Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Schody na poddasze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Schody na poddasze
Po generalnym remoncie chaty na poddasze kwatery Zakonu Feniksa prowadzą niezbyt ciemne, zadziwiająco równe schody. Niegdyś podstępna i zaskakująca konstrukcja teraz może co najwyżej od czasu do czasu cicho skrzypnąć tu i tam, w miarę jak z biegiem czasu tworzące ją drewno staje się coraz bardziej suche. Niekiedy zdarzy się również, że pomiędzy nogami przebiegnie niewielkie świetliste zwierzątko, lis, wiewiórka, zając albo wyjątkowo zaczepny szop pracz - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu.
Zastanawiała się chwilę, niejako zawieszona w przestrzeni, czy Zakonnicy zmobilizują się do przybycia na nie-tak-ważne spotkanie - każdy członek organizacji miał swoje zajęcia, rodziny, życie, lecz na początku miesiąca gromadzili się tłumnie, motywowani wspólną ideą. Czy ta idea była wystarczająca do pojawienia się poza obowiązkowym czasem? Szczera nadzieja mogła być niewystarczająca, jednak nie szkodziło spróbować. Kiwnęła Bertiemu głową, zachowując ten plan w pamięci na dobrą chwilę.
- Przyzwyczają się albo zrobią po swojemu - odpowiedziała na uwagę o kolorach ze wzruszeniem ramion. Byłoby jej trochę przykro, gdyby ktoś pozbył się słomianego Feniksa z kuchennego stołu albo zdjął wesołe firany, lecz gdyby przygasił kolor zaklęciem, wcale by się nie obraziła. Mogli sobie zmieniać barwy, jak tylko chcieli, lecz nie mogła pozwolić na ponurość w tym miejscu. Szczerze mówiąc, zieleń dominowała w jej kuchni, może w pewien sposób próbowała odbudować swój dom, namiastkę wspomnień zaklinając na tej małej przestrzeni. - Koniec tego ponuractwa, babeczki pieczone w takim miejscu na pewno będą smakować najlepiej - uznała, także próbując przekonać Bertiego. Nie mieszała kolorów, w kuchni wszystkie szafki pozostały w stonowanym kolorze drewna, tylko dodatki rozjaśniały przestrzeń, ożywiając nieco tę jednolitość. Na spotkaniach mieli atmosferę prosto z grobu, pokoje nie musiały się do tego dokładać. - Możemy je zresztą upiec i rozłożyć po całej chacie - na powitanie, każdy na pewno się skusi - stwierdziła, bo kto oparłby się wypiekom cukiernika? Zgodziła się na urządzenie sypialni gościnnej, do której zaraz się przenieśli.
- Teraz ty dekorujesz - stwierdziła, postanawiając dać Bottowi wolną rękę, ale musiał sobie radzić z tym, co mieli w torbie - żadnych brązów, czerni ani szarości nie mógł tam znaleźć. - Ja popatrzę i postrzelam zaklęciami, coby się nie rozleniwić - uznała, siadając po turecku na środku pomieszczenia. - a ty komponuj kolory - jeśli będzie potrzebował rady, zawsze mógł zapytać! - Na sam koniec mam najlepszy akcent w swojej torbie tajemnic, ale musimy skończyć wszystkie pokoje, wtedy zobaczysz - płynący od niej entuzjazm nie był trudny do wyczucia. To był chyba najlepszy element, a nawet dwa, na jakie się nawinęła w ostatnim czasie.
- Nawet powódź. Ani powiększony dziesięciokrotnie hipogryf - uznała, bo te dwie opcje wydały jej się najbardziej prawdopodobne, a że tylko powódź miała uzasadnienie... nieważne!
- Przyzwyczają się albo zrobią po swojemu - odpowiedziała na uwagę o kolorach ze wzruszeniem ramion. Byłoby jej trochę przykro, gdyby ktoś pozbył się słomianego Feniksa z kuchennego stołu albo zdjął wesołe firany, lecz gdyby przygasił kolor zaklęciem, wcale by się nie obraziła. Mogli sobie zmieniać barwy, jak tylko chcieli, lecz nie mogła pozwolić na ponurość w tym miejscu. Szczerze mówiąc, zieleń dominowała w jej kuchni, może w pewien sposób próbowała odbudować swój dom, namiastkę wspomnień zaklinając na tej małej przestrzeni. - Koniec tego ponuractwa, babeczki pieczone w takim miejscu na pewno będą smakować najlepiej - uznała, także próbując przekonać Bertiego. Nie mieszała kolorów, w kuchni wszystkie szafki pozostały w stonowanym kolorze drewna, tylko dodatki rozjaśniały przestrzeń, ożywiając nieco tę jednolitość. Na spotkaniach mieli atmosferę prosto z grobu, pokoje nie musiały się do tego dokładać. - Możemy je zresztą upiec i rozłożyć po całej chacie - na powitanie, każdy na pewno się skusi - stwierdziła, bo kto oparłby się wypiekom cukiernika? Zgodziła się na urządzenie sypialni gościnnej, do której zaraz się przenieśli.
- Teraz ty dekorujesz - stwierdziła, postanawiając dać Bottowi wolną rękę, ale musiał sobie radzić z tym, co mieli w torbie - żadnych brązów, czerni ani szarości nie mógł tam znaleźć. - Ja popatrzę i postrzelam zaklęciami, coby się nie rozleniwić - uznała, siadając po turecku na środku pomieszczenia. - a ty komponuj kolory - jeśli będzie potrzebował rady, zawsze mógł zapytać! - Na sam koniec mam najlepszy akcent w swojej torbie tajemnic, ale musimy skończyć wszystkie pokoje, wtedy zobaczysz - płynący od niej entuzjazm nie był trudny do wyczucia. To był chyba najlepszy element, a nawet dwa, na jakie się nawinęła w ostatnim czasie.
- Nawet powódź. Ani powiększony dziesięciokrotnie hipogryf - uznała, bo te dwie opcje wydały jej się najbardziej prawdopodobne, a że tylko powódź miała uzasadnienie... nieważne!
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Przytaknął zaraz. Oni robili po swojemu a każdy, kto będzie chciał coś zmienić, zmieni lub dołoży coś od siebie. Stara Chata to w tej chwili ich wspólne dzieło, pomagali wszyscy którzy potrafili, inni dołożyli się finansowo, wszystkim zależało żeby Zakon Feniksa miał już swoją kwaterę. To ich miejsce.
- Wiesz, w sumie to poza babeczkami będę miał coś innego. - wspomniał, bo w końcu powstały już całkowicie nowe słodycze. Teraz miał dużo pracy z nimi, myślał nawet o własnym lokalu, choć mógł równie dobrze tym działaniem narobić sobie kłopotów - jako że nie grzeszył najlepszymi finansami. Tak na prawdę już oglądał bardzo konkretne miejsce. Nie ważne jednak, trochę jeszcze Fasolki testował, dopiero próbował zaczynać je sprzedawać w cukierniach, nie były jeszcze w sumie nikomu znane ale sam Bott uważał je za całkiem śmieszną grę. Może komuś poprawi nastrój? Albo chociaż odciągnie uwagę od wszystkiego co złe.
- Ale na pieczenie też możemy się umówić.
Dodał jeszcze. Chciał wywołać w ludziach także miłe wspomnienia związane z tym miejscem. Nie tylko... kłótnie, walkę, informacje o kolejnych śmierciach czy torturach i innych koszmarach jakie dzieją się dookoła.
Zaraz jednak zmienili miejsce pobytu i teraz to Sue miała rozstawiać meble, a Bertiemu przypadły w udziale dodatki. Wyjął więc ramki, raczej w jednym kolorze - niebieskie - ale w różnych odcieniach i je poprzywieszał nieregularnie na ścianę.
- Jestem szalenie ciekaw. - przyznał na wspomnienie o jakiejś niespodziance. Znając Sue, to mogło być DOSŁOWNIE wszystko. W każdym razie wszystko co odbiegające od normy ale na pewno nie złe ani niebezpieczne, nie czuł więc że powinien się o cokolwiek martwić.
- No może takie powiększone dziesięć razy to ewentualnie. Ale takich to nikt nie zrobi więc nie musimy się bać. - dodał zaraz na słowa dotyczące absolutnej niezniszczalności Chaty. Musi być trwała - bo jej potrzebują, bo przykładali się do stawiania jej od samego początku, włącznie ze zbieraniem na nią materiałów.
- Wiesz, w sumie to poza babeczkami będę miał coś innego. - wspomniał, bo w końcu powstały już całkowicie nowe słodycze. Teraz miał dużo pracy z nimi, myślał nawet o własnym lokalu, choć mógł równie dobrze tym działaniem narobić sobie kłopotów - jako że nie grzeszył najlepszymi finansami. Tak na prawdę już oglądał bardzo konkretne miejsce. Nie ważne jednak, trochę jeszcze Fasolki testował, dopiero próbował zaczynać je sprzedawać w cukierniach, nie były jeszcze w sumie nikomu znane ale sam Bott uważał je za całkiem śmieszną grę. Może komuś poprawi nastrój? Albo chociaż odciągnie uwagę od wszystkiego co złe.
- Ale na pieczenie też możemy się umówić.
Dodał jeszcze. Chciał wywołać w ludziach także miłe wspomnienia związane z tym miejscem. Nie tylko... kłótnie, walkę, informacje o kolejnych śmierciach czy torturach i innych koszmarach jakie dzieją się dookoła.
Zaraz jednak zmienili miejsce pobytu i teraz to Sue miała rozstawiać meble, a Bertiemu przypadły w udziale dodatki. Wyjął więc ramki, raczej w jednym kolorze - niebieskie - ale w różnych odcieniach i je poprzywieszał nieregularnie na ścianę.
- Jestem szalenie ciekaw. - przyznał na wspomnienie o jakiejś niespodziance. Znając Sue, to mogło być DOSŁOWNIE wszystko. W każdym razie wszystko co odbiegające od normy ale na pewno nie złe ani niebezpieczne, nie czuł więc że powinien się o cokolwiek martwić.
- No może takie powiększone dziesięć razy to ewentualnie. Ale takich to nikt nie zrobi więc nie musimy się bać. - dodał zaraz na słowa dotyczące absolutnej niezniszczalności Chaty. Musi być trwała - bo jej potrzebują, bo przykładali się do stawiania jej od samego początku, włącznie ze zbieraniem na nią materiałów.
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dokładnie na tym polegała cała sprawa z kwaterą - każdy powinien dołożyć coś od siebie, zatrzymać w tym miejscu cząstkę serca i fantazji oraz ożywić przestrzeń namiastką charakteru. Susanne nie zależało na wepchnięciu własnej aury w zakamarki chaty, za cel miała tylko i wyłącznie rozpoczęcie procesu, jaki mogłaby nazwać udomawianiem. Może była to kwatera organizacji bojowej, lecz wszyscy ci wojownicy musieli pamiętać o ludziach, z którymi się dzięki niej związywali, a jak zrobić to lepiej niż stwarzając ku temu odpowiednie warunki we wspólnym miejscu? Co prawda i tak chciałaby starą chatę w kształcie buta, ale nie można było mieć wszystkiego.
Klasnęła krótko w dłonie, przypominając sobie o cudownym wynalazku Bertiego, do którego nawet miała okazję podsunąć kilka pomysłów - jako jedna z nielicznych fanek lukrecji. - Poupychamy fasolki w każdej szafce, przysięgam! - wyjścia nie było - tu babeczka, tam fasolka. Kiwnęła zaś głową na dodatkowe tworzenie wypieków i w ten sposób byli umówieni na słodką konspirę. Przypatrywała się cierpliwie, jak Bott rozwiesza ramki - rozstawienie mebli zajęło jej zaledwie moment. Ładny był ten niebieski. Przekrzywiła głowę, już próbując wybrać ciekawe kadry. Jak nic widziała tu ścianę głupich min. Ilu z Zakonników potrafiło jeszcze takie robić? Umiejętność godna odświeżenia.
- No coś ty! - jak to nikt nie zrobi powiększonego dziesięciokrotnie hipogryfa? - Daj mi tu Minnie i profesora Bartiusa, Eileen też, a do takich rozmiarów powiększymy wszystko. Biedronkę, królika - co chcesz - taki ogromny królik zwiastowałby niemałe kłopoty. O, taki Roger to dopiero mógłby rządzić światem. Za to mała Mircia mogłaby pooglądać sobie dużą biedronkę.
- Gotowe - uznała, obserwując efekty wspólnej pracy. Już było lepiej, już było domowo, brakowało tylko ludzi. Przejrzeli raz jeszcze wszystkie pomieszczenia, poprawili drobne mankamenty. Wtedy mogła sięgnąć do swojej torby i umieścić wyjątkowe ozdoby, wciąż pachnące Festiwalem Lata, bowiem to tam je nabyła. - Patrz - koniecznie w tym momencie musiał obserwować pakunek. Delikatnie podniosła połę torby, a jej wnętrze rozjaśniło pomieszczenie nagłym blaskiem, który przygasł dopiero, gdy chmara leśnych zwierzątek rozbiegła się na wszelkie strony. Zające, wiewiórki, maleńkie lisy, myszy, krety, jeże, dzięcioły, sowy, dwa skunksy, szop pracz, bobry, kuny, borsuki, żaby i ropuchy, jaszczurki, sikorki, jaskółki, wróble... aż sama nie pamiętała, co tam się jeszcze schowało, chwytała w ramiona wszystko, co napotkała. Niesamowite leśne stworzenia przypominały patronusy i teraz szukały sobie miejsca w swoim nowym domu. Dzięcioł od razu przypuścił szturm na szafę w salonie, kret schował się w kuchennej szafce (chyba było za jasno), zające kicały wokół Sue (prawda, wcześniej je oswoiła), jeże pozwijały się w kulki i zapanował ogólny chaos - lecz to kwestia czasu, wszystkie żyjątka znajdą sobie miejsca i była pewna, że każdy je pokocha! Zwłaszcza Archibald (sic!), Lorraine oraz Julia - przecież to festiwal Prewettów zapewnił im takie piękne dodatki. Lovegood, cała rozentuzjazmowana swoim małym zoo, nawet nie dała Bertiemu wydukać słowa, już wyciągając z dna torby kolejne rewelacje z jarmarku.
- To jest zasuszony kwiat paproci - jeden, drugi, szesnasty. Zakonnikom nigdy za wiele pozytywnej energii. - Wszystko z festiwalu lata! Trzeba porozkładać paprocie we wszystkich pomieszczeniach, a zwłaszcza w sali spotkań - trajkotała, grzebiąc jeszcze w odmętach pakunku. - I kilka zapachowych mieszków - ot, niech pachnie latem i miłością. - A do tego figurka elfa! Możesz wybrać, gdzie ją postawimy - może wiedział, a może nie, ale póki co trzymała w tajemnicy fakt, że za dotknięciem różdżki, statuetka zaczynała śpiewać Kociołek pełen gorącej miłości. Jej zdaniem powinna stanąć na samym środku stołu w sali obrad. I zostać tam przytwierdzona zaklęciem trwałego przylepca - zresztą zamierzała się tym zająć.
Klasnęła krótko w dłonie, przypominając sobie o cudownym wynalazku Bertiego, do którego nawet miała okazję podsunąć kilka pomysłów - jako jedna z nielicznych fanek lukrecji. - Poupychamy fasolki w każdej szafce, przysięgam! - wyjścia nie było - tu babeczka, tam fasolka. Kiwnęła zaś głową na dodatkowe tworzenie wypieków i w ten sposób byli umówieni na słodką konspirę. Przypatrywała się cierpliwie, jak Bott rozwiesza ramki - rozstawienie mebli zajęło jej zaledwie moment. Ładny był ten niebieski. Przekrzywiła głowę, już próbując wybrać ciekawe kadry. Jak nic widziała tu ścianę głupich min. Ilu z Zakonników potrafiło jeszcze takie robić? Umiejętność godna odświeżenia.
- No coś ty! - jak to nikt nie zrobi powiększonego dziesięciokrotnie hipogryfa? - Daj mi tu Minnie i profesora Bartiusa, Eileen też, a do takich rozmiarów powiększymy wszystko. Biedronkę, królika - co chcesz - taki ogromny królik zwiastowałby niemałe kłopoty. O, taki Roger to dopiero mógłby rządzić światem. Za to mała Mircia mogłaby pooglądać sobie dużą biedronkę.
- Gotowe - uznała, obserwując efekty wspólnej pracy. Już było lepiej, już było domowo, brakowało tylko ludzi. Przejrzeli raz jeszcze wszystkie pomieszczenia, poprawili drobne mankamenty. Wtedy mogła sięgnąć do swojej torby i umieścić wyjątkowe ozdoby, wciąż pachnące Festiwalem Lata, bowiem to tam je nabyła. - Patrz - koniecznie w tym momencie musiał obserwować pakunek. Delikatnie podniosła połę torby, a jej wnętrze rozjaśniło pomieszczenie nagłym blaskiem, który przygasł dopiero, gdy chmara leśnych zwierzątek rozbiegła się na wszelkie strony. Zające, wiewiórki, maleńkie lisy, myszy, krety, jeże, dzięcioły, sowy, dwa skunksy, szop pracz, bobry, kuny, borsuki, żaby i ropuchy, jaszczurki, sikorki, jaskółki, wróble... aż sama nie pamiętała, co tam się jeszcze schowało, chwytała w ramiona wszystko, co napotkała. Niesamowite leśne stworzenia przypominały patronusy i teraz szukały sobie miejsca w swoim nowym domu. Dzięcioł od razu przypuścił szturm na szafę w salonie, kret schował się w kuchennej szafce (chyba było za jasno), zające kicały wokół Sue (prawda, wcześniej je oswoiła), jeże pozwijały się w kulki i zapanował ogólny chaos - lecz to kwestia czasu, wszystkie żyjątka znajdą sobie miejsca i była pewna, że każdy je pokocha! Zwłaszcza Archibald (sic!), Lorraine oraz Julia - przecież to festiwal Prewettów zapewnił im takie piękne dodatki. Lovegood, cała rozentuzjazmowana swoim małym zoo, nawet nie dała Bertiemu wydukać słowa, już wyciągając z dna torby kolejne rewelacje z jarmarku.
- To jest zasuszony kwiat paproci - jeden, drugi, szesnasty. Zakonnikom nigdy za wiele pozytywnej energii. - Wszystko z festiwalu lata! Trzeba porozkładać paprocie we wszystkich pomieszczeniach, a zwłaszcza w sali spotkań - trajkotała, grzebiąc jeszcze w odmętach pakunku. - I kilka zapachowych mieszków - ot, niech pachnie latem i miłością. - A do tego figurka elfa! Możesz wybrać, gdzie ją postawimy - może wiedział, a może nie, ale póki co trzymała w tajemnicy fakt, że za dotknięciem różdżki, statuetka zaczynała śpiewać Kociołek pełen gorącej miłości. Jej zdaniem powinna stanąć na samym środku stołu w sali obrad. I zostać tam przytwierdzona zaklęciem trwałego przylepca - zresztą zamierzała się tym zająć.
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Pracy było sporo, ale to nie do końca była praca. Było w sumie przyjemnie. Lekko, spokojnie, rozstawiali kolejne przedmioty, myśleli o przyszłości, o tym jak powinno tu być. Planów było sporo. Tłum zwierzątek wywołał na twarzy młodego Botta wesoły uśmiech, to na pewno się wielu osobom spodoba.
- Wyglądają genialnie. - stwierdził, a skoro są z jarmarku z Festiwalu Miłości, niewątpliwie mają w sobie jakieś magiczne właściwości.
Podobnie jak ususzone liście paproci, które Bertie też kupił do Rudery. Pozytywna energia zawsze się przyda. Bertie może nie do końca ufał podobnym talizmanom, na pewno jednak nikomu nie zaszkodzą, a kto wie - może pomogą im trochę w porozumiewaniu się? Bo ta kwestia na spotkaniach co najmniej kulała.
- Ooo. Co ona robi? - spytał ciekawsko, bo nie sądził by była tak po prostu figurką, ale też nie miał pojęcia jakie są jej właściwości. Figutkę zabrał znów do salonu, gdzie postawił ją na komodzie przy gramofonie i spojrzał pytająco na Sue. Jak na jego gust - chyba było już okej. Było dużo przedmiotów dookoła, a takie przedmioty tworzą dom. Będzie musiał pamiętać o aparacie na kolejne spotkanie Zakonu, fotografie na pewno im się przydadzą.
- Chyba koniec, co? - dodał jeszcze patrząc jak Sue przestawia figurkę i słuchając ewentualnych wyjaśnień. On był zadowolony. A kolejne rzeczy każdy zmieni po swojemu, każdy dorzuci tu coś od siebie. Tu nie musi być domowo, to kwatera. Jednak dobrze żeby wszyscy czuli się na miejscu, żeby mieli tu jakiś element siebie. Czy to w zdjęciu czy głupim kubku chociażby - bo tak na prawdę takie elementy wcale nie są głupie. Przedmioty które w jakiś sposób mają duszę, czy po prostu wartość sentymentalną nabierają na znaczeniu, potrafią być punktem zaczepienia kiedy wszystko wokół zdaje się wirować.
Z tą myślą Bertie zaczekał chwilę na Susie i razem z nią raźnym krokiem opuścił Starą Chatę. Do Rudery udali się razem, Błędnym Rycerzem.
zt x 2
- Wyglądają genialnie. - stwierdził, a skoro są z jarmarku z Festiwalu Miłości, niewątpliwie mają w sobie jakieś magiczne właściwości.
Podobnie jak ususzone liście paproci, które Bertie też kupił do Rudery. Pozytywna energia zawsze się przyda. Bertie może nie do końca ufał podobnym talizmanom, na pewno jednak nikomu nie zaszkodzą, a kto wie - może pomogą im trochę w porozumiewaniu się? Bo ta kwestia na spotkaniach co najmniej kulała.
- Ooo. Co ona robi? - spytał ciekawsko, bo nie sądził by była tak po prostu figurką, ale też nie miał pojęcia jakie są jej właściwości. Figutkę zabrał znów do salonu, gdzie postawił ją na komodzie przy gramofonie i spojrzał pytająco na Sue. Jak na jego gust - chyba było już okej. Było dużo przedmiotów dookoła, a takie przedmioty tworzą dom. Będzie musiał pamiętać o aparacie na kolejne spotkanie Zakonu, fotografie na pewno im się przydadzą.
- Chyba koniec, co? - dodał jeszcze patrząc jak Sue przestawia figurkę i słuchając ewentualnych wyjaśnień. On był zadowolony. A kolejne rzeczy każdy zmieni po swojemu, każdy dorzuci tu coś od siebie. Tu nie musi być domowo, to kwatera. Jednak dobrze żeby wszyscy czuli się na miejscu, żeby mieli tu jakiś element siebie. Czy to w zdjęciu czy głupim kubku chociażby - bo tak na prawdę takie elementy wcale nie są głupie. Przedmioty które w jakiś sposób mają duszę, czy po prostu wartość sentymentalną nabierają na znaczeniu, potrafią być punktem zaczepienia kiedy wszystko wokół zdaje się wirować.
Z tą myślą Bertie zaczekał chwilę na Susie i razem z nią raźnym krokiem opuścił Starą Chatę. Do Rudery udali się razem, Błędnym Rycerzem.
zt x 2
Po prostu nie pamiętać sytuacji w których kostka pęka, wiem
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Nie wyrzucę ST,
Chociaż bardzo chcę,
Mam nadzieję, że to wie MG.
Bertie Bott
Zawód : Pracownik w Urzędzie Patentów Absurdalnych, wlaściciel Cukierni Wszystkich Smaków
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Po co komu rozum, kiedy można mieć szczęście?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Spotkanie było burzliwe - bardziej, niż się spodziewała i bardziej niż sama tego chciała. Sprawy potoczyły się zbyt daleko, padło zbyt wiele słów, które może były zbędne, niepotrzebne, a może potrzebne, tylko wypowiedziane w niewłaściwy sposób. Czuła, że to i nie tylko to musiała wyjaśnić przed bratem. Odkąd dowiedziała się o istnieniu Zakonu Feniksa, czuła, że może więcej — chciała robić więcej; działać, angażować się, wspierać ludzi, którym dotąd nie mogła tak skutecznie pomóc, jak dziś. A przy istnieniu oazy, mogli uratować wspólnie wiele istnień przed skutkami tyranii Malfoya. Po ostatniej rozmowie z Jamim przeczuwała, że mógł nie być zadowolony z jej dzisiejszych słów. Może wciąż uważał, że była niewłaściwą osobą na tym miejscu. Chciała, by się mylił. Przecież sama wierzyła, że było zupełnie odwrotnie i musiała mu to powiedzieć, udowodnić mu, że się mylił, że jej obecność w organizacji jest właściwa, a ona sama może pomóc i wiele zdziałać.
Po wyjściu z salonu, w którym toczyły się obrady, zatrzymała się przy schodach na poddasze, nieco nerwowo kręcąc się w te i z powrotem; ugniatając własne dłonie, jak drożdżowe ciasto, w głowie wałkując po raz kolejny słowa, które chciała mu przekazać. Ale to wszystko było bez sensu, a ona sama nie była w stanie wymyślić odpowiedniej przemowy, która mogłaby odwieść Bena od wydalenia ją z Zakonu. A ta wizja, ostatnimi czasy, spędzała jej coraz częściej sen z powiek. Kiedy więc go ujrzała wychodzącego z salonu zamarła na moment.
— Ben? Ben!— krzyknęła do niego, ściągając go w swoją stronę. Sama podeszła tylko kilka kroków. Skąd to zdenerwowanie, zmieszanie; dlaczego czuła się tak niepewnie i niekomfortowo? Uniosła na niego orzechowe oczy. Był przecież jej bratem. Ukochanym bratem, największym przyjacielem jakiego posiadała. Jej strach przed nim i tym, co powie był racjonalny, a jednak nie mogła wyzbyć się przykrego, dołującego wrażenia, że był z niej niezadowolony. Słowa nigdy nie bolały tak bardzo, jak spojrzenie, w którym czaiło się rozczarowanie. Lękała się, że ujrzy to w jego ciemnym jak dwa kamienie węgielne oczach. Drżała na myśl, że będzie zawiedziony jej postawą, tak jak wtedy, w jego nowym domu. W tym samym, w którym mieszkał teraz z Percivalem zdrajcą, którego obecności nie mogła zaakceptować.
— Wiem, że pewnie masz wiele spraw na głowie i chciałbyś teraz udać się gdzieś... coś zrobić, albo do domu odpocząć. Do Percivala — ściszyła głos i spuściła wzrok na własne dłonie. — Ale przemyślałam to wszystko. To, co się wydarzyło. Nie zmieniłam zdania.— Ponownie zadarła brodę wyżej, by móc ujrzeć jego tęczówki. — Nie ufam mu, w przeciwieństwie do ciebie. Nie wiem, czy to się zmieni. Nie sądzę, byśmy kiedykolwiek zostali przyjaciółmi... Ale rozumiem. Rozumiem twoją decyzję, a raczej akceptuję ją. Nie powinnam była jej podważać, ani sugerować, że... to głupie. Wiem, że wiele spraw toczy się gdzieś obok i nie wiem wszystkiego, po prostu ja...— zawahała się, czując, jak coś zaciska się na jej gardle. Chciała powiedzieć, co czuła, co nią kierowało w tamtej chwili; chciała opowiedzieć mu o lęku, obawach i nienawiści, jaka się zrodziła w niej na samą myśl o stosunkach Percivala z ludźmi, którzy wyrządzili tyle złego, ale nie potrafiła. Spojrzała przelotnie na wychodzące w oddali z salonu osoby i zamilkła na chwilę. — Nie powinnam była, przepraszam.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Był zmęczony. Potwornie zmęczony, poturbowany nieporozumieniami i przesadnymi słowami, wycieńczony zaostrzającymi się wewnętrznymi konfliktami, napięciem, rosnącym pomiędzy ludźmi, którzy przecież wyznawali te same wartości. Coraz bardziej martwił się o Zakon Feniksa, o dziedzictwo, które powierzył im Albus Dumbledore, ale starał się wierzyć, że te chwilowe turbulencje okażą się w końcu czymś dobrym, pozwalając im wyfrunąć na spokojniejsze przestworza dobrych pomysłów. Nadzieja okazała się lekkim płomykiem w półmroku, otaczającym go, gdy wyszedł z pokoju, przygarbiony, przecierając otwartą dłonią twarz, jakby właśnie wyszedł z magicznej kopalni. W pierwszej chwili nie zauważył więc młodszej siostry, dopiero jej głos sprawił, że opuścił ręce, wpatrując się w stojącą na schodku brunetkę.
Uśmiechnął się do niej trochę słabo, nieświadomy, jak bardzo jest przejęta i jak intensywnie wypatruje w nim jakichś niechętnych odruchów. Nie czuł ich; owszem, był wyczerpany, a nerwowa reakcja Hannah na zapoznanie się z Percivalem ciągle stała mu kością w gardle, lecz to nie zmieniało ich więzi. Najwyżej na moment skuło ją lodem, rozpuszczającym się powoli w cieple czasu. Nigdy nie był tym, który długo chowa urazę.
- Eee – odparł, gdy znaleźli się już blisko siebie, a pierwsze zdanie nieco go rozbroiło. Zmarszczył krzaczaste brwi, spoglądając na nią z góry. Z dłońmi zaplecionymi przed sobą wyglądała znów jak kilkulatka, która przypadkowo zafarbowała witki jego chłopięcej miotły jakimiś farbkami. – Czy to był sarkazm? – spytał szczerze, bez pretensji, zastanawiając się, jak ma odebrać sugestię dotyczącą Percivala i własnej ważności. Była to kpina czy też po prostu troska, pewne uznanie tego, co powiedział niedawno, za prawdziwe? Znów postanowił postawić na to drugie; westchnął cicho, ale ucieszył się, gdy Hannah poderwała głowę do góry, śmielej. Wolał ją taką, niepokorną, z uniesionym czołem niż zakłopotaną; chciał, by była silna, nawet jeśli miałaby się z nim nie zgadzać. W granicach normy rzecz jasna.
Zmrużył ponownie oczy, słysząc przemowę, drażniącą, ale przedstawioną w inny sposób niż wtedy, w zaskoczeniu, w chacie pośrodku lasu. Spokojniej, z lekko zmienioną treścią, mniej wojowniczą i bez obciążającej go pretensji. – Hannah – próbował jej przerwać, ale odpuścił, pozwalając wyrzucić siostrze z siebie to, co widocznie gryzło ją od dłuższego czasu. Przeprosin się jednak nie spodziewał, rozchylił lekko spierzchnięte usta, po czym odkaszlnął. Rozumiał, jak wiele kosztowało siostrę wypowiedzenie tych kilku głosek; Wrightowie byli niezwykle uparci, a przyznanie się do błędu często po prostu nie wchodziło w grę. To jak przyznanie się do porażki, a waleczność potrafiła zaślepić. Z czasem nauczył się jednak tej trudnej sztuki i poczuł dumę, że i Hania potrafiła wyciągnąć odpowiednie wnioski. – Mądra dziewczyna – mruknął bez grama ironii, lekko poklepując brunetkę po ramieniu, tym samym wskazując, że mogliby przesunąć się trochę wyżej na wąskich schodkach, by móc rozmawiać w kameralnych warunkach, bez przypadkowych Zakonników migających za ich plecami. – Mam nadzieję, że z czasem mu zaufasz. A on udowodni, że zasługuje na to zaufanie – dodał spokojnie, dziwnie wzruszony; napięcie wynikłe z spotkania Zakonu nieco spłynęło z jego barków. – Rozumiem, Hannah. Także…no, wiem, że wypracujemy jakiś kompromis w tym wszystkim – powiedział, wiedział, że obydwoje nie lubili roztkliwiania się i roztrząsania trudnych spraw. Westchnął znów, spoglądając w intensywne oczy Wrightówny, wiedząc, że i on nosi w sobie wątpliwość wymagającą zwerbalizowania. – Bo poradzimy sobie, prawda? Razem – spytał, chcąc usłyszeć potwierdzenie na głos. – No i…Percival…i ja - zaczął, ale zupełnie nie wiedział, jak zacząć ten temat; czy Hannah spostrzegła, co między nimi się pojawiło? Czy w ogóle to rozumiała? Czy gdyby o tym wspomniał, mógłby przykuć jej uwagę? Przestąpił z nogi na nogę, prawie zsuwając się z wąskiego schodka.
Uśmiechnął się do niej trochę słabo, nieświadomy, jak bardzo jest przejęta i jak intensywnie wypatruje w nim jakichś niechętnych odruchów. Nie czuł ich; owszem, był wyczerpany, a nerwowa reakcja Hannah na zapoznanie się z Percivalem ciągle stała mu kością w gardle, lecz to nie zmieniało ich więzi. Najwyżej na moment skuło ją lodem, rozpuszczającym się powoli w cieple czasu. Nigdy nie był tym, który długo chowa urazę.
- Eee – odparł, gdy znaleźli się już blisko siebie, a pierwsze zdanie nieco go rozbroiło. Zmarszczył krzaczaste brwi, spoglądając na nią z góry. Z dłońmi zaplecionymi przed sobą wyglądała znów jak kilkulatka, która przypadkowo zafarbowała witki jego chłopięcej miotły jakimiś farbkami. – Czy to był sarkazm? – spytał szczerze, bez pretensji, zastanawiając się, jak ma odebrać sugestię dotyczącą Percivala i własnej ważności. Była to kpina czy też po prostu troska, pewne uznanie tego, co powiedział niedawno, za prawdziwe? Znów postanowił postawić na to drugie; westchnął cicho, ale ucieszył się, gdy Hannah poderwała głowę do góry, śmielej. Wolał ją taką, niepokorną, z uniesionym czołem niż zakłopotaną; chciał, by była silna, nawet jeśli miałaby się z nim nie zgadzać. W granicach normy rzecz jasna.
Zmrużył ponownie oczy, słysząc przemowę, drażniącą, ale przedstawioną w inny sposób niż wtedy, w zaskoczeniu, w chacie pośrodku lasu. Spokojniej, z lekko zmienioną treścią, mniej wojowniczą i bez obciążającej go pretensji. – Hannah – próbował jej przerwać, ale odpuścił, pozwalając wyrzucić siostrze z siebie to, co widocznie gryzło ją od dłuższego czasu. Przeprosin się jednak nie spodziewał, rozchylił lekko spierzchnięte usta, po czym odkaszlnął. Rozumiał, jak wiele kosztowało siostrę wypowiedzenie tych kilku głosek; Wrightowie byli niezwykle uparci, a przyznanie się do błędu często po prostu nie wchodziło w grę. To jak przyznanie się do porażki, a waleczność potrafiła zaślepić. Z czasem nauczył się jednak tej trudnej sztuki i poczuł dumę, że i Hania potrafiła wyciągnąć odpowiednie wnioski. – Mądra dziewczyna – mruknął bez grama ironii, lekko poklepując brunetkę po ramieniu, tym samym wskazując, że mogliby przesunąć się trochę wyżej na wąskich schodkach, by móc rozmawiać w kameralnych warunkach, bez przypadkowych Zakonników migających za ich plecami. – Mam nadzieję, że z czasem mu zaufasz. A on udowodni, że zasługuje na to zaufanie – dodał spokojnie, dziwnie wzruszony; napięcie wynikłe z spotkania Zakonu nieco spłynęło z jego barków. – Rozumiem, Hannah. Także…no, wiem, że wypracujemy jakiś kompromis w tym wszystkim – powiedział, wiedział, że obydwoje nie lubili roztkliwiania się i roztrząsania trudnych spraw. Westchnął znów, spoglądając w intensywne oczy Wrightówny, wiedząc, że i on nosi w sobie wątpliwość wymagającą zwerbalizowania. – Bo poradzimy sobie, prawda? Razem – spytał, chcąc usłyszeć potwierdzenie na głos. – No i…Percival…i ja - zaczął, ale zupełnie nie wiedział, jak zacząć ten temat; czy Hannah spostrzegła, co między nimi się pojawiło? Czy w ogóle to rozumiała? Czy gdyby o tym wspomniał, mógłby przykuć jej uwagę? Przestąpił z nogi na nogę, prawie zsuwając się z wąskiego schodka.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zmarszczyła brwi na jego odpowiedź, a raczej pytanie, które skierował nim właściwie zdecyduje się ją udzielić; drgnęła nerwowo, w tył, jakby miała przyszykować się do jakiejś słownej obrony, a jej ciało spięło się momentalnie:
— Nie, dlaczego miałby być?— odbiła więc piłeczkę, strosząc się przy tym. Zupełnie niepotrzebnie. Całe to napięcie, cała niepewność o to, co pomyśli, w jaki sposób odbierze jej słowa, jak zwykle pokrętne. Dziś, jakby nienaturalnie przygotowane zamiast będące przypływem naturalnej i spontanicznej reakcji. Nie wiedziała skąd się to wszystko brało. Nie sądziła, by miedzy nimi coś, cokolwiek uległo zmianie. Wiedziała, że może być z nim szczera, że może czuć się z nim swobodnie — bo jak nie przy nim to przy kim mogłaby? A jednak nie opuszczało ją dziwne wrażenie oceniania, obawa przed najbardziej bolesnym z osądów, przed którym zawczasu chciała się obronić, szykując sobie płaszcz z grube, nastroszonej sierści, a może pancerz z niewidzialnej, smoczej skóry. Po chwili, wiedząc, że jej reakcja była przedwczesna i zupełnie zbędna jakby olśniona przypomniała sobie, że nie musi się bronić, bo nigdy nie uczyniłby jej krzywdy. — Nie, ja... — znów się zacięła; jak za każdym razem, kiedy chciała powiedzieć, co czuje, wyrazić słowami myśli i uczucia, które ją bolą lub gniotą. Niewidzialna dłoń znów oplotła się wokół jej szyi, jakby nie pozwalała jej uzewnętrznić czegoś, co czuła, chociaż bardzo chciała być z nim szczera i powiedzieć mu dosłownie wszystko. Nie mogła. Nie umiała. Nie chciała być słaba. — Dałeś wyraźnie do zrozumienia ostatnio, że zależy ci na nim — powiedziała więc w zamian, a wraz z tymi słowami uszło z niej powietrze. Nie docierało to do niej długo; nie wierzyła, nie chciała wierzyć. Jamie był najbliższą jej osobą, poza Josephem i rodzicami. Ta... ułomność? To dziwactwo nie mogło niczego zmienić, chociaż nie mogła udawać, że to pojmuje, a tym bardziej czuje w tym prawdziwość. Bała się tego, jak każdy, który boi się nieznanego, nie nazwała tego więc w żaden inny sposób i nie poruszyła bardziej dosadnie tej kwestii, lecz spojrzała na Bena wymownie, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że chyba pojęła, o co w tym chodzi. Nie martwiło ją to mniej — może wręcz przeciwnie; nawet bardziej. Jeśli w grę wchodziło... uczucie, czy nie mógł być nim zaślepiony? Jak każdy?
Kiedy poklepał ją po ramieniu, cofnęła się, by wspiąć się wyżej na schody prowadzące na poddasze. Usiadła na najwyższym z nich, tracąc przy tym z oczu wyjście z salonu i członków zakonu, którzy opuszczali powoli starą chatę.
— Jamie...— zaczęła znów. Nie wiedziała, czy powinna mu powiedzieć, że rozmawiała z Brendanem i to on wyjaśnił jej, prosto, tak jak trzeba, na czym polegała rzecz. Nie chciała zranić brata. Tym, że bliżej jej myśleniu było do osądów Weasleya, który widział w Percivalu psa na łańcuchu, który nigdy ich nie zdradzi, niż jego własnych. Spuściła więc wzrok znów, marszcząc czoło. — Mam nadzieję, że udowodni, że ma dobre i czyste intencje — poprawiła go; tak według niej brzmiało lepiej. Chciałaby mieć pewność, że to co było można wymazać, a to co nadejdzie będzie czymś tak dobrym i wielkim, że przeszłość przestanie mieć znaczenie. — On... no wiesz. Nie zaprzeczysz, że był w to wszystko zaangażowany. Uczestniczył w powstawaniu świata, z którym dziś walczymy. Ale... Musi to teraz naprawić, prawda?
Pokiwała głową na jego słowa, czując jak spływa z niej napięcie i oczekiwanie. Nie był zły. Nie był rozczarowany jej postawą. Widziała w jego oczach, że wszystko się ułoży, tak jak powiedział.
— Wypracujemy. Wszystko będzie dobrze. Zawsze w końcu jest.— Prędzej, czy później, wszystko jakoś się układa. Doświadczenia wiele ich uczą, a nie ma sytuacji, bez której wspólnymi siłami nie mogliby wyjść. — Ben... Jesteś pewien?— Że to jest właśnie to, o czym prawdopodobnie jednocześnie myśleli. Że nie jest to ani kaprys, ani forma buntu a tym bardziej sposób radzenia sobie z przeszłością. Jeśli tak - to bardzo niewłaściwym. Była jego siostrą. Czy jej się to podobało czy nie, musiała chociaż spróbować zrozumieć, ale ludzie nie rozumieli. — Co z Harriett?— Czym to było w takim razie?
— Nie, dlaczego miałby być?— odbiła więc piłeczkę, strosząc się przy tym. Zupełnie niepotrzebnie. Całe to napięcie, cała niepewność o to, co pomyśli, w jaki sposób odbierze jej słowa, jak zwykle pokrętne. Dziś, jakby nienaturalnie przygotowane zamiast będące przypływem naturalnej i spontanicznej reakcji. Nie wiedziała skąd się to wszystko brało. Nie sądziła, by miedzy nimi coś, cokolwiek uległo zmianie. Wiedziała, że może być z nim szczera, że może czuć się z nim swobodnie — bo jak nie przy nim to przy kim mogłaby? A jednak nie opuszczało ją dziwne wrażenie oceniania, obawa przed najbardziej bolesnym z osądów, przed którym zawczasu chciała się obronić, szykując sobie płaszcz z grube, nastroszonej sierści, a może pancerz z niewidzialnej, smoczej skóry. Po chwili, wiedząc, że jej reakcja była przedwczesna i zupełnie zbędna jakby olśniona przypomniała sobie, że nie musi się bronić, bo nigdy nie uczyniłby jej krzywdy. — Nie, ja... — znów się zacięła; jak za każdym razem, kiedy chciała powiedzieć, co czuje, wyrazić słowami myśli i uczucia, które ją bolą lub gniotą. Niewidzialna dłoń znów oplotła się wokół jej szyi, jakby nie pozwalała jej uzewnętrznić czegoś, co czuła, chociaż bardzo chciała być z nim szczera i powiedzieć mu dosłownie wszystko. Nie mogła. Nie umiała. Nie chciała być słaba. — Dałeś wyraźnie do zrozumienia ostatnio, że zależy ci na nim — powiedziała więc w zamian, a wraz z tymi słowami uszło z niej powietrze. Nie docierało to do niej długo; nie wierzyła, nie chciała wierzyć. Jamie był najbliższą jej osobą, poza Josephem i rodzicami. Ta... ułomność? To dziwactwo nie mogło niczego zmienić, chociaż nie mogła udawać, że to pojmuje, a tym bardziej czuje w tym prawdziwość. Bała się tego, jak każdy, który boi się nieznanego, nie nazwała tego więc w żaden inny sposób i nie poruszyła bardziej dosadnie tej kwestii, lecz spojrzała na Bena wymownie, jakby chciała mu dać do zrozumienia, że chyba pojęła, o co w tym chodzi. Nie martwiło ją to mniej — może wręcz przeciwnie; nawet bardziej. Jeśli w grę wchodziło... uczucie, czy nie mógł być nim zaślepiony? Jak każdy?
Kiedy poklepał ją po ramieniu, cofnęła się, by wspiąć się wyżej na schody prowadzące na poddasze. Usiadła na najwyższym z nich, tracąc przy tym z oczu wyjście z salonu i członków zakonu, którzy opuszczali powoli starą chatę.
— Jamie...— zaczęła znów. Nie wiedziała, czy powinna mu powiedzieć, że rozmawiała z Brendanem i to on wyjaśnił jej, prosto, tak jak trzeba, na czym polegała rzecz. Nie chciała zranić brata. Tym, że bliżej jej myśleniu było do osądów Weasleya, który widział w Percivalu psa na łańcuchu, który nigdy ich nie zdradzi, niż jego własnych. Spuściła więc wzrok znów, marszcząc czoło. — Mam nadzieję, że udowodni, że ma dobre i czyste intencje — poprawiła go; tak według niej brzmiało lepiej. Chciałaby mieć pewność, że to co było można wymazać, a to co nadejdzie będzie czymś tak dobrym i wielkim, że przeszłość przestanie mieć znaczenie. — On... no wiesz. Nie zaprzeczysz, że był w to wszystko zaangażowany. Uczestniczył w powstawaniu świata, z którym dziś walczymy. Ale... Musi to teraz naprawić, prawda?
Pokiwała głową na jego słowa, czując jak spływa z niej napięcie i oczekiwanie. Nie był zły. Nie był rozczarowany jej postawą. Widziała w jego oczach, że wszystko się ułoży, tak jak powiedział.
— Wypracujemy. Wszystko będzie dobrze. Zawsze w końcu jest.— Prędzej, czy później, wszystko jakoś się układa. Doświadczenia wiele ich uczą, a nie ma sytuacji, bez której wspólnymi siłami nie mogliby wyjść. — Ben... Jesteś pewien?— Że to jest właśnie to, o czym prawdopodobnie jednocześnie myśleli. Że nie jest to ani kaprys, ani forma buntu a tym bardziej sposób radzenia sobie z przeszłością. Jeśli tak - to bardzo niewłaściwym. Była jego siostrą. Czy jej się to podobało czy nie, musiała chociaż spróbować zrozumieć, ale ludzie nie rozumieli. — Co z Harriett?— Czym to było w takim razie?
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Nastroszenie Hannah było zaraźliwe, widział kolejny paroksyzm napięcia, odczuwając je niemalże na własnej skórze. Krzaczaste brwi zbiegły się razem na środku czoła, a szpecące pamiątki po pojedynku w Sowiej Poczcie rozogniły się, nadając twarzy Bena cierpiętniczego wyrazu. Zniszczona skóra już nie bolała, czasem wręcz zapominał, że przy przesadnej mimice może przypominać pozszywanego pluszaka z obdartą częścią okrągłej mordki. – No bo… - odparł od razu, pojmując jednak, ze zacietrzewienie nic nie da; że żadne z nich nie ma na celu skrzywdzenia drugiej osoby. A on powinien być nie tyle mądrzejszy, co dojrzalszy. Zrobił dziwny gest głową, chwilowo tak samo zacięty w tym co czuł i co chciał powiedzieć, jak Hannah. Zwłaszcza, kiedy rzuciła mu to spojrzenie, poprzedzone słowami, które zjeżyły Benowi włosy na karku. Nie mógł powstrzymać idiotycznego odruchu, nerwowo zerknął za siebie, upewniając się, że nikt ich nie podsłuchuje – zdał sobie sprawę, jak to wyglądało, dlatego wyprostował się jeszcze gwałtowniej, prawie zsuwając się ze schodka. Kaszlnął dziwnie, świadom, że pogrąża się z każdym nerwowym wierzgnięciem coraz bardziej, po czym ruszył wyżej, za Hannah, tak, by całkowicie zniknęli z zasięgu wzroku i słuchu pozostałych Zakonników. – No, bo mi zależy, tak jak mi zależy na innych sojusznikach – wygłosił dość bezradnym tonem, chwytając się brzytwy wspólnoty, która mogłaby odciąć jakieś dwuznaczne podejrzenia od relacji z Percivalem. Po raz pierwszy od ponad dwóch dekad znalazł się tak blisko wykrycia obnażenia pilnie strzeżonego sekretu – i sam nie wiedział, czy bardziej czuje się zmęczony czy spanikowany. Na razie z wdzięcznością przyjmował zmianę tematu na bardziej dotyczącą spraw Zakonu – a nie prywatnych komplikacji. – Na pewno udowodni, znam go ponad dwadzieścia lat. Zobaczysz, będzie przydatny– wszedł jej w słowo z niezachwianą pewnością, opierając się barkiem o półściankę, przesłaniającą skręt schodów na poddasze. – Każdy popełnia błędy. A najważniejsze jest to, że dzięki niemu uzyskaliśmy przewagę. Oraz silnego, znającego plany tych psidwakosynów czarodzieja – zgodził się z Hannah, wygodnie ignorując ostrożność w jej słowach. Skupiał się na tym, że akceptowała Percivala jako wsparcie Zakonu, że przeprosiła go, że wyszła z inicjatywą oczyszczającej rozmowy. I również pielęgnowała w sobie nadzieję, tą najsilniejszą magię. Uśmiechnął się lekko, znów sięgając ku siostrze dłonią, tym razem by poczochrać nieco ciemne włosy nad czołem. – I takie podejście mi się podoba – rzucił z wyraźnie słyszalną dumą. I ulgą, że przenieśli się z tematu Blake’a, opuszczając grząską tematykę.
Ulgą, która trwała tylko kilkanaście sekund. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi wejściowe i otoczyła ich całkowita cisza, podkreślająca tylko przepływ skrajnych uczuć, odmalowujących się na twarzy Benjamina – i pozwalająca w pełni wybrzmieć aluzji skrytej za pytaniem Hannah.
Wright zdębiał, a schody nagle stały się trochę za małe, duszne; nie uciekł spojrzeniem, ale wpatrywał się w siostrę z zagubieniem i skrajną dezorientacją. Powinien udawać gumochłona? Brnąć w zaparte? A może zrzucić z ramion ciężar sekretu, w końcu podzielić się nim z kimś, komu ufał? Ale czy mógł obarczyć siostrę czymś takim? Zatkało go a milczenie przedłużało się, nawarstwiało. Zawsze podejmował decyzje pod wpływem chwili, słuchając instynktu, ale w tym momencie jakby opuściła go ślepa siła, popychająca go naprzód w nieznane. – Uhm. A co ma być? – wydusił z siebie wyschniętym na wiór głosem. W końcu jednak nie mógł unieść tego wszystkiego sam; westchnął, tym razem dziwnie cicho, nie jak ziewający niedźwiedź a zmęczony, stary psiak – i usiadł schodek niżej od Hannah, i tak równając się z nią wzrostem. Nie patrzył jednak na nią a przed siebie, na krzywą, pokrytą kurzem balustradę. – Hannah, ja… - zaczął, ale nie wiedział, co dalej. – Nie wiem, co chcesz usłyszeć. I czy naprawdę chcesz usłyszeć to, co mogę ci powiedzieć – wyrzucił z siebie chaotycznie, wykręcając dłonie spoczywające na wyprostowanych kolanach. – Bo możemy no...po prostu to ominąć – dodał retorycznie i dość bezradnie, odwlekając nieuniknione. Musiał jednak upewnić się, że siostra faktycznie chce nieść z nim razem tajemnicę, która nigdy wcześniej świadomie nie została wystawiona na światło dzienne.
Ulgą, która trwała tylko kilkanaście sekund. Gdzieś na dole trzasnęły drzwi wejściowe i otoczyła ich całkowita cisza, podkreślająca tylko przepływ skrajnych uczuć, odmalowujących się na twarzy Benjamina – i pozwalająca w pełni wybrzmieć aluzji skrytej za pytaniem Hannah.
Wright zdębiał, a schody nagle stały się trochę za małe, duszne; nie uciekł spojrzeniem, ale wpatrywał się w siostrę z zagubieniem i skrajną dezorientacją. Powinien udawać gumochłona? Brnąć w zaparte? A może zrzucić z ramion ciężar sekretu, w końcu podzielić się nim z kimś, komu ufał? Ale czy mógł obarczyć siostrę czymś takim? Zatkało go a milczenie przedłużało się, nawarstwiało. Zawsze podejmował decyzje pod wpływem chwili, słuchając instynktu, ale w tym momencie jakby opuściła go ślepa siła, popychająca go naprzód w nieznane. – Uhm. A co ma być? – wydusił z siebie wyschniętym na wiór głosem. W końcu jednak nie mógł unieść tego wszystkiego sam; westchnął, tym razem dziwnie cicho, nie jak ziewający niedźwiedź a zmęczony, stary psiak – i usiadł schodek niżej od Hannah, i tak równając się z nią wzrostem. Nie patrzył jednak na nią a przed siebie, na krzywą, pokrytą kurzem balustradę. – Hannah, ja… - zaczął, ale nie wiedział, co dalej. – Nie wiem, co chcesz usłyszeć. I czy naprawdę chcesz usłyszeć to, co mogę ci powiedzieć – wyrzucił z siebie chaotycznie, wykręcając dłonie spoczywające na wyprostowanych kolanach. – Bo możemy no...po prostu to ominąć – dodał retorycznie i dość bezradnie, odwlekając nieuniknione. Musiał jednak upewnić się, że siostra faktycznie chce nieść z nim razem tajemnicę, która nigdy wcześniej świadomie nie została wystawiona na światło dzienne.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie dziwiło jej wcale, że zależało mu na sojusznikach. Na zakonnikach. Jego słowa na moment jednak wepchnęły ją w niemałą konsternację — jakby straciła grunt pod nogami. Zaprzeczył jej słowom, niewypowiedzianym myślom, odbijającym się w dużych i szeroko otwartych oczach? Zaprzeczył, prawda? Uśmiechnęła się głupio, prawie parskając śmiechem, jakby chciała się skarcić za własną głupotę i niedorzeczne wnioski. Ach, no tak, oczywiście, chodziło przecież o to. A ona wyobrażała sobie już niewiadomo, co, zabrnęła z myślami zbyt daleko, a przecież nie było ku temu żadnych podstaw. Oskarżyła w głowie brata o niecne i chore zachowania; osądziła go zbyt szybko, przedwcześnie, mając jedynie własne spostrzeżenia pozbawione konkretnych dowodów. Osądziła go tak, jak osądzała Percivala. Może jednak powinna się zastanowić nad tym wszystkim. Jej ocena była bezpodstawna, a mogła okazać się krzywdząca, gdyby głośno zwerbalizowała to, co przychodziło jej na myśl.
— Jasne, rozumiem — odparła z lekkim uśmiechem, na którym wymalowała się pewnego rodzaju ulga, a jednocześnie dziwne zakłopotanie. Przywarła dłonią do skroni — jak mogła w ogóle o tym pomyśleć, to przecież było niedorzeczne. Gdyby coś mu zarzuciła wyśmiałby ją, a ona czułaby się jak kretynka. Był przecież jej bratem, znała go. Gdyby to była prawda — wiedziałaby, powiedziałby jej. Komu miałby zaufać, jak nie jej?
Usiadłszy na ostatnim ze schodków oplotła nogi rękami, przyciskając na tym samym do piersi, a na jednym z kolan na moment oparła brodę, spoglądając z dołu na Bena. — Dwadzieścia lat... to strasznie długo. Znaliście się już w Hogwarcie... I co, będąc młodym Nottem nie przejawiał przekonań swojej rodziny?– spytała ze sceptycyzmem, spuszczając wzrok, bo nie oczekiwała od niego odpowiedzi. Znów, pewnie niepotrzebnie, szarpała za wrażliwą strunę, tuż po tym, kiedy wyciągnęła do niego rękę. Nie mogła się powstrzymać, zagryźć języka za zębami. Zamiast tego puściła w eter kolejny sarkazm, reflektując się, jak zwykle, po czasie. — Nigdy o nim nie mówiłeś. Kolegowaliście się?— Co właściwie miały znaczyć jego słowa? Skoro znał go tak długo i tak dobrze, co się stało? Jak do tego wszystkiego doszło? Ben był gwardzistą, członkiem Zakonu Feniksa, Percival, za którego chciał ręczyć do niedawna był członkiem Rycerzy Walpurgii, przedstawicielem arystokracji, która nieszczególnie tolerowała czarodziejów o niższym statusie krwi. Co to więc było? Znajomość ponad podziałami? A może Ben miał za uszami coś, o czym nie wiedziała, czego nigdy jej nie powiedział, do czego się nie przyznał? — Mam nadzieję, że to okaże się kluczem do sukcesu, Ben. Naprawdę. — Bo nic nam po nim, jeśli jego słowa nie zostaną odpowiednio wykorzystane lub okażą się mało istotne. — Chciałabym pomóc. Jeśli będzie trzeba dokądś pójść, coś zrobić... Nie udawaj, że nie ma mnie wśród Zakonników.— Nie bój się o mnie, poradzę sobie.[/b]— Nie boję się sięgnąć po różdżkę i stanąć znów do walki.[/b] — Liczyła na to, że weźmie ją pod uwagę, przydzielając zadania, planując następne kroki. Jasno wyraziła swoje stanowisko na spotkaniu, chciała działać. — Nie przestanę trenować. Zostaję w klubie pojedynków, postaram się ćwiczyć z kim się da i kiedy tylko się da, żeby nie być kulą u nogi dla nikogo— zapewniła go, nie spuszczając z niego spojrzenia. Wiedziała, że była tylko rzemieślniczką, ale nie chciała być pominięta, nawet jeśli nie mogła być nawet tłem, dla będących w zakonie aurorów. — A każda różdżka się przyda.— I dobrze o tym wiedział. Jeśli choćby przez myśl przemknęło mu, że nie powinna czegoś robić, bo jest jego młodszą siostrą, albo przez wzgląd na to, co przeszli w Sowiej Poczcie, chciała go utwierdzić w przekonaniu, że doszła do siebie po tym wszystkim i była jeszcze bardziej zdeterminowana niż wcześniej.
Poprawiła rozczochraną grzywkę, uśmiechając się przy tym lekko; ten gest przypomniał jej brata, którego kiedyś miała. Brata bardziej beztroskiego, mniej obowiązkowego i odpowiedzialnego niż teraz, a jednak wciąż tak samo opiekuńczego i dobrego. Jego twarz i ciało zdobiły potworne blizny, które przypominały o tym, co przeszedł, ale zmiana była widoczna nie tylko przez nie.
— Nie wiem. To było coś poważnego?— spytała, nie spuszczając z niego wzroku. Kiedy usiadł, mogła opuścić głowę niżej. Palcami jednej z oplatających nogi dłoni dźgnęła go lekko w ramię, jakby chciała przypomnieć mu o tym, że była tuż obok i mógł jej powiedzieć wszystko, co tylko chciał. Co musiał lub czego potrzebował. Paznokciem podrapała materiał jego stroju lekko. — Jeśli mam wybór... — co do tego, co mógłby jej powiedzieć. — To chciałabym usłyszeć prawdę.— Ale jeśli postanowi ją okłamać, pewnie dziś mu w to kłamstwo uwierzy. Może jutro. Ale wiedział, że prędzej czy później nie da jej to spokoju.
— Jasne, rozumiem — odparła z lekkim uśmiechem, na którym wymalowała się pewnego rodzaju ulga, a jednocześnie dziwne zakłopotanie. Przywarła dłonią do skroni — jak mogła w ogóle o tym pomyśleć, to przecież było niedorzeczne. Gdyby coś mu zarzuciła wyśmiałby ją, a ona czułaby się jak kretynka. Był przecież jej bratem, znała go. Gdyby to była prawda — wiedziałaby, powiedziałby jej. Komu miałby zaufać, jak nie jej?
Usiadłszy na ostatnim ze schodków oplotła nogi rękami, przyciskając na tym samym do piersi, a na jednym z kolan na moment oparła brodę, spoglądając z dołu na Bena. — Dwadzieścia lat... to strasznie długo. Znaliście się już w Hogwarcie... I co, będąc młodym Nottem nie przejawiał przekonań swojej rodziny?– spytała ze sceptycyzmem, spuszczając wzrok, bo nie oczekiwała od niego odpowiedzi. Znów, pewnie niepotrzebnie, szarpała za wrażliwą strunę, tuż po tym, kiedy wyciągnęła do niego rękę. Nie mogła się powstrzymać, zagryźć języka za zębami. Zamiast tego puściła w eter kolejny sarkazm, reflektując się, jak zwykle, po czasie. — Nigdy o nim nie mówiłeś. Kolegowaliście się?— Co właściwie miały znaczyć jego słowa? Skoro znał go tak długo i tak dobrze, co się stało? Jak do tego wszystkiego doszło? Ben był gwardzistą, członkiem Zakonu Feniksa, Percival, za którego chciał ręczyć do niedawna był członkiem Rycerzy Walpurgii, przedstawicielem arystokracji, która nieszczególnie tolerowała czarodziejów o niższym statusie krwi. Co to więc było? Znajomość ponad podziałami? A może Ben miał za uszami coś, o czym nie wiedziała, czego nigdy jej nie powiedział, do czego się nie przyznał? — Mam nadzieję, że to okaże się kluczem do sukcesu, Ben. Naprawdę. — Bo nic nam po nim, jeśli jego słowa nie zostaną odpowiednio wykorzystane lub okażą się mało istotne. — Chciałabym pomóc. Jeśli będzie trzeba dokądś pójść, coś zrobić... Nie udawaj, że nie ma mnie wśród Zakonników.— Nie bój się o mnie, poradzę sobie.[/b]— Nie boję się sięgnąć po różdżkę i stanąć znów do walki.[/b] — Liczyła na to, że weźmie ją pod uwagę, przydzielając zadania, planując następne kroki. Jasno wyraziła swoje stanowisko na spotkaniu, chciała działać. — Nie przestanę trenować. Zostaję w klubie pojedynków, postaram się ćwiczyć z kim się da i kiedy tylko się da, żeby nie być kulą u nogi dla nikogo— zapewniła go, nie spuszczając z niego spojrzenia. Wiedziała, że była tylko rzemieślniczką, ale nie chciała być pominięta, nawet jeśli nie mogła być nawet tłem, dla będących w zakonie aurorów. — A każda różdżka się przyda.— I dobrze o tym wiedział. Jeśli choćby przez myśl przemknęło mu, że nie powinna czegoś robić, bo jest jego młodszą siostrą, albo przez wzgląd na to, co przeszli w Sowiej Poczcie, chciała go utwierdzić w przekonaniu, że doszła do siebie po tym wszystkim i była jeszcze bardziej zdeterminowana niż wcześniej.
Poprawiła rozczochraną grzywkę, uśmiechając się przy tym lekko; ten gest przypomniał jej brata, którego kiedyś miała. Brata bardziej beztroskiego, mniej obowiązkowego i odpowiedzialnego niż teraz, a jednak wciąż tak samo opiekuńczego i dobrego. Jego twarz i ciało zdobiły potworne blizny, które przypominały o tym, co przeszedł, ale zmiana była widoczna nie tylko przez nie.
— Nie wiem. To było coś poważnego?— spytała, nie spuszczając z niego wzroku. Kiedy usiadł, mogła opuścić głowę niżej. Palcami jednej z oplatających nogi dłoni dźgnęła go lekko w ramię, jakby chciała przypomnieć mu o tym, że była tuż obok i mógł jej powiedzieć wszystko, co tylko chciał. Co musiał lub czego potrzebował. Paznokciem podrapała materiał jego stroju lekko. — Jeśli mam wybór... — co do tego, co mógłby jej powiedzieć. — To chciałabym usłyszeć prawdę.— Ale jeśli postanowi ją okłamać, pewnie dziś mu w to kłamstwo uwierzy. Może jutro. Ale wiedział, że prędzej czy później nie da jej to spokoju.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Lekki uśmiech, wykwitający na ustach Hannah, dodał mu otuchy. Tak mocno kontrastował z wcześniejszym napięciem, wyostrzającym siostrzane rysy – w ciągu kilkunastu sekund odzyskał swoją Hanię. Hanię zawadiacką, ciekawą jego szkolnych przygód, otwartą na to, co chciał jej powiedzieć. Zmiana była zbyt gwałtowna, by uznać ją za potwierdzenie zrozumienia drugiego dna, ale Benjamin zbyt mocno wierzył w to, że wszystko będzie dobrze; że siedząca przed nim czarownica może i doszła do niepokojąco prawdziwych wniosków, ale że one nie zmieniają aż tak wiele. Nie skupiał się jednak na zdroworozsądkowej analizie; płynął z prądem, rozsiadając się wygodniej na zbyt wąskim schodku, uwierającym go nieco w pośladki. – No, był oślizgłym Ślizgonem – zaczął z wyraźną, choć nacechowaną dość dziecięco, pogardą. – Ale poznaliśmy się zanim nim został. W pociągu. A później to, no…Graliśmy przeciwko sobie w Quidditcha. Płatałem mu figle. Z wzajemnością. No i gdy byliśmy we dwóch, to naprawdę nie powiedziałabyś, że to nadęty szlachcic a po prostu klawy gość - kontynuował, powracając wspomnieniami do tamtego przedziwnego okresu dzieciństwa; dorastania; siłowania się z definicją przyjaźni i tego, co ponad nią wykraczało, niszcząc wszystko, co uważał dotąd za oczywiste. Mimowolnie się uśmiechał, tak, jakby pomiędzy szczeblami drewnianej balustrady znajdowała się gładka powierzchnia myślodsiewni, pomagająca mu zobaczyć ich młodsze wersje. – Przyjaźniliśmy – sprostował gładko, opierając głowę o ścianę. – Razem z Foxem…pamiętaj, że on też był wtedy szlachcicem. No i Ollivanderem. Ta sama sprawa – przypomniał edukacyjnie; krnąbrny Malfoy wywodził się z rodziny bardziej konserwatywnej nawet od Nottów, a jednak stał się jednym z Gwardzistów. Zdawała sobie z tego sprawę, ale nie mógł odpuścić lekko mentorskiego tonu; może uświadomienie, że tak naprawdę Percy miał wiele wspólnego z Frederickiem przyniosłoby rezultat łagodzący napięcie pomiędzy nią a Blake’m, który również porzucił nazwisko.
Zerknął na siostrę z ukosa, znów czując przyjemne uderzenie dumy; jak poklepanie po plecach, klepnięcie w udo lub ściśnięcie w niedźwiedzim uścisku. – Nie udaję, Hannah. Jesteś odważną, zdeterminowaną czarownicą i nie zamierzam cię od niczego odsuwać. Nawet biorąc pod uwagę to, co przeszłaś – na moment zawiesił głos. Początkowo bał się o nią tak bardzo, że rozważał zasugerowanie jej odpoczynku, ale gdy wykaraskał się z własnych problemów zrozumiał, że to nie było rozwiązaniem. Że musieli wykorzystać każdego sojusznika, rozniecać ogień słusznego gniewu wobec działań Rycerzy; pielęgnować hartującą się w ranach i cierpieniu stal charakteru. Nie odwracał od niej wzroku, który skupił się na moment na jej oku; nowym oku. – Nie masz mi tego za złe, prawda? – spytał, ściszając głos, choć znał odpowiedź. – Może być jeszcze gorzej, Hannah, jeszcze okrutniej. Dlatego go potrzebujemy. By walczył po naszej stronie – dodał z powagą, przekręcając głowę nieco w bok. – Obok mnie. I obok ciebie. Bo zajebiście dobrze sobie poradziłaś, nie poddałaś się, mimo wszystko. Nigdy wcześniej nie byłem z ciebie bardziej dumny niż tam – zakończył z ciepłym żarem tlącym się w głosie, pomimo nagłego zakłopotania tym tak bezpośrednim wyznaniem. Mruknął pod nosem coś jeszcze i zaczął poklepywać się po kurtce, szukając w niej papierosów. Lewy kącik ust, rozdarty blizną, uniósł się w górę, gdy go szturchnęła: przez moment poczuł się tak, jakby znów mieli po kilka lat i siedzieli na schodach prowadzących na nieużywany strych domu, knując razem nad jakąś niespodzianką dla Josepha lub pocieszając po przegranym meczu mugolskiego zbijaka. Tym razem jednak nie miał poprawić jej humoru; chciała poznać prawdę. Czy wtedy odsunie rękę, którą tak czule go zaczepiała? – Harriett…Harriett była półwilą, Hania. Jej magia, uroda, czar…naprawdę oszałamiają mężczyznę, każdego mężczyznę – zaczął po prostu, na moment znów spoglądając na twarz siostry, wierząc, że zrozumie. Pochylił głowę, w końcu odnajdując w kieszeni nieziemsko wymiętą paczkę papierosów. Wysunął jednego w jej stronę, drugiego zaś ciągle obracał w swoich palcach. Nerwowo. Szybko. – Nie zrozum mnie źle, na pewno coś do niej czułem, ale…to była raczej droga ucieczki, spełnienia oczekiwań…Pamiętasz, jak mama bardzo się cieszyła? – uśmiechnął się smutno, gorzko; radość z zaręczyn nie trwała długo, później spieprzył wszystko swoją słabością, lecz nie potrafił wyrzucić z pamięci dumnej, zarumienionej i wzruszonej twarzy matki. – Korzystałem też ze swojej popularności, z życia, z towarzystwa czarownic, ale… - zawahał się, prawie wstrzymując oddech. – Przez całe życie kochałem kogoś innego – powiedział w końcu cicho, powoli, nieświadom, że zamiast zapalić własnego papierosa, rozdzierał go na drobne kawałki, zasypując spodnie drobinkami tytoniu. – To nie była ślepa miłość, dalej nie jest; to nie jest też proste – podjął znów; trochę kręciło mu się w głowie przez zbyt głębokie, nerwowe wdechy. – Ale na pewno nie ma wpływu na moje podejście do Percivala jako sojusznika Zakonu Feniksa – głos spoważniał, stężał; tylko tego chciał się ustrzec, wyraźnie zaznaczyć granicę. Rozsypał do końca tytoń, nie mając odwagi przekręcić głowy w bok, by spojrzeć na Hannah. Serce biło mu potwornie głośno, krew zalewała uszy i oczy, pulsowała w dłoniach. Czy zaraz zbiegnie ze schodów? Uderzy go? Zemdleje, wyzwie od degeneratów, zwymiotuje? Mimo wszystko spodziewał się najgorszego, rozumiał jej uczucia – sam przechodził przez nie kilkaset razy, dopiero niedawno po prostu godząc się z tym, kim był.
Zerknął na siostrę z ukosa, znów czując przyjemne uderzenie dumy; jak poklepanie po plecach, klepnięcie w udo lub ściśnięcie w niedźwiedzim uścisku. – Nie udaję, Hannah. Jesteś odważną, zdeterminowaną czarownicą i nie zamierzam cię od niczego odsuwać. Nawet biorąc pod uwagę to, co przeszłaś – na moment zawiesił głos. Początkowo bał się o nią tak bardzo, że rozważał zasugerowanie jej odpoczynku, ale gdy wykaraskał się z własnych problemów zrozumiał, że to nie było rozwiązaniem. Że musieli wykorzystać każdego sojusznika, rozniecać ogień słusznego gniewu wobec działań Rycerzy; pielęgnować hartującą się w ranach i cierpieniu stal charakteru. Nie odwracał od niej wzroku, który skupił się na moment na jej oku; nowym oku. – Nie masz mi tego za złe, prawda? – spytał, ściszając głos, choć znał odpowiedź. – Może być jeszcze gorzej, Hannah, jeszcze okrutniej. Dlatego go potrzebujemy. By walczył po naszej stronie – dodał z powagą, przekręcając głowę nieco w bok. – Obok mnie. I obok ciebie. Bo zajebiście dobrze sobie poradziłaś, nie poddałaś się, mimo wszystko. Nigdy wcześniej nie byłem z ciebie bardziej dumny niż tam – zakończył z ciepłym żarem tlącym się w głosie, pomimo nagłego zakłopotania tym tak bezpośrednim wyznaniem. Mruknął pod nosem coś jeszcze i zaczął poklepywać się po kurtce, szukając w niej papierosów. Lewy kącik ust, rozdarty blizną, uniósł się w górę, gdy go szturchnęła: przez moment poczuł się tak, jakby znów mieli po kilka lat i siedzieli na schodach prowadzących na nieużywany strych domu, knując razem nad jakąś niespodzianką dla Josepha lub pocieszając po przegranym meczu mugolskiego zbijaka. Tym razem jednak nie miał poprawić jej humoru; chciała poznać prawdę. Czy wtedy odsunie rękę, którą tak czule go zaczepiała? – Harriett…Harriett była półwilą, Hania. Jej magia, uroda, czar…naprawdę oszałamiają mężczyznę, każdego mężczyznę – zaczął po prostu, na moment znów spoglądając na twarz siostry, wierząc, że zrozumie. Pochylił głowę, w końcu odnajdując w kieszeni nieziemsko wymiętą paczkę papierosów. Wysunął jednego w jej stronę, drugiego zaś ciągle obracał w swoich palcach. Nerwowo. Szybko. – Nie zrozum mnie źle, na pewno coś do niej czułem, ale…to była raczej droga ucieczki, spełnienia oczekiwań…Pamiętasz, jak mama bardzo się cieszyła? – uśmiechnął się smutno, gorzko; radość z zaręczyn nie trwała długo, później spieprzył wszystko swoją słabością, lecz nie potrafił wyrzucić z pamięci dumnej, zarumienionej i wzruszonej twarzy matki. – Korzystałem też ze swojej popularności, z życia, z towarzystwa czarownic, ale… - zawahał się, prawie wstrzymując oddech. – Przez całe życie kochałem kogoś innego – powiedział w końcu cicho, powoli, nieświadom, że zamiast zapalić własnego papierosa, rozdzierał go na drobne kawałki, zasypując spodnie drobinkami tytoniu. – To nie była ślepa miłość, dalej nie jest; to nie jest też proste – podjął znów; trochę kręciło mu się w głowie przez zbyt głębokie, nerwowe wdechy. – Ale na pewno nie ma wpływu na moje podejście do Percivala jako sojusznika Zakonu Feniksa – głos spoważniał, stężał; tylko tego chciał się ustrzec, wyraźnie zaznaczyć granicę. Rozsypał do końca tytoń, nie mając odwagi przekręcić głowy w bok, by spojrzeć na Hannah. Serce biło mu potwornie głośno, krew zalewała uszy i oczy, pulsowała w dłoniach. Czy zaraz zbiegnie ze schodów? Uderzy go? Zemdleje, wyzwie od degeneratów, zwymiotuje? Mimo wszystko spodziewał się najgorszego, rozumiał jej uczucia – sam przechodził przez nie kilkaset razy, dopiero niedawno po prostu godząc się z tym, kim był.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mogła się spodziewać tego, że Percival przynależał do domu węża, gdzie chodziły wszystkie najgorsze szumowiny, gdzie uczyły się wzajemnie od siebie pogardy do innych i wyższości, gdzie czarodzieje chełpili się swoją niezwykłością i szukali pociechy w przechwalaniu. Nie spodziewała się jednak, że ich drogi skrzyżowały się tak wcześnie, że pomimo tych wszystkich okoliczności i dróg, które powinny oddalić ich od siebie, miał o nim takie zdanie — już wtedy, w szkole. Czy mógł być równym gościem, kimś kogo mogłaby polubić? Chciała zaprzeczyć przed samą sobą, ale wiedziała, że to nieprawda. Już kiedy tylko otworzył jej drzwi, poza wyjątkowo atrakcyjną jak na mężczyznę prezencją wydawał się być miłym i sympatycznym facetem. Uparcie przeczyła temu, że gdyby nie poznała jego nazwiska miałaby o nim inne zdanie. Ale jak każdy, oceniła go przez jego pryzmat, wiążąc nierozerwalnie z przeszłością, która ją bulwersowała; która odbiła na niej osobiste piętno. Spojrzała na twarz Benjamina, na blizny, które sprawiały, że jego męska, przystojna twarz o ostrych i wyjątkowych rysach przypominała rozorane pole. Za każdym razem, kiedy im idę przyglądała słyszała w uszach jego głos, dźwięki zaklęć, które w niego uderzyły, widok krwi i jego bólu, kiedy zaklęcie niewybaczalne rozrywało go od środka. A później, przy każdym takim wspomnieniu przychodził hałas i ciemność, a później tylko cisza i mrok. Nie pamiętała już bólu, którego doświadczyła, ale pamiętała dobrze wszystko przez co przeszli. I to z ręki również jego brata. Winiła go samoistnie — ktoś musiał być tym obarczony. Nie mógł być jego krewny, któremu to zawdzięczali, nie mogła złości i frustracji wyładowywać na Rosierze, który był poza jej zasięgiem, a nawet gdyby nie — może dziś zabiłby ją jednym spojrzeniem. Percival był wygodnym kozłem. Tym bardziej, że świadomie przyczynił się do śmierci wielu osób podczas zamachu na ministerstwo magii.
— Zapomniałam o tym — mruknęła w końcu, wzdychając głośno i ciężko; zapomniała, że Fox też kiedyś był wielkim szlachiurem, sir Malfoyem, a przecież znała go jako człowieka lojalnego i wiernemu Zakonowi Feniksa. Był gwardzistą, był jednym z tych, którzy byli gotowi poświęcić za innych swoje życie i wszystko co mieli. Pokiwała głową ze zrozumieniem. O Freddim wiedziała, podobnie jak o Ollivanderze, ale Percival? Znali się tak długo, tak dobrze.
Zauważyła, że przyglądał się jej twarzy; zawiesił wzrok na jednym konkretnym oku z pary, jakby sprawdzał, czy różni się od drugiego, tego naturalnego, z którym się urodziła. Różniło się? Sięgnęła dłonią do grzywki, którą rozkopała gęsto. Nauczyła się tak robić, nosząc opaskę na lewym oku. Włosy przysłaniały częściowo jej twarz, a ich ciemny kolor sprawiał, że defekt nie rzucał się tak w oczy. Ból nie był wielki. Opaska nie uwierała. To nie to. Nie mogła spojrzeć w lustro, na swoją twarz. Nie mogła czuć się ani kobietą, ani piękną z tym potwornym oszpeceniem. Nigdy nie była próżna, ale ubytek stał się dla niej kubłem zimnej wody. Zdystansowała się. Do siebie, innych. Musiała być twarda i przetrwać to wszystko, choć trudniejsze było zmierzenie się z własnymi bolączkami niż przeciwnikami na deskach klubu pojedynków.
— Nie mam. Nigdy nie miałam, jeśli przyszło ci to wcześniej do głowy — wyjaśniła mu, nie pytając, czy bił się z myślami. Pamiętała, jak o nią dbał i martwił się, kiedy pomieszkiwał o niej na krótko po tym. W jaki sposób na nią patrzył, jak czasem uciekał wzrokiem. — Wiem, że może być. Wiem, że będzie. — I każdego dnia drżę na myśl, że nie wrócisz. Ale taka była jego rola. Zobowiązał się, nie mogła go za to winić. — Rozumiem, że jest zdolnym czarodziejem. Nie chcę żeby nas oszukał i zwiódł. Żeby zawiódł ciebie — przyznała w końcu cicho, odrywając wzrok od niego, by oprzeć brodę na dłoniach i zawiesić spojrzenie na pustej przestrzeni przed sobą. A kiedy przyznał, że nigdy nie był z niej tak dumny, przymknęła oczy i obróciła głowę w bok całkiem, przylegając do nóg policzkiem, próbując tym samym rozgonić cisnące się do oczy łzy. Bo nigdy nie sądziła, że tak ważne i potrzebne będą jej te słowa z jego strony. Była pewna, że kiedy na niego spojrzy rozklei się całkiem. Chciała, by był dumny. Odkąd tylko pamięta. Odkąd chwyciła za pierwszą miotłę, samodzielnie wzniosła się w powietrze; gdy dostała się do gryffindoru, jak on, gdy dostała się po ciężkich trudach, wielu godzinach treningów i utracie wagi do drużyny quidditcha. Bo chciała być taki jak on, podążać jego drogą. Ale los miał dla niej przyszykowaną inną, własną. I długo traktowała to jako życiową porażkę. Aż do dziś.
Palcem nieprzerwanie dotykała jego ramienia, jakby był z gumy lub plasteliny, a jej wystarczyło lekko go wbić, by odcisnąć na nim linie papilarne, które zostaną tam na zawsze. Wiedziała o Harriett, ale i ona cieszyła się kiedy byli razem. Była piękną i miłą dziewczyną. Prezentowali się razem jak gwiazdy z okładek Czarownicy, błyszczeli.
Kiedy zaproponował papierosa, siąknęła nosem i sięgnęła po jednego, ale przecież zwykle nie paliła. Obróciła go więc w palcach, zmieniając swój obiekt obserwacji, gnąc bibułkę lekko. Podobnie jak on. Bawiąc się nim, nie odpalając.
— Pamiętam. Czekała, aż przyjdziesz i powiesz, że się pobieracie, a ona będzie mogła pomóc Harriett przy przygotowaniach. Marzyła o tym, by przygotować jej bukiet i kwiaty. Wyglądałaby pięknie z kwiatami z naszej łąki we włosach.— Zamyśliła się na chwilę, marszcząc przy tym brwi. W końcu uniosła na niego oczy, na jego twarz, ale jego wzrok był nieobecny i skierowany gdzieś przed siebie.
Kochałem kogoś innego.
Utkwiła w nim spojrzenie nieruchomo, milcząc, a nawet na chwilę wstrzymując oddech. Dopiero kolejne słowa rozjaśniły sytuację, choć tak oczywiste i łatwe do skojarzenia, przez chwilę wydawały się bez znaczenia. Jakby nagle chciał zmienić temat. A później, ni stąd ni zowąd przyszło olśnienie, a wraz z nim zalała ją fala niepokoju i dreszczy. Chciała coś powiedzieć, ale jej broda tylko się poruszyła, usta nie rozchyliły nawet. I stało się nagle coś, czego się obawiała, co chciała podświadomie odrzucić, czemu pragnęła zaprzeczyć. Ale powiedział to. Jasno i dobitnie. Przyznał się do czegoś, co było nienaturalne i chore. Do skrzywienia do choroby, a ona nie miała odwagi wyciągnąć ku niemu ręki, by zaproponować mu jakąś pomoc.
Włożyła papierosa do ust i pstryknięciem go odpaliła, tak, jakby miała w tym wielką wprawę. Zaciągnęła się, a zaraz zakrztusiła ilością wciągniętego dymu. Odkaszlnęła, próbując opanować idiotyczne spazmy — zdawało jej się, że te kilka razów, które miała za sobą uchronią ja przed taką kompromitacją i to w takiej chwili, a jednak ciężko było jej złapać oddech. Łzy znów napłynęły jej do oczu, tym razem z innego powodu. Przytrzymując papierosa między dwoma palcami, zakryła na chwilę usta. Wycharczała dwa słowa z wielkim trudem:
— Jesteś pewny?— Że to o czy mówisz to miłość, a nie fanaberia.
— Zapomniałam o tym — mruknęła w końcu, wzdychając głośno i ciężko; zapomniała, że Fox też kiedyś był wielkim szlachiurem, sir Malfoyem, a przecież znała go jako człowieka lojalnego i wiernemu Zakonowi Feniksa. Był gwardzistą, był jednym z tych, którzy byli gotowi poświęcić za innych swoje życie i wszystko co mieli. Pokiwała głową ze zrozumieniem. O Freddim wiedziała, podobnie jak o Ollivanderze, ale Percival? Znali się tak długo, tak dobrze.
Zauważyła, że przyglądał się jej twarzy; zawiesił wzrok na jednym konkretnym oku z pary, jakby sprawdzał, czy różni się od drugiego, tego naturalnego, z którym się urodziła. Różniło się? Sięgnęła dłonią do grzywki, którą rozkopała gęsto. Nauczyła się tak robić, nosząc opaskę na lewym oku. Włosy przysłaniały częściowo jej twarz, a ich ciemny kolor sprawiał, że defekt nie rzucał się tak w oczy. Ból nie był wielki. Opaska nie uwierała. To nie to. Nie mogła spojrzeć w lustro, na swoją twarz. Nie mogła czuć się ani kobietą, ani piękną z tym potwornym oszpeceniem. Nigdy nie była próżna, ale ubytek stał się dla niej kubłem zimnej wody. Zdystansowała się. Do siebie, innych. Musiała być twarda i przetrwać to wszystko, choć trudniejsze było zmierzenie się z własnymi bolączkami niż przeciwnikami na deskach klubu pojedynków.
— Nie mam. Nigdy nie miałam, jeśli przyszło ci to wcześniej do głowy — wyjaśniła mu, nie pytając, czy bił się z myślami. Pamiętała, jak o nią dbał i martwił się, kiedy pomieszkiwał o niej na krótko po tym. W jaki sposób na nią patrzył, jak czasem uciekał wzrokiem. — Wiem, że może być. Wiem, że będzie. — I każdego dnia drżę na myśl, że nie wrócisz. Ale taka była jego rola. Zobowiązał się, nie mogła go za to winić. — Rozumiem, że jest zdolnym czarodziejem. Nie chcę żeby nas oszukał i zwiódł. Żeby zawiódł ciebie — przyznała w końcu cicho, odrywając wzrok od niego, by oprzeć brodę na dłoniach i zawiesić spojrzenie na pustej przestrzeni przed sobą. A kiedy przyznał, że nigdy nie był z niej tak dumny, przymknęła oczy i obróciła głowę w bok całkiem, przylegając do nóg policzkiem, próbując tym samym rozgonić cisnące się do oczy łzy. Bo nigdy nie sądziła, że tak ważne i potrzebne będą jej te słowa z jego strony. Była pewna, że kiedy na niego spojrzy rozklei się całkiem. Chciała, by był dumny. Odkąd tylko pamięta. Odkąd chwyciła za pierwszą miotłę, samodzielnie wzniosła się w powietrze; gdy dostała się do gryffindoru, jak on, gdy dostała się po ciężkich trudach, wielu godzinach treningów i utracie wagi do drużyny quidditcha. Bo chciała być taki jak on, podążać jego drogą. Ale los miał dla niej przyszykowaną inną, własną. I długo traktowała to jako życiową porażkę. Aż do dziś.
Palcem nieprzerwanie dotykała jego ramienia, jakby był z gumy lub plasteliny, a jej wystarczyło lekko go wbić, by odcisnąć na nim linie papilarne, które zostaną tam na zawsze. Wiedziała o Harriett, ale i ona cieszyła się kiedy byli razem. Była piękną i miłą dziewczyną. Prezentowali się razem jak gwiazdy z okładek Czarownicy, błyszczeli.
Kiedy zaproponował papierosa, siąknęła nosem i sięgnęła po jednego, ale przecież zwykle nie paliła. Obróciła go więc w palcach, zmieniając swój obiekt obserwacji, gnąc bibułkę lekko. Podobnie jak on. Bawiąc się nim, nie odpalając.
— Pamiętam. Czekała, aż przyjdziesz i powiesz, że się pobieracie, a ona będzie mogła pomóc Harriett przy przygotowaniach. Marzyła o tym, by przygotować jej bukiet i kwiaty. Wyglądałaby pięknie z kwiatami z naszej łąki we włosach.— Zamyśliła się na chwilę, marszcząc przy tym brwi. W końcu uniosła na niego oczy, na jego twarz, ale jego wzrok był nieobecny i skierowany gdzieś przed siebie.
Kochałem kogoś innego.
Utkwiła w nim spojrzenie nieruchomo, milcząc, a nawet na chwilę wstrzymując oddech. Dopiero kolejne słowa rozjaśniły sytuację, choć tak oczywiste i łatwe do skojarzenia, przez chwilę wydawały się bez znaczenia. Jakby nagle chciał zmienić temat. A później, ni stąd ni zowąd przyszło olśnienie, a wraz z nim zalała ją fala niepokoju i dreszczy. Chciała coś powiedzieć, ale jej broda tylko się poruszyła, usta nie rozchyliły nawet. I stało się nagle coś, czego się obawiała, co chciała podświadomie odrzucić, czemu pragnęła zaprzeczyć. Ale powiedział to. Jasno i dobitnie. Przyznał się do czegoś, co było nienaturalne i chore. Do skrzywienia do choroby, a ona nie miała odwagi wyciągnąć ku niemu ręki, by zaproponować mu jakąś pomoc.
Włożyła papierosa do ust i pstryknięciem go odpaliła, tak, jakby miała w tym wielką wprawę. Zaciągnęła się, a zaraz zakrztusiła ilością wciągniętego dymu. Odkaszlnęła, próbując opanować idiotyczne spazmy — zdawało jej się, że te kilka razów, które miała za sobą uchronią ja przed taką kompromitacją i to w takiej chwili, a jednak ciężko było jej złapać oddech. Łzy znów napłynęły jej do oczu, tym razem z innego powodu. Przytrzymując papierosa między dwoma palcami, zakryła na chwilę usta. Wycharczała dwa słowa z wielkim trudem:
— Jesteś pewny?— Że to o czy mówisz to miłość, a nie fanaberia.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Z zadowoleniem typowym dla starszego, mądrzejszego brata, oświecającego zagubioną w meandrach, przyjął wyznanie Hannah. Tak myślał, że jak zwykle zapędziła się w swych ocenach, biegła na oślep kierowana instynktem, natychmiastowo wyciągając wnioski, często mylne. Doskonale to rozumiał, też był właśnie taki: popędliwy, uparty, zadziorny, oceniający świat w czerni i bieli, skory do bitki. Siostra, pomimo łagodności przypisywanej czarownicom, wcale nie różniła się od niego aż tak bardzo: może tylko tym, że bywała rozsądniejsza jeśli chodzi o planowanie przyszłości. Przejęła miotlarski interes, wzięła na swe barki naprawdę wiele, musiała pilnować przerażających dokumentów, faktur i terminów – podziwiał to w niej, tą możliwość pełnego skupienia, chwilowej zamiany z krnąbrnego Wrighta w takiego…Ollivandera, dumnie prowadzącego własny sklep. Pomimo tego zachowywała umiar, a wychodząc poza cień szyldu z witkami stawała się znów Hanią, charakterną łobuziarą, którą kochał z całego serca. – No, kumplowali się razem z Fredem. Fox powie ci to samo, to naprawdę dobry czarodziej. Spieprzył, owszem, i to na zaskakującą skalę, ale miał odwagę to naprawić, porzucając całe swoje życie - kontynuował, odbierając mruknięcie siostry za wyraz zgody i dobrej woli oraz szansy na to, że coś z jego słów przebije się przez zasieki przeciwnottowe. Wepchnęła go już do szuflady i znając ją (i siebie), wyjęcie podobizny Percy’ego z najeżonego gwoździami pojemnika słusznego gniewu nie będzie łatwe. – Stracił wszystko, Hannah. Naprawdę, dosłownie, wszystko o czym możesz pomyśleć. I uczynił to ze świadomością, że odda własne życie, by naprawić błędy i pomóc innym – dodał ciszej, znów zerkając na nią: mówił szczerze, z powagą dzieląc się ważnymi informacjami. Nie próbował przekonywać, w tonie brak było sugestii lub zachwytu: dawał jej po prostu szansę zapoznania się z wszystkimi elementami skomplikowanej układanki.
Wzbogaconej jeszcze o drugie, chwiejne dno, skryte przed ludzkim okiem od tak wielu lat. Był bliski wywrócenia oczami na słabe słowa o zwodzeniu, ale nie zrobił tego: zbyt spięty i zbyt wrażliwy na troskę Hannah. – Nie zwiedzie mnie. I nie zwiódł nikogo, Hannah, mamy całkowitą pewność, że jest po naszej stronie. Stuprocentową – potwierdził raz jeszcze z zadziwiającym, stoickim spokojem. Percival jako sojusznik Zakonu Feniksa nie budził w nim niepokoju; nie miał najmniejszych wątpliwości, że postąpił słusznie informując go o organizacji. I nie wynikało to tylko ze związania Wieczystą Przysięgą: już wcześniej, na leśnej polanie pod rozgwieżdżonym niebie wiedział, że w końcu przyjaciel wraca na odpowiednią ścieżkę, że godzi się z przeznaczeniem, zamiast desperacko szarpać się na uwięzi, wierząc, że zapewnia mu ona wolność. Przymknął na moment oczy, a gdy je otworzył, zobaczył wilgotne krople na policzku Hannah. Odruchowo zerknął do góry – czyżby odremontowany dach przeciekał? Co za fuszerka – ale nad nimi, na niskim stropie strychu nie zebrała się żadna ciemna plama wody. – Co ty, płaczesz? – palnął, zbity z tropu, na chwilę przestając denerwować się ciężarem chwiejącego się nad nimi sekretu – niepokój przeszedł na szybki rachunek sumienia. Czy powiedział coś nie tak? Może nie powinien być z niej dumny? Ale to przecież bez sensu. – Yy, Hania – zaczął z nietęgą miną. Nigdy nie wiedział, co robić, gdy płakała przy nim kobieta. Zapewne dlatego wolał mężczyzn, u nich takie sytuacje się praktycznie nie zdarzały. – Coś się stało? Coś powiedziałem? W sensie…no…To dlatego, że przekląłem? - odkrył w końcu jedyny sensowny powód. No tak, miał do czynienia z dziewczyną; ciągle zapominał, że to nie jeden z jego kumpli od ognistej whisky a młoda dama. Trochę mu się to nie zgadzało z dotychczasową reakcją, ale tego wieczoru podczas ich rozmowy nic nie było takie, jak powinno.
On sam nie był taki, jaki powinien być. Normalny, przynoszący radość matce, idący w ślady ojca. Prawy i moralny, znajdujący sobie czarownicę, którą pokocha i z którą założy prawdziwą rodzinę, przedłużając ród Wrightów. Chciał, naprawdę chciał być kimś takim: walczył z niezrozumiałym pragnieniem przez wiele lat, próbował zdławić je w krągłościach kobiet, ale nawet najpiękniejsza półwila nie zdołała zatrzymać go przy sobie. Gdy czar słabł, szukał jego w ustach innych mężczyzn; jego zielonych oczu w plamkach na innych tęczówkach, jego zapachu w ciemnych, wilgotnych zaułkach. Zawsze bez rezultatu, nic nie mogło zdławić irracjonalnej tęsknoty za kimś, kto przecież nigdy nie należał do niego. Dopiero, gdy świat spłynął krwią i rozpadł się na kawałki, spod gruzów wydostało się to, co najsilniejsze, najgłębiej ukryte.
Milczenie, które zapadło na szczycie schodów, stawało się nie do zniesienia – rozdarł papierosa na małe kawałki, nie miał więc co zrobić z dłońmi; paznokcie odruchowo zaczęły drapać wierzch drżącej ręki. Wcale nie wstrzymywał powietrza, wręcz przeciwnie, oddychał głęboko, nerwowo, szybko, jak po maratonie – a ten przecież dopiero miał przebiec, w błocie, w odrzuceniu, z wiatrem wiejącym w twarz. Dalej nie patrzył na Hannah, bał się na nią spojrzeć, nawet gdy słyszał nerwowe kasłanie a potem pociąganie nosem. Płakała? Aż tak ją zranił? Skulił się nieco w sobie, zagryzając dolną wargę. Czy kłamstwo byłoby lepszym wyjściem? Sprawiającym mniej bólu? – Chyba nie powinienem ci mówić, co? – mruknął, bardziej do siebie niż do niej, głosem trzeszczącym i suchym. – Tak– odparł tylko, nie potrafił wydobyć z siebie więcej; wyczuł dystans, jaki się między nimi pojawił, jakby wypowiedzenie tych kilku słów sprawiło, że coś pękło; że ją obrzydził, zniechęcił, zawiódł. Czy miejsce starszego, ukochanego brata zastąpił degenerat, szaleniec, ktoś chory? Przełknął głośno ślinę, skulony na zbyt wąskim schodku, nie patrząc na siostrę – powinien to przewidzieć, że go odtrąci, że ją wystraszy, ale mimo to ufał – naiwnie? Życzeniowo?- że naprawdę zdołają przejść przez to razem. Cierpiał przecież teraz razem z nią, niepewny, coraz bardziej sfrustrowany, bojąc się następnych słów, które padną z jej ust.
Wzbogaconej jeszcze o drugie, chwiejne dno, skryte przed ludzkim okiem od tak wielu lat. Był bliski wywrócenia oczami na słabe słowa o zwodzeniu, ale nie zrobił tego: zbyt spięty i zbyt wrażliwy na troskę Hannah. – Nie zwiedzie mnie. I nie zwiódł nikogo, Hannah, mamy całkowitą pewność, że jest po naszej stronie. Stuprocentową – potwierdził raz jeszcze z zadziwiającym, stoickim spokojem. Percival jako sojusznik Zakonu Feniksa nie budził w nim niepokoju; nie miał najmniejszych wątpliwości, że postąpił słusznie informując go o organizacji. I nie wynikało to tylko ze związania Wieczystą Przysięgą: już wcześniej, na leśnej polanie pod rozgwieżdżonym niebie wiedział, że w końcu przyjaciel wraca na odpowiednią ścieżkę, że godzi się z przeznaczeniem, zamiast desperacko szarpać się na uwięzi, wierząc, że zapewnia mu ona wolność. Przymknął na moment oczy, a gdy je otworzył, zobaczył wilgotne krople na policzku Hannah. Odruchowo zerknął do góry – czyżby odremontowany dach przeciekał? Co za fuszerka – ale nad nimi, na niskim stropie strychu nie zebrała się żadna ciemna plama wody. – Co ty, płaczesz? – palnął, zbity z tropu, na chwilę przestając denerwować się ciężarem chwiejącego się nad nimi sekretu – niepokój przeszedł na szybki rachunek sumienia. Czy powiedział coś nie tak? Może nie powinien być z niej dumny? Ale to przecież bez sensu. – Yy, Hania – zaczął z nietęgą miną. Nigdy nie wiedział, co robić, gdy płakała przy nim kobieta. Zapewne dlatego wolał mężczyzn, u nich takie sytuacje się praktycznie nie zdarzały. – Coś się stało? Coś powiedziałem? W sensie…no…To dlatego, że przekląłem? - odkrył w końcu jedyny sensowny powód. No tak, miał do czynienia z dziewczyną; ciągle zapominał, że to nie jeden z jego kumpli od ognistej whisky a młoda dama. Trochę mu się to nie zgadzało z dotychczasową reakcją, ale tego wieczoru podczas ich rozmowy nic nie było takie, jak powinno.
On sam nie był taki, jaki powinien być. Normalny, przynoszący radość matce, idący w ślady ojca. Prawy i moralny, znajdujący sobie czarownicę, którą pokocha i z którą założy prawdziwą rodzinę, przedłużając ród Wrightów. Chciał, naprawdę chciał być kimś takim: walczył z niezrozumiałym pragnieniem przez wiele lat, próbował zdławić je w krągłościach kobiet, ale nawet najpiękniejsza półwila nie zdołała zatrzymać go przy sobie. Gdy czar słabł, szukał jego w ustach innych mężczyzn; jego zielonych oczu w plamkach na innych tęczówkach, jego zapachu w ciemnych, wilgotnych zaułkach. Zawsze bez rezultatu, nic nie mogło zdławić irracjonalnej tęsknoty za kimś, kto przecież nigdy nie należał do niego. Dopiero, gdy świat spłynął krwią i rozpadł się na kawałki, spod gruzów wydostało się to, co najsilniejsze, najgłębiej ukryte.
Milczenie, które zapadło na szczycie schodów, stawało się nie do zniesienia – rozdarł papierosa na małe kawałki, nie miał więc co zrobić z dłońmi; paznokcie odruchowo zaczęły drapać wierzch drżącej ręki. Wcale nie wstrzymywał powietrza, wręcz przeciwnie, oddychał głęboko, nerwowo, szybko, jak po maratonie – a ten przecież dopiero miał przebiec, w błocie, w odrzuceniu, z wiatrem wiejącym w twarz. Dalej nie patrzył na Hannah, bał się na nią spojrzeć, nawet gdy słyszał nerwowe kasłanie a potem pociąganie nosem. Płakała? Aż tak ją zranił? Skulił się nieco w sobie, zagryzając dolną wargę. Czy kłamstwo byłoby lepszym wyjściem? Sprawiającym mniej bólu? – Chyba nie powinienem ci mówić, co? – mruknął, bardziej do siebie niż do niej, głosem trzeszczącym i suchym. – Tak– odparł tylko, nie potrafił wydobyć z siebie więcej; wyczuł dystans, jaki się między nimi pojawił, jakby wypowiedzenie tych kilku słów sprawiło, że coś pękło; że ją obrzydził, zniechęcił, zawiódł. Czy miejsce starszego, ukochanego brata zastąpił degenerat, szaleniec, ktoś chory? Przełknął głośno ślinę, skulony na zbyt wąskim schodku, nie patrząc na siostrę – powinien to przewidzieć, że go odtrąci, że ją wystraszy, ale mimo to ufał – naiwnie? Życzeniowo?- że naprawdę zdołają przejść przez to razem. Cierpiał przecież teraz razem z nią, niepewny, coraz bardziej sfrustrowany, bojąc się następnych słów, które padną z jej ust.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
— Jego zastać to jak próbować dostać się na spotkanie do samego ministra — mruknęła drwiąco, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, jak wiele w tym było ironii. Nikt inny, a ojciec Freddiego piastował to stanowisko i odpowiadał za cały ten szaleńczy rozpad porządku. Ale i od niego nie miała żadnych wieści. Po raz ostatni widzieli się w Zakazanym Lesie, kiedy ruszał ze wszystkimi do Azkabanu. A teraz? Zaczynała się martwić jego nieobecnością na spotkaniu, ale myślała, że potrzebuje czasu na to, by zmierzyć się z demonami, które tam zastał. Był silnym czarodziejem, wiedziała, że sobie poradzi — to tylko kwestia czasu.
W słowach brata było coś, co musiała wziąć pod uwagę — trudno było się przyznać do porażki, błędu, a jeszcze trudniej znaleźć w sobie odwagę, by spróbować to wszystko naprawić pomimo przeciwności losu. Pokiwała głową, rozumiała to. Możliwe, że czas znajomości z Blake'iem działał na jego korzyść. Ci, którzy go znali stawali za nim murem. Może miał dobre intencje, żałował tego, co uczynił. Ale mimo tych wszystkich racji, prawd i argumentów przemawiających za podjęciem próby zaufania mu, nie potrafiła tego zrobić tak po prostu. Była zawzięta, urazę chować potrafiła długo, pomimo całych swych pokładów empatii, jakie w sobie nosiła. Percival zasłużył na dystans, który oddzielał go od czarodziejów. Musiał zasłużyć na zaufanie, na szacunek, na spojrzenie na niego w inny sposób. To nie przychodziło ani samo, ani z dnia na dzień.
— Wiem, Ben. Rozumiem. Ale to tylko jeden człowiek, który stracił wszystko. Nie jest mi go żal bardziej od setki tych, którzy zginęli w Ministerstwie Magii ani tych, którzy wszystko wtedy stracili— odparła bez cienia złości. Westchnęła cicho, wciąż bawiąc się papierosem. Bibułka była sztywna, nie niszczyła jej. Obracała go między palcami, jakby cały czas rozważała to, czy z niego skorzystać, czy nie. — Mógł przyjść wcześniej, zanim zrobił to wszystko, zanim im na to pozwolił. A teraz... Jest tym, który wyciągnął swoją cegiełkę z murów ledwie trzymających ten świat w ryzach. Wszystko się posypało. Po prostu... trochę późno na to wszystko. — Był winny i za winy musiał odpowiedzieć. Nie uciekał przed odpowiedzialnością, brał to wszystko na siebie — tak go przedstawiali. To było godne podziwu. Tak musiało też być. Ale nim wszystkie winy zostaną mu wybaczone minie mnóstwo czasu. Nie chciała atakować brata, a tym bardziej dawać mu do zrozumienia, że odrzuca wszystkie jego słowa poparcia i zrozumienia dla niego, szczególnie godząc w jego niemalże ślepą wiarę w tego człowieka.
— Wiem... o przysiędze. Brendan mi to powtórzył.— Tak, rozmawiała z nim na temat Percivala. Chciała poznać jego zdanie, chciała by wytłumaczył jej to wszystko, czego nie wyjaśnił Benjamin, a czego ona nie chciała słuchać zbulwersowana byle obecnością Notta w jego pobliżu. Wiedziała więc, że nie istniała żadna realna szansa na to, by Percival ich zdradził, uczynił coś przeciwko Zakonowi. To była gwarancja dla nich wszystkich. Nie mogła tego lekceważyć, ignorować, choć tak było o wiele łatwiej odwrócić się do niego plecami. tym bardziej, że wyszedł z propozycją sam, sam przekazał im też posiadaną wiedzę, która mogła im pomóc rozgromić Rycerzy Walpurgii. Coś jednak było w jego niemalże krystalicznym wizerunku człowieka nawracającego się na właściwa ścieżkę; jakiś cierń, który ją bolał i nie pozwalał patrzeć inaczej.
Choć miała być twarda, choć obiecała to sobie przed spotkaniem, czuła, że zaczyna się sypać.
— Nie, ja... Wpadło mi coś do oka — mruknęła, trąc policzkiem o kolano, ale nie podniosła na niego wzroku; nawet nie miał pojęcia, jakie to wszystko było dla niej ważne i jak bardzo potrzebowała tego w tym momencie. Zaraz po tym, jak wyznał jej prawdę, uświadomiła sobie, że sytuacja dramatycznie obróciła się w drugą stronę. Ręka jej drżała, tlący się papieros wisiał w powietrzu, kiedy doszła w końcu do siebie, oddychając szybko i płytko. Na jej wargach osiadł smak tytoniu, jego zapach zdążył już przeniknąć we włosy i w ulubioną koszulę.
Trudno było jej w to wszystko uwierzyć, a jednocześnie jego potwierdzenie było jak jeden brakujący puzzel. Wszystko bowiem składało się w całość, zaczynało nabierać odpowiednich barw i sensu, którego brak wcześniej ignorowała niechlujnym machnięciem ręki. Wszystkie próby zeswatania go Just, czy Jackie spełzły na niczym. Rzadko pojawiał się w towarzystwie kobiet, pomimo, że był przystojnym i czarującym mężczyzną. A to wszystko dlatego, że był ktoś inny. Percival. Przez te wszystkie lata po prostu Percival. Nie była pewna, czy uderzyła w nią siła tego uczucia i jego przekonania, co do tego, czy fakt, że Percival nie przypominał wcale kobiety.
— Nie, Jamie— dobrze, że powiedziałeś prawdę. Odetchnęła w końcu głośniej, po długiej i dławiącej chwili milczenia, w przeciągu której papieros zdążył wypalić się samotnie do połowy. Przyłożyła go do ust i zaciągnęła nim już ostrożnie i powoli, wciąż niezbyt umiejętnie, po chwili podsuwając mu go pod nos, dzieląc się z nim swoim, kiedy własnego rozszarpał bezwiednie na strzępy. Potrzebowała chwili ciszy i spokoju, by ukoić szamoczące się w piersi serce. Wiedziała, że nie ukryje przed nim niczego, była w końcu dla niego jak otwarta księga. Wiedziała, że gdy tylko spojrzy jej w oczy ujrzy w nim lęk i zawód. Była zawiedziona — bo to, co czuł było niewłaściwe. Jakkolwiek dla niego piękne i silne, wciąż niewłaściwe, inne, obce. I niezrozumiałe, nie tylko przez ludzi wkoło, ale nawet przez nią samą. Wychowani zostali jednakowo, tak normalnie. Nie pasowało to do Bena. A jednocześnie pasowało tak bardzo i nie miała śmiałości mu tego odmówić. Przetarła twarz, w tym oczy dłońmi, zatrzymując je na czole tuż pod grzywką, próbując zebrać myśli.
To, co usłyszała ją zszokowało, chociaż to przeczuwała. Ale nie zmieniało tego, co czuła względem Bena. Tego, kim dla niej był — nieprzerwanie, przez całe życie autorytetem w każdej dziedzinie. Może w tym tkwił sekret, może powinna przyjąć prawdę na klatę, zamiast tłumić ją w sobie i przykrywać stertą tego wszystkiego, co należało czynić i jak należało się zachowywać.
— Jesteś moim bratem— powiedziała znów po przerwie, cicho i spokojnie.— I nigdy nie spojrzę na ciebie inaczej przez to co robisz, czy kogo kochasz.
Nie mogłaby poczuć do niego obrzydzenia, nie mogłaby kochać go mniej niż w tej chwili, kiedy przyznał się do czegoś tak... wielkiego i trudnego, przerażającego. Uświadomiła sobie właśnie, że tak jak jej kilka, a może kilkanaście minut temu potrzebne było jego zapewnienie, że jest z niej dumny, tak teraz on potrzebował jej wsparcia i aprobaty. W tym, co robił i co czuł. Jakiekolwiek by to nie było.
Zsunęła się dwa stopnie niżej, usadawiając się tuż przy nim. Było ciasno, a ona rozepchnęła się tak, że mógł zachwiać się na swoim stopniu. Ale chciała poczuć jego ciepło i bliskość. Chciał tez być tuż obok. Chciała by wiedział, że to nie ma żadnego znaczenia dla niej — fakt, że to dziwne i minie chwila nim oswoi się z tym, co usłyszała. Bała się — bo to było niebezpieczne. Gdyby to wyszło dalej miałby kłopoty. Bo dla takich jak on szykowano cele w Tower lub poddawano ich kastracji. Drżała na samą myśl. Lękała się, że jak zwykle pakował się w kłopoty, a ona nie mogła nic zrobić. Ale jednocześnie ważne było tylko to, by był szczęśliwy. Cokolwiek miało to dla niego, dla nich oznaczać.
— Ale mogłabym cię poznać z jakąś miłą dziewczyną... — dodała po chwili, subtelnie podsuwając mu niezobowiązująca propozycję; tak na wypadek, gdyby to z Percivalem to jednak ucieczka od Harriett, próba zapomnienia. Nie spoglądała na niego. Oparła głowę o jego szerokie, muskularne ramię, wtulając się w niego, jak dawniej, kiedy byli dziećmi — tylko bez gryzienia i szczypania pod pachą. Objęła go lekko ręką, mocno ją jednak zaciskając na jego ubraniu.
Może to minie. Może to jednak chwilowe.
W słowach brata było coś, co musiała wziąć pod uwagę — trudno było się przyznać do porażki, błędu, a jeszcze trudniej znaleźć w sobie odwagę, by spróbować to wszystko naprawić pomimo przeciwności losu. Pokiwała głową, rozumiała to. Możliwe, że czas znajomości z Blake'iem działał na jego korzyść. Ci, którzy go znali stawali za nim murem. Może miał dobre intencje, żałował tego, co uczynił. Ale mimo tych wszystkich racji, prawd i argumentów przemawiających za podjęciem próby zaufania mu, nie potrafiła tego zrobić tak po prostu. Była zawzięta, urazę chować potrafiła długo, pomimo całych swych pokładów empatii, jakie w sobie nosiła. Percival zasłużył na dystans, który oddzielał go od czarodziejów. Musiał zasłużyć na zaufanie, na szacunek, na spojrzenie na niego w inny sposób. To nie przychodziło ani samo, ani z dnia na dzień.
— Wiem, Ben. Rozumiem. Ale to tylko jeden człowiek, który stracił wszystko. Nie jest mi go żal bardziej od setki tych, którzy zginęli w Ministerstwie Magii ani tych, którzy wszystko wtedy stracili— odparła bez cienia złości. Westchnęła cicho, wciąż bawiąc się papierosem. Bibułka była sztywna, nie niszczyła jej. Obracała go między palcami, jakby cały czas rozważała to, czy z niego skorzystać, czy nie. — Mógł przyjść wcześniej, zanim zrobił to wszystko, zanim im na to pozwolił. A teraz... Jest tym, który wyciągnął swoją cegiełkę z murów ledwie trzymających ten świat w ryzach. Wszystko się posypało. Po prostu... trochę późno na to wszystko. — Był winny i za winy musiał odpowiedzieć. Nie uciekał przed odpowiedzialnością, brał to wszystko na siebie — tak go przedstawiali. To było godne podziwu. Tak musiało też być. Ale nim wszystkie winy zostaną mu wybaczone minie mnóstwo czasu. Nie chciała atakować brata, a tym bardziej dawać mu do zrozumienia, że odrzuca wszystkie jego słowa poparcia i zrozumienia dla niego, szczególnie godząc w jego niemalże ślepą wiarę w tego człowieka.
— Wiem... o przysiędze. Brendan mi to powtórzył.— Tak, rozmawiała z nim na temat Percivala. Chciała poznać jego zdanie, chciała by wytłumaczył jej to wszystko, czego nie wyjaśnił Benjamin, a czego ona nie chciała słuchać zbulwersowana byle obecnością Notta w jego pobliżu. Wiedziała więc, że nie istniała żadna realna szansa na to, by Percival ich zdradził, uczynił coś przeciwko Zakonowi. To była gwarancja dla nich wszystkich. Nie mogła tego lekceważyć, ignorować, choć tak było o wiele łatwiej odwrócić się do niego plecami. tym bardziej, że wyszedł z propozycją sam, sam przekazał im też posiadaną wiedzę, która mogła im pomóc rozgromić Rycerzy Walpurgii. Coś jednak było w jego niemalże krystalicznym wizerunku człowieka nawracającego się na właściwa ścieżkę; jakiś cierń, który ją bolał i nie pozwalał patrzeć inaczej.
Choć miała być twarda, choć obiecała to sobie przed spotkaniem, czuła, że zaczyna się sypać.
— Nie, ja... Wpadło mi coś do oka — mruknęła, trąc policzkiem o kolano, ale nie podniosła na niego wzroku; nawet nie miał pojęcia, jakie to wszystko było dla niej ważne i jak bardzo potrzebowała tego w tym momencie. Zaraz po tym, jak wyznał jej prawdę, uświadomiła sobie, że sytuacja dramatycznie obróciła się w drugą stronę. Ręka jej drżała, tlący się papieros wisiał w powietrzu, kiedy doszła w końcu do siebie, oddychając szybko i płytko. Na jej wargach osiadł smak tytoniu, jego zapach zdążył już przeniknąć we włosy i w ulubioną koszulę.
Trudno było jej w to wszystko uwierzyć, a jednocześnie jego potwierdzenie było jak jeden brakujący puzzel. Wszystko bowiem składało się w całość, zaczynało nabierać odpowiednich barw i sensu, którego brak wcześniej ignorowała niechlujnym machnięciem ręki. Wszystkie próby zeswatania go Just, czy Jackie spełzły na niczym. Rzadko pojawiał się w towarzystwie kobiet, pomimo, że był przystojnym i czarującym mężczyzną. A to wszystko dlatego, że był ktoś inny. Percival. Przez te wszystkie lata po prostu Percival. Nie była pewna, czy uderzyła w nią siła tego uczucia i jego przekonania, co do tego, czy fakt, że Percival nie przypominał wcale kobiety.
— Nie, Jamie— dobrze, że powiedziałeś prawdę. Odetchnęła w końcu głośniej, po długiej i dławiącej chwili milczenia, w przeciągu której papieros zdążył wypalić się samotnie do połowy. Przyłożyła go do ust i zaciągnęła nim już ostrożnie i powoli, wciąż niezbyt umiejętnie, po chwili podsuwając mu go pod nos, dzieląc się z nim swoim, kiedy własnego rozszarpał bezwiednie na strzępy. Potrzebowała chwili ciszy i spokoju, by ukoić szamoczące się w piersi serce. Wiedziała, że nie ukryje przed nim niczego, była w końcu dla niego jak otwarta księga. Wiedziała, że gdy tylko spojrzy jej w oczy ujrzy w nim lęk i zawód. Była zawiedziona — bo to, co czuł było niewłaściwe. Jakkolwiek dla niego piękne i silne, wciąż niewłaściwe, inne, obce. I niezrozumiałe, nie tylko przez ludzi wkoło, ale nawet przez nią samą. Wychowani zostali jednakowo, tak normalnie. Nie pasowało to do Bena. A jednocześnie pasowało tak bardzo i nie miała śmiałości mu tego odmówić. Przetarła twarz, w tym oczy dłońmi, zatrzymując je na czole tuż pod grzywką, próbując zebrać myśli.
To, co usłyszała ją zszokowało, chociaż to przeczuwała. Ale nie zmieniało tego, co czuła względem Bena. Tego, kim dla niej był — nieprzerwanie, przez całe życie autorytetem w każdej dziedzinie. Może w tym tkwił sekret, może powinna przyjąć prawdę na klatę, zamiast tłumić ją w sobie i przykrywać stertą tego wszystkiego, co należało czynić i jak należało się zachowywać.
— Jesteś moim bratem— powiedziała znów po przerwie, cicho i spokojnie.— I nigdy nie spojrzę na ciebie inaczej przez to co robisz, czy kogo kochasz.
Nie mogłaby poczuć do niego obrzydzenia, nie mogłaby kochać go mniej niż w tej chwili, kiedy przyznał się do czegoś tak... wielkiego i trudnego, przerażającego. Uświadomiła sobie właśnie, że tak jak jej kilka, a może kilkanaście minut temu potrzebne było jego zapewnienie, że jest z niej dumny, tak teraz on potrzebował jej wsparcia i aprobaty. W tym, co robił i co czuł. Jakiekolwiek by to nie było.
Zsunęła się dwa stopnie niżej, usadawiając się tuż przy nim. Było ciasno, a ona rozepchnęła się tak, że mógł zachwiać się na swoim stopniu. Ale chciała poczuć jego ciepło i bliskość. Chciał tez być tuż obok. Chciała by wiedział, że to nie ma żadnego znaczenia dla niej — fakt, że to dziwne i minie chwila nim oswoi się z tym, co usłyszała. Bała się — bo to było niebezpieczne. Gdyby to wyszło dalej miałby kłopoty. Bo dla takich jak on szykowano cele w Tower lub poddawano ich kastracji. Drżała na samą myśl. Lękała się, że jak zwykle pakował się w kłopoty, a ona nie mogła nic zrobić. Ale jednocześnie ważne było tylko to, by był szczęśliwy. Cokolwiek miało to dla niego, dla nich oznaczać.
— Ale mogłabym cię poznać z jakąś miłą dziewczyną... — dodała po chwili, subtelnie podsuwając mu niezobowiązująca propozycję; tak na wypadek, gdyby to z Percivalem to jednak ucieczka od Harriett, próba zapomnienia. Nie spoglądała na niego. Oparła głowę o jego szerokie, muskularne ramię, wtulając się w niego, jak dawniej, kiedy byli dziećmi — tylko bez gryzienia i szczypania pod pachą. Objęła go lekko ręką, mocno ją jednak zaciskając na jego ubraniu.
Może to minie. Może to jednak chwilowe.
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Parsknął stłumionym śmiechem, słysząc ironiczny komentarz siostry. Trafiła w sedno, Frederick zdawał się rozpływać w gęstej, poazkabanowej mgle, zapewne zbyt dumny, by leczyć rany na widoku, nawet jeśli obserwować go mieli wspierający przyjaciele. Hannah była bystra, była zabawna, była jego siostrą; gotów byłby ruszyć za nią w ogień, i choć teraz wepchnąłby ją w ten sam żar szatańskiej pożogi, gdyby mogło to uchronić niewinnych i pomóc Zakonowi Feniksa, to braterska miłość wcale nie osłabła. Dlatego bał się obnażenia przed nią najcięższego sekretu, wystawienia na widok jej wrażliwych oczu tego, co w większości czarodziejów (i mugoli) budziło skrajne obrzydzenie. Kości zostały jednak rzucone, nie istniała już droga powrotu, głupkowate zaprzeczanie tylko pogorszyłoby sytuację - w końcu rozmawiali jak dorośli, nie tylko jako zżyte ze sobą rodzeństwo, ale także jako sojusznicy w słusznej sprawie. - Nie proszę cię o to, żebyś go żałowała, Hannah - wszedł dziewczynie w słowo z zaskakującą łagodnością. Już nie warczał i nie obrażał się, po spotkaniu Zakonu Feniksa rozumiejąc nieco więcej. - Właściwie, to o nic cię nie proszę. Prawie nic - dodał, zdziwiony, że faktycznie tak wyglądała prawda: nie musiał szukać akceptacji u innych, prężyć muskułów, histerycznie miotać się we własnych emocjach, byleby tylko zasłużyć na poklask i wsparcie znajomych, społeczeństwa, fanów. Tracąc wszystko, zyskał choć ułamek wolności, a trudne doświadczenia nauczyły go radzenia sobie samemu, choć pozostał stworzeniem stadnym, pragnącym szczęścia najbliższych. - Po prostu daj mu szansę. Nie musisz go lubić czy mu wybaczać; nie musisz nawet rozumieć tego, co nim kierowało - ale korzystaj z niego jako z sojusznika, ucz się od niego, bo w niektórych rzeczach jest naprawdę merlińsko zdolny. I jeśli tego będzie wymagała sytuacja, zaakceptuj go u swojego boku, czy to na placu boju, czy próbując pomóc innym - mówił cicho, bez mentorskiego, kaznodziejskiego tonu. Naprawdę nie łudził się, że uparta, prostolinijna i uparcie wierząca w ostry podział na dobro i zło Hannah kiedykolwiek zdoła Percivala polubić. Nie był głupi, nawet Wieczysta Przysięga nie mogła przekonać Wrighta z krwi i kości do ugięcia moralnego kręgosłupa.
W pewnej brodatej jednostce z tej rodziny odrobinę połamanego. Wolał rozmawiać o Percivalu jako o inwestycji, części Zakonu Feniksa, kolejnej różdżce, mogącej pomóc w krwawej walce, ale brnął w to dalej - w brutalną szczerość, pozbawiającą Hannah złudzeń. Oddychał ciężej, wolniej, a zimny pot ślizgał się za kołnierzem rozpiętej kurtki. Straci siostrę, tego bał się najbardziej; że koszmar Sowiej Poczty powróci, lecz tym razem to nie parszywy Rosier zada śmiertelny cios, a on sam, obdzierając siostrę z przekonania o tym, że jest dobry. Niezłomny, normalny, właściwy; że jest częścią rodziny, że można mu ufać. Nadwyrężył zaufanie nie raz, spadł na samo dno, ćpał - wtedy zostało mu to wybaczone, naprawił błąd, do którego potrafił się przyznać, ale Percival...nie potrafił teraz uznać go za pomyłkę, za coś ohydnego, za pasożyta, rozpuszczającego zdrowe rozumienie miłości. Kochał go i po tylu latach zaprzeczeń był zbyt zmęczony, by walczyć dalej: a odkąd odpuścił, wszystko zdawało się wpadać na własne miejsce. Wytrzeźwiał zupełnie, awansował w rezerwacie, zbudował - wyremontował - swój dom, wypielęgnowane miejsce na ziemi, w którym mógł czuć się w pełni sobą. Z Percy'm u boku.
- Hannah, ja... - zaczął raz jeszcze, ale głos mu się załamał, nie dopuszczając do wychrypnięcia...przeprosin? Oblizał nerwowo usta, słysząc, że siostra się porusza - a więc tak miała zakończyć się rodzinna sielanka, wstanie, przeskoczy przez niego i zniknie, zapłakana, drżąca z obrzydzenia. Lodowata gula spłynęła z gardła niżej, do brzucha, na moment przejmując go paroksyzmem bólu, tak silnym, że nie zauważył podsuwanego papierosa. Zerknął na milczącą siostrę z ukosa, spodziewając się raczej, że przypali go jego końcówką niż...że po chwili zsunie się niżej, blisko niego, nie uciekając, a wręcz przeciwnie, zmniejszając dystans. Żarzący się papieros zniknął gdzieś na schodach, razem z paniką rozpływając się w półmroku. Początkowo nie wierzył w to, co usłyszał, w to proste, ale zdecydowanie wyznanie, obejmujące go ciepłem akceptacji - kilka sekund później niemal dosłownie, czarownica znalazła się tuż obok niego, prawie spychając go schodek niżej. Zachwiał się, ale utrzymał się na zbyt wąskim stopniu, zaskoczony, przejęty, przebiegający ze stanu rozpaczy do zaskakującej ulgi. - Jakbym robił coś złego, to raczej chciałbym, żebyś mnie opierniczyła - wyrzucił z siebie, gdy już odzyskał głos: rozsądnie, acz bezsensownie. Teraz to on zerkał na nią z ukosa, mogąc zobaczyć na razie tylko czuprynę ciemnych włosów i czuć ciężar głowy na swym ramieniu. Chciał ją objąć, ale z jakiegoś powodu uznał to za niestosowne: powinna otrzymać przestrzeń. - Hania... - zaczął znów, dalej na karuzeli emocji; szok, żal, ból, ulga, dezorientacja. - Nawet pólwila mnie nie zmieniła. I wszystkie moje piękne fanki...po prostu...to nie jest to - wyznał, czując niewygodną ulgę, jak przy zdrapywaniu zaschniętego ledwie strupa. Nie powinien tego robić, ale nie mógł się powstrzymać. - Wiem, że to nie jest...normalne, ale naprawdę próbowałem wszystkiego. Po prostu się z tym pogodziłem - dodał ciszej, nagle potrzebując wyjaśnienia, uspokojenia jej, zrzucenia z barków ciężaru aż do końca. - Nikt nie wie, nie musisz się martwić. Tylko ty...no i Fred, domyślił się jeszcze w szkole, ale poza tym... - ruszył dziwnie głową, wzdychając ciężko i przymykając oczy, nie musząc dokończyć zdania. Nikt nie przypuszczał, że Benjamin Wright, agresywny pałkarz z krzaczastą brodą i umięśnionym ciałem mógł stać się ofiarą tej choroby. - Dziękuję- dodał jeszcze, również wpatrując się przed siebie. Dziękował za to, że ciągle przy nim była; że nie zadawała - na razie - rozdrażnionych pytań, że starala się mu towarzyszyć w tej niewygodzie i nienormalności. Rozczulenie znów chwyciło go za gardło, odchrząknął nieelegancko. - Te schody są zimne, złapiesz wilka - mruknął zamiast kolejnego wyznania: w końcu mimo wszystko pozostał sobą, troskliwym, prostolinijnym starszym bratem. Przelotnie ściskajacym małą, spracowaną dłoń Hani swoją: wielką, pełną zgrubień i odcisków, gorącą niczym termofor.
W pewnej brodatej jednostce z tej rodziny odrobinę połamanego. Wolał rozmawiać o Percivalu jako o inwestycji, części Zakonu Feniksa, kolejnej różdżce, mogącej pomóc w krwawej walce, ale brnął w to dalej - w brutalną szczerość, pozbawiającą Hannah złudzeń. Oddychał ciężej, wolniej, a zimny pot ślizgał się za kołnierzem rozpiętej kurtki. Straci siostrę, tego bał się najbardziej; że koszmar Sowiej Poczty powróci, lecz tym razem to nie parszywy Rosier zada śmiertelny cios, a on sam, obdzierając siostrę z przekonania o tym, że jest dobry. Niezłomny, normalny, właściwy; że jest częścią rodziny, że można mu ufać. Nadwyrężył zaufanie nie raz, spadł na samo dno, ćpał - wtedy zostało mu to wybaczone, naprawił błąd, do którego potrafił się przyznać, ale Percival...nie potrafił teraz uznać go za pomyłkę, za coś ohydnego, za pasożyta, rozpuszczającego zdrowe rozumienie miłości. Kochał go i po tylu latach zaprzeczeń był zbyt zmęczony, by walczyć dalej: a odkąd odpuścił, wszystko zdawało się wpadać na własne miejsce. Wytrzeźwiał zupełnie, awansował w rezerwacie, zbudował - wyremontował - swój dom, wypielęgnowane miejsce na ziemi, w którym mógł czuć się w pełni sobą. Z Percy'm u boku.
- Hannah, ja... - zaczął raz jeszcze, ale głos mu się załamał, nie dopuszczając do wychrypnięcia...przeprosin? Oblizał nerwowo usta, słysząc, że siostra się porusza - a więc tak miała zakończyć się rodzinna sielanka, wstanie, przeskoczy przez niego i zniknie, zapłakana, drżąca z obrzydzenia. Lodowata gula spłynęła z gardła niżej, do brzucha, na moment przejmując go paroksyzmem bólu, tak silnym, że nie zauważył podsuwanego papierosa. Zerknął na milczącą siostrę z ukosa, spodziewając się raczej, że przypali go jego końcówką niż...że po chwili zsunie się niżej, blisko niego, nie uciekając, a wręcz przeciwnie, zmniejszając dystans. Żarzący się papieros zniknął gdzieś na schodach, razem z paniką rozpływając się w półmroku. Początkowo nie wierzył w to, co usłyszał, w to proste, ale zdecydowanie wyznanie, obejmujące go ciepłem akceptacji - kilka sekund później niemal dosłownie, czarownica znalazła się tuż obok niego, prawie spychając go schodek niżej. Zachwiał się, ale utrzymał się na zbyt wąskim stopniu, zaskoczony, przejęty, przebiegający ze stanu rozpaczy do zaskakującej ulgi. - Jakbym robił coś złego, to raczej chciałbym, żebyś mnie opierniczyła - wyrzucił z siebie, gdy już odzyskał głos: rozsądnie, acz bezsensownie. Teraz to on zerkał na nią z ukosa, mogąc zobaczyć na razie tylko czuprynę ciemnych włosów i czuć ciężar głowy na swym ramieniu. Chciał ją objąć, ale z jakiegoś powodu uznał to za niestosowne: powinna otrzymać przestrzeń. - Hania... - zaczął znów, dalej na karuzeli emocji; szok, żal, ból, ulga, dezorientacja. - Nawet pólwila mnie nie zmieniła. I wszystkie moje piękne fanki...po prostu...to nie jest to - wyznał, czując niewygodną ulgę, jak przy zdrapywaniu zaschniętego ledwie strupa. Nie powinien tego robić, ale nie mógł się powstrzymać. - Wiem, że to nie jest...normalne, ale naprawdę próbowałem wszystkiego. Po prostu się z tym pogodziłem - dodał ciszej, nagle potrzebując wyjaśnienia, uspokojenia jej, zrzucenia z barków ciężaru aż do końca. - Nikt nie wie, nie musisz się martwić. Tylko ty...no i Fred, domyślił się jeszcze w szkole, ale poza tym... - ruszył dziwnie głową, wzdychając ciężko i przymykając oczy, nie musząc dokończyć zdania. Nikt nie przypuszczał, że Benjamin Wright, agresywny pałkarz z krzaczastą brodą i umięśnionym ciałem mógł stać się ofiarą tej choroby. - Dziękuję- dodał jeszcze, również wpatrując się przed siebie. Dziękował za to, że ciągle przy nim była; że nie zadawała - na razie - rozdrażnionych pytań, że starala się mu towarzyszyć w tej niewygodzie i nienormalności. Rozczulenie znów chwyciło go za gardło, odchrząknął nieelegancko. - Te schody są zimne, złapiesz wilka - mruknął zamiast kolejnego wyznania: w końcu mimo wszystko pozostał sobą, troskliwym, prostolinijnym starszym bratem. Przelotnie ściskajacym małą, spracowaną dłoń Hani swoją: wielką, pełną zgrubień i odcisków, gorącą niczym termofor.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łagodność, z jaką wypowiadał kolejne słowa zmuszała ją do tego, by nie przerywała mu w pół słowa, nie przewracała oczami, a patrzyła na niego uważnie i słuchała tego, co chciał jej przekazać. Nie było śladu po jej bucie i agresji, która pojawiała się automatycznie zawsze wtedy, kiedy sądziła, że ona lub ktoś jej bliski tkwi w niebezpieczeństwie lub wtedy, gdy czuła się atakowana. Rozumiała, a przynajmniej chciała zrozumieć to, co czuł i co chciał, by poczuła i ona. W spokoju, wzajemnej cierpliwości do siebie, której zwykle brakowało im obojgu, wyrozumiałości, którą żadne z nich nie grzeszyło. Siedziała więc na schodach prowadzących na strych z podciągniętymi nogami, jak wtedy, kiedy miała kilka lat, a on, jak to starszy brat, tłumaczył jej granice pomiędzy dobrem a złem, zachowaniem godnym pochwały, a tym nagannym, nawet jeśli nieczęsto sam zapominał stosować się do wygłaszanych przez siebie prawd. Tacy już byli. Prości, reagujący zawczasu, spontanicznie, jednocześnie tak bardzo otwarci w wielu sytuacjach jak zamknięci w innych. Czekała cierpliwie, przyswajając jego prośbę.
— Tyle chyba... mogę zrobić— burknęła z niezadowoleniem kilkulatki, marszcząc brwi i nos, spuszczając wzrok na własne dłonie, którymi się bawiła z jeszcze nie rozpalonym papierosem. Niechętnie musiała przyznać, że miał w tym rację. Zarówno on jak i Brendan. Weasley wspominał o jego umiejętnościach, tak jak o tym, że dla Zakonu jest cennym sojusznikiem, który przekazał im informacje i wzmocni ich tym, co potrafi, pomimo tego, jaką niechęć do niego żywił i jak bardzo mu nie ufał. Wytrącili jej z rak wszystkie argumenty. Jedyne co jej pozostawało to boczenie się jak nastolatka i kręcenie nosem na to wszystko przez wzgląd na własne odczucia i myśli. Ale była na to już za duża. Mieli jeden, ten sam cel.
Ale kiedy powiedział jej o tym wszystkim, wyznał całą prawdę o sobie i Percivalu to wszystko stało się znacznie trudniejsze. Popatrzenie na niego, jak na sojusznika, jak na kogoś, na kogo mogła liczyć wydawało jej się kompletną abstrakcją. Może jej intuicja nie była jednak taka zła, może to po prostu przeczuwała od samego początku. Coś wisiało na rzeczy, a ona jakimś dziwnym trafem odczytała to pomiędzy wersami? Jamie nie był niczemu winny, padł jego ofiarą. Utknął w beznadziejnej sytuacji, gęstej jak bagno brei nie mogąc się z tego wydostać latami, aż zaakceptował swoją sytuację i los. Ale to nie mógł być on. Percival, oślizgły ślizgów musiał go zepsuć już w szkole, rzucić na niego jakiś dziwny urok, zarazić go czymś, czego nie dało się zwyczajnie wyleczyć. Nie trafił do Slytherinu z przypadku. Był podstępny, cwany, sprytny. To wszystko co się działo z Benem, lata zmagań z tym co czuł i przez co przechodził samotnie było definitywnie winą Notta. A ona teraz, tak po prostu, musiała spojrzeć na niego jak na sojusznika, jak na mężczyznę, którego kochał jej własny brat.
Co potoczyło się nie tak? Jak mogła przegapić taki moment? Dlaczego nie zdążyła a porę nic zrobić? Czy, gdyby znalazła mu inną, lepszą niż Harriett dziewczynę, dziś byłby szczęśliwym mężem i ojcem gromadki dzieci? Czy gdyby spróbowała porozmawiać z nim wcześniej, mogłaby coś zrobić, żeby odnalazł się w normalnym związku? Siedziała przy nim, przylegała do jego boku, drżąc lekko. To wszystko było bardziej skomplikowane od cyfr w księgach dziadkowego sklepu. Bardziej skomplikowane od wszystkiego, co znała. Uczucia, miłość, zauroczenia. Chciała powiedzieć coś mądrego, doradzić mu, znaleźć rozwiązanie z tej przykrej sytuacji, ale nie miała żadnego. Do głowy przychodził jej jedynie Alexander, który może mógłby przeprowadzić jakąś terapię, ale... niewiele różniłoby się to od metod ministerstwa. Chemiczna kastracja. Nie chciała, by go to spotkało. By ktokolwiek wiedział. By ktokolwiek go naraził na ból, cierpienie, ośmieszenie. Oparła głowę na jego ramieniu przygryzając mocno wargę.
— Jak mam cię opierniczyć?— spytała niemrawo, bez przekonania. Robił. Wiedziała to. Wiedział i on, a mimo to poza zrezygnowaniem nie była w stanie poczuć więcej. Nie było złości ani gniewu. Tylko głucha bezsilność, że go to spotkało. — Jak cię opierniczę to weźmiesz to sobie do siebie? Jak powiem, że cię z tego wyciągnę to mi uwierzysz? Jak... zniecierpię go jeszcze mocniej to to zaakceptujesz?— Wyrzuciła z siebie na jednym wdechu; nie musiał odpowiadać, znała odpowiedzi na te pytania. — To nie jest... to. — powtórzyła po nim i przymknęła oczy, trąc palcami o czoło pomiędzy brwiami, ale od tego nic nie przyszło jej do głowy. — Rozumiem. Dziękuję, że mi powiedziałeś.
Pogodził się z tym.
Ona nie mogła. Nie tak po prostu. Od razu. Nie teraz. Pokiwała jednak głową, nie czując się lepiej z myślą, że wiedział tylko Fox. Pokiwała głową, by myślał, że jest w porządku, że temat mieli już za sobą. Nie musiał się przed nią dłużej z tym kryć, mógł jej powiedzieć wszystko. Chciała by tak było. Ale sama potrzebowała w tym wszystkim czasu, aby się z tym oswoić. Ścisnęła jego ramię mocniej, prawdopodobnie zupełnie przypadkiem odnajdując przed nimi ten sam punkt, w który ciągle wpatrywał się Ben. I sama utkwiła w nim spojrzenie na dłuższą chwilę.
— Tak, ja... Powinnam już iść, ciemno jest. Musze jeszcze zrobić jakieś zakupy, czy coś — dodała, powoli podnosząc się z ziemi. Pocałowała go w czoło, wstając, na dłużej przytrzymując usta w jego gęstych, ciemnych włosach, a później obeszła go powoli i ruszyła w dół, by zabrać swoją miotłę i udać się na Baker Street.
| zt
— Tyle chyba... mogę zrobić— burknęła z niezadowoleniem kilkulatki, marszcząc brwi i nos, spuszczając wzrok na własne dłonie, którymi się bawiła z jeszcze nie rozpalonym papierosem. Niechętnie musiała przyznać, że miał w tym rację. Zarówno on jak i Brendan. Weasley wspominał o jego umiejętnościach, tak jak o tym, że dla Zakonu jest cennym sojusznikiem, który przekazał im informacje i wzmocni ich tym, co potrafi, pomimo tego, jaką niechęć do niego żywił i jak bardzo mu nie ufał. Wytrącili jej z rak wszystkie argumenty. Jedyne co jej pozostawało to boczenie się jak nastolatka i kręcenie nosem na to wszystko przez wzgląd na własne odczucia i myśli. Ale była na to już za duża. Mieli jeden, ten sam cel.
Ale kiedy powiedział jej o tym wszystkim, wyznał całą prawdę o sobie i Percivalu to wszystko stało się znacznie trudniejsze. Popatrzenie na niego, jak na sojusznika, jak na kogoś, na kogo mogła liczyć wydawało jej się kompletną abstrakcją. Może jej intuicja nie była jednak taka zła, może to po prostu przeczuwała od samego początku. Coś wisiało na rzeczy, a ona jakimś dziwnym trafem odczytała to pomiędzy wersami? Jamie nie był niczemu winny, padł jego ofiarą. Utknął w beznadziejnej sytuacji, gęstej jak bagno brei nie mogąc się z tego wydostać latami, aż zaakceptował swoją sytuację i los. Ale to nie mógł być on. Percival, oślizgły ślizgów musiał go zepsuć już w szkole, rzucić na niego jakiś dziwny urok, zarazić go czymś, czego nie dało się zwyczajnie wyleczyć. Nie trafił do Slytherinu z przypadku. Był podstępny, cwany, sprytny. To wszystko co się działo z Benem, lata zmagań z tym co czuł i przez co przechodził samotnie było definitywnie winą Notta. A ona teraz, tak po prostu, musiała spojrzeć na niego jak na sojusznika, jak na mężczyznę, którego kochał jej własny brat.
Co potoczyło się nie tak? Jak mogła przegapić taki moment? Dlaczego nie zdążyła a porę nic zrobić? Czy, gdyby znalazła mu inną, lepszą niż Harriett dziewczynę, dziś byłby szczęśliwym mężem i ojcem gromadki dzieci? Czy gdyby spróbowała porozmawiać z nim wcześniej, mogłaby coś zrobić, żeby odnalazł się w normalnym związku? Siedziała przy nim, przylegała do jego boku, drżąc lekko. To wszystko było bardziej skomplikowane od cyfr w księgach dziadkowego sklepu. Bardziej skomplikowane od wszystkiego, co znała. Uczucia, miłość, zauroczenia. Chciała powiedzieć coś mądrego, doradzić mu, znaleźć rozwiązanie z tej przykrej sytuacji, ale nie miała żadnego. Do głowy przychodził jej jedynie Alexander, który może mógłby przeprowadzić jakąś terapię, ale... niewiele różniłoby się to od metod ministerstwa. Chemiczna kastracja. Nie chciała, by go to spotkało. By ktokolwiek wiedział. By ktokolwiek go naraził na ból, cierpienie, ośmieszenie. Oparła głowę na jego ramieniu przygryzając mocno wargę.
— Jak mam cię opierniczyć?— spytała niemrawo, bez przekonania. Robił. Wiedziała to. Wiedział i on, a mimo to poza zrezygnowaniem nie była w stanie poczuć więcej. Nie było złości ani gniewu. Tylko głucha bezsilność, że go to spotkało. — Jak cię opierniczę to weźmiesz to sobie do siebie? Jak powiem, że cię z tego wyciągnę to mi uwierzysz? Jak... zniecierpię go jeszcze mocniej to to zaakceptujesz?— Wyrzuciła z siebie na jednym wdechu; nie musiał odpowiadać, znała odpowiedzi na te pytania. — To nie jest... to. — powtórzyła po nim i przymknęła oczy, trąc palcami o czoło pomiędzy brwiami, ale od tego nic nie przyszło jej do głowy. — Rozumiem. Dziękuję, że mi powiedziałeś.
Pogodził się z tym.
Ona nie mogła. Nie tak po prostu. Od razu. Nie teraz. Pokiwała jednak głową, nie czując się lepiej z myślą, że wiedział tylko Fox. Pokiwała głową, by myślał, że jest w porządku, że temat mieli już za sobą. Nie musiał się przed nią dłużej z tym kryć, mógł jej powiedzieć wszystko. Chciała by tak było. Ale sama potrzebowała w tym wszystkim czasu, aby się z tym oswoić. Ścisnęła jego ramię mocniej, prawdopodobnie zupełnie przypadkiem odnajdując przed nimi ten sam punkt, w który ciągle wpatrywał się Ben. I sama utkwiła w nim spojrzenie na dłuższą chwilę.
— Tak, ja... Powinnam już iść, ciemno jest. Musze jeszcze zrobić jakieś zakupy, czy coś — dodała, powoli podnosząc się z ziemi. Pocałowała go w czoło, wstając, na dłużej przytrzymując usta w jego gęstych, ciemnych włosach, a później obeszła go powoli i ruszyła w dół, by zabrać swoją miotłę i udać się na Baker Street.
| zt
Here stands a man
With a bullet in his clenched right hand
Don't push him, son
For he's got the power to crush this land
Oh hear, hear him cry, boy
Schody na poddasze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata