatywą. – I niby co dobrego nam przyniesie zamach na Malfoya? – spytał śmiało. – Jeśli go zabijemy, zrobimy z niego męczennika w oczach niektórych i wzbudzić tym niechęć do siebie. Jeśli go pochwycimy, nie wyjawi nam zbyt wiele, bo jest jedynie marionetką. I znów wraca kwestia, gdzie takie szumowiny mamy trzymać. Zostanie szybko zastąpiony kimś innym, a społeczeństwo uzna, że to ludzie Longbottoma biorą się teraz za mordowanie niewinnych – obecny Minister z pewnością był winny temu, że prawdziwi zbrodniarze stali się jeszcze bardziej bezkarni, ale tak naprawdę był zaledwie jednym z wielu trybików wielkiej machiny. To nie on latał po Londynie z różdżką i rzucał czarnomagiczne zaklęcia, on zajmował się polityką. – Za część zaginięć mają odpowiadać Rycerze, a za inną my? – rzucił to pytanie pomiędzy zgromadzonych. Czym innym jest doprowadzenie do śmierci wroga podczas starcia, a czym innym planowanie zamachów. Nie bał się krwi na rękach, jednak każde działanie miało swoje konsekwencje. To była nie tylko wojna na różdżki, ona toczyła się tak naprawdę o ludzkie umysły. Dwa skrajne przekonania ścierały się ze sobą i nijak nie można było ich pogodzić.
– Nie chodzi o to, że zareagowałeś, ale o to, jak to zrobiłeś – rzucił w stronę Skamandera, obrzucając go spojrzeniem, któremu surowości nadawały w większej mierze ściągnięte brwi. – Bez pomyślunku sięgnąłeś po zaklęcie, które pochłonęło wiele ofiar, choć wokół ciebie znajdowali się nie tylko zwyrodnialcy. Dopadnięcie Voldemorta i jego sługusów przesłoniło ci cały zdrowy rozsądek, a wielu kosztowało to życie. Jedynym szczęściem w tym nieszczęściu jest to, że rzeczywiście śmierć ponieśli przede wszystkim członkowie patrolu egzekucyjnego, którzy zmówili się z Malfoyem i kilku szlachciców, co opowiedziało się za Voldemortem. I tylko dlatego Bones wyratowała cię przed surowym wyrokiem, nie zgadzając się na postawienie jej podwładnego przed sądem. Ale równie dobrze gruzy mogły pogrzebać Longbottomów, Abbotów, Prewettów czy Ollivanderów – długo się bronił przed poruszaniem tego tematu i podważaniem zdania swojej poprzedniczki w tej kwestii, ale sam Anthony zmusił go do reakcji, gdy tak śmiało wygłaszał własne zdanie. Dobrze, że był obecny podczas szczytu i zadziałał, jednak mogli jeszcze przez długie godziny dyskutować nad tym, czy dobrał odpowiednie środki do sytuacji. To i tak cud, że Kieran powstrzymał się od krzyków, choć spokój w jego głosie zawierał w sobie ostrzegawczą nutę, a może i nawet przyczajoną groźbę, że takie działanie nie może się powtórzyć. – Ofiar nie unikniemy, nikt tego nie neguje, ale przed podjęciem działań rozważmy wszystko na spokojnie, bo rzucanie się do ataku na ślepo jest samobójstwem, a nawet ściągnięciem śmierci na innych. Na chwilę obecną z zapobiegawczych działań proponuję skontaktować się z sędziami Wizengamotu, którzy wyrażają promugolskie poglądy, bo to oni znajdą się na celowniku. Prawdopodobnie Harold Longbottom wciąż pozostaje z nimi w jakimś kontakcie. Malfoy chce za wszelką cenę zlikwidować Biuro Aurorów, a na drodze stoi mu Wizengamot, gdzie wciąż nie może zdobyć większości, która pozwoli mu zmienić jeszcze bardziej radykalnie prawo. I poradźmy może ludziom z Proroka Codziennego jakieś środki ostrożności, bo na nich już wcześniej rozpoczęło się polowanie.
Zastanowił się nad pytaniami postawionymi przez Hanię. Wciąż sami się gubili, zapędzali, nawet w prostych ustaleniach nie potrafili być zgodni, bo każdy inaczej rozumował jak powinni działać. Ale na jedną z jej propozycji musiał odpowiedzieć. – System drogowskazów naprawdę nie jest dobrym pomysłem – odparł stanowczo. – Jeśli zakładamy, że będą go w stanie rozszyfrować osoby potrzebujące, Rycerzom też może się to udać. Miejsce stałego kontaktu z Zakonem jest ryzykowne, bo szybko może zostać obstawione przez obserwatorów. Na dodatek nie powinniśmy ściągać uwagi na Hogsmeade, znajduje się ono zbyt blisko Hogwartu i Zakazanego Lasu. Na takie miejsce, jeśli dalej będziemy rozważać jego utworzenie, nie nadaje się też żadna lokacja w Londynie ani w Dolinie Godryka, bo tam też jest zbyt wiele par oczu.
– Dowody zdobyte przez nielegalną jednostkę rzeczywiście mogą zostać łatwo podważone – musiał przyznać Tonks rację, słusznie miała wątpliwości, jednak przez krótki okres stażu w Biurze mogła jeszcze nie być świadoma tego, jak bardzo zmieniła się polityczna rzeczywistości, w jakiej aurorzy funkcjonowali. – Jako aurorzy dalej musimy robić swoje, choć większość działań musi pozostać tajemnicą. Musimy zadbać o legalność dowodów, ale mamy też możliwość nieco tą sprawą legalności manipulować. Zmienić w raportach okoliczności odnalezienia dowodów, miejsca, daty – sam tak czasem musiał robić, ale ułożenie pewnych faktów tak, aby pasowały, nie było czymś zdrożnym, gdy winowajca był znany, zaś jego zbrodnia oczywista. Ale na nic się to zdało w przypadku różdżki Burke’a. Sprawa znalazła się w ślepym punkcie, kiedy tylko doszło do przewrotu i władzę przejął Malfoy. – Zaufani ludzie mogą po cichu otwierać sprawy, prowadzić je nieoficjalnie, a zeznania świadków lepiej sporządzać poza murami Ministerstwa i próbować nie ujawniać ich nazwisk od razu, aby nie narażać ich na niebezpieczeństwo. Do akt, nawet tych wewnętrznych Biura, mogą dobrać się inne osoby. Dochodzenia w sprawie ataków na Pokątnej toczą się tylko dlatego, że stały się sprawą medialną, a świadków było po prostu zbyt dużo. Według wytycznych Malfoya mamy skupiać się właściwie już tylko na poplecznikach Grindelwalda.
Jak mogli uderzyć w Walczącego Maga? Nawet Rineheart nie był skłonny do zastraszenia grona redaktorów. Mało kto z osób siedzących przy stole zgodziłby się na wtargnięcie do ich domów i postraszenia utratą zdrowia lub życia. To nie Zakon specjalizował się w takich metodach perswazji. Chociaż mogliby sabotować kolejne wydania gazety, gdyby dotarli do wydawnictwa, drukarni. Rineheart nie za bardzo wiedział jak ten temat ugryźć. – Zablokujmy możliwość wydawania gazety – podzielił się w końcu swoim pomysłem. – Jeśli Walczący Mag nie będzie mógł wydrukować kolejnych wydań, stek bzdur nie trafi do mas. I może udałoby się nam zorientować kto pracuje dla tej gazety? Może jeden z Rycerzy? Ktoś z tej gazety musi mieć z nimi ścisłe powiązania, skoro piszą pod ich dyktando – gdyby tak było, zadanie byłoby odrobinę łatwiejsze, bo chętnie przyczailiby się na jednego z tych drani, przy okazji załatwiając inną istotną kwestię. Potem jednak spojrzał na Macmillana, kiedy wyszedł z własną inicjatywą. – I niby co dobrego nam przyniesie zamach na Malfoya? – spytał śmiało. – Jeśli go zabijemy, zrobimy z niego męczennika w oczach niektórych i wzbudzić tym niechęć do siebie. Jeśli go pochwycimy, nie wyjawi nam zbyt wiele, bo jest jedynie marionetką. I znów wraca kwestia, gdzie takie szumowiny mamy trzymać. Zostanie szybko zastąpiony kimś innym, a społeczeństwo uzna, że to ludzie Longbottoma biorą się teraz za mordowanie niewinnych – obecny Minister z pewnością był winny temu, że prawdziwi zbrodniarze stali się jeszcze bardziej bezkarni, ale tak naprawdę był zaledwie jednym z wielu trybików wielkiej machiny. To nie on latał po Londynie z różdżką i rzucał czarnomagiczne zaklęcia, on zajmował się polityką. – Za część zaginięć mają odpowiadać Rycerze, a za inną my? – rzucił to pytanie pomiędzy zgromadzonych. Czym innym jest doprowadzenie do śmierci wroga podczas starcia, a czym innym planowanie zamachów. Nie bał się krwi na rękach, jednak każde działanie miało swoje konsekwencje. To była nie tylko wojna na różdżki, ona toczyła się tak naprawdę o ludzkie umysły. Dwa skrajne przekonania ścierały się ze sobą i nijak nie można było ich pogodzić.
– Nie chodzi o to, że zareagowałeś, ale o to, jak to zrobiłeś – rzucił w stronę Skamandera, obrzucając go spojrzeniem, któremu surowości nadawały w większej mierze ściągnięte brwi. – Bez pomyślunku sięgnąłeś po zaklęcie, które pochłonęło wiele ofiar, choć wokół ciebie znajdowali się nie tylko zwyrodnialcy. Dopadnięcie Voldemorta i jego sługusów przesłoniło ci cały zdrowy rozsądek, a wielu kosztowało to życie. Jedynym szczęściem w tym nieszczęściu jest to, że rzeczywiście śmierć ponieśli przede wszystkim członkowie patrolu egzekucyjnego, którzy zmówili się z Malfoyem i kilku szlachciców, co opowiedziało się za Voldemortem. I tylko dlatego Bones wyratowała cię przed surowym wyrokiem, nie zgadzając się na postawienie jej podwładnego przed sądem. Ale równie dobrze gruzy mogły pogrzebać Longbottomów, Abbotów, Prewettów czy Ollivanderów – długo się bronił przed poruszaniem tego tematu i podważaniem zdania swojej poprzedniczki w tej kwestii, ale sam Anthony zmusił go do reakcji, gdy tak śmiało wygłaszał własne zdanie. Dobrze, że był obecny podczas szczytu i zadziałał, jednak mogli jeszcze przez długie godziny dyskutować nad tym, czy dobrał odpowiednie środki do sytuacji. To i tak cud, że Kieran powstrzymał się od krzyków, choć spokój w jego głosie zawierał w sobie ostrzegawczą nutę, a może i nawet przyczajoną groźbę, że takie działanie nie może się powtórzyć. – Ofiar nie unikniemy, nikt tego nie neguje, ale przed podjęciem działań rozważmy wszystko na spokojnie, bo rzucanie się do ataku na ślepo jest samobójstwem, a nawet ściągnięciem śmierci na innych. Na chwilę obecną z zapobiegawczych działań proponuję skontaktować się z sędziami Wizengamotu, którzy wyrażają promugolskie poglądy, bo to oni znajdą się na celowniku. Prawdopodobnie Harold Longbottom wciąż pozostaje z nimi w jakimś kontakcie. Malfoy chce za wszelką cenę zlikwidować Biuro Aurorów, a na drodze stoi mu Wizengamot, gdzie wciąż nie może zdobyć większości, która pozwoli mu zmienić jeszcze bardziej radykalnie prawo. I poradźmy może ludziom z Proroka Codziennego jakieś środki ostrożności, bo na nich już wcześniej rozpoczęło się polowanie.
Zastanowił się nad pytaniami postawionymi przez Hanię. Wciąż sami się gubili, zapędzali, nawet w prostych ustaleniach nie potrafili być zgodni, bo każdy inaczej rozumował jak powinni działać. Ale na jedną z jej propozycji musiał odpowiedzieć. – System drogowskazów naprawdę nie jest dobrym pomysłem – odparł stanowczo. – Jeśli zakładamy, że będą go w stanie rozszyfrować osoby potrzebujące, Rycerzom też może się to udać. Miejsce stałego kontaktu z Zakonem jest ryzykowne, bo szybko może zostać obstawione przez obserwatorów. Na dodatek nie powinniśmy ściągać uwagi na Hogsmeade, znajduje się ono zbyt blisko Hogwartu i Zakazanego Lasu. Na takie miejsce, jeśli dalej będziemy rozważać jego utworzenie, nie nadaje się też żadna lokacja w Londynie ani w Dolinie Godryka, bo tam też jest zbyt wiele par oczu.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I have a very particular set of skills, skills I have acquired over a very long career. Skills that make me a nightmare for people like you.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Archibald spojrzał z podziwem na swoją kuzynkę Lucindę, kiedy wspomniała o tegorocznym sabacie. On sam nie wyobrażał sobie przekroczenia progu stęchłej posiadłości Adelajdy Nott, szczególnie po otrzymanym od niej liście. Jeszcze nie tak dawno temu latał na te przyjęcia jak szalony, ciesząc się z każdej okazji do obcowania w tym towarzystwie, lecz czasy się zmieniają. Obecnie nie potrafił podjąć innej decyzji jak po prostu zbojkotować całe wydarzenie na wzór nestora zaprzyjaźnionych Weasley'ów, chociaż poczuł pewne ukłucie żalu, pozbawiając się okazji do zabawy.
Poruszane tematy okazywały się coraz bardziej skomplikowane. Archibald słuchał uważnie słów swoich kolegów, ale ciężko było mu stwierdzić, które z nich są faktycznie przydatne. Każdy z nich miał trochę racji, każdy z nich trochę się mylił. Nie znał się wystarczająco dobrze na walce, by powiedzieć coś mądrego. Jedyne w czym faktycznie czuł się dobry to magomedycyna, a i tak ciągle się w tej dziedzinie doszkalał. Dlatego też zainteresowały go słowa Kierana – nie ulegało wątpliwości, że to doświadczony auror, najbardziej doświadczony z nich wszystkich, a jego wiedza o funkcjonowaniu ministerstwa i służb prawa mogła okazać się nieoceniona. - Obawiam się, że i Wizengamot wkrótce ulegnie nowej władzy. Można wiele zarzucić Cronusowi, ale jeżeli coś postanowi to zazwyczaj osiąga cel - westchnął, przypominając sobie dawne czasy, kiedy z własnej woli odwiedzał jego rodzinę w Wiltshire. Teraz wydawało mu się to absurdalne, bardziej przypominające pokraczny sen niż rzeczywistość. Nie mógł uwierzyć, że przez parę lat arystokratyczny świat mógł ulec takiej zmianie. Chociaż może to nie świat, a on sam dojrzał i wreszcie zaczął zauważać pewne istotne problemy?
- Muszę się zgodzić z Anthonym - kiwnął głową Skamanderowi, a choć część jego słów była dla niego zbyt postępowa, reszta miała sens. Wojna się zmieniała, oni też powinni. - Przynajmniej po części. Ujawnienie się nie jest aż takim złym pomysłem, choć oczywiście musielibyśmy się najpierw zastanowić w jaki sposób to zrobić. Analogiczny znak do czaszki byłby dobrym początkiem - tu zwrócił się do Alexandra i Ulyssesa, którzy wyszli z inicjatywą stworzenia takiego emblematu. Ciężko mu się słuchało słów o Stonehenge, bo choć zgadzał się z wcześniejszymi słowami kuzyna, prawdą było, że mieli wówczas Voldemorta wystawionego jak na tacy. Tylko skąd mogli wiedzieć, że tak to się potoczy.
Miał ochotę podziękować Hannah za mądre słowa, które miały chociaż trochę uciszyć buzujące emocje. A jednak nic nie powiedział, nie chcąc przerywać jej roku myśli. Zresztą już dawno postanowił, że nie będzie się wtrącać w coś o czym niewiele wie, a szpiegostwo i akcje dywersyjne to zdecydowanie coś, o czym wie tyle co nic.
- Ostatnio poruszaliśmy na spotkaniu temat inwigilacji Nokturnu. Czy ktoś coś zrobił w tym kierunku czy zrezygnowaliście z tego pomysłu? - przypomniał sobie słowa sprzed kilku tygodni, z czystej ciekawości, bo może z jakichś przyczyn ten pomysł został jednak odrzucony. Nokturn wydawał się niezwykle przydatnym informacyjnie miejscem, przesiąkniętym czarną magią.
- Magnus Rowle pracował dla Walczącego Maga - przypomniał sobie, kiedy Kieran poruszył temat gazety. Nie wiedział czy dalej pracuje tam jako eseista, z wiadomych przyczyn nie utrzymywał z nim kontaktu, ale przecież już dawno temu uzgodnili, że Rowle był jednym z Rycerzy. Dalej już się nie wtrącał, nie znając się tak na walce jak aurorzy.
- Jak już wspomniałem, przyniosłem parę ingrediencji - powiedział po chwili, kiedy pojedynczy Zakonnicy zaczęli wyjmować swoje zapasy. Sam również rozwiązał obydwa mieszki: w jednym z nich widać było wiele przydatnych roślinnych ingrediencji, większość z nich zerwał z prywatnych zbiorów, w drugim trzymał kilka ingrediencji zwierzęcych, natomiast trzeci otworzył niemalże z czcią, ukazując kwiat paproci.
| Archibald oferuje następujące ingrediencje:
- korzeń ciemiernika,
- czułki szczuroszczeta,
- róg garboroga,
- mandragora x2,
- skórka boomslanga,
- włosie buchorożca,
- pnącze diabelskiego sidła,
- ogniste nasiona,
- kwiat paproci
Poruszane tematy okazywały się coraz bardziej skomplikowane. Archibald słuchał uważnie słów swoich kolegów, ale ciężko było mu stwierdzić, które z nich są faktycznie przydatne. Każdy z nich miał trochę racji, każdy z nich trochę się mylił. Nie znał się wystarczająco dobrze na walce, by powiedzieć coś mądrego. Jedyne w czym faktycznie czuł się dobry to magomedycyna, a i tak ciągle się w tej dziedzinie doszkalał. Dlatego też zainteresowały go słowa Kierana – nie ulegało wątpliwości, że to doświadczony auror, najbardziej doświadczony z nich wszystkich, a jego wiedza o funkcjonowaniu ministerstwa i służb prawa mogła okazać się nieoceniona. - Obawiam się, że i Wizengamot wkrótce ulegnie nowej władzy. Można wiele zarzucić Cronusowi, ale jeżeli coś postanowi to zazwyczaj osiąga cel - westchnął, przypominając sobie dawne czasy, kiedy z własnej woli odwiedzał jego rodzinę w Wiltshire. Teraz wydawało mu się to absurdalne, bardziej przypominające pokraczny sen niż rzeczywistość. Nie mógł uwierzyć, że przez parę lat arystokratyczny świat mógł ulec takiej zmianie. Chociaż może to nie świat, a on sam dojrzał i wreszcie zaczął zauważać pewne istotne problemy?
- Muszę się zgodzić z Anthonym - kiwnął głową Skamanderowi, a choć część jego słów była dla niego zbyt postępowa, reszta miała sens. Wojna się zmieniała, oni też powinni. - Przynajmniej po części. Ujawnienie się nie jest aż takim złym pomysłem, choć oczywiście musielibyśmy się najpierw zastanowić w jaki sposób to zrobić. Analogiczny znak do czaszki byłby dobrym początkiem - tu zwrócił się do Alexandra i Ulyssesa, którzy wyszli z inicjatywą stworzenia takiego emblematu. Ciężko mu się słuchało słów o Stonehenge, bo choć zgadzał się z wcześniejszymi słowami kuzyna, prawdą było, że mieli wówczas Voldemorta wystawionego jak na tacy. Tylko skąd mogli wiedzieć, że tak to się potoczy.
Miał ochotę podziękować Hannah za mądre słowa, które miały chociaż trochę uciszyć buzujące emocje. A jednak nic nie powiedział, nie chcąc przerywać jej roku myśli. Zresztą już dawno postanowił, że nie będzie się wtrącać w coś o czym niewiele wie, a szpiegostwo i akcje dywersyjne to zdecydowanie coś, o czym wie tyle co nic.
- Ostatnio poruszaliśmy na spotkaniu temat inwigilacji Nokturnu. Czy ktoś coś zrobił w tym kierunku czy zrezygnowaliście z tego pomysłu? - przypomniał sobie słowa sprzed kilku tygodni, z czystej ciekawości, bo może z jakichś przyczyn ten pomysł został jednak odrzucony. Nokturn wydawał się niezwykle przydatnym informacyjnie miejscem, przesiąkniętym czarną magią.
- Magnus Rowle pracował dla Walczącego Maga - przypomniał sobie, kiedy Kieran poruszył temat gazety. Nie wiedział czy dalej pracuje tam jako eseista, z wiadomych przyczyn nie utrzymywał z nim kontaktu, ale przecież już dawno temu uzgodnili, że Rowle był jednym z Rycerzy. Dalej już się nie wtrącał, nie znając się tak na walce jak aurorzy.
- Jak już wspomniałem, przyniosłem parę ingrediencji - powiedział po chwili, kiedy pojedynczy Zakonnicy zaczęli wyjmować swoje zapasy. Sam również rozwiązał obydwa mieszki: w jednym z nich widać było wiele przydatnych roślinnych ingrediencji, większość z nich zerwał z prywatnych zbiorów, w drugim trzymał kilka ingrediencji zwierzęcych, natomiast trzeci otworzył niemalże z czcią, ukazując kwiat paproci.
| Archibald oferuje następujące ingrediencje:
- korzeń ciemiernika,
- czułki szczuroszczeta,
- róg garboroga,
- mandragora x2,
- skórka boomslanga,
- włosie buchorożca,
- pnącze diabelskiego sidła,
- ogniste nasiona,
- kwiat paproci
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Nie ciągnął tematu zniknięcia Bathildy w Zakazanym Lesie - chciał wiedzieć tylko, czy osobliwe przejście miało w jej ofierze bezpośredni udział i odpowiedź otrzymał, przynajmniej pośrednio, dopowiadając sobie, że nie - to musiało być coś innego. Może w jakiś sposób związała się z naczyniami eliksirem, zaklęciem - nie było to istotne do momentu, w którym ktoś postanowi poświecić się w podobny sposób, na co raczej się nie zanosiło. Dyskusja powoli uciekała w stronę czysto wojenną, niosąc ze sobą więcej emocji i sprzecznych opinii. Ollivander słuchał uważnie, obserwując kolejne wypowiadające się osoby i wodząc wzrokiem za reakcjami na najbardziej kontrowersyjne słowa, w duchu ciesząc się, że szukali różnych wyjść, ścierali ze sobą więcej punktów widzenia - tylko w ten sposób mogli dotrzeć do najlepszych wniosków i rozwiązań, wykluczyć te niepotrzebne i nieopłacalne. Ryzyko już dawno stało się oczywistym czynnikiem, chyba nikt z obecnych nie śmiał w to wątpić. Chęć zminimalizowania go i działania w tym kierunku były naturalne i właściwe. Ollivander z niewzruszeniem patrzył na wypowiadającego się gęsto Skamandera, mocno filtrując wyrzucane przez niego zdania. Nie musiał słuchać go regularnie, a już zdołał przywyknąć do poglądów aurora, dlatego nie wywołały w nim zaskoczenia. Całkowicie mógł przytaknąć w kwestii wyjścia do ludzi, pokazania im, że ktoś za nimi stoi, walczy - uczucie zjednoczenia i nadziei miały ogromne znaczenie i potrafiły zdziałać więcej niż się po nich spodziewano, nawet jeśli efektem ubocznym mogły okazać się nierozsądne działania jednostek, niepotrzebne akty odwagi i sprzeciwu, kończące się prędką śmiercią. Nie mogli odpowiadać za wszystkich, za decyzje każdego człowieka, ale mogli zminimalizować ilość przypadkowych ofiar i powinni to robić. Różdżkarz milczał wytrwale, nie popierając werbalnie żadnej propozycji, żadnej się też nie sprzeciwiając, nieustannie spoglądając na innych spod lekko zmarszczonych brwi. Nie zamierzał udzielać się w tej dyskusji z prostego powodu - nie planował walczyć. Powstrzymał się przed komentarzem także wtedy, gdy doszło do wypowiadania się na temat Stonehenge, wiedząc, że Skamander nie żałuje swojej decyzji i nikt nie odwiedzie go od przeświadczenia o jej słuszności. Ze spokojem przyjął rozsądne słowa Rinehearta, ujmującego temat w trafne konkrety. Dopiero słowa Macmillana wyrwały Ulyssesa z cichych analiz. Pokręcił krótko głową i posłał arystokracie ostre, chłodne spojrzenie.
- Nie, lordzie Macmillan. Znak od samozwańca był jasny - ujawnił się, przejął kontrolę nad Ministerstwem, powołał swoją marionetkę. To był jego cel w Stonehenge - odparł sucho. Czysto strategiczna zagrywka, manifestacja potęgi. Voldemort nie pojawił się tam, by wybić wszystkich, którzy mu się sprzeciwią.
- To prawda - zgodził się z Kieranem, co do drogowskazów. - Sam znak także może być z łatwością wykorzystany przez Rycerzy, jeśli stanie się ogólnodostępny - zwrócił uwagę. Byli sprytni, mogli wykorzystać symbol do urządzenia zasadzki - na Zakon, na niewinnych, albo na wszystkich za jednym zamachem, wiedząc, że za uciśnionymi podążą także ich obrońcy. Nie twierdził, że powinni z tego pomysłu rezygnować, ale dobrze było pamiętać o lukach, mimo wszystko.
Przy temacie śmierciotul zmierzył Skamandera uważnym spojrzeniem, przywołując jego kwestię z ostatniego spotkania. Informacji nie było wiele, nawet nazwa wyspy albo przybliżone jej położenie stanowiły zagadkę - chcąc nie chcąc, musieli zająć się wszystkim od zera. Albo pomyśleć o innym sposobie na dementorów.
- Nie, lordzie Macmillan. Znak od samozwańca był jasny - ujawnił się, przejął kontrolę nad Ministerstwem, powołał swoją marionetkę. To był jego cel w Stonehenge - odparł sucho. Czysto strategiczna zagrywka, manifestacja potęgi. Voldemort nie pojawił się tam, by wybić wszystkich, którzy mu się sprzeciwią.
- To prawda - zgodził się z Kieranem, co do drogowskazów. - Sam znak także może być z łatwością wykorzystany przez Rycerzy, jeśli stanie się ogólnodostępny - zwrócił uwagę. Byli sprytni, mogli wykorzystać symbol do urządzenia zasadzki - na Zakon, na niewinnych, albo na wszystkich za jednym zamachem, wiedząc, że za uciśnionymi podążą także ich obrońcy. Nie twierdził, że powinni z tego pomysłu rezygnować, ale dobrze było pamiętać o lukach, mimo wszystko.
Przy temacie śmierciotul zmierzył Skamandera uważnym spojrzeniem, przywołując jego kwestię z ostatniego spotkania. Informacji nie było wiele, nawet nazwa wyspy albo przybliżone jej położenie stanowiły zagadkę - chcąc nie chcąc, musieli zająć się wszystkim od zera. Albo pomyśleć o innym sposobie na dementorów.
psithurism (n.)
the sound of rustling leaves or wind in the trees
the sound of rustling leaves or wind in the trees
Ulysses Ollivander
Zawód : mistrz różdżkarstwa, numerolog, nestor
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
and somehow
the solitude just found me there
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Mamy wśród zakonników pracowników DPP. Wszystko możemy opatrzyć tą samą procedurą tylko bez oficjalnego złożenia ich do archiwum. Jak nadejdzie czas wszystko zostanie przejęte i sklasyfikowane na takiej samej zasadzie co znaleziony na miejscu zbrodni nóż, czy ciało w rowie i mogą służyć za powód postępowania tak samo jak mogą służyć zeznania świadka który milczał przez pięć lat po to by ostatecznie się zgłosić. Zaistniałe raz fakty pozostają faktami tak długo jak długo potrafisz udowodnić, że miały miejsce. Nie możesz zapominać również, że mamy sytuację kryzysową - miał miejsce zamach stanu, prawowity minister się ukrywa, rządy są nielegalne. Wszystko działać będzie tylko na naszą korzyść - nie widział powodów dla których miało to nie być brane pod uwagę. Czy akta sprawy znajdowały się na biurku, czy w archiwum, czy znajdowały się w mieszkaniu danego aurora - miały tą samą wartość w obliczu prawa tym bardziej jeżeli sporządził je pracownik Biura lub placówki magiipolicji. Uzupełnił więc wypowiedź Kierana - Wyznacz po prostu miejsce i kogoś do koordynowania. Jeżeli uważasz że jedna osoba to mało - wyznacz kilka. Jeżeli nie potrafisz zadecydować i musisz się porozumieć z innymi gwardzistami - wskaż tę osobę później albo niech zrobi to którykolwiek inny gwardzista lub Longbottom o ile nikt sam się nie zgłosi - wyszedł na przeciw pytaniom Justine podsuwając ją nieco pod niewidzialną ścianę presji i zmuszając do decyzji. Była gwardzistką i musiała nauczyć się je podejmować zamiast wypuszczać kolejne pokłosie wymijających pytań, które więcej namieszają niż pomogą w czymkolwiek. Decyzję mógł podjąć też Benjamin.
W tym momencie nie rzucał się jeszcze na nikogo. Irytowała go jednak powoli nadmierna ostrożność gwardzistki, którą mógłby z łatwością przyrównać do tej prezentowanej do delikatnej i naiwnej postawy Charlene. Rozumiał potrzebę ograniczenia ofiar. Nie był za tym by podejmować działania bez względu na nie - świadomy był tego, że te po prostu będą, a właściwie to, że już były. Jeśli mógł zawsze wolał poświęcić mniej niewinnych. Odnosił wrażenie, że inni uważają że postąpiłby inaczej. Nie zamierzał się jednak uzewnętrzniać i przekonywać kogokolwiek do zweryfikowania opinii o nim. Nie potrzebował sympatii.
Za część zaginięć mają odpowiadać Rycerze, a za inną my?
- Nie musimy my. Mogę ja - odpowiedział krótko, a może nawet bardziej zgłaszając gotowość Kieranowi do podobnych działań. Jeżeli istnieli niewygodni, niebezpieczni wichrzyciele był gotowy podjąć się próby ich wyeliminowania. Tym bardziej jeżeli miał działać zgodnie ze swoim sumieniem, a Justine zamierzała dać im, a więc i mu ciche przyzwolenie na tę samowolkę - nie zatrzyma ich. Tylko jaki sens jednak wówczas miała przynależność do Zakonu? Skoro każdy mógłby skrobać sobie rzepkę samemu...? Hannah wszystko to ubierała w łagodniejsze słowa. Nie chciał więc zaburzać ich wydźwięku. Starał się więc powstrzymywać pchające się na język myśli. Wystarczyło, że jego agresywne opinie stawały się tłem dla jej łagodnych, których jednak sens był ten sam. Kto wie, może jak nie jego retoryka to jej przemówi do potrzeby działania.
Właściwie nie planował się rozpędzać ze swoimi postulatami, myślami zbyt otwarcie. Niestety Alex stał się iskrą, która rozpaliła w nim oburzenie. Farley zawiódł jego zdaniem jako gwardzista. Mało tego - nazywając incydentem to co miało miejsce w Stonehenge zdawał się spluwać aurorowi w twarz za to, że zrobił coś czego on zrobić nie potrafił. Wiedział, że nie powinien tego robić na forum wszystkich tu zebranych, lecz młody gwardzista nie powinien na tym samym forum próbować się zabierać za coś podobnego. Anthony nie był typem łagodnego człowieka, który puściłby coś takiego płazem. Bezwzględnie uderzył w niego więc uwagą która miała uderzyć w niego boleśnie i echem roznieść się po pozostałych gwardzistach, których rola się zacierała, zanikała. Nie byli zgodni, część z obecnych milczała, część bawiła się w doradców, a może bardziej krytyków niż faktycznych przywódców. To rozczarowywało. Być może dlatego też głos uwagi Hannah doszedł do niego szybciej niż Justine. Wright miała rację, mówiła i formułowała myśli sensowniej. Nie powinien oczekiwać, że każdy z tu obecnych będzie gotowy na to by dźwignąć ciężar konsekwencji radykalniejszych decyzji. Nie mogli być jednak tak naiwni by uważać, że bez tego cokolwiek się zmieni. Mógł jednak oczekiwać tego od gwardzistów, które jak się okazywało grono zamierzał zasilić Kieran. Ten sam, który w tym momencie postanowił go zbesztać. Skamander spiął się cały. Bardziej durnej i wyssanej z palca opinii dawno nie słyszał. Stary, sadystyczny głupiec.
- Masz okazję naprawić jej błąd - sykną lodowato w jego kierunku biorąc go pod włos, prowokując. Skoro uważał, że Bones postąpiła niesłusznie biorąc go w tamtej chwili w obronę, a to co zrobił było bezmyślnym, nierozważnym ludobójstwem to on, jako obecny głównodowodzący był w stanie naprawić ten błąd wpychając go w celę podziemnego więzienia. W Skamanderze nie tliła się krzta żalu za to co tamtego dnia zrobił. Jakby gruzy pochłonąć miały Abbottów, Longbottoma czy kilka więcej niewinnych dusz - był w stanie to dźwignąć. Stawka była zbyt wysoka by ją zignorować. Mógł powiedzieć więcej, chciał powiedzieć i wygarnąć Rineheartowi więcej, lecz ostrzegawcze, jak i proszące spojrzenia nieco stępiły jego zapał. Wychodząc niechętnie na przeciw oczekiwaniom starał się więc milczeć i nie wychylać. Nie chciał by jeszcze bardziej, niż już teraz, był odbierany za wroga. Nie poruszał już więc innych kwestii nie chcąc by te zostały nacechowane złymi intencjami. Nie mógł jednak nie uśmiechnąć pod nosem na krótką chwilę z lekkim politowaniem, kiedy to kolejna już propozycja rozbijała się o kant stołu. Wszystko przez strach, obawę o to, że coś może zostać wykorzystane przez rycerzy; o to że ci mogą się o czymś dowiedzieć; mogą kogoś zranić. Zupełnie jakby coś podobnego nie działo się miesiąc w miesiąc. Przykro było mu patrzeć na to jak Hannah starała się wyjść na przeciw oczekiwaniom komplikując nieco ideę znaku byle ta została przeforsowana tylko po to by kolejne zachowawcze głosy napompowały pomysł również kolejnymi, nowymi obawami. Sami sobie wiązali ręce. Skamander czekał w tym momencie już na zakończenie obrad zaciskając usta w wąską kreskę niezadowolenia ich przebiegiem. Na koniec wlepił spojrzenie w Benjamina zastanawiając się czy ten jako najwyższy rangą przewodnik spotkania podoła uporządkowaniu i spróbuje jako dowódca podjąć decyzje co do poruszonych na spotkaniu propozycji działań lub zasygnalizuje, że zostaną w przyszłości przedyskutowane przez grono gwardzistów lub Longbottoma, a im przyjdzie wyczekiwać na gotowe rozporządzenia.
W tym momencie nie rzucał się jeszcze na nikogo. Irytowała go jednak powoli nadmierna ostrożność gwardzistki, którą mógłby z łatwością przyrównać do tej prezentowanej do delikatnej i naiwnej postawy Charlene. Rozumiał potrzebę ograniczenia ofiar. Nie był za tym by podejmować działania bez względu na nie - świadomy był tego, że te po prostu będą, a właściwie to, że już były. Jeśli mógł zawsze wolał poświęcić mniej niewinnych. Odnosił wrażenie, że inni uważają że postąpiłby inaczej. Nie zamierzał się jednak uzewnętrzniać i przekonywać kogokolwiek do zweryfikowania opinii o nim. Nie potrzebował sympatii.
Za część zaginięć mają odpowiadać Rycerze, a za inną my?
- Nie musimy my. Mogę ja - odpowiedział krótko, a może nawet bardziej zgłaszając gotowość Kieranowi do podobnych działań. Jeżeli istnieli niewygodni, niebezpieczni wichrzyciele był gotowy podjąć się próby ich wyeliminowania. Tym bardziej jeżeli miał działać zgodnie ze swoim sumieniem, a Justine zamierzała dać im, a więc i mu ciche przyzwolenie na tę samowolkę - nie zatrzyma ich. Tylko jaki sens jednak wówczas miała przynależność do Zakonu? Skoro każdy mógłby skrobać sobie rzepkę samemu...? Hannah wszystko to ubierała w łagodniejsze słowa. Nie chciał więc zaburzać ich wydźwięku. Starał się więc powstrzymywać pchające się na język myśli. Wystarczyło, że jego agresywne opinie stawały się tłem dla jej łagodnych, których jednak sens był ten sam. Kto wie, może jak nie jego retoryka to jej przemówi do potrzeby działania.
Właściwie nie planował się rozpędzać ze swoimi postulatami, myślami zbyt otwarcie. Niestety Alex stał się iskrą, która rozpaliła w nim oburzenie. Farley zawiódł jego zdaniem jako gwardzista. Mało tego - nazywając incydentem to co miało miejsce w Stonehenge zdawał się spluwać aurorowi w twarz za to, że zrobił coś czego on zrobić nie potrafił. Wiedział, że nie powinien tego robić na forum wszystkich tu zebranych, lecz młody gwardzista nie powinien na tym samym forum próbować się zabierać za coś podobnego. Anthony nie był typem łagodnego człowieka, który puściłby coś takiego płazem. Bezwzględnie uderzył w niego więc uwagą która miała uderzyć w niego boleśnie i echem roznieść się po pozostałych gwardzistach, których rola się zacierała, zanikała. Nie byli zgodni, część z obecnych milczała, część bawiła się w doradców, a może bardziej krytyków niż faktycznych przywódców. To rozczarowywało. Być może dlatego też głos uwagi Hannah doszedł do niego szybciej niż Justine. Wright miała rację, mówiła i formułowała myśli sensowniej. Nie powinien oczekiwać, że każdy z tu obecnych będzie gotowy na to by dźwignąć ciężar konsekwencji radykalniejszych decyzji. Nie mogli być jednak tak naiwni by uważać, że bez tego cokolwiek się zmieni. Mógł jednak oczekiwać tego od gwardzistów, które jak się okazywało grono zamierzał zasilić Kieran. Ten sam, który w tym momencie postanowił go zbesztać. Skamander spiął się cały. Bardziej durnej i wyssanej z palca opinii dawno nie słyszał. Stary, sadystyczny głupiec.
- Masz okazję naprawić jej błąd - sykną lodowato w jego kierunku biorąc go pod włos, prowokując. Skoro uważał, że Bones postąpiła niesłusznie biorąc go w tamtej chwili w obronę, a to co zrobił było bezmyślnym, nierozważnym ludobójstwem to on, jako obecny głównodowodzący był w stanie naprawić ten błąd wpychając go w celę podziemnego więzienia. W Skamanderze nie tliła się krzta żalu za to co tamtego dnia zrobił. Jakby gruzy pochłonąć miały Abbottów, Longbottoma czy kilka więcej niewinnych dusz - był w stanie to dźwignąć. Stawka była zbyt wysoka by ją zignorować. Mógł powiedzieć więcej, chciał powiedzieć i wygarnąć Rineheartowi więcej, lecz ostrzegawcze, jak i proszące spojrzenia nieco stępiły jego zapał. Wychodząc niechętnie na przeciw oczekiwaniom starał się więc milczeć i nie wychylać. Nie chciał by jeszcze bardziej, niż już teraz, był odbierany za wroga. Nie poruszał już więc innych kwestii nie chcąc by te zostały nacechowane złymi intencjami. Nie mógł jednak nie uśmiechnąć pod nosem na krótką chwilę z lekkim politowaniem, kiedy to kolejna już propozycja rozbijała się o kant stołu. Wszystko przez strach, obawę o to, że coś może zostać wykorzystane przez rycerzy; o to że ci mogą się o czymś dowiedzieć; mogą kogoś zranić. Zupełnie jakby coś podobnego nie działo się miesiąc w miesiąc. Przykro było mu patrzeć na to jak Hannah starała się wyjść na przeciw oczekiwaniom komplikując nieco ideę znaku byle ta została przeforsowana tylko po to by kolejne zachowawcze głosy napompowały pomysł również kolejnymi, nowymi obawami. Sami sobie wiązali ręce. Skamander czekał w tym momencie już na zakończenie obrad zaciskając usta w wąską kreskę niezadowolenia ich przebiegiem. Na koniec wlepił spojrzenie w Benjamina zastanawiając się czy ten jako najwyższy rangą przewodnik spotkania podoła uporządkowaniu i spróbuje jako dowódca podjąć decyzje co do poruszonych na spotkaniu propozycji działań lub zasygnalizuje, że zostaną w przyszłości przedyskutowane przez grono gwardzistów lub Longbottoma, a im przyjdzie wyczekiwać na gotowe rozporządzenia.
Find your wings
Wzrok Alexandra powędrował najpierw do Bertiego, który zaoferował się z teorią dotyczącą zaklęcia-symbolu, by następnie przenieść się na Ulyssesa. Uzdrowiciel skinął głową zarówno cukiernikowi, jak i różdżkarzowi na znak, że ich deklaracje na poruszony temat nie została pominięta - jeżeli do stworzenia symbolu miało dojść to dopilnuje, aby się z nimi skontaktować.
Uważnie obserwował Rinehearta, którego relacja o faktycznym stanie rzeczy w Ministerstwie Magii była jednym z bardziej pesymistycznych scenariuszy, które mogły się ziścić. To, że w swoich szeregach posiadali Szefa Biura Aurorów było niesamowitą przewagą - dawało im to bardzo solidną furtkę, przez którą mogli zdobywać informacje z pierwszej ręki. - To bardzo cenne rady - odpowiedział Kieranowi, ponieważ Ministerstwo stanowiło teraz śmiertelną pułapkę dla kogokolwiek, kto dla obecnie rządzących był choć odrobinę podejrzany.
Jednak chwilę później Anthony Skamander pochłonął uwagę Alexa całkowicie: i to było coś, czego Alexander nigdy wcześniej nie zrobił. Nie skupił się na nim, nie poświęcił dostatecznie wiele uwagi. Alexander poruszył rzeczy, które były tylko wierzchołkiem góry lodowej, przez którą nikt nawet nie próbował się przedrzeć do jej podnóży. Słuchał Anthony'ego z poważnym wyrazem twarzy, każde słowo przyjmując jako porcję wyjątkowo paskudnego eliksiru leczniczego. Odważne słowa wypowiadane w temacie skrzyni były tylko w niewielkiej części prawdą: tak, wtedy nie byli na to gotowi. Dlatego Dumbledore nie poinformował ich o tym, co niesie otworzenie skrzyni. Od tamtego czasu minęło już jednak ponad pół roku i wiele się zmieniło - rzeczy, o których Skamander nie wiedział. Docierali się jako Gwardziści, coraz głębiej wciskali się w koleiny na drodze, którą wybrali. Alexander dłużej - tocząca go od środka choroba mroczyła mu umysł za długo, dlatego wziął się w garść. Niestety dopiero kiedy znalazł sie prawie dosłownie na samym dnie. Ale Stonehenge. Nie zrobił nic na Stonehenge - czy mógł zrobić więcej? Powrócił myślami do tamtej sytuacji. Do chwili, gdy Morgana wydziedziczyła go i usiłowała rzucić na niego Silencio, gdy jej synowie niczym dwaj ochroniarze stanęli po jej bokach z różdżkami w dłoniach, a dwóch pilnujących porządku obrad członków patrolu egzekucyjnego starało się siłą wyprowadzić Farleya ze Stonehenge. Jak w przypływie adrenaliny zerwał się do biegu, salwując się ucieczką w stronę Prewettów - i to był właśnie moment, w którym objawił im się Voldemort. A zaraz po tym zatrzęsła się ziemia. Czy mógł zareagować? Odpowiedź była tylko jedna.
- Tak Anthony, masz rację - odpowiedział, wciąż utrzymując kontakt wzrokowy ze Skamanderem. Nie wykonał reakcji, Anthony tak - nawet jeżeli skutki okazały się inne od oczekiwań. To zresztą omówił już Kieran - nie było co bardziej tego rozgrzebywać. Alexander chciał wyjść poza koło obwiniania innych i ich publicznego strofowania - nie tędy biegła droga. - Powinienem był coś zrobić, postarać się bardziej - taka była jego rola jako Gwardzisty. Czynić to, czego nie byli w stanie uczynić inni. - Jako Gwardzista, jako Zakonnik, czarodziej czy po prostu człowiek. Tamtego dnia zawiodłem was wszystkich - przyznał, wiodąc po wszystkich spojrzeniem. Był jedynym Gwardzistą obecnym na szczycie. - Będąc w organizacji zobowiązujemy się do robienia czegoś, wyzbycia się wygody i bierności - nawiązał do słów, które padły z ust Hannah - ryzykowania na rzecz tego, aby zakończyć trwającą wojnę - wojnę, której nigdy nie powinno być. Nie mamy jednak wpływu na przeszłość. Wciąż za to możemy ukształtować przyszłość. Nie ważne czy warzymy dla Zakonu eliksiry, opatrujemy rannych, zbieramy informacje, zapewniamy zasoby czy idziemy na front - wszyscy też ryzykujemy. Jednak to, że aktualnie skupiamy się na Oazie nie znaczy, że się bezpiecznie wycofujemy. To również element walki i stawiania oporu. To nie pojedynczy, skoncentrowany atak, który daje natychmiastowe efekty, to fakt. Ale stworzenie sobie zaplecza pozwala nam na zdecydowanie efektywniejszą pomoc ludziom. Na to, by zminimalizować czyhające na ludzi zagrożenie tak długo, jak trwa. Tak długo, aż nie zakończymy tego starcia - odwołał się wyraźnie do słów Anthony'ego Skamandera. Przecież chodziło im o to samo, a ze wszystkiego wynikło kolejne nieporozumienie. - Dlatego Oaza to priorytet. Jeżeli rzucimy się od razu do otwartej walki możemy się za szybko wyniszczyć. Trzeba się zastanowić i skupiać się na tym, jak działamy. Dokładnie wybierać miejsce i czas. Najlepiej kiedy będzie najmniejsze ryzyko by jacykolwiek postronni znajdowali się w pobliżu. I dla ich bezpieczeństwa i dlatego, żeby uniknąć rozpoznania. Tak jak sygnalizuje to Just: zastanowić się, przygotować się, zebrać informacje, obserwować, wymyślić strategię. Wyczekać odpowiedni moment i uderzyć kiedy będziemy najlepiej przygotowani i ryzyko będzie jak najmniejsze. Nie przybywa nas zbyt wiele, dlatego należy racjonalnie gospodarować tym, co już mamy. Dbać o siebie wzajemnie, wspierać się, interesować się losem pozostałych. Dbać o ludzi, wspierać ludzi, interesować się losem ludzi. Tym różnimy się od Rycerzy Walpurgii i dlatego powinniśmy kierować się troską o ludzi. Nie uratujemy wszystkich, ale uratujmy tyle, ile będziemy w stanie - zakończył swój monolog, opadając znów na oparcie krzesła i czekając na to, co usłyszy w odpowiedzi. Wszyscy tu byli z tego samego powodu: chęci czynienia dobra. Dlaczego więc wciąż się ze sobą ścierali? Teoria, którą wysnuł w odpowiedzi nie budziła w nim optymizmu: lecz zdecydowanie popychała go do tego, by coś z zaistniałym problemem zrobić.
Uważnie obserwował Rinehearta, którego relacja o faktycznym stanie rzeczy w Ministerstwie Magii była jednym z bardziej pesymistycznych scenariuszy, które mogły się ziścić. To, że w swoich szeregach posiadali Szefa Biura Aurorów było niesamowitą przewagą - dawało im to bardzo solidną furtkę, przez którą mogli zdobywać informacje z pierwszej ręki. - To bardzo cenne rady - odpowiedział Kieranowi, ponieważ Ministerstwo stanowiło teraz śmiertelną pułapkę dla kogokolwiek, kto dla obecnie rządzących był choć odrobinę podejrzany.
Jednak chwilę później Anthony Skamander pochłonął uwagę Alexa całkowicie: i to było coś, czego Alexander nigdy wcześniej nie zrobił. Nie skupił się na nim, nie poświęcił dostatecznie wiele uwagi. Alexander poruszył rzeczy, które były tylko wierzchołkiem góry lodowej, przez którą nikt nawet nie próbował się przedrzeć do jej podnóży. Słuchał Anthony'ego z poważnym wyrazem twarzy, każde słowo przyjmując jako porcję wyjątkowo paskudnego eliksiru leczniczego. Odważne słowa wypowiadane w temacie skrzyni były tylko w niewielkiej części prawdą: tak, wtedy nie byli na to gotowi. Dlatego Dumbledore nie poinformował ich o tym, co niesie otworzenie skrzyni. Od tamtego czasu minęło już jednak ponad pół roku i wiele się zmieniło - rzeczy, o których Skamander nie wiedział. Docierali się jako Gwardziści, coraz głębiej wciskali się w koleiny na drodze, którą wybrali. Alexander dłużej - tocząca go od środka choroba mroczyła mu umysł za długo, dlatego wziął się w garść. Niestety dopiero kiedy znalazł sie prawie dosłownie na samym dnie. Ale Stonehenge. Nie zrobił nic na Stonehenge - czy mógł zrobić więcej? Powrócił myślami do tamtej sytuacji. Do chwili, gdy Morgana wydziedziczyła go i usiłowała rzucić na niego Silencio, gdy jej synowie niczym dwaj ochroniarze stanęli po jej bokach z różdżkami w dłoniach, a dwóch pilnujących porządku obrad członków patrolu egzekucyjnego starało się siłą wyprowadzić Farleya ze Stonehenge. Jak w przypływie adrenaliny zerwał się do biegu, salwując się ucieczką w stronę Prewettów - i to był właśnie moment, w którym objawił im się Voldemort. A zaraz po tym zatrzęsła się ziemia. Czy mógł zareagować? Odpowiedź była tylko jedna.
- Tak Anthony, masz rację - odpowiedział, wciąż utrzymując kontakt wzrokowy ze Skamanderem. Nie wykonał reakcji, Anthony tak - nawet jeżeli skutki okazały się inne od oczekiwań. To zresztą omówił już Kieran - nie było co bardziej tego rozgrzebywać. Alexander chciał wyjść poza koło obwiniania innych i ich publicznego strofowania - nie tędy biegła droga. - Powinienem był coś zrobić, postarać się bardziej - taka była jego rola jako Gwardzisty. Czynić to, czego nie byli w stanie uczynić inni. - Jako Gwardzista, jako Zakonnik, czarodziej czy po prostu człowiek. Tamtego dnia zawiodłem was wszystkich - przyznał, wiodąc po wszystkich spojrzeniem. Był jedynym Gwardzistą obecnym na szczycie. - Będąc w organizacji zobowiązujemy się do robienia czegoś, wyzbycia się wygody i bierności - nawiązał do słów, które padły z ust Hannah - ryzykowania na rzecz tego, aby zakończyć trwającą wojnę - wojnę, której nigdy nie powinno być. Nie mamy jednak wpływu na przeszłość. Wciąż za to możemy ukształtować przyszłość. Nie ważne czy warzymy dla Zakonu eliksiry, opatrujemy rannych, zbieramy informacje, zapewniamy zasoby czy idziemy na front - wszyscy też ryzykujemy. Jednak to, że aktualnie skupiamy się na Oazie nie znaczy, że się bezpiecznie wycofujemy. To również element walki i stawiania oporu. To nie pojedynczy, skoncentrowany atak, który daje natychmiastowe efekty, to fakt. Ale stworzenie sobie zaplecza pozwala nam na zdecydowanie efektywniejszą pomoc ludziom. Na to, by zminimalizować czyhające na ludzi zagrożenie tak długo, jak trwa. Tak długo, aż nie zakończymy tego starcia - odwołał się wyraźnie do słów Anthony'ego Skamandera. Przecież chodziło im o to samo, a ze wszystkiego wynikło kolejne nieporozumienie. - Dlatego Oaza to priorytet. Jeżeli rzucimy się od razu do otwartej walki możemy się za szybko wyniszczyć. Trzeba się zastanowić i skupiać się na tym, jak działamy. Dokładnie wybierać miejsce i czas. Najlepiej kiedy będzie najmniejsze ryzyko by jacykolwiek postronni znajdowali się w pobliżu. I dla ich bezpieczeństwa i dlatego, żeby uniknąć rozpoznania. Tak jak sygnalizuje to Just: zastanowić się, przygotować się, zebrać informacje, obserwować, wymyślić strategię. Wyczekać odpowiedni moment i uderzyć kiedy będziemy najlepiej przygotowani i ryzyko będzie jak najmniejsze. Nie przybywa nas zbyt wiele, dlatego należy racjonalnie gospodarować tym, co już mamy. Dbać o siebie wzajemnie, wspierać się, interesować się losem pozostałych. Dbać o ludzi, wspierać ludzi, interesować się losem ludzi. Tym różnimy się od Rycerzy Walpurgii i dlatego powinniśmy kierować się troską o ludzi. Nie uratujemy wszystkich, ale uratujmy tyle, ile będziemy w stanie - zakończył swój monolog, opadając znów na oparcie krzesła i czekając na to, co usłyszy w odpowiedzi. Wszyscy tu byli z tego samego powodu: chęci czynienia dobra. Dlaczego więc wciąż się ze sobą ścierali? Teoria, którą wysnuł w odpowiedzi nie budziła w nim optymizmu: lecz zdecydowanie popychała go do tego, by coś z zaistniałym problemem zrobić.
- Nie ignoruję tego, spokojnie. Robię co mogę. - odpowiedział Jackie spokojnie, bo choć wciąż zastanawiał się nad kwestią tego czy miał szczęście i czy nikt o nim nie wie, nadal prowadził miejsce które można uważać za zagrożone. O ile spalenie lokalu byłoby dla niego ciężkie, przede wszystkim szukał sposobów na odpowiednią ewakuację ludzi w razie zagrożenia czy zaklęć ochronnych które tę ewakuację by wspomogły. O ile kolejny atak miałby nie nastąpić nocą, co było najgorszą opcją jaką mógł sobie wyobrazić. - I może źle ująłem to w słowa, ale nie uważam tego za pozytyw. - dodał na tę drobną acz wyraźną czepliwość względem użytego przez niego słowa. Raczej oczywistym było, że nie cieszy się z czyjejkolwiek śmierci, czy obrażeń. Po prostu widzi w tym szansę na to, że sam jest w mniejszym zagrożeniu.
- Pewnie masz rację. - przyznał na słowa Hanny. Być może atakują miejsca, które po prostu kojarzą się pozytywnie. Albo co gorsza. - Albo skojarzyli Próżność z Cynthią.
Dodał po chwili. Vanity do nich w końcu należała, a oni nie mogli mieć pewności czy nawet i o tym nie usłyszeli ci psychopaci.
Nie wtrącał się już w dyskusję o zgłaszaniu lub nie zgłaszaniu, pozostawiając ten temat aurorom, którzy są zdecydowanie bardziej w temacie i bliżej sprawy, zdecydowanie lepiej się orientują. Sam wahał się pod tym względem i po prostu słuchał co kolejne osoby mają do powiedzenia w temacie.
Co innego w temacie ruszenia. Choć właściwie wielu jego przedmówców mógł już właściwie tylko poprzeć. Wielu Zakonników myślało podobnie.
Nikt nie chciał rzezi. Zabicie kogokolwiek było dla Bertiego czymś przerażającym, rozdzierającym, nie ważne kim ten człowiek był, podobnie jak perspektywa że umrzeć mieliby niewinni. Ale większość chciała działać. To był dobry znak.
Zerknął na Hannę, kiedy ta wspomniała o drodze ewakuacyjnej jaka mogłaby powstać z jakiegoś ich symbolu.
- To właściwie jest genialny pomysł. Nie wiem jeszcze jak, ani jak sprawić żeby nie doprowadziło to do kryjówki Rycerzy, ale po jakichkolwiek atakach zawsze jest więcej narażonych osób, to mogłoby choć trochę pomóc.
Stwierdził, milcząc jednak ponadto bo właściwie Wrightówna wyraziła wszystko co sam chciał powiedzieć. Zgadzał się ze Skamanderem, ten jednak wyrażał się bardziej awanturniczo i w ten sposób trudniej było o porozumienie. Nie pierwszy raz na spotkaniu wrzało, całkiem niepotrzebnie z resztą - chcieli w końcu tego samego, mieli jeden cel.
O dziwo po słowach Alexa Bott zdecydował się zamilknąć - mówiłby inaczej same oczywistości, które chyba dla wszystkich były jasne. Muszą zbierać informacje.
- Pewnie masz rację. - przyznał na słowa Hanny. Być może atakują miejsca, które po prostu kojarzą się pozytywnie. Albo co gorsza. - Albo skojarzyli Próżność z Cynthią.
Dodał po chwili. Vanity do nich w końcu należała, a oni nie mogli mieć pewności czy nawet i o tym nie usłyszeli ci psychopaci.
Nie wtrącał się już w dyskusję o zgłaszaniu lub nie zgłaszaniu, pozostawiając ten temat aurorom, którzy są zdecydowanie bardziej w temacie i bliżej sprawy, zdecydowanie lepiej się orientują. Sam wahał się pod tym względem i po prostu słuchał co kolejne osoby mają do powiedzenia w temacie.
Co innego w temacie ruszenia. Choć właściwie wielu jego przedmówców mógł już właściwie tylko poprzeć. Wielu Zakonników myślało podobnie.
Nikt nie chciał rzezi. Zabicie kogokolwiek było dla Bertiego czymś przerażającym, rozdzierającym, nie ważne kim ten człowiek był, podobnie jak perspektywa że umrzeć mieliby niewinni. Ale większość chciała działać. To był dobry znak.
Zerknął na Hannę, kiedy ta wspomniała o drodze ewakuacyjnej jaka mogłaby powstać z jakiegoś ich symbolu.
- To właściwie jest genialny pomysł. Nie wiem jeszcze jak, ani jak sprawić żeby nie doprowadziło to do kryjówki Rycerzy, ale po jakichkolwiek atakach zawsze jest więcej narażonych osób, to mogłoby choć trochę pomóc.
Stwierdził, milcząc jednak ponadto bo właściwie Wrightówna wyraziła wszystko co sam chciał powiedzieć. Zgadzał się ze Skamanderem, ten jednak wyrażał się bardziej awanturniczo i w ten sposób trudniej było o porozumienie. Nie pierwszy raz na spotkaniu wrzało, całkiem niepotrzebnie z resztą - chcieli w końcu tego samego, mieli jeden cel.
O dziwo po słowach Alexa Bott zdecydował się zamilknąć - mówiłby inaczej same oczywistości, które chyba dla wszystkich były jasne. Muszą zbierać informacje.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wyjaśnień dotyczących tajemnic Kamienia Wskrzeszenia słuchał z równą uwagą co pozostali - chociaż także i jemu Bathilda przekazała informację o tym, co zadzieje się w Azkabanie, gdy uda im się stawić czoła skumulowanej tam mrocznej magii, to nie potrafił w pełni zrozumieć sekretu potężnej mocy. Mocy dobrej, pełnej światła: był pewien, że w poświęceniu Bathildy nie było ani grama moralnej szarości czy handlowania własnym życiem z piekielnymi zaświatami. Te wątpliwości rozwiała jednak Tonks, prowadząca to spotkanie - dał więc przestrzeń do wyjaśnień i odpowiedzi, przez dłuższą chwilę po prostu skupiając się na wypowiedziach innych.
Najpierw dotyczących pogrzebu, później, trudniejszych kwestii. - Proponuję więc ustalić pożegnanie Bathildy na pierwszy dzień wiosny. Też myślę, że to dobra data. Daję nadzieję. Pozwala śmielej patrzeć na to, co przed nami - na odrastanie i wzrastanie po ciężkich miesiącach. Jeśli nikt nie zgłasza jakichś większych obiekcji, proponowałbym przygotowanie wieńca, pomnika i innych kwestii na właśnie tę datę- uśmiechnął się trochę smutno do Susanne, kątem oka zerkając także na Jackie, która wzięła na siebie ciężar organizacji pożegnania Pani Profesor. Rozumiał chęć pożegnania szybszego, z jaką wystąpiła Charlene, ale obecnie mieli i tak dużo do roboty.
Choćby - faktyczne przejście do ofensywy. Spoglądał na Anthony'ego z uwagą, kiwając głową, gdy ten rzeczowo przedstawiał fakty oraz motywacje, które były jak najbardziej słuszne. - Masz wiele racji, Skamander - wtrącił się, wzdychając ciężko, nie nad wypowiedzią aurora, ale nad trudem, który czekał ich w momencie przejścia do ofensywy, o której z pasją wspominała Hannah. Uśmiechnął się do niej, prawy kącik ust pomknął w górę - był z niej coraz bardziej dumny, uaktywniała swoją wojowniczą, wrightowską stronę. Milczał jednak, nie chcąc wchodzić w słowo ani podsypywać drwa pod wymianę zdań - uniósł tylko wysoko brwi, gdy słyszał pierwszą wypowiedź Justine. Nie brzmiała jak słowa Gwardzistki, liczył jednak, że to nieporozumienie.
- Hej, hej, chciałbym coś powiedzieć - wtrącił się w końcu swoim tubalnym głosem, unosząc w górę duże ręce. Zaczynała go boleć głowa. - Nie mam najmniejszych, powtarzam, najmniejszych wątpliwości, że każdy z nas; każdy, kto siedzi przy tym stole i każdy, kto jest w Zakonie Feniksa, ma na celu tylko dobro tych, którzy tego potrzebują. Chciałbym, by każdy z nas o tym pamiętał - i wiedział, że jego wkład, propozycje i pomysły są ważne. Są istotne. Są podstawą tego, byśmy razem stawili odpór złu - kontynuował z powagą, przesuwając spojrzeniem po każdej twarzy; kobiecej, męskiej, młodszej, starszej, należącej do doświadczonego aurora i do młodej alchemiczki. - To nas właśnie odróżnia od tych śmierdzących szumowin. Rosierów, Malfoyów i innych, którzy myślą tylko o własnym tyłku. Którzy chcą dzielić, wyszarpywać sobie kawałki władzy czy wpływów, innych spychając od razu poza margines, bez próby zrozumienia czy postawienia się na miejscu tego, kto śmie myśleć, wyglądać czy czuć inaczej - Bo w Zakonie pojawiali się ludzie chcący pomagać. Wierzył w to i czuł drzemiącą w każdej osobi siłę, domagającą się ujścia. Słusznie. - Tonks, twoje słowa nie przystały osobie, która znajduje się w Gwardii i ma prowadzić do walki. Jeśli będzie trzeba, krwawej i pełnej poświęceń. Nie dążymy po trupach do celu, ale jak słusznie zauważyli niektórzy z nas - kątem oka zerknął na Anthony'ego, Hannah i innych, którzy wsparli temat walki oraz ofensywy - musimy działać. Zdecydowanie. Możliwe, że jawnie. Odważnie stawać po stronie własnych przekonań i unieszkodliwiać tych, którzy pragną tylko krwi i cierpienia najsłabszych - dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu, bez agresji, lecz odrobinę surowo. Pomimo to spoglądał na Justine spokojnie, nie chciał karcić jej publicznie, ale musiał zaznaczyć, że zareagowała nieco nieodpowiednio na pytania i sugestie dotyczące jawnej walki. - Nie każdy musi ryzykować, podejmujmy działania na własne siły. Doceniamy każdą pomoc, zarówno w Oazie, jak i w ewentualnej walce. Ważne, byśmy robili to jednak solidarnie, bez oceniania, bez hamowania tych, którzy są gotowi poświęcić więcej - zakończył, przenosząc wzrok na Kierana. Dość rozsądnie opisał myśli samego Benjamina, działanie Skamandera i Anthony'ego w Stonehenge było nieprzemyślane, ale nie sposób było odmówić odwagi. Nie chciał powtarzać tego samego, dlatego kiwnął głową, pozostawiając przestrzeń do dalszej rozmowy. - Działania w Ministerstwie Magii na pewno bylyby pomocne. Zwłaszcza te mogące jakoś umocnić nastawienie Wizengamotu. Nie znam się na polityce, ale jeśłi macie jakieś możliwości, wykorzystajcie je. Powinniśmy postarać się ochronić choć niezawisłość aurorów. Miejscie oczy i uszy szeroko otwarte, a jeśli uda się wam jakoś zaangażować politycznie, wierzę, że nie zawahacie się wykorzystać swych wpływów - Abboci, Prewettowie, Ollivanderowie, ale także urzędnicy czy pracownicy Munga mogli działać od podstaw, na miarę swych możliwości. Także, jeśli wymagało to działania na granicy prawa; musieli być sprytni, chronić swoje informacje, działać na korzyść tych, których chronili. Ich motywacje były czyste i jasne, pozbawione prywatnych pragnień o władzy, potędze lub niszczeniu.
- Myślę, że na razie drogowskazami ku Oazie będziemy my sami - zaproponował po chwili namysłu. Doceniał inwencję, to był dobry pomysł, lecz musieli na razie mocniej ustabilizować sytuację w Oazie i zadbać o jej bezpieczeństwo. - Jeśli posiadacie jakieś informacje o ludziach, którzy potrzebują pomocy; o kimś, kto ukrywa się przed prześladowaniami lub chce uciec z Wielkiej Brytanii - a o tym wspominał plugawy Walczący Mag, ciesząc się z rosnącej emigracji - chciałbym, żebyście podjęli działania mające na celu ich ochronę oraz bezpieczne sprowadzenie do Oazy. Zwłaszcza, jeśli są to ludzie bardzo potrzebujący lub pozwalający urosnąć nam w siłę i pomagać innym jeszcze efektywnie. Zdolni badacze, uzdrowiciele, dziennikarze, ludzie posiadający wpływ - zastanowił się na głos, zawieszając go na moment, by dać wypowiedzieć się Tonks. Powrócił spojrzeniem do Jackie i Kierana: nie uśmiechał się do nich, ale w spojrzeniu oczu w odcieniu czekolady lśniło coś w rodzaju uznania oraz pewności. Nie dziwiło go wyznanie o wstąpieniu do Gwardii, Rineheartowie byli cennymi sojusznikami, choć wobec kobiety miał pewne wątpliwości. Wynikające głównie z troski, lecz na szczęście to nie ona miała decydować o tym, kto usłyszy śpiew Feniksa i przejdzie najtrudniejszą z Prób.
| post Justine zacznie następną kolejkę
Najpierw dotyczących pogrzebu, później, trudniejszych kwestii. - Proponuję więc ustalić pożegnanie Bathildy na pierwszy dzień wiosny. Też myślę, że to dobra data. Daję nadzieję. Pozwala śmielej patrzeć na to, co przed nami - na odrastanie i wzrastanie po ciężkich miesiącach. Jeśli nikt nie zgłasza jakichś większych obiekcji, proponowałbym przygotowanie wieńca, pomnika i innych kwestii na właśnie tę datę- uśmiechnął się trochę smutno do Susanne, kątem oka zerkając także na Jackie, która wzięła na siebie ciężar organizacji pożegnania Pani Profesor. Rozumiał chęć pożegnania szybszego, z jaką wystąpiła Charlene, ale obecnie mieli i tak dużo do roboty.
Choćby - faktyczne przejście do ofensywy. Spoglądał na Anthony'ego z uwagą, kiwając głową, gdy ten rzeczowo przedstawiał fakty oraz motywacje, które były jak najbardziej słuszne. - Masz wiele racji, Skamander - wtrącił się, wzdychając ciężko, nie nad wypowiedzią aurora, ale nad trudem, który czekał ich w momencie przejścia do ofensywy, o której z pasją wspominała Hannah. Uśmiechnął się do niej, prawy kącik ust pomknął w górę - był z niej coraz bardziej dumny, uaktywniała swoją wojowniczą, wrightowską stronę. Milczał jednak, nie chcąc wchodzić w słowo ani podsypywać drwa pod wymianę zdań - uniósł tylko wysoko brwi, gdy słyszał pierwszą wypowiedź Justine. Nie brzmiała jak słowa Gwardzistki, liczył jednak, że to nieporozumienie.
- Hej, hej, chciałbym coś powiedzieć - wtrącił się w końcu swoim tubalnym głosem, unosząc w górę duże ręce. Zaczynała go boleć głowa. - Nie mam najmniejszych, powtarzam, najmniejszych wątpliwości, że każdy z nas; każdy, kto siedzi przy tym stole i każdy, kto jest w Zakonie Feniksa, ma na celu tylko dobro tych, którzy tego potrzebują. Chciałbym, by każdy z nas o tym pamiętał - i wiedział, że jego wkład, propozycje i pomysły są ważne. Są istotne. Są podstawą tego, byśmy razem stawili odpór złu - kontynuował z powagą, przesuwając spojrzeniem po każdej twarzy; kobiecej, męskiej, młodszej, starszej, należącej do doświadczonego aurora i do młodej alchemiczki. - To nas właśnie odróżnia od tych śmierdzących szumowin. Rosierów, Malfoyów i innych, którzy myślą tylko o własnym tyłku. Którzy chcą dzielić, wyszarpywać sobie kawałki władzy czy wpływów, innych spychając od razu poza margines, bez próby zrozumienia czy postawienia się na miejscu tego, kto śmie myśleć, wyglądać czy czuć inaczej - Bo w Zakonie pojawiali się ludzie chcący pomagać. Wierzył w to i czuł drzemiącą w każdej osobi siłę, domagającą się ujścia. Słusznie. - Tonks, twoje słowa nie przystały osobie, która znajduje się w Gwardii i ma prowadzić do walki. Jeśli będzie trzeba, krwawej i pełnej poświęceń. Nie dążymy po trupach do celu, ale jak słusznie zauważyli niektórzy z nas - kątem oka zerknął na Anthony'ego, Hannah i innych, którzy wsparli temat walki oraz ofensywy - musimy działać. Zdecydowanie. Możliwe, że jawnie. Odważnie stawać po stronie własnych przekonań i unieszkodliwiać tych, którzy pragną tylko krwi i cierpienia najsłabszych - dodał tonem nieznoszącym sprzeciwu, bez agresji, lecz odrobinę surowo. Pomimo to spoglądał na Justine spokojnie, nie chciał karcić jej publicznie, ale musiał zaznaczyć, że zareagowała nieco nieodpowiednio na pytania i sugestie dotyczące jawnej walki. - Nie każdy musi ryzykować, podejmujmy działania na własne siły. Doceniamy każdą pomoc, zarówno w Oazie, jak i w ewentualnej walce. Ważne, byśmy robili to jednak solidarnie, bez oceniania, bez hamowania tych, którzy są gotowi poświęcić więcej - zakończył, przenosząc wzrok na Kierana. Dość rozsądnie opisał myśli samego Benjamina, działanie Skamandera i Anthony'ego w Stonehenge było nieprzemyślane, ale nie sposób było odmówić odwagi. Nie chciał powtarzać tego samego, dlatego kiwnął głową, pozostawiając przestrzeń do dalszej rozmowy. - Działania w Ministerstwie Magii na pewno bylyby pomocne. Zwłaszcza te mogące jakoś umocnić nastawienie Wizengamotu. Nie znam się na polityce, ale jeśłi macie jakieś możliwości, wykorzystajcie je. Powinniśmy postarać się ochronić choć niezawisłość aurorów. Miejscie oczy i uszy szeroko otwarte, a jeśli uda się wam jakoś zaangażować politycznie, wierzę, że nie zawahacie się wykorzystać swych wpływów - Abboci, Prewettowie, Ollivanderowie, ale także urzędnicy czy pracownicy Munga mogli działać od podstaw, na miarę swych możliwości. Także, jeśli wymagało to działania na granicy prawa; musieli być sprytni, chronić swoje informacje, działać na korzyść tych, których chronili. Ich motywacje były czyste i jasne, pozbawione prywatnych pragnień o władzy, potędze lub niszczeniu.
- Myślę, że na razie drogowskazami ku Oazie będziemy my sami - zaproponował po chwili namysłu. Doceniał inwencję, to był dobry pomysł, lecz musieli na razie mocniej ustabilizować sytuację w Oazie i zadbać o jej bezpieczeństwo. - Jeśli posiadacie jakieś informacje o ludziach, którzy potrzebują pomocy; o kimś, kto ukrywa się przed prześladowaniami lub chce uciec z Wielkiej Brytanii - a o tym wspominał plugawy Walczący Mag, ciesząc się z rosnącej emigracji - chciałbym, żebyście podjęli działania mające na celu ich ochronę oraz bezpieczne sprowadzenie do Oazy. Zwłaszcza, jeśli są to ludzie bardzo potrzebujący lub pozwalający urosnąć nam w siłę i pomagać innym jeszcze efektywnie. Zdolni badacze, uzdrowiciele, dziennikarze, ludzie posiadający wpływ - zastanowił się na głos, zawieszając go na moment, by dać wypowiedzieć się Tonks. Powrócił spojrzeniem do Jackie i Kierana: nie uśmiechał się do nich, ale w spojrzeniu oczu w odcieniu czekolady lśniło coś w rodzaju uznania oraz pewności. Nie dziwiło go wyznanie o wstąpieniu do Gwardii, Rineheartowie byli cennymi sojusznikami, choć wobec kobiety miał pewne wątpliwości. Wynikające głównie z troski, lecz na szczęście to nie ona miała decydować o tym, kto usłyszy śpiew Feniksa i przejdzie najtrudniejszą z Prób.
| post Justine zacznie następną kolejkę
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Spojrzała na Macmilanna. Mówił o Voldemorcie, jednak pominął nazwę, którą czarnoksiężnik sam się oznaczył - dlaczego? Nie wiedziała. Prawie powtórzył jej słowa, przyznając rację Skamanderowi. Nic innego jej pytania nie miały na celu. Może samo dziecko działało jak ognik zapalny. Zmarszczyła brwi. Jej wzrok przesunął się na Kierana następnie spojrzała na Archibalda.
- Ustaliliśmy też, że nie będziemy rozmawiać o tym w tak dużym gronie. - odpowiedziała mu spokojnie. Nie dodając nic więcej. Temat nie miał być wałkowany wśród wszystkich i nie mógł. W końcu jej wzrok padł na powrót na Skamandera, którego wysłuchała mierząc swoje spojrzenie z jego własnym. Szanowała go, ale jednocześnie niektóre z ostrych kantów jego charakteru nie pasowały wszędzie - a może do wszystkich. Odnaleźli porozumienie i sądziła, że rozumieją się i teraz - mniej lub bardziej - dobrze było go mieć mimo spięć, czy całkiem różnych charakterów obok siebie. Powracanie do tego co stało się na Stonhenge wzięło się znikąd. I musiało go jedynie mocniej rozdrażnić. Widziała przecież na własne oczy, to w jakim był stanie chwilę po wszystkim. Nie tylko fizycznym, ale i psychicznym. Jak wiele musiało go kosztować podjęcie swoich własnych decyzji? Niewielu z nich było tam tamtego dnia, dlatego ona sama nie dawała sobie pozwolenia na roztrząsanie kwestii czy dokonał właściwych wyborów. Sama podjęła w swoim życiu zbyt wiele nieodpowiednich, próbując zrobić cokolwiek.
Zadała racjonalne pytania, przynajmniej tak jak jej się wydawało. Może pomyliła się sądząc, że powinni razem rozmawiać. Może pomyliła sądząc, że mogą przeprowadzić rozmowę opierającą się na słowach zawierających argumenty, a nie oskarżenia od osób, których właściwie nie znała. Które nie znały też jej. Nie wiedziały co przeszła, nie wiedziały co prawdziwie umiała. Nie zamierzała się z nikim licytować. Wiedziała co robiła i kim była, wiedziała co poświęciła. Jeśli ktoś chciał złapać ją za słowo, czy źle sformułowane zdanie nie była w stanie nic z tym zrobić.
Jednak to jej nazwisko w ustach Benjamina, a może nie samo, a słowa które wypowiedział sprawiły, że na jej policzku drgnął mięsień, gdy powstrzymywała się od gwałtowniejszej reakcji. Tak właśnie wyglądali, tak właśnie razem przegrywali i wygrywali. Nie potrafiąc się zgodzić mówiąc o tym samym w innych słowach, nie potrafiąc się wesprzeć. Jak mieli prowadzić ludzi, kiedy wśród nich pojawiła się rysa, która z każdym momentem pogłębiała się coraz bardziej. A wystarczyło jedynie, by pominął jej kwestie. Nie, nie mówiła, że nie należały jej się te zdania. Może właśnie powinien jej to rzucić ktoś w twarz, żeby na przyszłość wiedziała, że słowa należy dokładniej przemyśleć a pytania staranniej ubrać. A może to nie tu powinny być rozstrzygane niepewności funkcjonowania danego działania. Może tu jedynie powinni zbierać pomysły i zamiast obradować z nimi, obradować sami za zamkniętymi drzwiami. Tu jedynie oznajmiając swoje własne decyzje. Tylko czy wtedy nie pozbawili by się innych spojrzeń? Wątpliwości, rozwiązań, wszystkiego? Nie zmieniało to faktu, że Ben mógł to zrobić na wiele innych sposobów - zatrzymać na koniec spotkania, zajść na następny dzień. Wybrał strofowanie jej niczym niesfornej pięciolatki przed wszystkimi. Tak właśnie oto wyglądała ich Gwardia. Milczący Samuel, Alexander lawirujący gdzieś po środku i Ben, który nie okazał się żadnym wsparciem. Nie byli w stanie wygrać, skoro nie potrafili nawet ze sobą rozmawiać. Coraz brutalniej docierała do niej ta sprawa. Coraz mocniej to widziała. Nie szanowali sami siebie, wzajemnie, nie stali jednym frontem, nie umacniali siebie, a jedynie pozwalali by inni widzieli ich rozłam dokładniej. Prawdziwie transparentnie. Nie posiedli w końcu posłuchu. A ostatecznie w większości spraw Ben nie podjął żadnego zdania. Jego słowa, które padły zaraz po tym jak skończył kierować wcześniejsze do niej, sprawiły, że miała wrażenie, jakby nawet nie spróbował zadać sobie żadnego pytania. Jakim określeniem, było zdecydowanie? Co się za tym kryło? Jakie działanie, które, kto się go podejmie, jak się do niego zabierze? Nic. Wsadziła dłonie w kieszenie. Miała dość, padających deklaracji i nie wynikających z nich działań. Wygrali, tym razem Fortuna była po ich stronie, ale nie mogli dać się wciągnąć w zgubne poczucie sukcesu, czy euforii. Zgodziła się walczyć i walczyć potrafiła. Potrafiła też podjąć trudne decyzje i poświęcić siebie w imię sprawy. Ale pokątnie wychodziło na to, że troska o rozsądność działania była jedynie hamowaniem, zapamięta i wyciągnie z tego lekcje.
- Jackie, dokładną godzinę pożegnania - jak już ją ustalisz możesz przesłać sowami - albo zostawić na tablicy. Myślę, że informacja sama się rozniesie. - zwróciła się do aurorki na nią kierując swoje spojrzenie. Tą kwestie zostawiała już całkowicie Jackie.
- Hannah, przyślij mi list kiedy będzie można zacząć nasze działania. - miała co robić, ale noc i tak nie bywała dla niej łaskawa. Może zmęczona pracą choć raz uśnie bez wpatrywania się w sufit godzinami, zanim nadejdzie sen. Informacja o pierwszym transporcie drewna pozwoli zwołać ludzi, którzy zadeklarowali się do tego działania.
- Anthony, Kieran, was proszę o to, byście przemyśleli i spróbowali znaleźć miejsce dla jednostki o której mówiliśmy. Może powinniśmy podzielić ją na dwa miejsca, jedno w Oazie w której będziemy trzymać wszystkie zeznania i dowody, drugie dostępne dla ludzi. Trzeba znaleźć odpowiednie miejsce. I przemyśleć sposób wynoszenia informacji z Ministerstwa by był on możliwie najefektywniejszy. - rozdzielała kolejne działania. Głos jej nie drżał, brwi nie marszczyły się w zamyśleniu. - Na ten moment temat zbiórki jest zawieszony. Zbierajmy rzeczy z domów. Może kupmy kilka, w miarę własnych możliwości. Kiedy Oaza zyska lokatorów i większe potrzeby powrócimy do niej. - nie było sensu kondensować swoich sił tam, gdzie nie zrodziła się jeszcze potrzeba. Teraz najważniejszą była Oaza. Bo tam należało postawić domy w których mogli zamieszkać ludzie. Jej wzrok przesunął się dalej, nie wyciągała dłoni z kieszeni.
- Poppy, zrób listę eliksirów leczniczych, które muszą się znaleźć pod ręką uzdrowicieli. Najlepiej w przeciągu tygodnia. Prześlij ją do Charlene. - przeniosła wzrok na alchemiczkę. - Ty rozdzielisz konkretne eliksiry konkretnym osobom. Podzielcie się pracą. Gdyby brakowało wam ingrediencji informujcie. - spojrzała na Charlene. Była młoda, ale sądziła że dobrze sprawdzi się właśnie w tego typu działaniach. Skrupulatność i sumienność. Sprawne zaopatrzenie uzdrowicieli wspomaga i przyspiesza ich pracę. - Każdy, kto wyraził dziś chęć do działania powinien wybrać chociaż jedną osobę z Rycerzy i dowiedzieć się jak najwięcej o posiadanych biznesach i lokalach. Informacjami podzielimy się na kolejnym spotkaniu, albo już konkretnym planem, jeśli jakiś utworzy się w waszej głowie. - jasne tęczówki przetoczyły się po każdym, kto wyraził taką chęć. Wyraz twarzy nie zmieniał się, zawiesiła wzrok na Skamanderze. - W dokach ktoś powinien coś wiedzieć o dostawcach B&B, mogę się tam rozejrzeć pod inną twarzą, ale nie zdobędę ich zaufania. Potrzebujemy kogoś z wewnątrz. - zwróciła się bezpośrednio do niego. Jasne tęczówki przesunęły się do Kierana. - Wznowią wydawanie gazety - prędzej czy później - nie lepiej obniżyć ich wiarygodność? Doprowadzenie do wydania absurdalnego - dla nich - artykułu czegoś sprzecznego z ich poglądami zaburzy jego wiarygodność. - zwróciła się wprost do Kierana. Musieli znaleźć dojście do niego i zorientować się w którym momencie dokładnie artykuł musi być podstawiony. - Przystąpcie do opracowywania znaku, niech będzie zaklęciem. - przesunęła wzrokiem po osobach, które wspominały wcześniej gotowość do jego opracowywania. Nie pytała już. Dzisiaj nie zamierzała już pytać o nic więcej. Zwątpiła, choć sama nie wiedziała w co konkretnie. - Prace nad budynkami w Oazie zaczniemy gdy tylko otrzymam znak od Hannah. Znamy się z przepływem informacji nie powinno być problemu. To koniec na dziś, chyba że chcecie poruszyć coś jeszcze. Uważajcie na siebie i dbajcie o siebie nawzajem. - przesunęła spojrzeniem po zgromadzonych zakonnikach. Gdy większość z kwestii została ułożona. Błękitne tęczówki jarzyły się blaskiem własnych postanowień i przemyśleń, które miały należeć tylko do niej.
| Możecie się zacząć rozchodzić, to już koniec oficjalnej części spotkania. Dziękujemy za aktywność i oczywiście, jeśli ktoś ma chęć podyskutować jeszcze nigdzie się nie wybieramy <3
- Ustaliliśmy też, że nie będziemy rozmawiać o tym w tak dużym gronie. - odpowiedziała mu spokojnie. Nie dodając nic więcej. Temat nie miał być wałkowany wśród wszystkich i nie mógł. W końcu jej wzrok padł na powrót na Skamandera, którego wysłuchała mierząc swoje spojrzenie z jego własnym. Szanowała go, ale jednocześnie niektóre z ostrych kantów jego charakteru nie pasowały wszędzie - a może do wszystkich. Odnaleźli porozumienie i sądziła, że rozumieją się i teraz - mniej lub bardziej - dobrze było go mieć mimo spięć, czy całkiem różnych charakterów obok siebie. Powracanie do tego co stało się na Stonhenge wzięło się znikąd. I musiało go jedynie mocniej rozdrażnić. Widziała przecież na własne oczy, to w jakim był stanie chwilę po wszystkim. Nie tylko fizycznym, ale i psychicznym. Jak wiele musiało go kosztować podjęcie swoich własnych decyzji? Niewielu z nich było tam tamtego dnia, dlatego ona sama nie dawała sobie pozwolenia na roztrząsanie kwestii czy dokonał właściwych wyborów. Sama podjęła w swoim życiu zbyt wiele nieodpowiednich, próbując zrobić cokolwiek.
Zadała racjonalne pytania, przynajmniej tak jak jej się wydawało. Może pomyliła się sądząc, że powinni razem rozmawiać. Może pomyliła sądząc, że mogą przeprowadzić rozmowę opierającą się na słowach zawierających argumenty, a nie oskarżenia od osób, których właściwie nie znała. Które nie znały też jej. Nie wiedziały co przeszła, nie wiedziały co prawdziwie umiała. Nie zamierzała się z nikim licytować. Wiedziała co robiła i kim była, wiedziała co poświęciła. Jeśli ktoś chciał złapać ją za słowo, czy źle sformułowane zdanie nie była w stanie nic z tym zrobić.
Jednak to jej nazwisko w ustach Benjamina, a może nie samo, a słowa które wypowiedział sprawiły, że na jej policzku drgnął mięsień, gdy powstrzymywała się od gwałtowniejszej reakcji. Tak właśnie wyglądali, tak właśnie razem przegrywali i wygrywali. Nie potrafiąc się zgodzić mówiąc o tym samym w innych słowach, nie potrafiąc się wesprzeć. Jak mieli prowadzić ludzi, kiedy wśród nich pojawiła się rysa, która z każdym momentem pogłębiała się coraz bardziej. A wystarczyło jedynie, by pominął jej kwestie. Nie, nie mówiła, że nie należały jej się te zdania. Może właśnie powinien jej to rzucić ktoś w twarz, żeby na przyszłość wiedziała, że słowa należy dokładniej przemyśleć a pytania staranniej ubrać. A może to nie tu powinny być rozstrzygane niepewności funkcjonowania danego działania. Może tu jedynie powinni zbierać pomysły i zamiast obradować z nimi, obradować sami za zamkniętymi drzwiami. Tu jedynie oznajmiając swoje własne decyzje. Tylko czy wtedy nie pozbawili by się innych spojrzeń? Wątpliwości, rozwiązań, wszystkiego? Nie zmieniało to faktu, że Ben mógł to zrobić na wiele innych sposobów - zatrzymać na koniec spotkania, zajść na następny dzień. Wybrał strofowanie jej niczym niesfornej pięciolatki przed wszystkimi. Tak właśnie oto wyglądała ich Gwardia. Milczący Samuel, Alexander lawirujący gdzieś po środku i Ben, który nie okazał się żadnym wsparciem. Nie byli w stanie wygrać, skoro nie potrafili nawet ze sobą rozmawiać. Coraz brutalniej docierała do niej ta sprawa. Coraz mocniej to widziała. Nie szanowali sami siebie, wzajemnie, nie stali jednym frontem, nie umacniali siebie, a jedynie pozwalali by inni widzieli ich rozłam dokładniej. Prawdziwie transparentnie. Nie posiedli w końcu posłuchu. A ostatecznie w większości spraw Ben nie podjął żadnego zdania. Jego słowa, które padły zaraz po tym jak skończył kierować wcześniejsze do niej, sprawiły, że miała wrażenie, jakby nawet nie spróbował zadać sobie żadnego pytania. Jakim określeniem, było zdecydowanie? Co się za tym kryło? Jakie działanie, które, kto się go podejmie, jak się do niego zabierze? Nic. Wsadziła dłonie w kieszenie. Miała dość, padających deklaracji i nie wynikających z nich działań. Wygrali, tym razem Fortuna była po ich stronie, ale nie mogli dać się wciągnąć w zgubne poczucie sukcesu, czy euforii. Zgodziła się walczyć i walczyć potrafiła. Potrafiła też podjąć trudne decyzje i poświęcić siebie w imię sprawy. Ale pokątnie wychodziło na to, że troska o rozsądność działania była jedynie hamowaniem, zapamięta i wyciągnie z tego lekcje.
- Jackie, dokładną godzinę pożegnania - jak już ją ustalisz możesz przesłać sowami - albo zostawić na tablicy. Myślę, że informacja sama się rozniesie. - zwróciła się do aurorki na nią kierując swoje spojrzenie. Tą kwestie zostawiała już całkowicie Jackie.
- Hannah, przyślij mi list kiedy będzie można zacząć nasze działania. - miała co robić, ale noc i tak nie bywała dla niej łaskawa. Może zmęczona pracą choć raz uśnie bez wpatrywania się w sufit godzinami, zanim nadejdzie sen. Informacja o pierwszym transporcie drewna pozwoli zwołać ludzi, którzy zadeklarowali się do tego działania.
- Anthony, Kieran, was proszę o to, byście przemyśleli i spróbowali znaleźć miejsce dla jednostki o której mówiliśmy. Może powinniśmy podzielić ją na dwa miejsca, jedno w Oazie w której będziemy trzymać wszystkie zeznania i dowody, drugie dostępne dla ludzi. Trzeba znaleźć odpowiednie miejsce. I przemyśleć sposób wynoszenia informacji z Ministerstwa by był on możliwie najefektywniejszy. - rozdzielała kolejne działania. Głos jej nie drżał, brwi nie marszczyły się w zamyśleniu. - Na ten moment temat zbiórki jest zawieszony. Zbierajmy rzeczy z domów. Może kupmy kilka, w miarę własnych możliwości. Kiedy Oaza zyska lokatorów i większe potrzeby powrócimy do niej. - nie było sensu kondensować swoich sił tam, gdzie nie zrodziła się jeszcze potrzeba. Teraz najważniejszą była Oaza. Bo tam należało postawić domy w których mogli zamieszkać ludzie. Jej wzrok przesunął się dalej, nie wyciągała dłoni z kieszeni.
- Poppy, zrób listę eliksirów leczniczych, które muszą się znaleźć pod ręką uzdrowicieli. Najlepiej w przeciągu tygodnia. Prześlij ją do Charlene. - przeniosła wzrok na alchemiczkę. - Ty rozdzielisz konkretne eliksiry konkretnym osobom. Podzielcie się pracą. Gdyby brakowało wam ingrediencji informujcie. - spojrzała na Charlene. Była młoda, ale sądziła że dobrze sprawdzi się właśnie w tego typu działaniach. Skrupulatność i sumienność. Sprawne zaopatrzenie uzdrowicieli wspomaga i przyspiesza ich pracę. - Każdy, kto wyraził dziś chęć do działania powinien wybrać chociaż jedną osobę z Rycerzy i dowiedzieć się jak najwięcej o posiadanych biznesach i lokalach. Informacjami podzielimy się na kolejnym spotkaniu, albo już konkretnym planem, jeśli jakiś utworzy się w waszej głowie. - jasne tęczówki przetoczyły się po każdym, kto wyraził taką chęć. Wyraz twarzy nie zmieniał się, zawiesiła wzrok na Skamanderze. - W dokach ktoś powinien coś wiedzieć o dostawcach B&B, mogę się tam rozejrzeć pod inną twarzą, ale nie zdobędę ich zaufania. Potrzebujemy kogoś z wewnątrz. - zwróciła się bezpośrednio do niego. Jasne tęczówki przesunęły się do Kierana. - Wznowią wydawanie gazety - prędzej czy później - nie lepiej obniżyć ich wiarygodność? Doprowadzenie do wydania absurdalnego - dla nich - artykułu czegoś sprzecznego z ich poglądami zaburzy jego wiarygodność. - zwróciła się wprost do Kierana. Musieli znaleźć dojście do niego i zorientować się w którym momencie dokładnie artykuł musi być podstawiony. - Przystąpcie do opracowywania znaku, niech będzie zaklęciem. - przesunęła wzrokiem po osobach, które wspominały wcześniej gotowość do jego opracowywania. Nie pytała już. Dzisiaj nie zamierzała już pytać o nic więcej. Zwątpiła, choć sama nie wiedziała w co konkretnie. - Prace nad budynkami w Oazie zaczniemy gdy tylko otrzymam znak od Hannah. Znamy się z przepływem informacji nie powinno być problemu. To koniec na dziś, chyba że chcecie poruszyć coś jeszcze. Uważajcie na siebie i dbajcie o siebie nawzajem. - przesunęła spojrzeniem po zgromadzonych zakonnikach. Gdy większość z kwestii została ułożona. Błękitne tęczówki jarzyły się blaskiem własnych postanowień i przemyśleń, które miały należeć tylko do niej.
| Możecie się zacząć rozchodzić, to już koniec oficjalnej części spotkania. Dziękujemy za aktywność i oczywiście, jeśli ktoś ma chęć podyskutować jeszcze nigdzie się nie wybieramy <3
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Salon
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata