Gabinet Laidan
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Gabinet Laidan
W pomieszczeniu króluje biel i minimalizm, na ścianach wisi niewiele obrazów, z których wszystkie są osobistego autorstwa lady Avery. Gabinet służy jej wypoczynkowi i podobnie jak do osobistej pracowni malarskiej, niewiele osób ma tutaj wstęp bez jej przyzwolenia. Znajdują się tutaj jasne, lekkie meble a centralne miejsce zajmuje biały fortepian, wykonany specjalnie z myślą o Laidan - prezent od Samaela na czterdziestą piątą rocznicę jej urodzin.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prawie przez trzydzieści lat był życiowym partnerem Laidan, towarzysząc jej nieprzerwanie i zaborczo odsuwając od niej innych. Dziewięć miesięcy rozwijał się pod jej sercem, dorastał u jej boku i przechodził metamorfozę w prawdziwego mężczyznę, niemalże gwałtem odbierając od niej to, czego zdawała mu się skąpić. Jego pewność i ta przedziwna niezłomność, gdy postawił sprawę na ostrzu noża, wysuwając wręcz bluźniercze żądania, podyktowane wtedy nie tylko szaleńczym pożądaniem, ale i histeryczną potrzebą doświadczenia zakazanej bliskości. Odbierał zadośćuczynienie za kłamstwa, lecz tak naprawdę marzył o niej znacznie wcześniej, czyniąc sobie dobrą wymówkę za wymuszenie(?) na niej bezdyskusyjnego aktu uległości. Który zmienił go już na dobre i powiódł w mocno niemoralnym kierunku. Matka stała się kochanką, spełnieniem wyuzdanych pragnień i każdej, nawet najbardziej perwersyjnej fantazji. Miał ją gdzie chciał, kiedy chciał i jak chciał[/i], wchodząc w nową, zupełnie naturalną rolę zdobywcy. Żywił do Laidan szacunek ogromny, ale zawsze, gdy znaczył ją sobą, była dla niego przede wszystkim kobietą. Upragnionym triumfem, nagrodą, jego własnością, do której posiadał prawa niezbywalne. Zagrabił ją, ukradł, uczynił swoją; fizyczny akt stanowił preludium do coraz silniejszego uzależniania kobiety. Wiedział, że lgnie do jego twardego ciała, że podświadomie śni o nim, że myśli nieomal cały czas, że żąda atencji i że pragnęłaby obwieścić całemu światu, iż jej syn jest jednocześnie jej panem. Jedynym.
Razem z mlekiem matki Samael wyssał pewność siebie i megalomańską dumę, zaszczepiającą w nim pierwiastki niezwykłości. Nie mogła nikim go zastąpić, nikt nie mógł mu dorównać, nikt nie rozgrzałby jej równie mocno, jak on czynił zaledwie przelotnym dotykiem lub ostrym, odległym spojrzeniem - zmysłowym, lubieżnym, tajemniczym. Zwiastującym prywatne porachunki, spinającym mięśnie i mącącym niespokojne myśli. W oderwaniu nadal działali w zaskakującym rezonansie, jakby łącząca ich fizyczność forsowała dzielące ich bariery. Erotyka, cielesność i siła; indywidualna Trójca Święta, która jako jedyna mogła uzdrowić ich z tej choroby, toczonej w żyłach obojga płynną nienawiścią.
Przypuszczał, że zechce jego bólu. Zastanawiał się jedynie, jaką taktykę obierze. Czy posłuży się tępym, zardzewiałym nożem, zdejmując skalp z jego głowy i zachowując ją sobie na pamiątkę, czy może miotnie w niego straszliwą klątwą? O swoje myśli zupełnie przestał się obawiać, doskonale wiedząc, iż psychikę zdążyła już strzaskać, czyniąc z niego nieobliczalnego szaleńca. I... dzięki temu mógł wygrać, bo wariat nie wzdragał się przecież przed niczym. Nie miał hamulców, nie miał zasad, nie miał nic, co mógłby stracić. Już nie. Może to Fatum, a może i sama Laidan zgotowała dla siebie właśnie taki los, składając w ofierze jednak znacznie więcej, niż swoje ciało. Znowu chciał ją posiadać, w prymitywnym, samczym postrzeganiu kobiety jako przedmiotu. Dotychczas była kimś, kimś więcej, kimś ponad wszystkimi; obecnie hierarchia nieco się zachwiała a jej dynastia niepodzielnie upadła. Tak, jak i ona, uderzając plecami o zimną podłogę z głuchym stukotem. Nie chronił głowy przed zderzeniem, pragnął, by czuła przeszywający ból, by każde doznanie zintensyfikowało się i zalało ją falą bodźców. Niekoniecznie przyjemnych; rozkosz została przeznaczona dla Avery'ego, a Laidan musiała po prostu się podporządkować. Przywyknąć. Zrozumieć, iż nieważne co się stanie, zawsze będzie należeć do niego, a on nie zawaha się przed wyegzekwowaniem odpowiedzialności za łamanie tego świętego prawa. Znosił cierpliwie raniące inwektywy i próbował ukoić cierpienie zrozpaczonej kobiety inaczej. Błaganiem, obietnicami, rzucaniem się do stóp, ale... nie działało. Gadała od rzeczy, ale Samael już wiedział, że wszystkiego, czego potrzebowała, to mocnego potrząśnięcia, chwycenia za twarz i nakazania powtórnego wyartykułowania swojego posłuszeństwa. I dlatego wbijał się w nią ostro, agresywnie i brutalnie, każdym pchnięciem rekompensując sobie długie tygodnie żalu, wyrzeczeń i ascezy od kobiecego ciała. Znowu byli złączeni w najbrudniejszej konfiguracji, znowu patrzył na nią z góry, znowu brał ją wulgarnie i mocno, praktycznie nie zauważając braku przyzwolenia. Leżała pod nim jak nieruchoma kukła, pozwalając mu na czynienie swej powinności i równie biernie powstając z ziemi. Na jego życzenie.
Wyglądała żałośnie, rozczochrana, z rozdartą suknią okręconą wyżej bioder, nieco rozmazanym makijażem i strachem, po raz pierwszy przebijającym się zza idealnej maski. Uchwycił jej spojrzenie jedynie na krótki moment, tak szybko zbiegła wzrokiem, jakby rzeczywiście się go bała. Przez krótki moment w Avery'ego uderzyła potężna fala żalu, lecz już po sekundzie paraliżującego dysonansu, mężczyzna poczuł wypełniającą go całkowicie ulgę. Nie pozostał już w nim ani okruch chwilowej skruchy, gdy płynnie skracał dystans, podchodząc do trzęsącej się Laidan, mocno łapiąc ją za podbródek i zmuszając, aby patrzyła mu w oczy.
- Nie odezwiesz się do mnie więcej w taki sposób - powiedział. Cicho. Spokojnie. Bez drżenia w głosie, bez nadmiernej gestykulacji, bez dodatkowych bodźców określających uczucia. Warunki stawiał jasno i konkretnie, już nie prosząc a wymagając - bo już nie będę tak łaskawy - wyartykułował wyraźnie, nieco prześmiewczo, ale wciąż niezwykle stanowczo. Nie pozwolił jej przy tym spuścić wzroku, wciąż mocno ściskając Lai za podbródek, drugą dłonią zachłannie zaciskając na jej piersi - chcesz coś powiedzieć? - zasugerował jeszcze, puszczając pieszczoną przed momentem pierś i ścierając z ud Lai pomieszaną ze spermą krew skrawkiem jej własnej bielizny.
Razem z mlekiem matki Samael wyssał pewność siebie i megalomańską dumę, zaszczepiającą w nim pierwiastki niezwykłości. Nie mogła nikim go zastąpić, nikt nie mógł mu dorównać, nikt nie rozgrzałby jej równie mocno, jak on czynił zaledwie przelotnym dotykiem lub ostrym, odległym spojrzeniem - zmysłowym, lubieżnym, tajemniczym. Zwiastującym prywatne porachunki, spinającym mięśnie i mącącym niespokojne myśli. W oderwaniu nadal działali w zaskakującym rezonansie, jakby łącząca ich fizyczność forsowała dzielące ich bariery. Erotyka, cielesność i siła; indywidualna Trójca Święta, która jako jedyna mogła uzdrowić ich z tej choroby, toczonej w żyłach obojga płynną nienawiścią.
Przypuszczał, że zechce jego bólu. Zastanawiał się jedynie, jaką taktykę obierze. Czy posłuży się tępym, zardzewiałym nożem, zdejmując skalp z jego głowy i zachowując ją sobie na pamiątkę, czy może miotnie w niego straszliwą klątwą? O swoje myśli zupełnie przestał się obawiać, doskonale wiedząc, iż psychikę zdążyła już strzaskać, czyniąc z niego nieobliczalnego szaleńca. I... dzięki temu mógł wygrać, bo wariat nie wzdragał się przecież przed niczym. Nie miał hamulców, nie miał zasad, nie miał nic, co mógłby stracić. Już nie. Może to Fatum, a może i sama Laidan zgotowała dla siebie właśnie taki los, składając w ofierze jednak znacznie więcej, niż swoje ciało. Znowu chciał ją posiadać, w prymitywnym, samczym postrzeganiu kobiety jako przedmiotu. Dotychczas była kimś, kimś więcej, kimś ponad wszystkimi; obecnie hierarchia nieco się zachwiała a jej dynastia niepodzielnie upadła. Tak, jak i ona, uderzając plecami o zimną podłogę z głuchym stukotem. Nie chronił głowy przed zderzeniem, pragnął, by czuła przeszywający ból, by każde doznanie zintensyfikowało się i zalało ją falą bodźców. Niekoniecznie przyjemnych; rozkosz została przeznaczona dla Avery'ego, a Laidan musiała po prostu się podporządkować. Przywyknąć. Zrozumieć, iż nieważne co się stanie, zawsze będzie należeć do niego, a on nie zawaha się przed wyegzekwowaniem odpowiedzialności za łamanie tego świętego prawa. Znosił cierpliwie raniące inwektywy i próbował ukoić cierpienie zrozpaczonej kobiety inaczej. Błaganiem, obietnicami, rzucaniem się do stóp, ale... nie działało. Gadała od rzeczy, ale Samael już wiedział, że wszystkiego, czego potrzebowała, to mocnego potrząśnięcia, chwycenia za twarz i nakazania powtórnego wyartykułowania swojego posłuszeństwa. I dlatego wbijał się w nią ostro, agresywnie i brutalnie, każdym pchnięciem rekompensując sobie długie tygodnie żalu, wyrzeczeń i ascezy od kobiecego ciała. Znowu byli złączeni w najbrudniejszej konfiguracji, znowu patrzył na nią z góry, znowu brał ją wulgarnie i mocno, praktycznie nie zauważając braku przyzwolenia. Leżała pod nim jak nieruchoma kukła, pozwalając mu na czynienie swej powinności i równie biernie powstając z ziemi. Na jego życzenie.
Wyglądała żałośnie, rozczochrana, z rozdartą suknią okręconą wyżej bioder, nieco rozmazanym makijażem i strachem, po raz pierwszy przebijającym się zza idealnej maski. Uchwycił jej spojrzenie jedynie na krótki moment, tak szybko zbiegła wzrokiem, jakby rzeczywiście się go bała. Przez krótki moment w Avery'ego uderzyła potężna fala żalu, lecz już po sekundzie paraliżującego dysonansu, mężczyzna poczuł wypełniającą go całkowicie ulgę. Nie pozostał już w nim ani okruch chwilowej skruchy, gdy płynnie skracał dystans, podchodząc do trzęsącej się Laidan, mocno łapiąc ją za podbródek i zmuszając, aby patrzyła mu w oczy.
- Nie odezwiesz się do mnie więcej w taki sposób - powiedział. Cicho. Spokojnie. Bez drżenia w głosie, bez nadmiernej gestykulacji, bez dodatkowych bodźców określających uczucia. Warunki stawiał jasno i konkretnie, już nie prosząc a wymagając - bo już nie będę tak łaskawy - wyartykułował wyraźnie, nieco prześmiewczo, ale wciąż niezwykle stanowczo. Nie pozwolił jej przy tym spuścić wzroku, wciąż mocno ściskając Lai za podbródek, drugą dłonią zachłannie zaciskając na jej piersi - chcesz coś powiedzieć? - zasugerował jeszcze, puszczając pieszczoną przed momentem pierś i ścierając z ud Lai pomieszaną ze spermą krew skrawkiem jej własnej bielizny.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie sądziła, że będzie do tego zdolny, że wyszarpie ją dla siebie, nie bacząc na protesty i złote prawa, nakazujące otaczać rodziców największym szacunkiem. Nie oceniała go jednak łagodniej przez matczyną miłość a przez czystą pogardę, spychającą Samaela z męskiego piedestału. Ohydnym spółkowaniem z mężczyzną, tym ostatecznym, plugawym upadkiem w mętną otchłań pederastycznych pragnień obdarł się z godności a co za tym idzie z jakichkolwiek praw do niej. Nie mógł egzekwować jej wierności, nie mógł sięgać bez pytania po jej ciało, nie mógł rościć sobie respektowania jakichkolwiek zasad. Laidan nie widziała w nim bowiem już mężczyzny a kogoś plugawego, ot, pokrytego liszajami giermka, mającego od teraz w pocie i znoju spełniać obowiązki wobec rodu, nie czerpiąc z życia żadnej przyjemności. Zamierzała odseparować go od najdrobniejszych radości, obserwując postępujące cierpienie. Żadnej litości wobec kogoś tak słabego, plugawego, miękkiego. Widziała przecież, jak przed nią klękał, jak ją błagał, jak płakał, jak zaklinał: mogło to poruszyć macierzyńską tkliwość i zesłać na niego łaskę dalszej szarej egzystencji, ale z pewnością nie wróciło mu to dawnej relacji z Laidan, w której był prawdziwym władcą.
Poniekąd czuła się tak, jak wtedy, gdy jako nastolatek odbierał Marcolfowi należne dziedzictwo, zrywając nieporadnie z niej ubrania i przesuwając drżącymi z niecierpliwości dłońmi po ciele matki. Wtedy także nie wyrażała zgody i także bała się szaleństwa, wyraźnie skrzącego się w jasnogranatowych tęczówkach. Miała przerażające wrażenie, że Samael będzie w stanie zrobić dosłownie wszystko, by ją dostać. Wyrżnąć świadków, udusić Reagana, splunąć na podobiznę ojca a ją samą związać lub spetryfikować zaklęciem. Oddała mu się więc po części ze strachu a po części z wyrzutów sumienia...jakich teraz jednak nie posiadała. Syn nie pytał już o pozwolenie, nie kajał się, nie prosił i nie wymagał, po prostu odbierając to, co mu się należało. Brutalnie, ostro, boleśnie; Lai nie wiedziała, czy plugawy akt trwał kilkanaście sekund czy może dłużącą się godzinę. Uderzona potylica pulsowała tępym bólem, kręciło się jej w głowie a całe ciało spięło się do granic możliwości, próbując masochistycznie obronić się przed gwałcącym je mężczyzną. Powinna się rozluźnić, spróbować czerpać przyjemność, wspomnieć wspaniałe chwile, lecz w głowie Laidan nie pojawiła się żadna rozkoszna wizja. Leżała więc bezwolnie, oddychając tylko spazmatycznie i pozwalając mu traktować siebie jak lalkę. Wykorzystaną a później postawioną do pionu, by nią potrząsnąć, aż złote loki opadną na niezdrowo zaróżowioną twarz, chociaż odrobinę skrywając hańbę. Jej, nie jego; mężczyzna miał przecież do niej prawo i choć przed chwilą gotowa była prędzej umrzeć, niż pozwolić mu się dotknąć nawet w platoniczny sposób, to po tym oczyszczającym akcie nie potrafiła myśleć rozsądnie. Samael roztrzaskał w drobny mak dokładne plany zemsty, umieszczając ją w środku chaosu, z którego miał wyłonić się nowo ukształtowany ład. Tworzony na obraz i podobieństwo dawnych rządów pierworodnego, rozdzielającego surowo i krytycznie swoje poglądy, ustawiając przy tym Laidan dużo niżej. Bo przecież nawet stojąc przed nim - chwiejna i drżąca - czuła się jak na kolanach, drobna, nieważna, splugawiona i zarazem wybrana. Mężczyzna wszedł i zajął ją nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, gwałtownie przestawiając pewne schematy myślowe, nagle pozostające bez treści, bez znaczenia. Mogła tylko stać i drżeć z niepokoju, uciekając spojrzeniem. Lecz nie ciałem, to pozostawało posłuszne, poranione. Pełne wargi zatrzęsły się tylko lekko, gdy zrobił krok w jej stronę, ostrym gestem łapiąc ją za podbródek. Wywołując kolejne deja vu, tym razem z zamierzchłej przeszłości, gdy to Marcolf strofował ją za niegrzeczne zachowanie. Aż skuliła się w sobie, walcząc z chęcią ucieknięcia wzrokiem. Błękitne tęczówki Samaela ciągle błyszczały szaleńczo, groźnie, jakby dopiero rozpoczynał wędrówkę po nowo zdobytej ziemi, szukając pretekstu do wyrzucenia z siebie nagromadzonej złości. Zamrugała gwałtownie, gdy w typowo samczy sposób ściskał jej piersi: z pewnością mógł zauważyć grymas niezadowolenia i dyskomfortu, przebiegający przez jej twarz, szybko jednak zastąpiony irracjonalną pokorą. Drżącą, pełną niepokoju i niepewności. Zniknął gdzieś cały królewski majestat i narcystyczna pewność siebie. Teraz to Samael dzierżył prawo łaski, to on rozdawał karty i budował w swoim umyśle dalekosiężne plany, uwzględniające jej...cierpienie? Wybaczenie? Nie śmiała spytać, jeszcze zbyt skołowana, by w ogóle układać rozbiegane myśli w słowa.
- Nie - wydusiła z siebie tylko ochrypłym szeptem, zagryzając spierzchnięte wargi, gdy szorstkim, koronkowym materiałem przesuwał po jej udach. W jakimś jednocześnie plugawym i opiekuńczym geście łaskawego pana, doprowadzającego do porządku niefrasobliwą służkę, która ośmieliła się sprzeciwić jego decyzjom. Ciągle czuła przecież ból rozdzieranego ciała, uderzonych pleców i głowy; nie potrafiła w takim stanie odnaleźć się w tej sytuacji, biernie poddając się działaniom Samaela.
Poniekąd czuła się tak, jak wtedy, gdy jako nastolatek odbierał Marcolfowi należne dziedzictwo, zrywając nieporadnie z niej ubrania i przesuwając drżącymi z niecierpliwości dłońmi po ciele matki. Wtedy także nie wyrażała zgody i także bała się szaleństwa, wyraźnie skrzącego się w jasnogranatowych tęczówkach. Miała przerażające wrażenie, że Samael będzie w stanie zrobić dosłownie wszystko, by ją dostać. Wyrżnąć świadków, udusić Reagana, splunąć na podobiznę ojca a ją samą związać lub spetryfikować zaklęciem. Oddała mu się więc po części ze strachu a po części z wyrzutów sumienia...jakich teraz jednak nie posiadała. Syn nie pytał już o pozwolenie, nie kajał się, nie prosił i nie wymagał, po prostu odbierając to, co mu się należało. Brutalnie, ostro, boleśnie; Lai nie wiedziała, czy plugawy akt trwał kilkanaście sekund czy może dłużącą się godzinę. Uderzona potylica pulsowała tępym bólem, kręciło się jej w głowie a całe ciało spięło się do granic możliwości, próbując masochistycznie obronić się przed gwałcącym je mężczyzną. Powinna się rozluźnić, spróbować czerpać przyjemność, wspomnieć wspaniałe chwile, lecz w głowie Laidan nie pojawiła się żadna rozkoszna wizja. Leżała więc bezwolnie, oddychając tylko spazmatycznie i pozwalając mu traktować siebie jak lalkę. Wykorzystaną a później postawioną do pionu, by nią potrząsnąć, aż złote loki opadną na niezdrowo zaróżowioną twarz, chociaż odrobinę skrywając hańbę. Jej, nie jego; mężczyzna miał przecież do niej prawo i choć przed chwilą gotowa była prędzej umrzeć, niż pozwolić mu się dotknąć nawet w platoniczny sposób, to po tym oczyszczającym akcie nie potrafiła myśleć rozsądnie. Samael roztrzaskał w drobny mak dokładne plany zemsty, umieszczając ją w środku chaosu, z którego miał wyłonić się nowo ukształtowany ład. Tworzony na obraz i podobieństwo dawnych rządów pierworodnego, rozdzielającego surowo i krytycznie swoje poglądy, ustawiając przy tym Laidan dużo niżej. Bo przecież nawet stojąc przed nim - chwiejna i drżąca - czuła się jak na kolanach, drobna, nieważna, splugawiona i zarazem wybrana. Mężczyzna wszedł i zajął ją nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, gwałtownie przestawiając pewne schematy myślowe, nagle pozostające bez treści, bez znaczenia. Mogła tylko stać i drżeć z niepokoju, uciekając spojrzeniem. Lecz nie ciałem, to pozostawało posłuszne, poranione. Pełne wargi zatrzęsły się tylko lekko, gdy zrobił krok w jej stronę, ostrym gestem łapiąc ją za podbródek. Wywołując kolejne deja vu, tym razem z zamierzchłej przeszłości, gdy to Marcolf strofował ją za niegrzeczne zachowanie. Aż skuliła się w sobie, walcząc z chęcią ucieknięcia wzrokiem. Błękitne tęczówki Samaela ciągle błyszczały szaleńczo, groźnie, jakby dopiero rozpoczynał wędrówkę po nowo zdobytej ziemi, szukając pretekstu do wyrzucenia z siebie nagromadzonej złości. Zamrugała gwałtownie, gdy w typowo samczy sposób ściskał jej piersi: z pewnością mógł zauważyć grymas niezadowolenia i dyskomfortu, przebiegający przez jej twarz, szybko jednak zastąpiony irracjonalną pokorą. Drżącą, pełną niepokoju i niepewności. Zniknął gdzieś cały królewski majestat i narcystyczna pewność siebie. Teraz to Samael dzierżył prawo łaski, to on rozdawał karty i budował w swoim umyśle dalekosiężne plany, uwzględniające jej...cierpienie? Wybaczenie? Nie śmiała spytać, jeszcze zbyt skołowana, by w ogóle układać rozbiegane myśli w słowa.
- Nie - wydusiła z siebie tylko ochrypłym szeptem, zagryzając spierzchnięte wargi, gdy szorstkim, koronkowym materiałem przesuwał po jej udach. W jakimś jednocześnie plugawym i opiekuńczym geście łaskawego pana, doprowadzającego do porządku niefrasobliwą służkę, która ośmieliła się sprzeciwić jego decyzjom. Ciągle czuła przecież ból rozdzieranego ciała, uderzonych pleców i głowy; nie potrafiła w takim stanie odnaleźć się w tej sytuacji, biernie poddając się działaniom Samaela.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedział, co jest dla niej najlepsze, choć nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, gdy wymagał reakcji od siebie. Realnie; masochistycznie i zupełnie nieobiektywnie wmawiał sobie, iż Laidan stanowi sens jego życia, jego sedno, jedyny cel, że jej serce bije za nich oboje, Wierutna bzdura, przecież nie był głupcem, ale łatwo dał się omotać i otumanić, oszalały z rozsadzającego bólu po utracie osoby, którą kochał, odkąd tylko pamiętał. Egzystowali w totalnej symbiozie, razem i dla siebie, łącząc w spleceniu swych ciał nie tylko męskość i kobiecość, ale i pierwiastki wyższe, znaczące właśnie ich wykraczającą poza rozumienie wyjątkowością. On złamał wszystko co mieli, on przemienił miłość w nienawiść, on obrócił w perzynę każdą świętość, jaką dotychczas się szczycili, ale również... on naprawiał swoje błędy, odsuwając matkę na drugi plan, jakby była wyłącznie zbędnym rekwizytem, zawadzającym na scenie, zdecydowanie przepełnionej aktorami. Avery musiał podejmować decyzje drastyczne, ale kiedy raz wkroczył na ową ścieżkę - zepsucia, postępowania niegodnego i tak amoralnego, iż bramy piekieł trzęsły się w posadach od chóralnego poklasku wszystkich czortów - nie potrafił z niej wystąpić. Napełniony dziwną siłą, płynącą jakby wprost z jego obrzydliwego czynu, Samael przygotowywał już zupełnie spokojnie kolejny scenariusz, nanosząc niezbędne poprawki. Nie uwzględniając w nich Laidan. Próbowała zgnoić go i powinna za to zapłacić; serce mu się krajało, kiedy postępował z nią tak brutalnie, ale wiedział, że inne wyjście nie istniało. I... chyba żałował, że nie odebrał jej sobie siłą znacznie wcześniej, oszczędzając sobie doznanych upokorzeń. Widziała go słabego i błagającego, ale Avery postanowił zatrzeć ten obraz, umieszczając w percepcji matki nowy wizerunek. Nie, nie zamierzał wydzierać jej wspomnień, ani ingerować w myśli, a zwyczajnie, postarać się, aby jak najdokładniej zapamiętała wyłącznie wypadki z dnia dzisiejszego. Mógł być dla niej wniebowzięciem, nie dbał o to zupełnie, bo oto miał do czynienia z ładnie ubraną laleczką, choć jej odzienie szybko okazywało się zbędne. Samael zaczął skupiać się na szczegółach i to znacznie ułatwiło kolejne posunięcia. Był zawieszony, gdzieś pomiędzy brutalną, ostrą fizycznością - taką lubiła najbardziej - a jakimś metafizycznym, transcendentalnym odczuciem, wyrywającym go z sideł człowieczeństwa. Ponownie natchnęła go ta boska siła, którą utracił - lecz jedynie na chwilę - i z jaką rzeźbił sobie z Laidan swoją kobietę. Upodloną, zawłaszczoną, pokorną. Otrzymywał to, o co kiedyś jeszcze nawet nie śmiał prosić. Idealnie posłuszną matkę, patrzącą na niego dziwnym wzrokiem, nieco przestraszonym, pełnym respektu i lękliwej dumy, napełniającej Samaela niekiełznanym podnieceniem. Wahał się chwilę, czy nie wziąć jej tutaj po raz kolejny; znowu nagle, niespodziewanie i mocno, ale wolał rozsądnie odłożyć spełnienie na później, pierwszy szczyt uznając za dodatkowy bonus do niezwykle owocnej lekcji szacunku.
Instynktownie odnalazł się jako zwycięzca, odgradzając od siebie przeszłość, w jakiej chrapliwie rzężał o jej łaskę; role się odwróciły, a Laidan została ostrzeżona. Wykorzystała już swój limit nieposłuszeństwa i od tej pory, jeśli chciała przetrwać, musiała pozostać mu bezwzględnie oddana. Już do końca, nie bacząc na nic i nie widzieć świata poza nim. Avery irracjonalnie zapragnął właśnie takiej zemsty, krzywdząc ją najmocniej, tak jak i on był przez nią krzywdzony. Dał jej szansę tylko dlatego, że wciąż kochał ją beznadziejnie - ale o tym Laidan nie mogła się dowiedzieć. Wątpił, by gdzieś w jej umyśle odbijały się echem jego słowa - pewnie spłycała je do płaszczyzny erotycznej, uważając go za nieokrzesane zwierzę - i dlatego swobodnie mógł manipulować nią jak zabawką. Stworzoną wyłącznie do wykonywania jego woli... i tym powinna zadowalać się całkowicie. Może gdy na to zasłuży, Samael wyniesie ją ponownie na ołtarze; tymczasowo musiała uwierzyć we własną słabość i ponownie poczuć, iż to mężczyzna zawsze był, jest i pozostanie nad nią. W każdy sposób, również ten, uwłaczający jej osobie.
- Zabiję Reagana - powtórzył swoją deklarację. Ostro, zimno, bez pytania pobrzmiewającego w wibrujących głoskach, kiedy wciąż trzymał jej twarz na wysokości swojej, czerpiąc lubieżną satysfakcję z niewygody Laidan - zostanę lordem Shropshire - dodał, uśmiechając się nagle, z przebłyskiem szaleństwa, zarówno w grymasie, jak i płonących granatem oczach - wiesz, kim jeszcze? - spytał twardo, jasno dając jej do zrozumienia, że oczekuje natychmiastowej odpowiedzi. Prostej, nie zadałby Laidan zagadki wymagającej myślenia, kiedy pozostawała zastraszonym, roztrzęsionym zwierzątkiem. W milczeniu puścił jej podbródek, wpatrując się w kobietę z wysokości - innej od tej, jaką dawały mu centymetry, ale równie przyjemnej, psychicznej wyższości. Z jaką arogancko unosił dłoń, oczekując pocałunku, który miał w swej wulgarnej symbolice przypieczętować pełnię jego władzy.
Instynktownie odnalazł się jako zwycięzca, odgradzając od siebie przeszłość, w jakiej chrapliwie rzężał o jej łaskę; role się odwróciły, a Laidan została ostrzeżona. Wykorzystała już swój limit nieposłuszeństwa i od tej pory, jeśli chciała przetrwać, musiała pozostać mu bezwzględnie oddana. Już do końca, nie bacząc na nic i nie widzieć świata poza nim. Avery irracjonalnie zapragnął właśnie takiej zemsty, krzywdząc ją najmocniej, tak jak i on był przez nią krzywdzony. Dał jej szansę tylko dlatego, że wciąż kochał ją beznadziejnie - ale o tym Laidan nie mogła się dowiedzieć. Wątpił, by gdzieś w jej umyśle odbijały się echem jego słowa - pewnie spłycała je do płaszczyzny erotycznej, uważając go za nieokrzesane zwierzę - i dlatego swobodnie mógł manipulować nią jak zabawką. Stworzoną wyłącznie do wykonywania jego woli... i tym powinna zadowalać się całkowicie. Może gdy na to zasłuży, Samael wyniesie ją ponownie na ołtarze; tymczasowo musiała uwierzyć we własną słabość i ponownie poczuć, iż to mężczyzna zawsze był, jest i pozostanie nad nią. W każdy sposób, również ten, uwłaczający jej osobie.
- Zabiję Reagana - powtórzył swoją deklarację. Ostro, zimno, bez pytania pobrzmiewającego w wibrujących głoskach, kiedy wciąż trzymał jej twarz na wysokości swojej, czerpiąc lubieżną satysfakcję z niewygody Laidan - zostanę lordem Shropshire - dodał, uśmiechając się nagle, z przebłyskiem szaleństwa, zarówno w grymasie, jak i płonących granatem oczach - wiesz, kim jeszcze? - spytał twardo, jasno dając jej do zrozumienia, że oczekuje natychmiastowej odpowiedzi. Prostej, nie zadałby Laidan zagadki wymagającej myślenia, kiedy pozostawała zastraszonym, roztrzęsionym zwierzątkiem. W milczeniu puścił jej podbródek, wpatrując się w kobietę z wysokości - innej od tej, jaką dawały mu centymetry, ale równie przyjemnej, psychicznej wyższości. Z jaką arogancko unosił dłoń, oczekując pocałunku, który miał w swej wulgarnej symbolice przypieczętować pełnię jego władzy.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kto by pomyślał, że wystarczyło sięgnąć po tak prymitywne zagranie, by w ciągu kilku minut obedrzeć królewską Laidan nie tylko z godności, ale i z całej majestatycznej aury, jaką zazwyczaj wokół siebie roztaczała. Wydawała się przecież niedostępna, postawiona na złotym cokole cnoty i siły: nieosiągalnym, wręcz mitycznym, zapewniającym swojej bohaterce całkowitą ochronę przez wiele długich lat. Najpierw dostępu do młodziutkiej panny Avery bronił ojciec, wyposażony w koneksje, władzę i posłuch wśród towarzystwa, lecz później zdolność samostanowienia została przekazana w ręce Lai. To ona wybudowała swój własny pomnik, doskonale odnajdując się w nieoczywistościach. W roli przykładnej, wiernej żony. Opiekuńczej acz wymagającej matki. Pięknej kobiety, pałającej ostrym ogniem pasji. Artystki totalnej, gotowej zrobić wiele dla swojego dzieła i szerzenia miłości do sztuki. Spełniała się w każdej dziedzinie, jaką przewidziano w ciągu życia szlachcianki, sięgając nawet i po te nieco zakazane rejony. Profesjonalizmu, pełnienia obowiązków nie tylko wobec rodu, ale i współpracowników. Lady Avery stała się (zapewne nie tylko we własnych oczach) kimś niezwyciężonym, pewnym siebie, odważnym przy jednoczesnym posiadaniu niesamowitego szacunku do tradycji i konserwatywnych żeńskich ról. Nie walczyła z przeszłością, respektując zasady stworzone przez przodków - gloryfikowała je, modyfikując tak subtelnie, by pozwalały jej osiągnąć sukces. I spełnienie, także to niezrozumiałe i chore. Tłumaczyła przecież swoje postępki silą miłości, szaleńczymi wizjami czystości krwi, posłuszeństwem wobec ojca. Megalomania nie pozwalała jej na przyznanie się do błędu czy okazanie pokory. Zwłaszcza, kiedy była przekonana o swojej racji, o wręcz świętej misji, jaką miała do wypełnienia także w przypadku hańby Samaela.
Mogła cierpieć jako matka, mogła umierać z bólu, ale nie okazywała litości, jasno prąc do przodu. W nieznane, w cierpienie, w samotność. Wszystko, byleby dalej pozostać silną, niezwyciężoną, nietkniętą przez trującą chorobę, jaka toczyła żyły jej niegdyś idealnego syna. Gardziła nim, niszczyła go, pragnąc, by zapłacił za swoje uczynki, lecz robiła to wszystko z wysokości swojego tronu, pewna, że nic jej już nie grozi. Że nic gorszego jej nie spotka. Że nawet jeśli Samael wczołgiwał się na miejsce u jej stóp, to nie jest on w stanie - on, zaprzeczenie męskości, zabiedzone, plugawe zwierzątko, z ropą sączącą się z otwartych ran - w żaden sposób zachwiać jej postanowieniami.
Znów się jednak myliła. Tak jak myliła się co do jego wierności, miłości i oddania, tak ponownie los obdzierał ją z absolutnej wiedzy (i władzy), brutalnym szarpnięciem popychając ją na podłogę. Dosłownie, w przenośni; im więcej parnych sekund mijało od momentu, w którym syn przygniatał ją do parkietu, gniewnymi pchnięciami wręcz przesuwając drobnym ciałem po deskach, tym większa panika ogarniała do tej pory obojętną Laidan. W niczym już nie przypominała kobiety, która przed kwadransem opluwała go jadem i mierzyła w jego stronę z różdżki, marząc o tym, by wył z bólu. Wystarczyło, by Samael sięgnął po to, co było mu przeznaczone, by z królowej lodu została zdegradowana do zwykłego dziewczęcia, parodii władczej siebie. Stała przecież przed nim drżąca, trzęsącymi się rękami próbując wyprostować podwiniętą suknię, nie tyle, by zasłonić własną nagość, co ukryć krew, spływającą łaskoczącą strużką po jasnych udach. Niwelowanie dowodów musiało nieść jakąś ulgę, zepchnięcie w podświadomość istnienia tego aktu pokuty. J e j pokuty za j e g o grzechy. Powinna zaśmiać się w głos z tak irracjonalnego, groteskowego działania, ale już nie myślała racjonalnie, oddychając coraz ciężej i bardziej świszcząco. Praktycznie zagłuszając słowa Sama, układające się jednak w przerażającą wizję przyszłości. Oczyma wyobraźni widziała już pierworodnego syna, zasiadającego na miejscu ojca za stołem w rodzinnym Ludlow, a w jego jasnogranatowych oczach błyszczała ta sama destrukcyjna pożoga, jaką obserwowała z niepokojem teraz. Nie mogła odwrócić twarzy; niewygodnie uniesiona szyja bolała, ale wcale nie przyjęła gwałtownego zaprzestania uścisku z ulgą. Zachwiała się, skulona - niemożliwe stawało się możliwe? - reagując w jakikolwiek sposób dopiero w momencie, w którym Samael w wielkopańskim, łaskawym geście podnosił dłoń. W pierwszej chwili myślała, że ją uderzy; odruchowo przymknęła oczy, dopiero po sekundzie widząc zwycięski uśmiech, rozpościerający się na przystojnej twarzy bruneta. Nie odpowiedziała, nie skłoniła głowy, ale też nie odrywała wzroku od niebieskich oczu, jakby bojąc się spuścić z oka przyczajone, drapieżne zwierze. Nieobliczalne w swej naturalności. Pokręciła tylko powoli głową, ze strachem i jakąś prymitywną niezgodą na narzucone warunki: jedyny (i ostatni) przebłysk sprzeciwu, na jaki było w tej chwili stać widmo dawnej Laidan. Teraz nawiedzonej i zawładniętej przez pierworodnego syna.
Mogła cierpieć jako matka, mogła umierać z bólu, ale nie okazywała litości, jasno prąc do przodu. W nieznane, w cierpienie, w samotność. Wszystko, byleby dalej pozostać silną, niezwyciężoną, nietkniętą przez trującą chorobę, jaka toczyła żyły jej niegdyś idealnego syna. Gardziła nim, niszczyła go, pragnąc, by zapłacił za swoje uczynki, lecz robiła to wszystko z wysokości swojego tronu, pewna, że nic jej już nie grozi. Że nic gorszego jej nie spotka. Że nawet jeśli Samael wczołgiwał się na miejsce u jej stóp, to nie jest on w stanie - on, zaprzeczenie męskości, zabiedzone, plugawe zwierzątko, z ropą sączącą się z otwartych ran - w żaden sposób zachwiać jej postanowieniami.
Znów się jednak myliła. Tak jak myliła się co do jego wierności, miłości i oddania, tak ponownie los obdzierał ją z absolutnej wiedzy (i władzy), brutalnym szarpnięciem popychając ją na podłogę. Dosłownie, w przenośni; im więcej parnych sekund mijało od momentu, w którym syn przygniatał ją do parkietu, gniewnymi pchnięciami wręcz przesuwając drobnym ciałem po deskach, tym większa panika ogarniała do tej pory obojętną Laidan. W niczym już nie przypominała kobiety, która przed kwadransem opluwała go jadem i mierzyła w jego stronę z różdżki, marząc o tym, by wył z bólu. Wystarczyło, by Samael sięgnął po to, co było mu przeznaczone, by z królowej lodu została zdegradowana do zwykłego dziewczęcia, parodii władczej siebie. Stała przecież przed nim drżąca, trzęsącymi się rękami próbując wyprostować podwiniętą suknię, nie tyle, by zasłonić własną nagość, co ukryć krew, spływającą łaskoczącą strużką po jasnych udach. Niwelowanie dowodów musiało nieść jakąś ulgę, zepchnięcie w podświadomość istnienia tego aktu pokuty. J e j pokuty za j e g o grzechy. Powinna zaśmiać się w głos z tak irracjonalnego, groteskowego działania, ale już nie myślała racjonalnie, oddychając coraz ciężej i bardziej świszcząco. Praktycznie zagłuszając słowa Sama, układające się jednak w przerażającą wizję przyszłości. Oczyma wyobraźni widziała już pierworodnego syna, zasiadającego na miejscu ojca za stołem w rodzinnym Ludlow, a w jego jasnogranatowych oczach błyszczała ta sama destrukcyjna pożoga, jaką obserwowała z niepokojem teraz. Nie mogła odwrócić twarzy; niewygodnie uniesiona szyja bolała, ale wcale nie przyjęła gwałtownego zaprzestania uścisku z ulgą. Zachwiała się, skulona - niemożliwe stawało się możliwe? - reagując w jakikolwiek sposób dopiero w momencie, w którym Samael w wielkopańskim, łaskawym geście podnosił dłoń. W pierwszej chwili myślała, że ją uderzy; odruchowo przymknęła oczy, dopiero po sekundzie widząc zwycięski uśmiech, rozpościerający się na przystojnej twarzy bruneta. Nie odpowiedziała, nie skłoniła głowy, ale też nie odrywała wzroku od niebieskich oczu, jakby bojąc się spuścić z oka przyczajone, drapieżne zwierze. Nieobliczalne w swej naturalności. Pokręciła tylko powoli głową, ze strachem i jakąś prymitywną niezgodą na narzucone warunki: jedyny (i ostatni) przebłysk sprzeciwu, na jaki było w tej chwili stać widmo dawnej Laidan. Teraz nawiedzonej i zawładniętej przez pierworodnego syna.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Do tej pory respektowanie zasad nie wiązało się z żadnymi ograniczeniami, ot, kształtował je zupełnie swobodnie, jakby były one plastyczne i zależne od jego własnego poglądu na stan rzeczy. Relatywizm moralny działał zawsze, zacierając się między niedogodnościami, które Avery z łatwością zmieniał w atuty. Chyba nikt inny nie identyfikował się z czystością krwi równie mocno jak Samael, wychowany w niezwykłym poszanowaniu dla genetycznego dziedzictwa prawdziwych czarodziejów. Zaklętego w ich rodzie, w jednej gałęzi rodziny, szczególnie troskliwie pielęgnowanej i otaczanej opieką, by nagle nie obumarła, toczona groźną chorobą zabijającą jedynie słabych. Nie mógł jedna pozwolić na to, by choć najmarniejszy listek opadł z bujnej korony - zatrzymując go u szczytu choćby i przemocą. Naturalnie stonowaną, w żadnym wypadku nie agresywną i bezmyślną brutalnością. Avery odnajdował powoli złoty środek w swoich plugawych czynach, przypisując im nie tylko misję, ale także zrównoważenie. Nie musiał wszakże przebierać w środkach - kogo miał na przeciw siebie? Słabą kobietę, zranioną w każdym możliwy sposób. Sekundę wcześniej bluzgała inwektywami i gotowała się do wydłubania mu oczu, chciała porazić go prądem i delektować się cierpieniem swego syna, a teraz dygotała przed nim, unikając ostrego, wzrokowego kontaktu, bojąc się choćby pomyśleć o powrocie na swój piedestał. Wyimaginowany.
Pozwalał jej przecież na królowanie i ułudę jej własnej potęgi ponieważ sądził, iż jest rozsądna. Doskonale znał wprawdzie ciągoty Laidan do władzy i to, że najbardziej na świecie ukochała samą siebie, lecz mimo tego... Pobłażał jej, jak przystało na ukochanego syna, znoszącego kaprysy matki wchodzącej w wiek średni. Mógł wysączyć kobiecie przykre prawdy, wyszeptać je cichutko wprost do jej ucha, jednocześnie rozbudzając ją i muskając po wrażliwej szyi. Niosąc za sobą sprzeczne sygnały, rozpraszając Lai i wykorzystując bezlitośnie niewieście słabości. Nic nie stało na przeszkodzie, by szarpnął ją mocno za włosy, by obdarzył siarczystym policzkiem, by potraktował tak okrutnie, jak ona obchodziła się z Samaelem przez ostatnie tygodnie. Avery nie potrzebował jednak tej satysfakcji, nie zamierzał pomiatać matką, nawet dla tej jednej zasady. Pragnął wyłącznie, aby uzmysłowiła sobie, że tak naprawdę niewiele się zmieniło - aż do tej pory, kiedy traciła na jego rzecz wszystkie swoje królewskie insygnia. Zagrabił je równie łakomie, jak sięgał po nią, choć posiadanie Laidan nęciło Samaela daleko bardziej. Atrybuty monarchy uznał za przydatny bonus do swej branki, aczkolwiek to ona stanowiła główną nagrodę, manipulując ustawieniem, w którym niespodziewanie dla matki, lądował nagle zdecydowanie wyżej. Nad nią, zupełnie dosłownie, bo choć stoczył się już ze słabego, drętwiejącego pod nim ciała, to wciąż pozostała przy nim śmiesznie mała, oddarta nawet ze swej elegancji. Żałosny gest zasłonięcia nagości sprowokował Avery'ego do drwiącego uśmiechu, z jakim tak po prostu przysuwał ją do siebie i rozdzierał na niej szaty. Krew ścierając już palcami, z wąskiej stróżki czyniąc rozmazane smugi na alabastrowych udach. Te również ściskał, jeszcze z lubością, nawet całkiem czule, choć zdecydowanie - w formie delikatnej aprobaty, ale i również napomnienia. Daj mi powód, a zrobię to raz jeszcze.
I Laidan chyba decydowała się na samobójczy gest lub po prostu na ofiarę dla szaleńca, odtrącając jego dłoń i sprzeciwiając się okazaniu szacunku. Nie zawrzał w nim gniew, jeszcze nie, było zdecydowanie zbyt wcześnie, by podjąć pochopną decyzję o wyładunku emocjonalnym na delikatnej kobiecie. Spojrzał na nią tylko łagodnie, szukając we wzroku matki przebłysków tej dumy, którą musiał stłamsić i złamać, jeśli oczekiwał, iż prawie bezwolnie zacznie respektować jego warunki.
- Naprawdę się nie domyślasz? - spytał jeszcze, powoli cedząc słowa, niezwiastujące żadnej tragedii. Prócz skłębionego odzienia porzuconego w kącie, kompletnie nagiej i drżącej matki w - mimo tego ostatniego buntu - pokornej pozie postawionej przed synem, nic nie zapowiadało nadciągającego nieszczęścia - będę twoim właścicielem - wyjaśnił uprzejmie, nieco przeciągając głoski ostatniego wyrazu, by wchłonąć perwersyjną rozkosz z jego brzmienia i z panicznej reakcji Laidan, do której wreszcie zaczynało coś docierać - ale pozwalam ci myśleć, że się tobą zaopiekuję - szyderstwo gładko spłynęło z wąskich warg Samaela, świadomego słabości matki do pięknych (choć kłamliwych) słówek i eufemizmów, jakimi zazwyczaj raczyła biednego, zahukanego Reagana. Okazującego się wcale silnym graczem, aczkolwiek nie on teraz stanowił wyzwanie, a krnąbrność Laidan. Tej musiała wyzbyć się natychmiastowo i Avery zaciskając rękę na jej karku, nie widział już w niej matki, tylko kukiełkę, wymagającą treningu właściwego zachowania. Ciągnął ją więc w dół, aż nie znalazła się z powrotem na kolanach i u jego stóp. Miała prosty wybór, albo zacząć je całować, albo stracić zęby.
Pozwalał jej przecież na królowanie i ułudę jej własnej potęgi ponieważ sądził, iż jest rozsądna. Doskonale znał wprawdzie ciągoty Laidan do władzy i to, że najbardziej na świecie ukochała samą siebie, lecz mimo tego... Pobłażał jej, jak przystało na ukochanego syna, znoszącego kaprysy matki wchodzącej w wiek średni. Mógł wysączyć kobiecie przykre prawdy, wyszeptać je cichutko wprost do jej ucha, jednocześnie rozbudzając ją i muskając po wrażliwej szyi. Niosąc za sobą sprzeczne sygnały, rozpraszając Lai i wykorzystując bezlitośnie niewieście słabości. Nic nie stało na przeszkodzie, by szarpnął ją mocno za włosy, by obdarzył siarczystym policzkiem, by potraktował tak okrutnie, jak ona obchodziła się z Samaelem przez ostatnie tygodnie. Avery nie potrzebował jednak tej satysfakcji, nie zamierzał pomiatać matką, nawet dla tej jednej zasady. Pragnął wyłącznie, aby uzmysłowiła sobie, że tak naprawdę niewiele się zmieniło - aż do tej pory, kiedy traciła na jego rzecz wszystkie swoje królewskie insygnia. Zagrabił je równie łakomie, jak sięgał po nią, choć posiadanie Laidan nęciło Samaela daleko bardziej. Atrybuty monarchy uznał za przydatny bonus do swej branki, aczkolwiek to ona stanowiła główną nagrodę, manipulując ustawieniem, w którym niespodziewanie dla matki, lądował nagle zdecydowanie wyżej. Nad nią, zupełnie dosłownie, bo choć stoczył się już ze słabego, drętwiejącego pod nim ciała, to wciąż pozostała przy nim śmiesznie mała, oddarta nawet ze swej elegancji. Żałosny gest zasłonięcia nagości sprowokował Avery'ego do drwiącego uśmiechu, z jakim tak po prostu przysuwał ją do siebie i rozdzierał na niej szaty. Krew ścierając już palcami, z wąskiej stróżki czyniąc rozmazane smugi na alabastrowych udach. Te również ściskał, jeszcze z lubością, nawet całkiem czule, choć zdecydowanie - w formie delikatnej aprobaty, ale i również napomnienia. Daj mi powód, a zrobię to raz jeszcze.
I Laidan chyba decydowała się na samobójczy gest lub po prostu na ofiarę dla szaleńca, odtrącając jego dłoń i sprzeciwiając się okazaniu szacunku. Nie zawrzał w nim gniew, jeszcze nie, było zdecydowanie zbyt wcześnie, by podjąć pochopną decyzję o wyładunku emocjonalnym na delikatnej kobiecie. Spojrzał na nią tylko łagodnie, szukając we wzroku matki przebłysków tej dumy, którą musiał stłamsić i złamać, jeśli oczekiwał, iż prawie bezwolnie zacznie respektować jego warunki.
- Naprawdę się nie domyślasz? - spytał jeszcze, powoli cedząc słowa, niezwiastujące żadnej tragedii. Prócz skłębionego odzienia porzuconego w kącie, kompletnie nagiej i drżącej matki w - mimo tego ostatniego buntu - pokornej pozie postawionej przed synem, nic nie zapowiadało nadciągającego nieszczęścia - będę twoim właścicielem - wyjaśnił uprzejmie, nieco przeciągając głoski ostatniego wyrazu, by wchłonąć perwersyjną rozkosz z jego brzmienia i z panicznej reakcji Laidan, do której wreszcie zaczynało coś docierać - ale pozwalam ci myśleć, że się tobą zaopiekuję - szyderstwo gładko spłynęło z wąskich warg Samaela, świadomego słabości matki do pięknych (choć kłamliwych) słówek i eufemizmów, jakimi zazwyczaj raczyła biednego, zahukanego Reagana. Okazującego się wcale silnym graczem, aczkolwiek nie on teraz stanowił wyzwanie, a krnąbrność Laidan. Tej musiała wyzbyć się natychmiastowo i Avery zaciskając rękę na jej karku, nie widział już w niej matki, tylko kukiełkę, wymagającą treningu właściwego zachowania. Ciągnął ją więc w dół, aż nie znalazła się z powrotem na kolanach i u jego stóp. Miała prosty wybór, albo zacząć je całować, albo stracić zęby.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jeszcze przed chwilą brzydziła się jego dotykiem, drżąc z silnego, paraliżującego wstrętu. Ciało Samaela napawało ją skrajnym obrzydzeniem, tym intensywniejszym, im wyraźniej wspominała ich szczęśliwe chwile i swoje rozszalałe pragnienia, skierowane wyłącznie w jego stronę. Pierworodny syn stał się centrum wszechświata, stojąc niekiedy wyżej od niej samej. To o niego dbała, pragnąc wyłącznie absolutnego szczęścia i to jego pożądała aż do bólu, skręcając się z nieukojonej tęsknoty, dłużącej się niemożebnie pomiędzy poszczególnymi momentami bliskości. Zawsze ukrytej, niosącej ryzyko i zarazem falę niezrozumiałej rozkoszy. Wodząc palcami po jego umięśnionej klatce piersiowej traciła zmysły: było to skrajnie ckliwe, pretensjonalne i płytkie, ale uważała Samaela za własne bóstwo, idealnego mężczyznę, stworzonego na podobieństwo Marcolfa. Zmodyfikowanego, ulepszonego; ciało syna kontrastowało z wizją ojca swoją smukłością i siłą, młodzieńczą witalnością, energią i nieokiełznaniem. Zachłystywała się tą ekstremalną bliskością a odwzajemniony zachwyt bruneta podkarmiał rozkapryszone ego Laidan, umacniając łączącą ich więź. Trwałą. Nic i nikt nie mógł jej zagrozić: ani wyrzuty sumienia, ani oczekiwania społeczeństwa, ani małżeństwa, ani tragiczne w skutkach ciąże. Lai postawiłaby na szali własne życie, przekonana, że są niezniszczalni...i dlatego też obecnie umierała, nie mogąc pojąć motywacji Samaela, wolącego plugawą zabawkę od niej. Czuła się splugawiona i upokorzona, a te dwa potworne uczucia wywoływały święty gniew. Spadający na to zwierzątko, które kiedyś uzurpowało sobie prawo do nazywania się lordem Avery. Szlochał, płakał, łasił się do jej nóg, obiecywał, przysięgał i...tym samym tylko umacniał matkę w przekonaniu o tym, że powiła słabeusza, pederastę, wrażliwą emocjonalnie istotę, która w obliczu kryzysu mogła tylko szarpać się ze szlochem we własnych sidłach, błagając o łaskę. Na podobnym zachowaniu mógł odbudować wyłącznie niewzruszone - więzy krwi i przysięga wierności ojcu - fundamenty matczynej litości, gotowej obdarzyć go łaską miłosierdzia. Raczej dla ochrony nazwiska niż dla jego szczęścia. Cóż więcej mogła zaoferować tej karykaturze mężczyzny?
Nie spodziewała się, że kiedykolwiek ponownie spojrzy na niego przez pryzmat przedstawicielstwa silniejszej płci; że kiedykolwiek będzie w stanie przyznać mu rację lub chociaż w pewien sposób uznać jego wyższość nad sobą. Mogła nim poniewierać, mogła wyzywać, mogła sama siebie upadlać w tej sączącej się żółcią goryczy, ale widocznie nieświadomie przekroczyła jakąś nieopisaną granicę, utrzymującą świat w względnej równowadze. Wystarczył krok dalej i cały ład - ten okrutny, pełen bólu, żalu i obrzydzenia - znów zamienił się w chaos, tym razem to Laidan grzebiąc pod swoimi gruzami. Wszystko działo się za szybko, by mogła w jakikolwiek sposób ochronić najdelikatniejsze części siebie: dumę, honor, godność. Została zrównana z ziemią, także dosłownie, a bolesne uderzenie odebrało jej nie tylko dech ale i zdolność rozsądnego myślenia, zamienionego szybko na utarte ścieżki paniki.
Przyśpieszony oddech, drżące ciało, zimny pot oblewający jej ramiona, zagryzione wargi i rozszerzone źrenice. Teraz to ona mogła zasługiwać na miano zastraszonego zwierzątka, nagle zepchniętego w obcy, nieprzychylny świat, gdzie stawała się ponownie ofiarą, tym razem jednak pozbawioną mocy decyzyjnej. Samael obdarł ją z godności, uniemożliwiając odwet. Zagarnął ją i brutalnie wyrwał z idealnego świata, gdzie mogła pluć mu w twarz i władać jego przyszłością. Dokładnie wiedział co robić, by zetrzeć psychikę Laidan na drobny pył; gdzie uderzyć, by mogła czuć wyłącznie strach. Niech nienawidzą, byleby się bali. Mimo wszytko Sam kierował się dewizą rodu, zachwycająco szybko przemieniającą go z pariasa we władcę. Może było to złudne, może chwilowe, ale szaleństwo, jakie buchało od jego rozgrzanego ciała nieprzyjemnymi falami, jeszcze mocniej podkreślało moc sprawczą, spływającą nagle do jego rąk. Gorących, szorstkich; Lai pisnęła cicho, gdy rozerwał szew sukni, pozostawiając po idealnym kroju jedynie poszarpane wspomnienie. Część materiału opadła na ziemię, część zawinęła się dziwnie wokół ramienia kobiety, nadając jej jeszcze żałośniejszego wyglądu. Nie musiała płakać, by przedstawiać dosłowny obraz nędzy i rozpaczy; nie musiała też nic mówić, by rozkołysać gniew Avery'ego jeszcze bardziej, popychając go do najgorszych czynów. Sarkazm, lejący się słodkim, trującym brzmieniem, wcale nie koił niepokoju Laidan, wręcz przeciwnie: obawiała się bardziej tego spokoju niż rozszalałej brutalności. Całe ciało pulsowało bólem, pokryte dreszczami wychłodzenia i upodlenia; kuliła się, próbując osłonić rękami swoją nagość i zignorować łapczywe, głodne męskie dłonie, zaciskające się na jej udach, ale nawet gdy zamknęła oczy, bodźce pełne okrucieństwa przenikały przez tą wątłą ochronę. Rysując pod jej powiekami inny, dalszy koszmar, w którym to Samael przejmuje władzę nad rodziną. I nad nią. Biedna wdowa, przechodząca szczęśliwie pod pieczę najstarszego syna, zależna od jego decyzji, jego obecności, jego łaski. Kiedyś zrobiłaby wszystko, byleby tylko móc razem z nim rządzić i dzielić, zamieszkując pod jednym dachem i spędzając ze sobą uhonorowany społecznie czas, ale teraz wydawało się jej to koszmarem. Znikła mgła naiwności, spowijająca ich relację w pełne miłości partnerstwo. Miała przecież przed sobą szaleńca, którego mimo wszystko - mimo cierpienia, targającego każdym calem jej jestestwa - szanowała. Jako tego, który stawiał na swoim, zostawiając za sobą ohydny kokon grzechu. Jakże szalona musiała być i ona, skoro własne upodlenie czyściło plugastwo niszczącego ją agresora? Nie myślała jednak wcale - nie mogła, nie chciała - spazmatycznym, głośnym oddechem przyjmując mocny nacisk na karku. Blade nogi ugięły się prawie natychmiast a kolana uderzyły o ziemię, lecz mocna dłoń na karku nie zwalniała uścisku, gnąc kobietę coraz niżej, coraz niewygodniej, aż do bólu wykrzywianych kości. Już nie panowała nad swoim ciałem ani nad dziwnie rozgrzanymi myślami, które palącymi igiełkami wbijały się coraz głębiej z każdym utrudnionym oddechem. Musiała się ugiąć, musiała okazać posłuszeństwo, musiała upodlić się do końca i to właśnie robiła, przyciskając czerwony policzek do jego buta i przesuwając po błyszczącej skórze ustami. Czując mdłości, po raz pierwszy od dwóch miesięcy nie spowodowane obrzydzeniem czynem Samaela a sytuacją w jakiej się znalazła. Chorą, ostrą, nagłą, odcinającą ją od przeszłości i popychającą w nową przyszłość, po której musiała błądzić po omacku i na narzuconych przez syna zasadach.
Nie spodziewała się, że kiedykolwiek ponownie spojrzy na niego przez pryzmat przedstawicielstwa silniejszej płci; że kiedykolwiek będzie w stanie przyznać mu rację lub chociaż w pewien sposób uznać jego wyższość nad sobą. Mogła nim poniewierać, mogła wyzywać, mogła sama siebie upadlać w tej sączącej się żółcią goryczy, ale widocznie nieświadomie przekroczyła jakąś nieopisaną granicę, utrzymującą świat w względnej równowadze. Wystarczył krok dalej i cały ład - ten okrutny, pełen bólu, żalu i obrzydzenia - znów zamienił się w chaos, tym razem to Laidan grzebiąc pod swoimi gruzami. Wszystko działo się za szybko, by mogła w jakikolwiek sposób ochronić najdelikatniejsze części siebie: dumę, honor, godność. Została zrównana z ziemią, także dosłownie, a bolesne uderzenie odebrało jej nie tylko dech ale i zdolność rozsądnego myślenia, zamienionego szybko na utarte ścieżki paniki.
Przyśpieszony oddech, drżące ciało, zimny pot oblewający jej ramiona, zagryzione wargi i rozszerzone źrenice. Teraz to ona mogła zasługiwać na miano zastraszonego zwierzątka, nagle zepchniętego w obcy, nieprzychylny świat, gdzie stawała się ponownie ofiarą, tym razem jednak pozbawioną mocy decyzyjnej. Samael obdarł ją z godności, uniemożliwiając odwet. Zagarnął ją i brutalnie wyrwał z idealnego świata, gdzie mogła pluć mu w twarz i władać jego przyszłością. Dokładnie wiedział co robić, by zetrzeć psychikę Laidan na drobny pył; gdzie uderzyć, by mogła czuć wyłącznie strach. Niech nienawidzą, byleby się bali. Mimo wszytko Sam kierował się dewizą rodu, zachwycająco szybko przemieniającą go z pariasa we władcę. Może było to złudne, może chwilowe, ale szaleństwo, jakie buchało od jego rozgrzanego ciała nieprzyjemnymi falami, jeszcze mocniej podkreślało moc sprawczą, spływającą nagle do jego rąk. Gorących, szorstkich; Lai pisnęła cicho, gdy rozerwał szew sukni, pozostawiając po idealnym kroju jedynie poszarpane wspomnienie. Część materiału opadła na ziemię, część zawinęła się dziwnie wokół ramienia kobiety, nadając jej jeszcze żałośniejszego wyglądu. Nie musiała płakać, by przedstawiać dosłowny obraz nędzy i rozpaczy; nie musiała też nic mówić, by rozkołysać gniew Avery'ego jeszcze bardziej, popychając go do najgorszych czynów. Sarkazm, lejący się słodkim, trującym brzmieniem, wcale nie koił niepokoju Laidan, wręcz przeciwnie: obawiała się bardziej tego spokoju niż rozszalałej brutalności. Całe ciało pulsowało bólem, pokryte dreszczami wychłodzenia i upodlenia; kuliła się, próbując osłonić rękami swoją nagość i zignorować łapczywe, głodne męskie dłonie, zaciskające się na jej udach, ale nawet gdy zamknęła oczy, bodźce pełne okrucieństwa przenikały przez tą wątłą ochronę. Rysując pod jej powiekami inny, dalszy koszmar, w którym to Samael przejmuje władzę nad rodziną. I nad nią. Biedna wdowa, przechodząca szczęśliwie pod pieczę najstarszego syna, zależna od jego decyzji, jego obecności, jego łaski. Kiedyś zrobiłaby wszystko, byleby tylko móc razem z nim rządzić i dzielić, zamieszkując pod jednym dachem i spędzając ze sobą uhonorowany społecznie czas, ale teraz wydawało się jej to koszmarem. Znikła mgła naiwności, spowijająca ich relację w pełne miłości partnerstwo. Miała przecież przed sobą szaleńca, którego mimo wszystko - mimo cierpienia, targającego każdym calem jej jestestwa - szanowała. Jako tego, który stawiał na swoim, zostawiając za sobą ohydny kokon grzechu. Jakże szalona musiała być i ona, skoro własne upodlenie czyściło plugastwo niszczącego ją agresora? Nie myślała jednak wcale - nie mogła, nie chciała - spazmatycznym, głośnym oddechem przyjmując mocny nacisk na karku. Blade nogi ugięły się prawie natychmiast a kolana uderzyły o ziemię, lecz mocna dłoń na karku nie zwalniała uścisku, gnąc kobietę coraz niżej, coraz niewygodniej, aż do bólu wykrzywianych kości. Już nie panowała nad swoim ciałem ani nad dziwnie rozgrzanymi myślami, które palącymi igiełkami wbijały się coraz głębiej z każdym utrudnionym oddechem. Musiała się ugiąć, musiała okazać posłuszeństwo, musiała upodlić się do końca i to właśnie robiła, przyciskając czerwony policzek do jego buta i przesuwając po błyszczącej skórze ustami. Czując mdłości, po raz pierwszy od dwóch miesięcy nie spowodowane obrzydzeniem czynem Samaela a sytuacją w jakiej się znalazła. Chorą, ostrą, nagłą, odcinającą ją od przeszłości i popychającą w nową przyszłość, po której musiała błądzić po omacku i na narzuconych przez syna zasadach.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poddawał się linczowaniu zupełnie dobrowolnie, rozumując, iż kobieta musi się wyszumieć. Wyrzucić z siebie nadmiar żółci, zapełniającej jej wnętrze, przelewającej się w organizmie i nadpalającej uczucia. Wywleczona na zewnątrz w jakiejś wściekłej, oszalałej erupcji nie przyniosła jednakowoż oczyszczenia, po prostu zatapiając to, co było i grzebiąc pod zakrzepami nienawistnego obrzydzenia. Avery ściskając rękę Laidan, niemalże czuł odrazę buzującą w jej krwi, która musując rozprowadzała żyłami wraz z niezbędnym do życia tlenem również i pogardę, transportowaną do każdej komórki ciała. Nawet w wydychanym przez nią powietrzu unosiły się kropelki lekceważenia zastygając tuż przed Averym w krótkotrwałym zawieszeniu, by po chwilowym impasie, rozbryznąć się na jego twarzy, ryknąć głucho i wściekle, pryskając śliną i wydzielinami, uzmysławiając, iż jest dla niej nikim. Godził się na poniewierkę, umyślając w niej swoją pokutę, najgorszą, jaką mogła dla niego przecież wymyślić. Nie zwykł przed nikim poddańczo chylić głowy, woląc raczej oddać ją katu niż zgiąć kolana, lecz kiedy stawką była Laidan, panicznie czepiał się każdej szansy, jaka dawała mu choćby i najmarniejszy cień nadziei na jej odzyskanie. Podczas upadku z wysokości monarszego tronu cudem tylko zachował wszystkie kości całe; dotkliwie jednak połamał swą psychikę, mozolnie i z wielkim trudem zbierając jaźń, strzaskaną na kawałeczki. I wtedy, kiedy padał na kolana, całując rąbek jej szaty, gdy pełnym rozpaczy gestem obejmował nogi Laidan, wydobywając z siebie drżące przeprosiny i szumne przysięgi - już wówczas powoli odbudowywał dawnego Samaela. Zbierającego siły, by w odpowiednim momencie wykorzystać jej żałosną kobiecą pewność siebie, która miała sprowadzić na nią zagładę. Uroczą scenkę rodzajową zakończyłby z pewnością finał zupełnie inny, jednakowoż upór Laidan jednym cięciem zgładził cierpliwość Avery'ego, czyniąc zeń człowieka kompletnie niezrównoważonego i gotowego na wszystko, byle tylko dopiąć swego celu. Zachował jeszcze wspomnienia sielankowych dni wspólnej przyszłości i wyłącznie chora miłość do matki (i pragnienie, by jeszcze mu ją odwzajemniła - i cóż z tego, jeśli z różdżką, wpijającą się w skroń) sprawiła, że pozwolił jej zachować język. Jeszcze kierowała nim irracjonalna litość, bo za zniewagi syczane przez te piękne i fałszywe usta, winien go odciąć i wepchnąć z powrotem do
gardła, czekając aż zakrztusi się swoimi własnymi słowami. Potrafił jeszcze okazać łaskę, prawdziwie synowskie miłosierdzie, zupełnie nienależące się kobiecie, która zamierzała nasłać na niego Śmierć. Najgorszą z możliwych i nawet nie umywała od tego rąk gestem Piłata, chlubiąc się wykonaniem wyroku. Obfitującego w tortury po tysiąckroć razy gorsze od mąk cierpianych przez Tantala w jednej z najciemniejszych czeluści Tartaru. Nie wiedział, jak MOGŁA i wciąż z mglistym zainteresowaniem zastanawiał się, dlaczego stała przed nim nienaruszona (niedosłownie) i czemu nie nie spaliła się ze wstydu i nie została po niej garstka brudnego pyłu. I tego Laidan również nie rozumiała, ale Avery zamierzał dobitnie wyjaśnić matce, że wbrew pozorom po niej również pozostanie jedynie popiół, który wcale nie będzie się skrzyć niezwykłym połyskiem. Tak jak i jej moc, wyjątkowość okazywała się ułudą, ale Samael nauczony doświadczeniem przekazywał to kobiecie bez uciekania się w skomplikowane metafory, jakich nie pojęłaby swym umysłem, preferując wyjaśnienie suche i rzeczowe, rzucające nowe światło na wykreowany przez nią obraz. Zmuszał ją, by spojrzała na nich z innej perspektywy, brutalnie kierując wzrok matki na swoją osobę. Wcześniej w tych granatowych oczach tkwiła buta i wyzwaniem, ale Avery'emu wystarczyło mgnienie, aby wyczyścić je ze zbędnych i niestosownych uczuć, wlewając w nie przede wszystkim strachliwy szacunek, jakim odtąd miała obowiązek go obdarzać. Przynajmniej do odwołania, aczkolwiek Samael już wiedział, iż podoba mu się widok Laidan na kolanach i że nieprędko przyjdzie mu kaprys, aby zdjąć z niej ten obowiązek. Na razie napawał się poczuciem władzy i nieograniczonym polem do jej popisu, bo przecież nie istniało nic, czego nie mógłby z nią zrobić i nic, do czego nie zdołałby jej zmusić. Był jednak wyrozumiałym panem i pozostała w nim dawna zazdrość - dość irracjonalna - co niby miało wywołać w nim równie gwałtowne uczucie? - jednakowoż gwarantująca Laidan nienaruszalność, bo tylko on zatrzymał do niej swoje święte prawo. Wysoki pisk wyrywający się spomiędzy zagryzionych warg skwitował ochrypłym śmiechem, natychmiast wydając rozkaz, by przestała się zakrywać. Miał chęć jeszcze mocniej zrównać ją poziomem z pospolitą uliczną dziwką i spytać, czy wstydzi się swojego ciała, po tym, jak używał przecież dużo młodszych i piękniejszych kobiet, ale obelga nie wydostała się z zaciśniętych ust, ponieważ żywił do niej wciąż destrukcyjną miłość. Pozwalającą mu ją uderzyć, posiąść siłą, wydrwić, ale nigdy nie porównać do innych kobiet, bo mimo wszystko, była od nich lepsza. W pożądaniu i nienawiści Avery nie miał równie zaangażowanej partnerki i dlatego umiał jeszcze docenić walczącą Laidan i pod zgubnym działaniem dyktującej mu warunki adrenaliny nie rozkazał jej stracić. Zatracał się za to na powrót w jej ciele, które powinien napiętnować i zaznaczyć dożywotnio jako swoją własność. Zsinienia pozostawiane przez palce Samaela wkrótce zostaną rozmyte a jej uda staną się jak wcześniej, białe i nieskazitelne... Proszące o ponowne dowiedzenie, iż rzeczywiście jest jego. Spełniał prośbę natychmiastowo, gładząc Lai między nogami i rozchylając uda, pełnym delikatności gestem, udowadniającym matce, że minął czas, kiedy liczył się z jej słowami. I że to wyłącznie od niego zależy, czy dalej będą się kochać, czy po prostu zacznie traktować ją jak zwierzę albo prywatną nałożnicę. Ze swej pozycji zwycięzcy doskonale widział obrażenia, powstałe po tym, jak szorował jej ciałem po podłodze i wcale nie czuł żalu, że właśnie tak ją potraktował. Tylko satysfakcję i przyjemność podobną erotycznemu spełnieniu, gdy poddańczo łasiła mu się do stóp i nie podnosiła głowy, nawet po tym, gdy zwolnił uścisk na kobiecym karku.
- Spodziewałem się, że chętniejsza będziesz na kolanach - zadrwił, gdy całowała jego buty, bezbłędnie odczytując jego wymagania. Nie musiał wyrażać swego życzenia, aby zostało pokornie spełnione, uśmiechnął się więc triumfalnie, delikatnie pomagając jej powstać. Kciukiem starł ślinę z podbródka Laidan, po czym zdjął własną szatę z ramion, troskliwie okrywając nią ramiona nagiej i trzęsącej się kobiety.
- Wybaczam ci - ogłosił wspaniałomyślnie, głaszcząc jej skołtunione loki i całując z czułością w czoło, parodiując gest zapewniający bezpieczeństwo. Miała się bać i czuć respekt, a do tego nie wystarczyła jednorazowa lekcja pokory - będziesz już grzeczna, prawda? - spytał, ale była to zwykła retoryka, bo już szeptał wprost do ucha Laidan, że jutro znowu ją zaszczyci i że tym razem winna się na to przygotować
|zt
gardła, czekając aż zakrztusi się swoimi własnymi słowami. Potrafił jeszcze okazać łaskę, prawdziwie synowskie miłosierdzie, zupełnie nienależące się kobiecie, która zamierzała nasłać na niego Śmierć. Najgorszą z możliwych i nawet nie umywała od tego rąk gestem Piłata, chlubiąc się wykonaniem wyroku. Obfitującego w tortury po tysiąckroć razy gorsze od mąk cierpianych przez Tantala w jednej z najciemniejszych czeluści Tartaru. Nie wiedział, jak MOGŁA i wciąż z mglistym zainteresowaniem zastanawiał się, dlaczego stała przed nim nienaruszona (niedosłownie) i czemu nie nie spaliła się ze wstydu i nie została po niej garstka brudnego pyłu. I tego Laidan również nie rozumiała, ale Avery zamierzał dobitnie wyjaśnić matce, że wbrew pozorom po niej również pozostanie jedynie popiół, który wcale nie będzie się skrzyć niezwykłym połyskiem. Tak jak i jej moc, wyjątkowość okazywała się ułudą, ale Samael nauczony doświadczeniem przekazywał to kobiecie bez uciekania się w skomplikowane metafory, jakich nie pojęłaby swym umysłem, preferując wyjaśnienie suche i rzeczowe, rzucające nowe światło na wykreowany przez nią obraz. Zmuszał ją, by spojrzała na nich z innej perspektywy, brutalnie kierując wzrok matki na swoją osobę. Wcześniej w tych granatowych oczach tkwiła buta i wyzwaniem, ale Avery'emu wystarczyło mgnienie, aby wyczyścić je ze zbędnych i niestosownych uczuć, wlewając w nie przede wszystkim strachliwy szacunek, jakim odtąd miała obowiązek go obdarzać. Przynajmniej do odwołania, aczkolwiek Samael już wiedział, iż podoba mu się widok Laidan na kolanach i że nieprędko przyjdzie mu kaprys, aby zdjąć z niej ten obowiązek. Na razie napawał się poczuciem władzy i nieograniczonym polem do jej popisu, bo przecież nie istniało nic, czego nie mógłby z nią zrobić i nic, do czego nie zdołałby jej zmusić. Był jednak wyrozumiałym panem i pozostała w nim dawna zazdrość - dość irracjonalna - co niby miało wywołać w nim równie gwałtowne uczucie? - jednakowoż gwarantująca Laidan nienaruszalność, bo tylko on zatrzymał do niej swoje święte prawo. Wysoki pisk wyrywający się spomiędzy zagryzionych warg skwitował ochrypłym śmiechem, natychmiast wydając rozkaz, by przestała się zakrywać. Miał chęć jeszcze mocniej zrównać ją poziomem z pospolitą uliczną dziwką i spytać, czy wstydzi się swojego ciała, po tym, jak używał przecież dużo młodszych i piękniejszych kobiet, ale obelga nie wydostała się z zaciśniętych ust, ponieważ żywił do niej wciąż destrukcyjną miłość. Pozwalającą mu ją uderzyć, posiąść siłą, wydrwić, ale nigdy nie porównać do innych kobiet, bo mimo wszystko, była od nich lepsza. W pożądaniu i nienawiści Avery nie miał równie zaangażowanej partnerki i dlatego umiał jeszcze docenić walczącą Laidan i pod zgubnym działaniem dyktującej mu warunki adrenaliny nie rozkazał jej stracić. Zatracał się za to na powrót w jej ciele, które powinien napiętnować i zaznaczyć dożywotnio jako swoją własność. Zsinienia pozostawiane przez palce Samaela wkrótce zostaną rozmyte a jej uda staną się jak wcześniej, białe i nieskazitelne... Proszące o ponowne dowiedzenie, iż rzeczywiście jest jego. Spełniał prośbę natychmiastowo, gładząc Lai między nogami i rozchylając uda, pełnym delikatności gestem, udowadniającym matce, że minął czas, kiedy liczył się z jej słowami. I że to wyłącznie od niego zależy, czy dalej będą się kochać, czy po prostu zacznie traktować ją jak zwierzę albo prywatną nałożnicę. Ze swej pozycji zwycięzcy doskonale widział obrażenia, powstałe po tym, jak szorował jej ciałem po podłodze i wcale nie czuł żalu, że właśnie tak ją potraktował. Tylko satysfakcję i przyjemność podobną erotycznemu spełnieniu, gdy poddańczo łasiła mu się do stóp i nie podnosiła głowy, nawet po tym, gdy zwolnił uścisk na kobiecym karku.
- Spodziewałem się, że chętniejsza będziesz na kolanach - zadrwił, gdy całowała jego buty, bezbłędnie odczytując jego wymagania. Nie musiał wyrażać swego życzenia, aby zostało pokornie spełnione, uśmiechnął się więc triumfalnie, delikatnie pomagając jej powstać. Kciukiem starł ślinę z podbródka Laidan, po czym zdjął własną szatę z ramion, troskliwie okrywając nią ramiona nagiej i trzęsącej się kobiety.
- Wybaczam ci - ogłosił wspaniałomyślnie, głaszcząc jej skołtunione loki i całując z czułością w czoło, parodiując gest zapewniający bezpieczeństwo. Miała się bać i czuć respekt, a do tego nie wystarczyła jednorazowa lekcja pokory - będziesz już grzeczna, prawda? - spytał, ale była to zwykła retoryka, bo już szeptał wprost do ucha Laidan, że jutro znowu ją zaszczyci i że tym razem winna się na to przygotować
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Gabinet Laidan
Szybka odpowiedź