Kuchnia
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Kuchnia
Kuchnia stanowi serce domu rodzeństwa Forstescue. Duża, przestronna, w której zawsze znajdzie się miejsce dla zagubionej duszy. Pocieszenie przyjdzie w postaci gorącej herbaty, którą po mistrzowsku przygotuje Florean lub w misce pełnej jedzenia, którą podsunie pod nos Florence. Zdarza się, że czasem coś tu wybucha, ale na ogół jest bezpiecznie i pachnie oszałamiająco!
Na gabinet nałożone jest zaklęcie Muffliato.
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|data jaka Ci pasuje
Po kuchennym blacie toczą się wściekle czerwone pomidory. Florence leniwie macha różdżką w kierunku noża, który posłuszny jej woli i wypowiedzianemu zaklęciu, unosi się w powietrzu i zaczyna z głośnym stukotem siekać czerwone owoce na drobne kawałki. Różdżka wraca na swoje poprzednie miejsce - Flo wciska ją w środek upiętego na czubku głowy koka. Już dawno temu stwierdziła, że to najwygodniejsze miejsce z możliwych. Dzięki temu różdżka zawsze jest pod ręką, a jednocześnie zmniejsza się szansa na to, że znów w szale twórczym upuści ją do garnka z gotującą wodą lub niemal posieka razem z pęczkiem zielonych szparagów. Obie te rzeczy przytrafiły jej się już przynajmniej raz, gdy w słoneczne Italii zgłębiała tajniki kuchni włoskiej. Oczywiście zdarzyło jej się również przypalić sobie włosy końcem różdżki, ale to już zupełnie inna historia.
Na rozgrzanej patelni skwierczy czosnek i posiekane papryczki. Z ogromnego garnka gęstymi kłębami unosi się para. Gdzieś w piekarniku stygnie ciasto. Wszystko zdaje się dziać jednocześnie, ale Florence ewidentnie ma nad tym pełną kontrolę. W jej kuchni zawsze panuje ten specyficzny, kontrolowany chaos - poruszała się w nim z wdziękiem, który dosłownie fascynował. Była nieodłączną częścią tego rozkosznego, kulinarnego szaleństwa.
Nucąc pod nosem jakaś pozbawioną słów piosenkę, tanecznym krokiem krąży od jednego końca kuchni do drugiego. Tam coś dosypie, gdzie indziej doleje, a na koniec jeszcze machnie różdżką, by skręcić ogień pod patelnią. Na jej twarzy maluje się wyraz błogiego zadowolenia. Nic nie działa na nią tak terapeutycznie jak właśnie jej kuchnia.
- Otwarte. - woła głośno, jakimś cudem w całym otaczającym ją hałasie słysząc stukotanie do drzwi. Chwilę później jej drobna sylwetka znika za zasłoną pary, gdy pomagając sobie magią odcedza ogromny garnek makaronu. Nie umie gotować małych porcji...
- W samą porę. Właśnie kończę. - oznajmia radośnie, gdy już odsuwa się od parującego zlewu. Kilka niesfornych kosmyków włosów, których nie schwyciła w koku, zwinęło się w loczki pod wpływem wilgoci. Podbiega do Garretta, by w biegu cmoknąć go w piegowaty policzek, po czym zawraca do swoich patelni. Coś znów skwierczy głośno.
- Nalej nam wina, proszę. - rzuca przez ramię. Na potężnym kuchennym stole (zdolnym - przy rozsądnym zarządzaniu przestrzenią - pomieścić małą armię) stoją dwa nakrycia i butelka czerwonego wina. Nim oba kieliszki wypełnią się cierpką słodyczą, pomiędzy nimi ląduje wielka miska makaronu i nieco tylko mniejszy koszyk z pieczywem. Florence uśmiecha się z zadowoleniem i nieco teatralnym gestem ociera czoło wierzchem dłoni. Bursztynowe oczy błyszczą jej radośnie, gdy unosi kieliszek i stuka nim w ten trzymany przez Garretta. Potem upija dwa szybkie łyki i ciężko pada na krzesło.
- Mam nadzieję, że jesteś głodny. - śmieje się jeszcze i zaczyna szczodrze nakładać jedzenia na jego talerz.
Po kuchennym blacie toczą się wściekle czerwone pomidory. Florence leniwie macha różdżką w kierunku noża, który posłuszny jej woli i wypowiedzianemu zaklęciu, unosi się w powietrzu i zaczyna z głośnym stukotem siekać czerwone owoce na drobne kawałki. Różdżka wraca na swoje poprzednie miejsce - Flo wciska ją w środek upiętego na czubku głowy koka. Już dawno temu stwierdziła, że to najwygodniejsze miejsce z możliwych. Dzięki temu różdżka zawsze jest pod ręką, a jednocześnie zmniejsza się szansa na to, że znów w szale twórczym upuści ją do garnka z gotującą wodą lub niemal posieka razem z pęczkiem zielonych szparagów. Obie te rzeczy przytrafiły jej się już przynajmniej raz, gdy w słoneczne Italii zgłębiała tajniki kuchni włoskiej. Oczywiście zdarzyło jej się również przypalić sobie włosy końcem różdżki, ale to już zupełnie inna historia.
Na rozgrzanej patelni skwierczy czosnek i posiekane papryczki. Z ogromnego garnka gęstymi kłębami unosi się para. Gdzieś w piekarniku stygnie ciasto. Wszystko zdaje się dziać jednocześnie, ale Florence ewidentnie ma nad tym pełną kontrolę. W jej kuchni zawsze panuje ten specyficzny, kontrolowany chaos - poruszała się w nim z wdziękiem, który dosłownie fascynował. Była nieodłączną częścią tego rozkosznego, kulinarnego szaleństwa.
Nucąc pod nosem jakaś pozbawioną słów piosenkę, tanecznym krokiem krąży od jednego końca kuchni do drugiego. Tam coś dosypie, gdzie indziej doleje, a na koniec jeszcze machnie różdżką, by skręcić ogień pod patelnią. Na jej twarzy maluje się wyraz błogiego zadowolenia. Nic nie działa na nią tak terapeutycznie jak właśnie jej kuchnia.
- Otwarte. - woła głośno, jakimś cudem w całym otaczającym ją hałasie słysząc stukotanie do drzwi. Chwilę później jej drobna sylwetka znika za zasłoną pary, gdy pomagając sobie magią odcedza ogromny garnek makaronu. Nie umie gotować małych porcji...
- W samą porę. Właśnie kończę. - oznajmia radośnie, gdy już odsuwa się od parującego zlewu. Kilka niesfornych kosmyków włosów, których nie schwyciła w koku, zwinęło się w loczki pod wpływem wilgoci. Podbiega do Garretta, by w biegu cmoknąć go w piegowaty policzek, po czym zawraca do swoich patelni. Coś znów skwierczy głośno.
- Nalej nam wina, proszę. - rzuca przez ramię. Na potężnym kuchennym stole (zdolnym - przy rozsądnym zarządzaniu przestrzenią - pomieścić małą armię) stoją dwa nakrycia i butelka czerwonego wina. Nim oba kieliszki wypełnią się cierpką słodyczą, pomiędzy nimi ląduje wielka miska makaronu i nieco tylko mniejszy koszyk z pieczywem. Florence uśmiecha się z zadowoleniem i nieco teatralnym gestem ociera czoło wierzchem dłoni. Bursztynowe oczy błyszczą jej radośnie, gdy unosi kieliszek i stuka nim w ten trzymany przez Garretta. Potem upija dwa szybkie łyki i ciężko pada na krzesło.
- Mam nadzieję, że jesteś głodny. - śmieje się jeszcze i zaczyna szczodrze nakładać jedzenia na jego talerz.
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyszedł tak jak zawsze - idealnie na czas, bez jakiejkolwiek zwłoki, bez przedwczesnego wystukiwania rytmu pięścią o drewnianą powierzchnię drzwi. Ktoś kiedyś powiedział, że można było nastawiać zegarki, opierając się tylko i wyłącznie o punktualność Garretta. Za bardzo się nie mylił.
Nigdy nie lubił przychodzić z pustymi rękoma; nawet jeżeli doskonale wiedział, że Florence z pewnością zadbała o wysokoprocentowy trunek zdobiący już zastawę stołową, nie potrafił się powstrzymać od przyniesienia znakomitego skrzaciego wina, za którym oboje przepadali. Nawet jeżeli nie otworzą go tego wieczoru, na pewno w najbliższej przyszłości znajdzie się co najmniej jedna nowa okazja, za którą wypadałoby wznieść toast.
A może opróżnią ją jeszcze dzisiaj, w standardowej (i towarzyszącej im zdecydowanie zbyt często) alkoholowej gorączce zapominając o zdrowym rozsądku?
Ale trudno się oszukiwać - tylko jedno z nich posiadało zalążki reliktu, jakim okazały się wspomniany rozsądek, trzeźwość umysłu i dojrzałość, a ta osoba z pewnością nie miała włosów żarzących się płomienną rudością.
Nacisnął na klamkę bez większych obaw, mechanicznie przekroczył próg pomieszczenia; był tu zbyt wiele razy, aby oczekiwać na wyświechtane regułki rzędu czuj się jak u siebie - czuł się tak i bez nich, nie potrzebował zachęty. Zrzucił ze stóp buty, odwiesił na hak wieszaka przyprószony płatkami śniegu płaszcz.
- Dzień dobry - rzucił z ciepłym uśmiechem na powitanie, ale zaraz dostrzegł szczegół, który sprawił, że mimowolnie zmarszczył brwi i opuścił kąciki ust, bardzo starając się zabarwić własne spojrzenie dezaprobatą. Butelka wina, którą odstawiał na przypadkowy blat, cicho stuknęła. - Znowu to robisz - westchnął odrobinę zbyt teatralnie, wyciągając z więzienia czekoladowych włosów jej jabłoniową różdżkę. - Tyle razy opowiadałem ci o różdżkach wybuchających w kieszeniach - pomyśl, jak skończyłaby się taka eksplozja tuż przy głowie. - Ale nie prosił ją o obietnicę, żeby już nigdy tego nie robiła, bo wiedział, że byłoby to kłamstwo; uparci ludzie mają to do siebie, że zawsze przystają przy swoim zdaniu, nawet wtedy, gdy zdają już sobie sprawę, że nie mieli racji. On w końcu też tak robił. Chronicznie. I hipokrytycznie.
- Ładnie pachnie - przyznał po chwili, kiedy już bez jakiegokolwiek sprzeciwu sięgał po butelkę wskazanego przez Flo wina. Nie tolerował otwierania butelek i polewania za pomocą magii, choć sam nie wiedział dlaczego - zręcznie zalawirował zatem wśród szafek, pewien, że w którejś z nich musi skrywać się otwieracz. Przecież Florence znała go tak dobrze, wiedziała o wszystkich jego dziwactwach.
Już zaraz ścianki kieliszków oblizał jęzor czerwonego wina; Garrett napełnił naczynia do połowy, po czym spojrzał krytycznie na poziom trunku i z niezadowoleniem dostrzegł, że nie rozlał go po równo. Różnica była praktycznie niezauważalna, ale i tak zmarszczyła jego nos w wyrazie lekkiego niezadowolenia. Nie znosił niedoskonałości.
- Tak głodny, że zjadłbym Rogogona Węgierskiego razem z łuskami - rzucił ze śmiechem, delektując się smakiem wina leniwie rozpływającego się po spierzchniętych ustach. - Myślałem, że przez tę nogę będę usypiać w Biurze z nudów - już zaczął narzekać, dlaczego zawsze przy Florence włączał mu się jakiś pstryczek opatrzony etykietą malkontenctwa? - ale myliłem się. Bardzo. Bo chociaż te milionkrotne złamania zwalniają mnie z misji, nie przeszkadzają nikomu w ganianiu mnie po całym Ministerstwie. I tak jeżdżę tą windą - góra-dół, dół-góra. - W międzyczasie sięgnął po widelec i zaczął kręcić nim w wypełnionym makaronem talerzu. - Już nie mogę się doczekać, aż te kości wreszcie się zrosną i zajmę się czymś pożytecznym.
Ale mówiąc to wszystko, walczył sam ze sobą - pod parodią codziennych rozterek skrywał fakt, że tak właściwie rozpadał się od środka. Misja Zakonu zakończona klęską, śmierć bliskich przyjaciół; wszystko to odbiło na nim bolesne piętno, które próbował tuszować uśmiechem i potokiem nic nieznaczących słów. Ale przecież nie mógł wiecznie tonąć w kłamstwach; prawda niekiedy wymykała mu się w spojrzeniu, czasem zbyt mocno przyciskał widelec do talerza, wyjątkowo usilnie starając się odgonić nieprzyjemne myśli.
Bo w końcu przyszedł właśnie wprowadzić jedną z najdroższych mu osób do organizacji, która pogrzebała już trzy istnienia - czy na pewno robił dobrze?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nigdy nie lubił przychodzić z pustymi rękoma; nawet jeżeli doskonale wiedział, że Florence z pewnością zadbała o wysokoprocentowy trunek zdobiący już zastawę stołową, nie potrafił się powstrzymać od przyniesienia znakomitego skrzaciego wina, za którym oboje przepadali. Nawet jeżeli nie otworzą go tego wieczoru, na pewno w najbliższej przyszłości znajdzie się co najmniej jedna nowa okazja, za którą wypadałoby wznieść toast.
A może opróżnią ją jeszcze dzisiaj, w standardowej (i towarzyszącej im zdecydowanie zbyt często) alkoholowej gorączce zapominając o zdrowym rozsądku?
Ale trudno się oszukiwać - tylko jedno z nich posiadało zalążki reliktu, jakim okazały się wspomniany rozsądek, trzeźwość umysłu i dojrzałość, a ta osoba z pewnością nie miała włosów żarzących się płomienną rudością.
Nacisnął na klamkę bez większych obaw, mechanicznie przekroczył próg pomieszczenia; był tu zbyt wiele razy, aby oczekiwać na wyświechtane regułki rzędu czuj się jak u siebie - czuł się tak i bez nich, nie potrzebował zachęty. Zrzucił ze stóp buty, odwiesił na hak wieszaka przyprószony płatkami śniegu płaszcz.
- Dzień dobry - rzucił z ciepłym uśmiechem na powitanie, ale zaraz dostrzegł szczegół, który sprawił, że mimowolnie zmarszczył brwi i opuścił kąciki ust, bardzo starając się zabarwić własne spojrzenie dezaprobatą. Butelka wina, którą odstawiał na przypadkowy blat, cicho stuknęła. - Znowu to robisz - westchnął odrobinę zbyt teatralnie, wyciągając z więzienia czekoladowych włosów jej jabłoniową różdżkę. - Tyle razy opowiadałem ci o różdżkach wybuchających w kieszeniach - pomyśl, jak skończyłaby się taka eksplozja tuż przy głowie. - Ale nie prosił ją o obietnicę, żeby już nigdy tego nie robiła, bo wiedział, że byłoby to kłamstwo; uparci ludzie mają to do siebie, że zawsze przystają przy swoim zdaniu, nawet wtedy, gdy zdają już sobie sprawę, że nie mieli racji. On w końcu też tak robił. Chronicznie. I hipokrytycznie.
- Ładnie pachnie - przyznał po chwili, kiedy już bez jakiegokolwiek sprzeciwu sięgał po butelkę wskazanego przez Flo wina. Nie tolerował otwierania butelek i polewania za pomocą magii, choć sam nie wiedział dlaczego - zręcznie zalawirował zatem wśród szafek, pewien, że w którejś z nich musi skrywać się otwieracz. Przecież Florence znała go tak dobrze, wiedziała o wszystkich jego dziwactwach.
Już zaraz ścianki kieliszków oblizał jęzor czerwonego wina; Garrett napełnił naczynia do połowy, po czym spojrzał krytycznie na poziom trunku i z niezadowoleniem dostrzegł, że nie rozlał go po równo. Różnica była praktycznie niezauważalna, ale i tak zmarszczyła jego nos w wyrazie lekkiego niezadowolenia. Nie znosił niedoskonałości.
- Tak głodny, że zjadłbym Rogogona Węgierskiego razem z łuskami - rzucił ze śmiechem, delektując się smakiem wina leniwie rozpływającego się po spierzchniętych ustach. - Myślałem, że przez tę nogę będę usypiać w Biurze z nudów - już zaczął narzekać, dlaczego zawsze przy Florence włączał mu się jakiś pstryczek opatrzony etykietą malkontenctwa? - ale myliłem się. Bardzo. Bo chociaż te milionkrotne złamania zwalniają mnie z misji, nie przeszkadzają nikomu w ganianiu mnie po całym Ministerstwie. I tak jeżdżę tą windą - góra-dół, dół-góra. - W międzyczasie sięgnął po widelec i zaczął kręcić nim w wypełnionym makaronem talerzu. - Już nie mogę się doczekać, aż te kości wreszcie się zrosną i zajmę się czymś pożytecznym.
Ale mówiąc to wszystko, walczył sam ze sobą - pod parodią codziennych rozterek skrywał fakt, że tak właściwie rozpadał się od środka. Misja Zakonu zakończona klęską, śmierć bliskich przyjaciół; wszystko to odbiło na nim bolesne piętno, które próbował tuszować uśmiechem i potokiem nic nieznaczących słów. Ale przecież nie mógł wiecznie tonąć w kłamstwach; prawda niekiedy wymykała mu się w spojrzeniu, czasem zbyt mocno przyciskał widelec do talerza, wyjątkowo usilnie starając się odgonić nieprzyjemne myśli.
Bo w końcu przyszedł właśnie wprowadzić jedną z najdroższych mu osób do organizacji, która pogrzebała już trzy istnienia - czy na pewno robił dobrze?
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Pod wieloma względami stanowią doskonałe przeciwieństwa. Florence nie jest punktualna - właściwie jest od tego tak bardzo daleka jak to tylko możliwe. Cudem jest jeśli rano uda jej się zwlec z łóżka i otworzyć lodziarnię punktualnie (znajdując przy tym czas na tak błahe sprawy jak śniadanie czy prysznic). Kiedy pracowała jeszcze w Ministerstwie miała z tego powodu poważne problemy. Teraz jej życie jest o tyle szczęśliwsze, że jedyna osoba, która może jej robić problemy, gdy zaśpi to Florean. A bądźmy szczerzy - gdy nie obudzi się rano, on po prostu schodzi na dół i otwiera lokal za nią. Anioł nie brat. Dziś też wziął jej zmianę, by mogła spokojnie zająć się przygotowaniem obiadu. Naprawdę potrzeba jej tego spotkania z Garrettem. Choć nie mówi o tym głośno, to jego niezapowiedziana tygodniowa nieobecność w listopadzie, która zakończyła się wizytą w Mungu, naprawdę nią wstrząsnęła. Teraz musi więc odreagować. Zatroszczyć się. Nakarmić. Upewnić się, że wszystko jest w porządku. Bo intuicja podpowiada jej, że wcale nie jest...
Zbywa go machnięciem ręki, gdy zaczyna mówić o różdżce wciśniętej w kok. Słyszy to już chyba po raz setny i choć ma świadomość własnej lekkomyślności, nie zamierza nic z tym robić.
- Jak nie będzie w moim koku, to będzie w Twoim obiedzie. - odpowiada ze wzruszeniem ramion. - Jak wybuchnie w garnku to też nie będzie frajda! Wygląda na to, że wcale nie trzeba być aurorem żeby żyć w ciągłym zagrożeniu. - śmieje się na koniec i Merlinie, sama nie wie ile ma racji.
Uśmiecha się pod nosem, gdy Weasley komplementuje unoszące się w kuchni zapachy. Wskazuje mu odpowiednią szufladę, bo jest jedyną osobą na świecie, która ogarnia panujący w tej kuchni chaos i zawsze wie gdzie co leży. A tak się składa, że korkociąg ostatnio przeniósł się w inne miejsce, gdy w zeszły czwartek postanowiła przeorganizować szuflady i szafki. To też jeden z jej sposobów na stres - układanie rzeczy w porządku, który tylko ona sama rozumie.
- To dobrze, bo jest jeszcze ciasto czekoladowe w piekarniku. - obdarza go kolejnym uśmiechem i zaczyna skubać swoją znacznie skromniejszą porcję makaronu. Choć kocha gotować, to niekoniecznie lubi jeść. Jest zresztą kobietą skromnych rozmiarów i wiele nie potrafi w sobie zmieścić. Słucha jego zwyczajowych narzekań ze szczerym zainteresowaniem. Absolutnie jej nie przeszkadzają, wręcz przeciwnie, są dla niej cudownie znajome. Sama Flo marudzi rzadko, jakby i tutaj równoważąc charakter Garrego. Zawsze jest cała w uśmiechach. Radosna jak promyk słońca, tanecznym krokiem przemierza życie - tak przynajmniej ją postrzegano i wiele osób nie traktowało jej przez to poważnie. Bo przecież gdzież tu rozsądek w kobiecie, która porzuca pracę w Ministerstwie na rzecz sprzedaży lodów? Niewielu wie, że pod tym pogodnym usposobieniem skrywa się zbyt wiele nieszczęść jak na jej młody wiek. I zaskakująco wiele rozsądku. Flo potrafiła być bezkompromisowa i nieugięta. Uparta jak osioł i twardo stąpająca po ziemi. Po prostu nie wszystkich dopuszczała dość blisko, by mogli to dostrzec.
- Czyli utknięcie przy biurku, wcale nie ma wiele wspólnego z bezruchem, hm? - mruczy współczująco, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą, jakby nie mogła odżałować Ministerstwa i panujących w nim durnych zasad. - Jak długo będziesz musiał się jeszcze tak męczyć? Uzdrowiciele dla odmiany mówią coś mądrego? - dopytuje z przejęciem. Jego problemy, to też jej problemy. Przygląda mu się przy tym intensywnie, lekko przechylając głowę w bok. Brwi ma zmarszczone, a uśmiech na jej twarzy ustępuje wkrótce wyrazowi konsternacji. Flo widzi, że coś jest nie tak, coś więcej niż zwykle. Już od jakiegoś czasu odnosi takie wrażenie, ale teraz uderza ją to jak obuch. Odkłada więc widelec i wyciąga rękę przed siebie, by złapać w palce dłoń przyjaciela.
- Garry. - wypowiada jego imię ostrożnie, jakby bała się, że go spłoszy. - Coś się stało? - ma wrażenie, że to trochę retoryczne pytanie, bo przecież intuicja rzadko ją zawodzi. Szczególnie, gdy chodzi o Weasleya. Zna go przecież lepiej niż samą siebie.
Zbywa go machnięciem ręki, gdy zaczyna mówić o różdżce wciśniętej w kok. Słyszy to już chyba po raz setny i choć ma świadomość własnej lekkomyślności, nie zamierza nic z tym robić.
- Jak nie będzie w moim koku, to będzie w Twoim obiedzie. - odpowiada ze wzruszeniem ramion. - Jak wybuchnie w garnku to też nie będzie frajda! Wygląda na to, że wcale nie trzeba być aurorem żeby żyć w ciągłym zagrożeniu. - śmieje się na koniec i Merlinie, sama nie wie ile ma racji.
Uśmiecha się pod nosem, gdy Weasley komplementuje unoszące się w kuchni zapachy. Wskazuje mu odpowiednią szufladę, bo jest jedyną osobą na świecie, która ogarnia panujący w tej kuchni chaos i zawsze wie gdzie co leży. A tak się składa, że korkociąg ostatnio przeniósł się w inne miejsce, gdy w zeszły czwartek postanowiła przeorganizować szuflady i szafki. To też jeden z jej sposobów na stres - układanie rzeczy w porządku, który tylko ona sama rozumie.
- To dobrze, bo jest jeszcze ciasto czekoladowe w piekarniku. - obdarza go kolejnym uśmiechem i zaczyna skubać swoją znacznie skromniejszą porcję makaronu. Choć kocha gotować, to niekoniecznie lubi jeść. Jest zresztą kobietą skromnych rozmiarów i wiele nie potrafi w sobie zmieścić. Słucha jego zwyczajowych narzekań ze szczerym zainteresowaniem. Absolutnie jej nie przeszkadzają, wręcz przeciwnie, są dla niej cudownie znajome. Sama Flo marudzi rzadko, jakby i tutaj równoważąc charakter Garrego. Zawsze jest cała w uśmiechach. Radosna jak promyk słońca, tanecznym krokiem przemierza życie - tak przynajmniej ją postrzegano i wiele osób nie traktowało jej przez to poważnie. Bo przecież gdzież tu rozsądek w kobiecie, która porzuca pracę w Ministerstwie na rzecz sprzedaży lodów? Niewielu wie, że pod tym pogodnym usposobieniem skrywa się zbyt wiele nieszczęść jak na jej młody wiek. I zaskakująco wiele rozsądku. Flo potrafiła być bezkompromisowa i nieugięta. Uparta jak osioł i twardo stąpająca po ziemi. Po prostu nie wszystkich dopuszczała dość blisko, by mogli to dostrzec.
- Czyli utknięcie przy biurku, wcale nie ma wiele wspólnego z bezruchem, hm? - mruczy współczująco, kręcąc przy tym głową z dezaprobatą, jakby nie mogła odżałować Ministerstwa i panujących w nim durnych zasad. - Jak długo będziesz musiał się jeszcze tak męczyć? Uzdrowiciele dla odmiany mówią coś mądrego? - dopytuje z przejęciem. Jego problemy, to też jej problemy. Przygląda mu się przy tym intensywnie, lekko przechylając głowę w bok. Brwi ma zmarszczone, a uśmiech na jej twarzy ustępuje wkrótce wyrazowi konsternacji. Flo widzi, że coś jest nie tak, coś więcej niż zwykle. Już od jakiegoś czasu odnosi takie wrażenie, ale teraz uderza ją to jak obuch. Odkłada więc widelec i wyciąga rękę przed siebie, by złapać w palce dłoń przyjaciela.
- Garry. - wypowiada jego imię ostrożnie, jakby bała się, że go spłoszy. - Coś się stało? - ma wrażenie, że to trochę retoryczne pytanie, bo przecież intuicja rzadko ją zawodzi. Szczególnie, gdy chodzi o Weasleya. Zna go przecież lepiej niż samą siebie.
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bezwiednie i nie do końca świadomie ułożył usta w lekkim, niewymuszonym uśmiechu, bo naprawdę lubił, gdy Florence pozostawała beztroska, a jej twarz nie ginęła w cieniach obaw i utrapień. Mógł się wtedy bezczelnie łudzić, że wszystko jest wreszcie w porządku - że oboje zaznają szczęścia, na jakie zasługują, że nic nie będzie spędzać im snu z powiek, że chłód żadnego niepokoju nie będzie nieprzyjaźnie zaciskać im się na klatce piersiowej.
- Już wolę mieć różdżkę w sosie - mruknął z wyraźną dezaprobatą, ale w końcu skapitulował, nie chcąc drążyć tematu w nieskończoność. Przez chwilę patrzył jeszcze ostrzegawczo na Florence, nie mogąc powstrzymać się od marszczenia brwi, ale zaraz na nowo złagodniały mu rysy. Ponownie się uśmiechnął, lekko, nieznacznie i ciepło.
Gdy wbijał korkociąg w korek butelki, na ten jeden moment mógł całkiem skupić się na czymś innym niż własnych destrukcyjnych myślach, które nagle odpłynęły i zastąpiła je pustka. Przyjął ją z jednoczesną ulgą i zdziwieniem - działała tak na niego obecność najdroższej przyjaciółki czy perspektywa zalania wszystkich smutków nieprzyzwoitą ilością wina? Wyciągnął korek przy akompaniamencie charakterystycznego dźwięku i niespiesznie odłożył go na blat stołu.
- Coś w tym jest - podsumował cicho jej słowa o życiu w zagrożeniu, chwyciwszy już w dłoń widelec. - Ech, Florie, powinnaś się przebranżować i zwiększyć ofertę w swojej lodziarni. Po co ograniczać się do lodów, skoro nie tylko desery robisz wspaniałe - a uwielbienie wyraźnie odznaczające się w spojrzeniu Garry'ego tylko podkreślało jego słowa; zaśmiał się cicho, słysząc o czekoladowym smakołyku oczekującym w piekarniku na rychłe podanie. - Rozpieszczasz mnie i wkrótce będę mógł się tylko turlać. A turlający się auror nie jest dobrym aurorem.
Lecz coraz gorzej szło mu ukrywanie niepokoju pod maską wymuszonych żartów. Dudniące wspomnienia i natarczywe myśli wracały z pulsującym bólem - Tower, Cressida, Zakon Feniksa. Kolejne bezsensowne śmierci, niepotrzebne narażanie życie. Pułapki więziennych korytarzy. Niebezpieczeństwa czyhające za rogiem na wszystkich jego bliskich. Najbliższych.
Czy mógł się jeszcze wycofać?
- Nie ma - przyznał, ale miał wrażenie, że jego własny głos rozbrzmiewa zza jakiejś szklanej, niewidzialnej ściany. Upił niespieszny, niewielki łyk wina, a zaraz po nim wziął kolejny, tym razem znacznie większy. Bardziej rozpaczliwy?
Wszystko powoli z niego wychodziło, jakby wyślizgiwało się przez pory skóry. Wciąż starał się je zduszać, ale powściągliwiej. Ruchy jego dłoni stawały się bardziej nerwowe, choć jeszcze całkiem się nie otworzył - być może już nie potrafił, być może nauka oklumencji odcisneła na nim piętno i rzeczywiście, tak jak ostrzegali go w różnych księgach, miała utrudnić mu dzielenie się emocjami.
- Ponoć pełna rekonwalescencja będzie trwała do świąt - wzruszył ramionami, bo nie potrafił się już nawet skupić na wizji konania z nudów na swoim aurorskim biurku - nagle przestał się tym w jakikolwiek sposób przejmować.
W końcu westchnął i znów napił się wina.
- Aż tak widać? - ale pytanie, które padło mu z ust, było wyjątkowo retoryczne - sam wiedział, że tym razem pokazuje wszystkie swoje odczucia i wewnętrzne batalie jak na złotej tacy. Raz jeszcze wypuścił odrobinę zbyt głośno powietrze. - Nawet nie wiem, od czego zacząć - powiedział z rezygnacją, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki - zaraz wyjął z niej niewielkie, czerwone pióro, na którym jeszcze parę dni temu żarzyło się imię Florence. Przyglądał mu się uważnie, obracając je w dłoni; zupełnie, jakby bał się unieść wzrok i spojrzeć jej w oczy. - Pamiętasz, jak w zeszłym miesiącu na tydzień zapadłem się pod ziemię? - Zdziwiłby się, gdyby nie pamiętała. Miał wrażenie, że wszyscy będą mu to wypominać co najmniej do końca życia.
- Już wolę mieć różdżkę w sosie - mruknął z wyraźną dezaprobatą, ale w końcu skapitulował, nie chcąc drążyć tematu w nieskończoność. Przez chwilę patrzył jeszcze ostrzegawczo na Florence, nie mogąc powstrzymać się od marszczenia brwi, ale zaraz na nowo złagodniały mu rysy. Ponownie się uśmiechnął, lekko, nieznacznie i ciepło.
Gdy wbijał korkociąg w korek butelki, na ten jeden moment mógł całkiem skupić się na czymś innym niż własnych destrukcyjnych myślach, które nagle odpłynęły i zastąpiła je pustka. Przyjął ją z jednoczesną ulgą i zdziwieniem - działała tak na niego obecność najdroższej przyjaciółki czy perspektywa zalania wszystkich smutków nieprzyzwoitą ilością wina? Wyciągnął korek przy akompaniamencie charakterystycznego dźwięku i niespiesznie odłożył go na blat stołu.
- Coś w tym jest - podsumował cicho jej słowa o życiu w zagrożeniu, chwyciwszy już w dłoń widelec. - Ech, Florie, powinnaś się przebranżować i zwiększyć ofertę w swojej lodziarni. Po co ograniczać się do lodów, skoro nie tylko desery robisz wspaniałe - a uwielbienie wyraźnie odznaczające się w spojrzeniu Garry'ego tylko podkreślało jego słowa; zaśmiał się cicho, słysząc o czekoladowym smakołyku oczekującym w piekarniku na rychłe podanie. - Rozpieszczasz mnie i wkrótce będę mógł się tylko turlać. A turlający się auror nie jest dobrym aurorem.
Lecz coraz gorzej szło mu ukrywanie niepokoju pod maską wymuszonych żartów. Dudniące wspomnienia i natarczywe myśli wracały z pulsującym bólem - Tower, Cressida, Zakon Feniksa. Kolejne bezsensowne śmierci, niepotrzebne narażanie życie. Pułapki więziennych korytarzy. Niebezpieczeństwa czyhające za rogiem na wszystkich jego bliskich. Najbliższych.
Czy mógł się jeszcze wycofać?
- Nie ma - przyznał, ale miał wrażenie, że jego własny głos rozbrzmiewa zza jakiejś szklanej, niewidzialnej ściany. Upił niespieszny, niewielki łyk wina, a zaraz po nim wziął kolejny, tym razem znacznie większy. Bardziej rozpaczliwy?
Wszystko powoli z niego wychodziło, jakby wyślizgiwało się przez pory skóry. Wciąż starał się je zduszać, ale powściągliwiej. Ruchy jego dłoni stawały się bardziej nerwowe, choć jeszcze całkiem się nie otworzył - być może już nie potrafił, być może nauka oklumencji odcisneła na nim piętno i rzeczywiście, tak jak ostrzegali go w różnych księgach, miała utrudnić mu dzielenie się emocjami.
- Ponoć pełna rekonwalescencja będzie trwała do świąt - wzruszył ramionami, bo nie potrafił się już nawet skupić na wizji konania z nudów na swoim aurorskim biurku - nagle przestał się tym w jakikolwiek sposób przejmować.
W końcu westchnął i znów napił się wina.
- Aż tak widać? - ale pytanie, które padło mu z ust, było wyjątkowo retoryczne - sam wiedział, że tym razem pokazuje wszystkie swoje odczucia i wewnętrzne batalie jak na złotej tacy. Raz jeszcze wypuścił odrobinę zbyt głośno powietrze. - Nawet nie wiem, od czego zacząć - powiedział z rezygnacją, sięgając do wewnętrznej kieszeni marynarki - zaraz wyjął z niej niewielkie, czerwone pióro, na którym jeszcze parę dni temu żarzyło się imię Florence. Przyglądał mu się uważnie, obracając je w dłoni; zupełnie, jakby bał się unieść wzrok i spojrzeć jej w oczy. - Pamiętasz, jak w zeszłym miesiącu na tydzień zapadłem się pod ziemię? - Zdziwiłby się, gdyby nie pamiętała. Miał wrażenie, że wszyscy będą mu to wypominać co najmniej do końca życia.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Dopiero, gdy siada przy stole zauważa, że wciąż ma na sobie fartuch. Nieco poplamiony, ale wciąż cieszący oko pięknymi kolorami: jej nieodłączny towarzysz kuchennych wojaży! Trudno zliczyć ile ubrań zniszczyła w czasie gotowania zanim go dostała. To zdaje się prezent z ostatnich urodzin, zresztą od samego Garretta. Flo wzdycha z pewnym rozbawieniem, ale trudno orzec skąd ta wesołość: bawi ją własne roztargnienie, czy słowa przyjaciela? A może jedno i drugie?
- To dlatego, że nigdy nie jadłeś czegoś, w czym wygotował się rdzeń różdżki. - poucza go, jednocześnie rozsupłując sznurki przytrzymujące fartuch. - Wychodzą z tego okropne rzeczy. Jeśli oczywiście całość nie wybuchnie od razu w twarz kucharza. - dodaje i choć pewnie nie powinna, to wciąż się śmieje. Odkłada na sąsiednie krzesło złożony pośpiesznie fartuszek, z którego zdołała się już z sukcesem wyplątać i wraca do jedzenia. Jej talerz pustoszeje w szybkim tempie, ale nie ma w tym nic dziwnego, skoro nie postawiła swojej poprzeczki zbyt wysoko.
- Nieskromnie przyznam, że już kilka osób mi to radziło. - mówi i prostuje się z dumą. Widać, że jak zwykle komplementy skierowane w stronę jej umiejętności kulinarnych sprawiają jej nie lada przyjemność. - Może za kilka lat będzie mnie stać na taką inwestycję. Ale nawet te lata nie wystarczą żebym doprowadziła Cię do stanu, w którym zaczniesz się toczysz. Przecież już od dekady próbuję i wciąż nic!- potrząsa głowy z udawanym oburzeniem, ale błysk niepokoju w jej oczach trochę psuje zamierzony efekt komiczny.
Znacznie chętniej niż po widelec sięga teraz po kieliszek, ale to też nie powinno być żadne zaskoczenie. Wino należy do jej ulubionych trunków, a Garrett do ulubionych towarzyszy w jego degustowaniu. Ma też wrażenie, że szybkie wprowadzenie się w stan upojenia może jej dobrze zrobić tego wieczoru. Nie umie zgadnąć co takiego kłębi się pod rudą czupryną przyjaciela, ale każda kolejna chwila upewnia ją w przekonaniu, że to nie będzie nic dobrego. Nie chce go pospieszać, bo przecież z autopsji wie jak ciężko jest czasem odsłonić się przed drugą osobą - nawet jeśli jest to ktoś bliski i godny zaufania. Sama ma z tym poważne problemy i żeby skłonić ją do zwierzeń potrzebna dużej butelki Ognistej i całej nocy cierpliwości. Jakby tknięta tą myślą sięga po butelkę i szczodrą ręką uzupełnia oba kieliszki. Kiwa lekko głową, gdy słyszy podany przez uzdrowicieli termin, ale nie umie znaleźć żadnych słów, które mogłyby zabić wiszącą pomiędzy nimi ciszę. W tym milczeniu nie ma niezręczności, ale zdaje się ciężkie od oczekiwania. Flo ostrożne odkłada widelec na pusty talerz i odsuwa go na bok. Bardzo stara się nie produkować przy tym zbędnych dźwięków. Opiera łokcie na stole, składa dłonie jak do modlitwy i przytula do nich policzek. Jej złote oczy badawczo, ale nienachalnie ślizgają się po obliczu Weasleya. Ten wreszcie się odzywa i Florence nie może powstrzymać czułego uśmiechu, który wpływa jej na usta. Pytanie jest tak retoryczne, że nawet nie sili się na odpowiedź - jak ona mogłaby nie dostrzec?
- Oczywiście, że pamiętam. - odpowiada cicho, marszcząc lekko brwi. Prawie wyszła z siebie, gdy zniknął bez słowa na tydzień, by później odnaleźć się w paskudnym stanie na oddziale świętego Munga. Była jedną z pierwszych osób, które siedziały na brzegu jego łóżka i bardzo niechętnie wychodziła.
- Najlepiej zacznij od początku. - zachęciła go łagodnie, jednocześnie z uwagą wpatrując się w przedmiot, który trzymał. Czy to było pióro? Coś dziwnie zaciskało się w jej piersi, gdy przed oczami stanął jej sen, który śniła nie tak dawno temu.
- To dlatego, że nigdy nie jadłeś czegoś, w czym wygotował się rdzeń różdżki. - poucza go, jednocześnie rozsupłując sznurki przytrzymujące fartuch. - Wychodzą z tego okropne rzeczy. Jeśli oczywiście całość nie wybuchnie od razu w twarz kucharza. - dodaje i choć pewnie nie powinna, to wciąż się śmieje. Odkłada na sąsiednie krzesło złożony pośpiesznie fartuszek, z którego zdołała się już z sukcesem wyplątać i wraca do jedzenia. Jej talerz pustoszeje w szybkim tempie, ale nie ma w tym nic dziwnego, skoro nie postawiła swojej poprzeczki zbyt wysoko.
- Nieskromnie przyznam, że już kilka osób mi to radziło. - mówi i prostuje się z dumą. Widać, że jak zwykle komplementy skierowane w stronę jej umiejętności kulinarnych sprawiają jej nie lada przyjemność. - Może za kilka lat będzie mnie stać na taką inwestycję. Ale nawet te lata nie wystarczą żebym doprowadziła Cię do stanu, w którym zaczniesz się toczysz. Przecież już od dekady próbuję i wciąż nic!- potrząsa głowy z udawanym oburzeniem, ale błysk niepokoju w jej oczach trochę psuje zamierzony efekt komiczny.
Znacznie chętniej niż po widelec sięga teraz po kieliszek, ale to też nie powinno być żadne zaskoczenie. Wino należy do jej ulubionych trunków, a Garrett do ulubionych towarzyszy w jego degustowaniu. Ma też wrażenie, że szybkie wprowadzenie się w stan upojenia może jej dobrze zrobić tego wieczoru. Nie umie zgadnąć co takiego kłębi się pod rudą czupryną przyjaciela, ale każda kolejna chwila upewnia ją w przekonaniu, że to nie będzie nic dobrego. Nie chce go pospieszać, bo przecież z autopsji wie jak ciężko jest czasem odsłonić się przed drugą osobą - nawet jeśli jest to ktoś bliski i godny zaufania. Sama ma z tym poważne problemy i żeby skłonić ją do zwierzeń potrzebna dużej butelki Ognistej i całej nocy cierpliwości. Jakby tknięta tą myślą sięga po butelkę i szczodrą ręką uzupełnia oba kieliszki. Kiwa lekko głową, gdy słyszy podany przez uzdrowicieli termin, ale nie umie znaleźć żadnych słów, które mogłyby zabić wiszącą pomiędzy nimi ciszę. W tym milczeniu nie ma niezręczności, ale zdaje się ciężkie od oczekiwania. Flo ostrożne odkłada widelec na pusty talerz i odsuwa go na bok. Bardzo stara się nie produkować przy tym zbędnych dźwięków. Opiera łokcie na stole, składa dłonie jak do modlitwy i przytula do nich policzek. Jej złote oczy badawczo, ale nienachalnie ślizgają się po obliczu Weasleya. Ten wreszcie się odzywa i Florence nie może powstrzymać czułego uśmiechu, który wpływa jej na usta. Pytanie jest tak retoryczne, że nawet nie sili się na odpowiedź - jak ona mogłaby nie dostrzec?
- Oczywiście, że pamiętam. - odpowiada cicho, marszcząc lekko brwi. Prawie wyszła z siebie, gdy zniknął bez słowa na tydzień, by później odnaleźć się w paskudnym stanie na oddziale świętego Munga. Była jedną z pierwszych osób, które siedziały na brzegu jego łóżka i bardzo niechętnie wychodziła.
- Najlepiej zacznij od początku. - zachęciła go łagodnie, jednocześnie z uwagą wpatrując się w przedmiot, który trzymał. Czy to było pióro? Coś dziwnie zaciskało się w jej piersi, gdy przed oczami stanął jej sen, który śniła nie tak dawno temu.
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bardzo lubił, kiedy Florence się uśmiechała.
Tak po prostu - cieszyła go każda chwila, gdy nie tonęła we własnych strapieniach, gdy nie marszczyła w wyrazie niepokoju brwi, gdy nie prowadziła bitew z demonami własnej przeszłości; musiała przecież doskonale wiedzieć, jak bardzo zależało mu na jej szczęściu. Kąciki jego ust mimowolnie podrygiwały, by lekko się unieść, kiedy w jej oczach tańczyły radosne ogniki. Na dźwięk jej śmiechu sam nie mógł powstrzymać rozbawionego parsknięcia, a kiedy z barwy jej głosu wylewały się smutki i troski, na jego piegowatym czole pojawiała się niejedna zmarszczka.
Nie mówił tego na głos, ale chyba nie umiałby bez niej żyć; to przerażające, jak łatwo można przywiązać się do drugiego człowieka, uzależnić się od jego porad, często tak otwarcie zdawać się tylko i wyłącznie na jego łaskę. Z drugiej strony, zawsze był też pewien, że nie byłby w stanie poprawnie funkcjonować bez przedzierania palców przez kosmyki srebrnych włosów, bez ciepłych, miękkich ust i spojrzenia oczu o barwie wzburzonego morza. A jednak dał radę. Musiał.
Nawet po jakimś czasie przypomniał sobie, jak układa się usta w beztroskim uśmiechu.
- A ty jadłaś? - zaśmiał się, zaciskając palce na szkle wysokiego kieliszka, ale nie unosił go jeszcze do ust. - Chyba nie słyszałem tej historii - więc opowiedz mi ją teraz, gdy walczę z myślami, bądź zachowaj na później, wysnuj ją, gdy na nowo zapadnę się we własnym strachu, co ostatnio zdarza mi się zdecydowanie zbyt często.
W jego spojrzeniu zamajaczyło coś, co stanowiło substytut słów, których nie odważył się wypowiedzieć na głos. Ale nie przestawał się uśmiechać, nawet na chwilę.
- Mam nadzieję, że kiedyś się skusisz na własną restaurację - rzucił, beztrosko grzebiąc widelcem w makaronie, ale nie w sposób barbarzyński, nie niekulturalny. Jego pochodzenie najczęściej ujawniało się wyłącznie w takich momentach - kiedy nigdy nie mylił się przy zastawie stołowej i doskonale wiedział, do czego służy dany sztuciec, kiedy stał nienagannie prosto, kiedy coś oficjalnego mimowolnie wkradało mu się do stylu pisania listów. - Choć w tym momencie zyskasz pasożyta - zawiesił na chwilę głos, spoglądając na Florence z wyjątkową powagą, ale i tak oboje wiedzieli, że żartował - mnie, oczywiście. Wizyty w twoim lokalu będą znakomitym pretekstem do zaprzestania kuchennych podbojów. Psidwacza kość, sąsiedzi z dołu na pewno mają już dość moich eksplozji w porach obiadowych. - Bo przecież nie tylko jego punktualność była wręcz przysłowiowa - antytalent w gotowaniu również.
Gdy bańka beztroski wreszcie pękła, Garrett przez chwilę milczał, jakby ważąc słowa i zastanawiając się, co właściwie powinien powiedzieć. Widelec pozostał w talerzu, kieliszek wypełniony winem nieruchomo stał na stole; mężczyzna marszczył ledwo zauważalnie brwi, wciąż wpatrując się w trzymane w dłoni czerwone piórko. W końcu uniósł wzrok, odważył spojrzeć na przyjaciółkę. Odłożył pióro na drewniany blat i lekko podsunął je w jej stronę, nie przestając patrzeć na nią jednocześnie ciepło i z pewnym niewypowiedzianym smutkiem.
- To dla ciebie - powiedział jak gdyby nigdy nic, jakby wcale nie usłyszał odpowiedzi Florence. - Pióro feniksa. I chyba lepiej będzie zacząć od końca. W listopadzie miało miejsce włamanie do Tower, na pewno o nim słyszałaś. Zniknąłem, bo brałem w nim udział - jako włamywacz - i trochę mnie... poobijało. Ale nie przerywaj mi - dodał, bo, patrząc na przyjaciółkę uważnie, mógłby przysiąc, że krytyczne uwagi tylko czekały na to, aby spłynąć z jej ust. - Straciłem przytomność, wyrzuciła mnie Tamiza, znalazł mnie mugol - resztę historii już znasz, ale nie ona jest tu ważna. Musieliśmy to zrobić, żeby uwolnić naszych przyjaciół zaaresztowanych na mocy bezsensownego dekretu. Bo Ministerstwo zwariowało i coraz częściej zastanawiamy się, czy za całym tym szalonym teatrzykiem nie stoi ktoś potężniejszy, bardziej niebezpieczny. Sam Grindelwald. A mówiąc my mam na myśli - nie odrywał spojrzenia od Flo, badając jej reakcję, ale nie pozwalając dojść jej do słowa - Zakon Feniksa, organizację, której jestem członkiem. W sumie... bardziej założycielem, choć nie do końca, bo zlecił nam to Dumbledore, chociaż gdy to zlecał, już nie żył. - Brawo, Garrett, a tak dobrze ci szło. - Dobra, to jest trochę - niewiarygodne? pogmatwane? szalone? idiotyczne? - skomplikowane, ale uwierz mi, że każde słowo jest prawdziwe.
To nie był koniec historii - to był dopiero początek, ale i tak zrobił przerwę na gigantyczny łyk wina, bo chyba nie był w stanie kontynuować na trzeźwo.
- Więc no, jeśli jeszcze nie uważasz, że zwariowałem, to daj znać, zostało mi trochę do opowiedzenia - i kolejny łyk, bo właściwie nie wiedział, jakiej reakcji Florence się spodziewał - wybuchu gniewu? niedowierzania? paniki? ataku śmiechu? Nie miał pojęcia, która z nich byłaby najgorsza.
Tak po prostu - cieszyła go każda chwila, gdy nie tonęła we własnych strapieniach, gdy nie marszczyła w wyrazie niepokoju brwi, gdy nie prowadziła bitew z demonami własnej przeszłości; musiała przecież doskonale wiedzieć, jak bardzo zależało mu na jej szczęściu. Kąciki jego ust mimowolnie podrygiwały, by lekko się unieść, kiedy w jej oczach tańczyły radosne ogniki. Na dźwięk jej śmiechu sam nie mógł powstrzymać rozbawionego parsknięcia, a kiedy z barwy jej głosu wylewały się smutki i troski, na jego piegowatym czole pojawiała się niejedna zmarszczka.
Nie mówił tego na głos, ale chyba nie umiałby bez niej żyć; to przerażające, jak łatwo można przywiązać się do drugiego człowieka, uzależnić się od jego porad, często tak otwarcie zdawać się tylko i wyłącznie na jego łaskę. Z drugiej strony, zawsze był też pewien, że nie byłby w stanie poprawnie funkcjonować bez przedzierania palców przez kosmyki srebrnych włosów, bez ciepłych, miękkich ust i spojrzenia oczu o barwie wzburzonego morza. A jednak dał radę. Musiał.
Nawet po jakimś czasie przypomniał sobie, jak układa się usta w beztroskim uśmiechu.
- A ty jadłaś? - zaśmiał się, zaciskając palce na szkle wysokiego kieliszka, ale nie unosił go jeszcze do ust. - Chyba nie słyszałem tej historii - więc opowiedz mi ją teraz, gdy walczę z myślami, bądź zachowaj na później, wysnuj ją, gdy na nowo zapadnę się we własnym strachu, co ostatnio zdarza mi się zdecydowanie zbyt często.
W jego spojrzeniu zamajaczyło coś, co stanowiło substytut słów, których nie odważył się wypowiedzieć na głos. Ale nie przestawał się uśmiechać, nawet na chwilę.
- Mam nadzieję, że kiedyś się skusisz na własną restaurację - rzucił, beztrosko grzebiąc widelcem w makaronie, ale nie w sposób barbarzyński, nie niekulturalny. Jego pochodzenie najczęściej ujawniało się wyłącznie w takich momentach - kiedy nigdy nie mylił się przy zastawie stołowej i doskonale wiedział, do czego służy dany sztuciec, kiedy stał nienagannie prosto, kiedy coś oficjalnego mimowolnie wkradało mu się do stylu pisania listów. - Choć w tym momencie zyskasz pasożyta - zawiesił na chwilę głos, spoglądając na Florence z wyjątkową powagą, ale i tak oboje wiedzieli, że żartował - mnie, oczywiście. Wizyty w twoim lokalu będą znakomitym pretekstem do zaprzestania kuchennych podbojów. Psidwacza kość, sąsiedzi z dołu na pewno mają już dość moich eksplozji w porach obiadowych. - Bo przecież nie tylko jego punktualność była wręcz przysłowiowa - antytalent w gotowaniu również.
Gdy bańka beztroski wreszcie pękła, Garrett przez chwilę milczał, jakby ważąc słowa i zastanawiając się, co właściwie powinien powiedzieć. Widelec pozostał w talerzu, kieliszek wypełniony winem nieruchomo stał na stole; mężczyzna marszczył ledwo zauważalnie brwi, wciąż wpatrując się w trzymane w dłoni czerwone piórko. W końcu uniósł wzrok, odważył spojrzeć na przyjaciółkę. Odłożył pióro na drewniany blat i lekko podsunął je w jej stronę, nie przestając patrzeć na nią jednocześnie ciepło i z pewnym niewypowiedzianym smutkiem.
- To dla ciebie - powiedział jak gdyby nigdy nic, jakby wcale nie usłyszał odpowiedzi Florence. - Pióro feniksa. I chyba lepiej będzie zacząć od końca. W listopadzie miało miejsce włamanie do Tower, na pewno o nim słyszałaś. Zniknąłem, bo brałem w nim udział - jako włamywacz - i trochę mnie... poobijało. Ale nie przerywaj mi - dodał, bo, patrząc na przyjaciółkę uważnie, mógłby przysiąc, że krytyczne uwagi tylko czekały na to, aby spłynąć z jej ust. - Straciłem przytomność, wyrzuciła mnie Tamiza, znalazł mnie mugol - resztę historii już znasz, ale nie ona jest tu ważna. Musieliśmy to zrobić, żeby uwolnić naszych przyjaciół zaaresztowanych na mocy bezsensownego dekretu. Bo Ministerstwo zwariowało i coraz częściej zastanawiamy się, czy za całym tym szalonym teatrzykiem nie stoi ktoś potężniejszy, bardziej niebezpieczny. Sam Grindelwald. A mówiąc my mam na myśli - nie odrywał spojrzenia od Flo, badając jej reakcję, ale nie pozwalając dojść jej do słowa - Zakon Feniksa, organizację, której jestem członkiem. W sumie... bardziej założycielem, choć nie do końca, bo zlecił nam to Dumbledore, chociaż gdy to zlecał, już nie żył. - Brawo, Garrett, a tak dobrze ci szło. - Dobra, to jest trochę - niewiarygodne? pogmatwane? szalone? idiotyczne? - skomplikowane, ale uwierz mi, że każde słowo jest prawdziwe.
To nie był koniec historii - to był dopiero początek, ale i tak zrobił przerwę na gigantyczny łyk wina, bo chyba nie był w stanie kontynuować na trzeźwo.
- Więc no, jeśli jeszcze nie uważasz, że zwariowałem, to daj znać, zostało mi trochę do opowiedzenia - i kolejny łyk, bo właściwie nie wiedział, jakiej reakcji Florence się spodziewał - wybuchu gniewu? niedowierzania? paniki? ataku śmiechu? Nie miał pojęcia, która z nich byłaby najgorsza.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Florence wie. To przecież wyraźnie widać w jego oczach, w których - po latach praktyki - potrafi czytać jak w otwartej książce. Nie wątpi nawet przez chwilę w to, że jest mu bliska. I bynajmniej nie pozostaje mu dłużna w tych uczuciach. Czasem wydaje jej się nawet, że nie umiałaby bez niego żyć. Nie zniosłaby utraty kolejnej ukochanej osoby. Zeszłaby do piekła po jego szczęście. Skoczyłaby za nim w ogień. Taka przecież jest: dla ludzi, których kocha potrafi zrobić wszystko. Ich ból jest jej bólem. Ich szczęście, jej szczęściem. Dlatego teraz rosnący niepokój Garretta odbija się w jej oczach. Bursztynowe tęczówki ciemnieją, między brwiami pojawia się malutka zmarszczka. Pogodne tematy umierają śmiercią naturalną, bo kontynuowanie ich w jakiś dziwny sposób przestaje być na miejscu. Flo małymi, ale częstymi łyczkami osusza kolejny kieliszek wina.
- Nigdy nie opowiadałam Ci o Luce i jego zupie z włosiem testrala? - pyta ze szczerym zdziwieniem, bo to przecież jedna z najzabawniejszych historii z jej podróży po Italii. Spędziła tam zaledwie cztery miesiące, ale kilka zawiązanych wtedy przyjaźni wciąż kontynuowała listownie. Mówiła też biegle po włosku. Język złapała błyskawicznie, ale nie powinno to być wielkim zaskoczeniem. Ojciec nauczył ją czytać w łacinie jeszcze zanim poprawnie zaczęła zapisywać angielskie słowa. Z taką podstawą żaden język romański nie był dla niej wielkim wyzwaniem. Czasem, gdy była pijana śpiewała Garretowi po włosku bardzo łzawe ballady o miłości. - Muszę Ci do tego ugotować wspomnianą zupę. Inaczej historia nie będzie tak zabawna. - dodaje po chwili. Obraca kieliszek po stole w geście zdradzającym zdenerwowanie. Wciąż jednak stać ją na kolejny uśmiech dla Garrego.
- Zawsze jesteś mile widziany w mojej kuchni. - przypomina mu nie po raz pierwszy. - Nie pozwolę żebyś regularnie wysadzał mieszkanie. Albo co gorsza głodował... - w ostatniej chwili gryzie się w język. Słowa "skoro Lyra nie będzie Ci już gotować" więzną jej w gardle. Przypomnienie o rychłym ślubie najmłodszej z rodzeństwa Weasley'ów nie wydaje jej się teraz dobrym pomysłem. Zwłaszcza, że sama jeszcze nie do końca się z tym pogodziła. Lyra była jeszcze taka młodziutka! Florence boi się tego co przyniesie przyszłość dla przyszłej lady Travers, ale modli się w duchu o jej pomyślność. Nadzieja i wiara jeszcze nigdy jej nie zawiodły.
Przez chwilę znów jest cicho. Panna Fortescue zagryza lekko wargi, starając się powstrzymać przed pośpieszaniem Garretta do mówienia. Nie jest szczególnie cierpliwym stworzeniem, czekanie daje jej zbyt dużo czasu do namysłu. A myślenie to przecież zawsze kłopoty. Lepiej biec. Liczy więc piegi na jego policzkach, bo to jej sprawdzony sposób na ucieczkę przed złymi myślami. Nim dochodzi do dziesięciu, Garry wreszcie odpowiada na jej intensywne spojrzenie i przez chwilę może szukać w błękicie jego tęczówek odpowiedzi na swoje niezadane jeszcze pytania. Smutek, który tam dostrzega tylko pogłębia jej niepokój. Przyjmuje jednak ofiarowane jej pióro bez namysłu. Bada palcami jego fakturę, podziwia intensywny kolor i sposób w jaki załamuje światło. Ma ochotę przytknąć je do ust, by sprawdzić czy faktycznie jest ciepłe w dotyku, czy to może jej ręce są lodowate. Nie puszcza piórka nawet na moment, choć całą uwagę poświęca teraz swojemu przyjacielowi. Słowa, które od niego słyszy burzą jej krew na tak wiele różnych sposobów! Strach, złość, niepokój. Kolejne emocje odbijają się na jej pobladłej twarzy. Oczy ma wielkie jak galeony. Od czasu do czasu próbuje się wtrącić, ale Weasley skutecznie jej to uniemożliwia. Otwiera więc usteczka tylko po to, by zaraz znów je zamknąć, nie wydając przy tym żadnego dźwięku - jak ryba wyrzucona na brzeg. I choć w całym jej ciele widać napięcie, to palce, którymi trzyma pióro feniksa pozostają rozluźnione. Raz po raz pieszczotliwie muska je kciukiem. Słowa, które słyszy malują w jej wyobraźni przerażające obrazy. Nieprzytomny Garrett w Tamizie. Garrett zakuty w kajdany i zamknięty w Azkabanie za włamanie do Tower. I co najgorsze - martwy. Błękitne oczy pozbawione blasku, kredowobiała skóra pod mnóstwem piegów, krew. Krew, wszędzie krew - jak wtedy, gdy umierał jej ojciec. Silny dreszcz wstrząsa jej ciałem. Potrząsa głową, odganiając od siebie te obrazy. Odkasłuje cicho i wreszcie się odzywa:
- Czyli podsumowując: włamałeś się do Tower w listopadzie żeby odbić swoich współtowarzyszy. Współtowarzyszy, którzy razem z Tobą są w jakiejś tajnej organizacji powołanej przez Dumbeldora. Który nie żył, gdy wam to zlecał...- milknie nagle i unosi jedną dłoń do góry. Uciska nasadę nosa, jakby próbowała się skupić. Najśmieszniejsze jest to, że ona naprawdę mu wierzy. W każde jedno słowo. Miał przecież jej pełne zaufanie i oddanie. Jeśli coś robił z pewnością miał ku temu dobre powody. Ale całe to zaufanie bynajmniej nie ułatwia jej przetrawienia tak wielkiej ilości informacji na raz. Dlatego dopija wino i nalewa sobie kolejny kieliszek. Dopiero, gdy i ten opróżnia do połowy może znów spojrzeć mu w oczy.
- Dlaczego mówisz mi dopiero teraz, Garry? - pyta cicho. Puszcza kieliszek, by sięgnąć ku jego dłoni. Ściska mocno jego palce w dziwnie rozpaczliwym geście. - Nigdy więcej nie rób takich durnych rzeczy jak włamywanie się do Tower. Nigdy więcej beze mnie. Jasne? - dopiero kiedy uzyska od niego choć cień akceptacji puszcza jego rękę i znów sięga do kieliszka. Kiedy jest już pusty, odstawia go z głośnym stukotem na stół i prostuje się nieznacznie.
- Dobra. Teraz jestem już gotowa na resztę. - wzdycha. Nawet przez moment nie przestała obracać w palcach pióra feniksa.
- Nigdy nie opowiadałam Ci o Luce i jego zupie z włosiem testrala? - pyta ze szczerym zdziwieniem, bo to przecież jedna z najzabawniejszych historii z jej podróży po Italii. Spędziła tam zaledwie cztery miesiące, ale kilka zawiązanych wtedy przyjaźni wciąż kontynuowała listownie. Mówiła też biegle po włosku. Język złapała błyskawicznie, ale nie powinno to być wielkim zaskoczeniem. Ojciec nauczył ją czytać w łacinie jeszcze zanim poprawnie zaczęła zapisywać angielskie słowa. Z taką podstawą żaden język romański nie był dla niej wielkim wyzwaniem. Czasem, gdy była pijana śpiewała Garretowi po włosku bardzo łzawe ballady o miłości. - Muszę Ci do tego ugotować wspomnianą zupę. Inaczej historia nie będzie tak zabawna. - dodaje po chwili. Obraca kieliszek po stole w geście zdradzającym zdenerwowanie. Wciąż jednak stać ją na kolejny uśmiech dla Garrego.
- Zawsze jesteś mile widziany w mojej kuchni. - przypomina mu nie po raz pierwszy. - Nie pozwolę żebyś regularnie wysadzał mieszkanie. Albo co gorsza głodował... - w ostatniej chwili gryzie się w język. Słowa "skoro Lyra nie będzie Ci już gotować" więzną jej w gardle. Przypomnienie o rychłym ślubie najmłodszej z rodzeństwa Weasley'ów nie wydaje jej się teraz dobrym pomysłem. Zwłaszcza, że sama jeszcze nie do końca się z tym pogodziła. Lyra była jeszcze taka młodziutka! Florence boi się tego co przyniesie przyszłość dla przyszłej lady Travers, ale modli się w duchu o jej pomyślność. Nadzieja i wiara jeszcze nigdy jej nie zawiodły.
Przez chwilę znów jest cicho. Panna Fortescue zagryza lekko wargi, starając się powstrzymać przed pośpieszaniem Garretta do mówienia. Nie jest szczególnie cierpliwym stworzeniem, czekanie daje jej zbyt dużo czasu do namysłu. A myślenie to przecież zawsze kłopoty. Lepiej biec. Liczy więc piegi na jego policzkach, bo to jej sprawdzony sposób na ucieczkę przed złymi myślami. Nim dochodzi do dziesięciu, Garry wreszcie odpowiada na jej intensywne spojrzenie i przez chwilę może szukać w błękicie jego tęczówek odpowiedzi na swoje niezadane jeszcze pytania. Smutek, który tam dostrzega tylko pogłębia jej niepokój. Przyjmuje jednak ofiarowane jej pióro bez namysłu. Bada palcami jego fakturę, podziwia intensywny kolor i sposób w jaki załamuje światło. Ma ochotę przytknąć je do ust, by sprawdzić czy faktycznie jest ciepłe w dotyku, czy to może jej ręce są lodowate. Nie puszcza piórka nawet na moment, choć całą uwagę poświęca teraz swojemu przyjacielowi. Słowa, które od niego słyszy burzą jej krew na tak wiele różnych sposobów! Strach, złość, niepokój. Kolejne emocje odbijają się na jej pobladłej twarzy. Oczy ma wielkie jak galeony. Od czasu do czasu próbuje się wtrącić, ale Weasley skutecznie jej to uniemożliwia. Otwiera więc usteczka tylko po to, by zaraz znów je zamknąć, nie wydając przy tym żadnego dźwięku - jak ryba wyrzucona na brzeg. I choć w całym jej ciele widać napięcie, to palce, którymi trzyma pióro feniksa pozostają rozluźnione. Raz po raz pieszczotliwie muska je kciukiem. Słowa, które słyszy malują w jej wyobraźni przerażające obrazy. Nieprzytomny Garrett w Tamizie. Garrett zakuty w kajdany i zamknięty w Azkabanie za włamanie do Tower. I co najgorsze - martwy. Błękitne oczy pozbawione blasku, kredowobiała skóra pod mnóstwem piegów, krew. Krew, wszędzie krew - jak wtedy, gdy umierał jej ojciec. Silny dreszcz wstrząsa jej ciałem. Potrząsa głową, odganiając od siebie te obrazy. Odkasłuje cicho i wreszcie się odzywa:
- Czyli podsumowując: włamałeś się do Tower w listopadzie żeby odbić swoich współtowarzyszy. Współtowarzyszy, którzy razem z Tobą są w jakiejś tajnej organizacji powołanej przez Dumbeldora. Który nie żył, gdy wam to zlecał...- milknie nagle i unosi jedną dłoń do góry. Uciska nasadę nosa, jakby próbowała się skupić. Najśmieszniejsze jest to, że ona naprawdę mu wierzy. W każde jedno słowo. Miał przecież jej pełne zaufanie i oddanie. Jeśli coś robił z pewnością miał ku temu dobre powody. Ale całe to zaufanie bynajmniej nie ułatwia jej przetrawienia tak wielkiej ilości informacji na raz. Dlatego dopija wino i nalewa sobie kolejny kieliszek. Dopiero, gdy i ten opróżnia do połowy może znów spojrzeć mu w oczy.
- Dlaczego mówisz mi dopiero teraz, Garry? - pyta cicho. Puszcza kieliszek, by sięgnąć ku jego dłoni. Ściska mocno jego palce w dziwnie rozpaczliwym geście. - Nigdy więcej nie rób takich durnych rzeczy jak włamywanie się do Tower. Nigdy więcej beze mnie. Jasne? - dopiero kiedy uzyska od niego choć cień akceptacji puszcza jego rękę i znów sięga do kieliszka. Kiedy jest już pusty, odstawia go z głośnym stukotem na stół i prostuje się nieznacznie.
- Dobra. Teraz jestem już gotowa na resztę. - wzdycha. Nawet przez moment nie przestała obracać w palcach pióra feniksa.
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ze znanego tylko sobie powodu wziął widelec w dłoń i obrócił go kilkukrotnie w palcach; analiza zastawy stołowej nigdy nie mieściła się w wachlarzu jego zainteresowań, a mimo to przyglądał się sztućcowi z absurdalną uwagą i zaciekawieniem. Które nie do końca sięgało oczu - gubiło się gdzieś w przygaszonym blasku błękitnych tęczówek i łatwo było na tej podstawie stwierdzić, że myślami znajdował się daleko od przestrzennej kuchni przyjaciółki.
Kolejny łyk wina, które coraz mocniej rozgrzewało mu krew. Czyniło szczerość prostszą.
- Kiedy teraz o tym mówisz, coś mi świta - przyznał, przedzierając się przez niezliczone tuziny wspomnień o historiach Florence; wysoce prawdopodobne, że wśród nich znajdowała się właśnie ta o włosiu testrala stanowiącym składnik potraw. - Ale coś w tym jest, że w innych kulturach różdżki stanowią ważny element gastronomii. Słyszałem, że w Chinach obiady je się pałeczkami, bo kiedyś czyniono to różdżkami pokonanych w pojedynkach wrogów. Ale nie wiem, ile jest w tym prawdy - pewnie niewiele: dokładnie tyle samo, co w opowieściach o czarodziejach przenoszących się na drugą stronę globu po nieświadomym kopnięciu puszki będącej świstoklikiem i w opowiadanych na salonach legendach prawiących o szczęśliwych szlacheckich małżeństwach.
Przykrych mitach, które niedawno dotyczyły go bardziej, niż kiedykolwiek tego chciał.
- Ta zupa w twoich ustach ma raczej pejoratywny wydźwięk - zauważył z pewnym rozbawieniem, które skrył pod maską sparodiowanego badawczego spojrzenia, jakim obdarzył Florence. - Wiedziałem, że od dłuższego czasu po prostu planujesz na mnie zamach. Chcesz mnie otruć. - Pokręcił z teatralnym niedowierzaniem głową, a dla podkreślenia dramatyzmu sytuacji westchnął ciężko. W oczach na krótką chwilę zapomnienia rozbłysły mu świetliki niczym u psotnego chochlika, ale szybko zgasły. - A te wszystkie delicje - zrobił niedługą przerwę na delektowanie się talentem kucharskim przyjaciółki - gotujesz tylko po to, by uśpić moją czujność. - Bo była to bezapelacyjnie jedna z najlepszych rzeczy, które kiedykolwiek jadł w życiu. Pobijała wszystkie wykwintne potrawy zdobiące stoły na wystawnych sabatach i nawet kawiory czy inne specjały nie dorastały jej do pięt.
Być może ważnym składnikiem decydującym o wartości posiłku jest zaangażowanie i miłość, które towarzyszyły przygotowaniom.
- Nie martw się, Eilis też nie pozwoli mi umrzeć z głodu - bo nie wiedział jeszcze, że ona też dołączy do korowodu jego bliskich, których Śmierć postanowiła zabrać zdecydowanie zbyt szybko. Na długo przed tym, jak nastał ich czas. - Zaskakująco dużo osób o mnie dba.
Nie miał zamiaru nawet poruszać tematu rychłych zaślubin siostry; nie wiedział, co o tym myśleć, więc starał się tego po prostu nie robić, odwodząc od siebie wszystkie niepotrzebne rozważania. Martwił się. I złościł. Bo dlaczego Lyra tak usilnie starała wkupić się w łaski arystokracji, gniazda żmij, środowiska, do którego nie pasowało żadne z nich? Był pewien, że nikt jej do tego nie zmuszał, a ona zatracała się i skazywała na porażkę własnowolnie, kompletnie głucha na głos jego doświadczenia.
Przecież też przez to przechodził. Różniło ich to, że on potrafił w odpowiedniej chwili podjąć ciężką decyzję i dla własnego dobra zawieść oczekiwania innych.
Potem nastąpiła ta chwila ciszy, której nie umiał jednoznacznie zdefiniować; jednocześnie obawiał się zarówno jej, jak i następstw, jakie miały dopiero nadejść, i odczuwał dzięki niej wielką ulgę. Jakby ktoś przyłożył kostkę lodu do rozpalonej, rozognionej rany - z początku przypominało to zbawienie, a mimo że z każdą chwilą bolało coraz bardziej, wolał już cierpieć w ten sposób niż zmagać się z pierwotnym zranieniem.
- Coś w tym stylu - powiedział krótko, nie mając siły na kolejne formułki - że to nieprawdopodobne, ale prawdziwe, że musi mu zaufać, uwierzyć, że nie kłamie, bo nigdy nie umiałby powiedzieć jej nieprawdy; był pewien, że wcale nie musiał tego mówić, bo zrozumieją się bez słów.
- Nie wiem - przyznał, krzyżując ich spojrzenia tylko na chwilę; zaraz nim uciekł, niepewien, czy zdoła utrzymać ciężar jej wzroku. Przerażonego? Zasmuconego? Rozżalonego? Zawiedzionego? Sięgnął po kieliszek wina i zatopił w trunku usta. - Bałem się, Flo. I wciąż się boję. Dalej wolałbym, żeby nikt z moich najbliższych o tym nie wiedział, to zbyt niebezpieczne. Prędzej czy później skończy się tragicznie, a ja nie wybaczę sobie, jeżeli ktoś jeszcze zginie za tę sprawę. - Lecz to, znając życie, stanie się raczej prędzej niż później. - Moja rodzina nic nie wie o Zakonie i wolałbym, żeby tak zostało. Margaux... - urwał, przypominając sobie o tym, jak często Florence reagowała na to imię alergicznie; gdy kontynuował, spoglądał na nią uważnie - Margaux też długo nie wiedziała, ale wyszło jak zawsze. - Bo przecież beznadziejnie szło mu skrywanie przed nią jakichkolwiek sekretów. Zawsze tak było.
Nie potrafił powiedzieć tego krótkiego słowa: jasne. Zamiast tego ułożył usta w kształt słabego, ciepłego uśmiechu; próbował choć skinąć lekko głową, ale nawet na to nie potrafił się zdobyć. Nie chciał kłamać ani składać obietnic bez pokrycia, a nie miał pojęcia, co przyniesie jutrzejszy dzień i czy nie zweryfikuje każdego jego słowa.
- W tej organizacji... jest już sporo osób, pewnie część znasz. Mamy kwaterę objętą zaklęciem Fideliusa, między innymi ja jestem jej Strażnikiem Tajemnicy. Próbujemy znaleźć sposób, by zwalczyć terror Grindelwalda. - Dość nieudolnie. - Oraz każdego innego, kto grozi magicznemu światu. Ci wszyscy fanatycy czystej krwi, potwory w ludzkich skórach, którzy marzą o dyktaturze i wyczyszczeniu świata ze wszystkich brudów.
Następny łyk wina. I zaraz następny. Resztkami świadomości powstrzymywał się od poproszenia Florence o coś mocniejszego; trzeźwość bolała.
- To spore brzemię, ale nie możemy sobie pozwolić na poddanie się. Zostaliśmy tylko my. Ostatnia nadzieja - skrzywił się na myśl, jak patetycznie to zabrzmiało. - Albo coś w tym stylu.
Kolejny łyk wina, które coraz mocniej rozgrzewało mu krew. Czyniło szczerość prostszą.
- Kiedy teraz o tym mówisz, coś mi świta - przyznał, przedzierając się przez niezliczone tuziny wspomnień o historiach Florence; wysoce prawdopodobne, że wśród nich znajdowała się właśnie ta o włosiu testrala stanowiącym składnik potraw. - Ale coś w tym jest, że w innych kulturach różdżki stanowią ważny element gastronomii. Słyszałem, że w Chinach obiady je się pałeczkami, bo kiedyś czyniono to różdżkami pokonanych w pojedynkach wrogów. Ale nie wiem, ile jest w tym prawdy - pewnie niewiele: dokładnie tyle samo, co w opowieściach o czarodziejach przenoszących się na drugą stronę globu po nieświadomym kopnięciu puszki będącej świstoklikiem i w opowiadanych na salonach legendach prawiących o szczęśliwych szlacheckich małżeństwach.
Przykrych mitach, które niedawno dotyczyły go bardziej, niż kiedykolwiek tego chciał.
- Ta zupa w twoich ustach ma raczej pejoratywny wydźwięk - zauważył z pewnym rozbawieniem, które skrył pod maską sparodiowanego badawczego spojrzenia, jakim obdarzył Florence. - Wiedziałem, że od dłuższego czasu po prostu planujesz na mnie zamach. Chcesz mnie otruć. - Pokręcił z teatralnym niedowierzaniem głową, a dla podkreślenia dramatyzmu sytuacji westchnął ciężko. W oczach na krótką chwilę zapomnienia rozbłysły mu świetliki niczym u psotnego chochlika, ale szybko zgasły. - A te wszystkie delicje - zrobił niedługą przerwę na delektowanie się talentem kucharskim przyjaciółki - gotujesz tylko po to, by uśpić moją czujność. - Bo była to bezapelacyjnie jedna z najlepszych rzeczy, które kiedykolwiek jadł w życiu. Pobijała wszystkie wykwintne potrawy zdobiące stoły na wystawnych sabatach i nawet kawiory czy inne specjały nie dorastały jej do pięt.
Być może ważnym składnikiem decydującym o wartości posiłku jest zaangażowanie i miłość, które towarzyszyły przygotowaniom.
- Nie martw się, Eilis też nie pozwoli mi umrzeć z głodu - bo nie wiedział jeszcze, że ona też dołączy do korowodu jego bliskich, których Śmierć postanowiła zabrać zdecydowanie zbyt szybko. Na długo przed tym, jak nastał ich czas. - Zaskakująco dużo osób o mnie dba.
Nie miał zamiaru nawet poruszać tematu rychłych zaślubin siostry; nie wiedział, co o tym myśleć, więc starał się tego po prostu nie robić, odwodząc od siebie wszystkie niepotrzebne rozważania. Martwił się. I złościł. Bo dlaczego Lyra tak usilnie starała wkupić się w łaski arystokracji, gniazda żmij, środowiska, do którego nie pasowało żadne z nich? Był pewien, że nikt jej do tego nie zmuszał, a ona zatracała się i skazywała na porażkę własnowolnie, kompletnie głucha na głos jego doświadczenia.
Przecież też przez to przechodził. Różniło ich to, że on potrafił w odpowiedniej chwili podjąć ciężką decyzję i dla własnego dobra zawieść oczekiwania innych.
Potem nastąpiła ta chwila ciszy, której nie umiał jednoznacznie zdefiniować; jednocześnie obawiał się zarówno jej, jak i następstw, jakie miały dopiero nadejść, i odczuwał dzięki niej wielką ulgę. Jakby ktoś przyłożył kostkę lodu do rozpalonej, rozognionej rany - z początku przypominało to zbawienie, a mimo że z każdą chwilą bolało coraz bardziej, wolał już cierpieć w ten sposób niż zmagać się z pierwotnym zranieniem.
- Coś w tym stylu - powiedział krótko, nie mając siły na kolejne formułki - że to nieprawdopodobne, ale prawdziwe, że musi mu zaufać, uwierzyć, że nie kłamie, bo nigdy nie umiałby powiedzieć jej nieprawdy; był pewien, że wcale nie musiał tego mówić, bo zrozumieją się bez słów.
- Nie wiem - przyznał, krzyżując ich spojrzenia tylko na chwilę; zaraz nim uciekł, niepewien, czy zdoła utrzymać ciężar jej wzroku. Przerażonego? Zasmuconego? Rozżalonego? Zawiedzionego? Sięgnął po kieliszek wina i zatopił w trunku usta. - Bałem się, Flo. I wciąż się boję. Dalej wolałbym, żeby nikt z moich najbliższych o tym nie wiedział, to zbyt niebezpieczne. Prędzej czy później skończy się tragicznie, a ja nie wybaczę sobie, jeżeli ktoś jeszcze zginie za tę sprawę. - Lecz to, znając życie, stanie się raczej prędzej niż później. - Moja rodzina nic nie wie o Zakonie i wolałbym, żeby tak zostało. Margaux... - urwał, przypominając sobie o tym, jak często Florence reagowała na to imię alergicznie; gdy kontynuował, spoglądał na nią uważnie - Margaux też długo nie wiedziała, ale wyszło jak zawsze. - Bo przecież beznadziejnie szło mu skrywanie przed nią jakichkolwiek sekretów. Zawsze tak było.
Nie potrafił powiedzieć tego krótkiego słowa: jasne. Zamiast tego ułożył usta w kształt słabego, ciepłego uśmiechu; próbował choć skinąć lekko głową, ale nawet na to nie potrafił się zdobyć. Nie chciał kłamać ani składać obietnic bez pokrycia, a nie miał pojęcia, co przyniesie jutrzejszy dzień i czy nie zweryfikuje każdego jego słowa.
- W tej organizacji... jest już sporo osób, pewnie część znasz. Mamy kwaterę objętą zaklęciem Fideliusa, między innymi ja jestem jej Strażnikiem Tajemnicy. Próbujemy znaleźć sposób, by zwalczyć terror Grindelwalda. - Dość nieudolnie. - Oraz każdego innego, kto grozi magicznemu światu. Ci wszyscy fanatycy czystej krwi, potwory w ludzkich skórach, którzy marzą o dyktaturze i wyczyszczeniu świata ze wszystkich brudów.
Następny łyk wina. I zaraz następny. Resztkami świadomości powstrzymywał się od poproszenia Florence o coś mocniejszego; trzeźwość bolała.
- To spore brzemię, ale nie możemy sobie pozwolić na poddanie się. Zostaliśmy tylko my. Ostatnia nadzieja - skrzywił się na myśl, jak patetycznie to zabrzmiało. - Albo coś w tym stylu.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Jej piegowaty nosek marszczy się mimowolnie na myśl o jedzeniu czegokolwiek za pomocą jakiejkolwiek różdżki, już o cudzej nie wspominając. Ale co kraj to obyczaj? Tak to się chyba mówi. Jej myśli mimowolnie uciekają na moment w kierunku słonecznej Florencji, w której kilka lat temu tak ochoczo zgłębiała tajniki włoskiej kuchni i kultury. To był bardzo beztroski czas, ale przecież o to jej wtedy chodziło. Uciekła do Włoch przed swoim złamanym sercem i przytłaczającym uczuciem braku sensu. Teraz wspomnienia z tego czasu wydają jej się bardzo pięknym snem, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Świat wokół niej jest przecież taki mroczny i szalony; z każdym dniem coraz bardziej! Teraz nie może już nawet dłużej udawać, że tego nie widzi. Leżące przed nią piórko feniksa jest deklaracją, przed którą nie zawaha się nawet przez sekundę, choć przecież tak bardzo się boi. Jest wprawdzie dzielnym lwem, ale to nie znaczy, że nie odczuwa lęku. Wręcz przeciwnie w ostatnich dniach boi się znacznie częściej niż chciałaby przyznać. Od teraz teraz będzie martwić się już nieustannie o swoich najbliższych i samą siebie, ale to jej nie powstrzyma. Oto jej odwaga: działanie, pomimo obezwładniającego strachu.
Jego słowa szybko wyrywają ją ze wspomnień o Florencji i okropnej zupie, w której pechowy Luca wygotował rdzeń ze swojej różdżki. Oczywiście minestrone Florence jest zawsze bardzo smaczne i bez dodatku testrala - przecież nosi różdżkę zatkniętą we włosach, by takich przygód uniknąć! Na jego teatralną podejrzliwość odpowiada miną pełną doskonale udawanej urazy. Zdradzają ją jedynie lśniące rozbawieniem oczy, gdy przykłada dłoń do piersi w geście oburzenia takim oskarżeniem.
- Cóż za potwarz. - wzdycha ciężko, przez moment pozwalając sobie na zignorowanie coraz gęstszej atmosfery towarzyszącej ich rozmowie. - Miałabym swoje doskonałe jedzenie popsuć trucizną? To byłoby takie marnotrawstwo! - kręci jeszcze głową z udanym niedowierzaniem, a potem maska opada i na jej usta wraca pełen ciepła uśmiech. - Gdybym chciała Cię otruć, pozwoliłabym żebyś sam sobie codziennie gotował. - kwituje pozwalając sobie na odrobinę złośliwości, którą zawsze zapowiada psotny błysk w jej oku. Nie musi chyba dodawać, że chętnie gotowałaby mu codziennie żeby uchronić go od takiego paskudnego losu. Karmienie ludzi było jej ulubionym sposobem na okazywanie im tego jak bardzo są dla niej ważnie.
- Ach no tak, Eilis. - uśmiecha się nieco szerzej na wspomnienie młodej alchemiczki, która wedle jej wiedzy ma w zwyczaju wysyłać Gerrettowi duże ilości pysznego jedzenia. To wystarczający powód by darzyć ją ogromną sympatią! Szkoda, że nigdy nie będzie miała okazji, by powiedzieć jej to wprost. - Nie wiem czemu Cię to zaskakuje. - mruczy jeszcze, jednocześnie machając różdżką i przywołując do stołu kolejną butelkę wina, bo pierwsze dobiegła końca w niepokojąco szybkim tempie. W jej oczach Garry jest wspaniałym i dobrym człowiekiem, który zasługuje na równie dobrych i oddanych przyjaciół. Każdemu kto by temu zaprzeczył z pewnością gotowa byłaby przywalić swoją drobną piąstką (nie bacząc nawet na to, że nie zrobiłaby w ten sposób wiele krzywdy).
W milczeniu słucha jego słów. Nie ma w jej spojrzeniu ani zawodu ani żalu. Nie ma też strachu, bo jeszcze przez kilka najbliższych godzin będzie w zbyt wielkim szoku, by go odczuwać. Przerażenie nadejdzie znacznie później, gdy już poukłada sobie to wszystko w głowie i zachłyśnie się paniką. Teraz jest jeszcze zaskakująco spokojna i choć wierzy w każde jego słowo, to mimo wszystko cała ta rozmowa zdaje jej się równie nierealna co wspomnienia z Florencji. Temu jednak bliżej do koszmaru niż pięknego snu. Minę ma dość neutralną i dopiero wspomnienie byłej narzeczonej Weasleya wywołuje na jej twarzy zmianę. Mimowolnie zaciska mocniej wargi i mruży oczy, a w jej ramionach pojawia się napięcie. Oczywiście, że Margaux wie. - myśli z przekąsem, ale nie odzywa się nawet jednym słowem. Rozmowy na jej temat były objęte specyficznym tabu: Florence wiedziała, że Garrett wciąż o nią dba. A Garrett z pewnością domyślał się, że we Florence wciąż gotuje się krew na samo wspomnienie Francuzki. Łatwo jej wybaczać krzywdy, których sama doświadczyła. Ale wybaczyć komuś cierpienie zadane najbliższej osobie? Na to nie było jej stać. Margaux swoim odejściem złamała serce jej przyjaciela - i tego jeszcze długo panna Fortescue jej nie zapomni.
Dopiero po chwili napięcie znika z jej ramion. W nerwowym geście skubie folię chroniącą korek drugiej butelki wina, a jednocześnie cierpliwie słucha kolejnych wyjaśnień. Kiedy opowieść dobiega końca, podsuwa mu butelkę i otwieracz, by dla odmiany zająć czymś teraz jego ręce. Sama jeszcze raz muska leżące obok niej piórko, a potem cicho wzdycha.
- Wiesz co myślę o całej tej czystej krwi. - odezywa się wreszcie, obserwując jednocześnie jak Garry zmaga się z korkociągiem. - Nie kryłam się nigdy z pochodzeniem mojej matki. Nie wstydziłam się jej. Uważam, że my z mugolskimi korzeniami mamy takie samo prawo do życia w tym świecie jak i cała reszta. A jeśli przyjdzie nam o to prawo walczyć... Cóż, niech tak będzie. - wzrusza lekko ramionami i pozwala sobie na nieco smutny uśmiech.
- Zresztą kto jak nie ja będzie miał oko na was wszystkich? - dodaje nieco nieudolnie siląc się na żart. - Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś, Garry. Postaram się nie zawieść. - obiecuje i podsuwa mu swój kieliszek do ponownego napełnienia. Zdąży wziąć zaledwie jeden łyk, nim do głowy przyjdzie jej kolejna ważna myśl.
- Nie powinnam mówić Floreanowi. - to stwierdzenie, a nie pytanie. Nagle rozumie już co miał na myśli Garry mówiąc, że wolałby trzymać swoich bliskich z dala od Zakonu. Dreszcze strachu przebiegają jej po plecach, gdy wyobraża sobie, że naraża brata na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - O Merlinie, ale to nie będzie proste. Przecież on zawsze wie kiedy ja kłamię. - jęczy ze szczerym przejęciem, kryjąc na moment twarz w dłoniach. Brat bliźniak czytał z niej jak z otwartej książki. Utrzymanie go z dala od całej sprawy może się okazać naprawdę dużym wyzwaniem...
|Nawet nie próbuję udawać, że ogarniam swoje sesje. Przepraszam, że jestem okropna i zajęło mi to tak dużo czasu
Jego słowa szybko wyrywają ją ze wspomnień o Florencji i okropnej zupie, w której pechowy Luca wygotował rdzeń ze swojej różdżki. Oczywiście minestrone Florence jest zawsze bardzo smaczne i bez dodatku testrala - przecież nosi różdżkę zatkniętą we włosach, by takich przygód uniknąć! Na jego teatralną podejrzliwość odpowiada miną pełną doskonale udawanej urazy. Zdradzają ją jedynie lśniące rozbawieniem oczy, gdy przykłada dłoń do piersi w geście oburzenia takim oskarżeniem.
- Cóż za potwarz. - wzdycha ciężko, przez moment pozwalając sobie na zignorowanie coraz gęstszej atmosfery towarzyszącej ich rozmowie. - Miałabym swoje doskonałe jedzenie popsuć trucizną? To byłoby takie marnotrawstwo! - kręci jeszcze głową z udanym niedowierzaniem, a potem maska opada i na jej usta wraca pełen ciepła uśmiech. - Gdybym chciała Cię otruć, pozwoliłabym żebyś sam sobie codziennie gotował. - kwituje pozwalając sobie na odrobinę złośliwości, którą zawsze zapowiada psotny błysk w jej oku. Nie musi chyba dodawać, że chętnie gotowałaby mu codziennie żeby uchronić go od takiego paskudnego losu. Karmienie ludzi było jej ulubionym sposobem na okazywanie im tego jak bardzo są dla niej ważnie.
- Ach no tak, Eilis. - uśmiecha się nieco szerzej na wspomnienie młodej alchemiczki, która wedle jej wiedzy ma w zwyczaju wysyłać Gerrettowi duże ilości pysznego jedzenia. To wystarczający powód by darzyć ją ogromną sympatią! Szkoda, że nigdy nie będzie miała okazji, by powiedzieć jej to wprost. - Nie wiem czemu Cię to zaskakuje. - mruczy jeszcze, jednocześnie machając różdżką i przywołując do stołu kolejną butelkę wina, bo pierwsze dobiegła końca w niepokojąco szybkim tempie. W jej oczach Garry jest wspaniałym i dobrym człowiekiem, który zasługuje na równie dobrych i oddanych przyjaciół. Każdemu kto by temu zaprzeczył z pewnością gotowa byłaby przywalić swoją drobną piąstką (nie bacząc nawet na to, że nie zrobiłaby w ten sposób wiele krzywdy).
W milczeniu słucha jego słów. Nie ma w jej spojrzeniu ani zawodu ani żalu. Nie ma też strachu, bo jeszcze przez kilka najbliższych godzin będzie w zbyt wielkim szoku, by go odczuwać. Przerażenie nadejdzie znacznie później, gdy już poukłada sobie to wszystko w głowie i zachłyśnie się paniką. Teraz jest jeszcze zaskakująco spokojna i choć wierzy w każde jego słowo, to mimo wszystko cała ta rozmowa zdaje jej się równie nierealna co wspomnienia z Florencji. Temu jednak bliżej do koszmaru niż pięknego snu. Minę ma dość neutralną i dopiero wspomnienie byłej narzeczonej Weasleya wywołuje na jej twarzy zmianę. Mimowolnie zaciska mocniej wargi i mruży oczy, a w jej ramionach pojawia się napięcie. Oczywiście, że Margaux wie. - myśli z przekąsem, ale nie odzywa się nawet jednym słowem. Rozmowy na jej temat były objęte specyficznym tabu: Florence wiedziała, że Garrett wciąż o nią dba. A Garrett z pewnością domyślał się, że we Florence wciąż gotuje się krew na samo wspomnienie Francuzki. Łatwo jej wybaczać krzywdy, których sama doświadczyła. Ale wybaczyć komuś cierpienie zadane najbliższej osobie? Na to nie było jej stać. Margaux swoim odejściem złamała serce jej przyjaciela - i tego jeszcze długo panna Fortescue jej nie zapomni.
Dopiero po chwili napięcie znika z jej ramion. W nerwowym geście skubie folię chroniącą korek drugiej butelki wina, a jednocześnie cierpliwie słucha kolejnych wyjaśnień. Kiedy opowieść dobiega końca, podsuwa mu butelkę i otwieracz, by dla odmiany zająć czymś teraz jego ręce. Sama jeszcze raz muska leżące obok niej piórko, a potem cicho wzdycha.
- Wiesz co myślę o całej tej czystej krwi. - odezywa się wreszcie, obserwując jednocześnie jak Garry zmaga się z korkociągiem. - Nie kryłam się nigdy z pochodzeniem mojej matki. Nie wstydziłam się jej. Uważam, że my z mugolskimi korzeniami mamy takie samo prawo do życia w tym świecie jak i cała reszta. A jeśli przyjdzie nam o to prawo walczyć... Cóż, niech tak będzie. - wzrusza lekko ramionami i pozwala sobie na nieco smutny uśmiech.
- Zresztą kto jak nie ja będzie miał oko na was wszystkich? - dodaje nieco nieudolnie siląc się na żart. - Dziękuję, że mi o tym powiedziałeś, Garry. Postaram się nie zawieść. - obiecuje i podsuwa mu swój kieliszek do ponownego napełnienia. Zdąży wziąć zaledwie jeden łyk, nim do głowy przyjdzie jej kolejna ważna myśl.
- Nie powinnam mówić Floreanowi. - to stwierdzenie, a nie pytanie. Nagle rozumie już co miał na myśli Garry mówiąc, że wolałby trzymać swoich bliskich z dala od Zakonu. Dreszcze strachu przebiegają jej po plecach, gdy wyobraża sobie, że naraża brata na jakiekolwiek niebezpieczeństwo. - O Merlinie, ale to nie będzie proste. Przecież on zawsze wie kiedy ja kłamię. - jęczy ze szczerym przejęciem, kryjąc na moment twarz w dłoniach. Brat bliźniak czytał z niej jak z otwartej książki. Utrzymanie go z dala od całej sprawy może się okazać naprawdę dużym wyzwaniem...
|Nawet nie próbuję udawać, że ogarniam swoje sesje. Przepraszam, że jestem okropna i zajęło mi to tak dużo czasu
I wish you were the one
Florence G. Fortescue
Zawód : współwłaścicielka lodziarni
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Sometimes the only payoff for having any faith - is when it’s tested again and again everyday
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rozmowy o kuchennych przygodach oraz rewolucjach na podniebieniu były dla niego wyłącznie jak cisza przed burzą, bo doskonale wiedział, co zaraz nadejdzie - że zmieni temat, że rozmowa zboczy na niebezpieczne tory usłane niepewnością. Że będą rozmawiać o udziale w walce o sprawę, która była większa od nich wszystkich, która miała tak krytyczne znaczenie, że Garrett zaczął wierzyć, że oddałby za nią życie.
Ale póki co uśmiechał się dalej w odpowiedzi na beztroskie żarty Florence; pragnął, żeby ta rozmowa wyglądała tak do samego końca, żeby upili się kolejnymi i jeszcze następnymi butelkami wina. Chciał wspominać dawne czasy, śmiać się aż do utraty tchu, tak mocno, żeby łzy zalały mu oczy. Przyjaciółka mogłaby skrytykować jego życiowe wybory, on przyznałby jej rację, ale zapowiedziałby przy tym, że i tak dalej będzie robił swoje - w końcu łączyła ich też upartość w dążeniu do celu.
Jednak radość i śmiech pobrzmiewający echem w powietrzu szybko odeszły w niepamięć; teraz czuł tylko strach o jutro, bo ten uderzył go z podwójną mocą. Przecież narażał kolejną tak bliską mu osobę na niewyobrażalnie wielkie niebezpieczeństwo, na cierpienie, na drżenie o własne życie i spokój ducha.
Teraz żałował, że nie ukrył pióra z imieniem Florence gdzieś, gdzie nikt by go nie znalazł, że nie zakopał go w głębokim dole w środku lasu, że nie wrzucił go do morza, że nie spalił go na popiół. Powinien to zrobić. Przecież dla bezpieczeństwa Florence był gotów posunąć się do absolutnie wszystkiego.
Gdy przyjaciółka podsunęła mu butelkę, Garrett odczuł wdzięczność, której nie wypowiedział na głos; nie musiał, była przecież doskonale widoczna w jego spojrzeniu. Pozwolił swoim myślom skupić się na korkociągu, kiedy otwierał drugie wino w najbardziej mugolski ze sposobów. Korek w końcu wyskoczył; Garry pozwolił sobie bez pytania napełnić oba kieliszki po prawie sam brzeg - najpierw ten należący do Florence, dopiero potem swój. Niemalże od razu upił pierwszy łyk, a lekki posmak alkoholu pomógł mu uporządkować myśli.
- Od dawna było wiadomo, że przyjdzie nam walczyć o równość - mruknął z jakimś zamyśleniem, znów wbijając spojrzenie we własne dłonie oplatające szkło kieliszka. Nawet nie ukrywał faktu, że się martwił - zresztą, i tak by nie potrafił ukryć czegokolwiek przed najdroższą przyjaciółką, w końcu wiedziała o nim wszystko. - Ale nie myślałem, że stanie się to tak szybko.
Przeżyli już jedną wojnę, długo powtarzał sobie, że może uda im się dłużej funkcjonować w czasach spokoju i bezpieczeństwa. Ale mylił się. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
- Nie oczekuję od ciebie obietnic i deklaracji - powiedział ciepło, łudząc się, że pomogą jej słowa - ale słowa były przecież kruche, nie dawały gwarancji, nie mogły ukoić. Jakkolwiek mocno by tego pragnął. - Bo ufam ci i wiem, że nie zawiedziesz. - A w ustach Garretta słowa te miały wielką moc, bo w dzisiejszych czasach zaufanie stanowiło towar deficytowy.
Spoglądał na przyjaciółkę z dużą uwagą i widocznym smutkiem w spojrzeniu, gdy wspomniała o Floreanie, jednak ani nie skinął głową w geście potwierdzenia, ani nią nie pokręcił, by zaprzeczyć. Milczał - ta decyzja nie należała do niego, był gotów wierzyć, że Florence podejmie ją ze świadomością wszystkich konsekwencji.
- Zrób to, co uważasz za słuszne. - Wysłał jej lekki uśmiech, mając nadzieję, że jeszcze dziś uda mu się dostrzec beztroskie ogniki w tęczówkach przyjaciółki. Nienawidził dostarczać jej zmartwień i nienawidził samego siebie, że musiał to dzisiaj uczynić.
Ale czy na pewno musiał? Spojrzał na Florence jakoś inaczej - wciąż ciepło, troskliwie, ale jakby mniej przytomnie - oddając się rozmyśleniom; w końcu sięgnął po stojącą na stole butelkę, zacisnął palce na jej szyjce.
- Ale najpierw daj sobie czas na podjęcie jakiejkolwiek decyzji - rzucił wreszcie zmienionym głosem, zupełnie jakby przed chwilą nie poruszali tematu spraw tak wielkiej wagi. Czerwone wino rozlało się po szklanych ściankach, gdy znów napełniał kieliszki, zastanawiając się, kiedy zdołali je opróżnić. - Opowiedz mi lepiej, jak zimą wre praca w lodziarni - dokończył lekko, wierząc, że właśnie zmiany tematu potrzebowali najbardziej. Zabawić się prozaiką, pomówić o rzeczach ulotnych, przejąć się tym, co kompletnie nieważne i poudawać choć przez chwilę, że wszystko było w porządku.
Nawet jeżeli za normalnością i bezpieczeństwem mogli tylko tęsknić.
| zt <3
Ale póki co uśmiechał się dalej w odpowiedzi na beztroskie żarty Florence; pragnął, żeby ta rozmowa wyglądała tak do samego końca, żeby upili się kolejnymi i jeszcze następnymi butelkami wina. Chciał wspominać dawne czasy, śmiać się aż do utraty tchu, tak mocno, żeby łzy zalały mu oczy. Przyjaciółka mogłaby skrytykować jego życiowe wybory, on przyznałby jej rację, ale zapowiedziałby przy tym, że i tak dalej będzie robił swoje - w końcu łączyła ich też upartość w dążeniu do celu.
Jednak radość i śmiech pobrzmiewający echem w powietrzu szybko odeszły w niepamięć; teraz czuł tylko strach o jutro, bo ten uderzył go z podwójną mocą. Przecież narażał kolejną tak bliską mu osobę na niewyobrażalnie wielkie niebezpieczeństwo, na cierpienie, na drżenie o własne życie i spokój ducha.
Teraz żałował, że nie ukrył pióra z imieniem Florence gdzieś, gdzie nikt by go nie znalazł, że nie zakopał go w głębokim dole w środku lasu, że nie wrzucił go do morza, że nie spalił go na popiół. Powinien to zrobić. Przecież dla bezpieczeństwa Florence był gotów posunąć się do absolutnie wszystkiego.
Gdy przyjaciółka podsunęła mu butelkę, Garrett odczuł wdzięczność, której nie wypowiedział na głos; nie musiał, była przecież doskonale widoczna w jego spojrzeniu. Pozwolił swoim myślom skupić się na korkociągu, kiedy otwierał drugie wino w najbardziej mugolski ze sposobów. Korek w końcu wyskoczył; Garry pozwolił sobie bez pytania napełnić oba kieliszki po prawie sam brzeg - najpierw ten należący do Florence, dopiero potem swój. Niemalże od razu upił pierwszy łyk, a lekki posmak alkoholu pomógł mu uporządkować myśli.
- Od dawna było wiadomo, że przyjdzie nam walczyć o równość - mruknął z jakimś zamyśleniem, znów wbijając spojrzenie we własne dłonie oplatające szkło kieliszka. Nawet nie ukrywał faktu, że się martwił - zresztą, i tak by nie potrafił ukryć czegokolwiek przed najdroższą przyjaciółką, w końcu wiedziała o nim wszystko. - Ale nie myślałem, że stanie się to tak szybko.
Przeżyli już jedną wojnę, długo powtarzał sobie, że może uda im się dłużej funkcjonować w czasach spokoju i bezpieczeństwa. Ale mylił się. Nie pierwszy i nie ostatni raz.
- Nie oczekuję od ciebie obietnic i deklaracji - powiedział ciepło, łudząc się, że pomogą jej słowa - ale słowa były przecież kruche, nie dawały gwarancji, nie mogły ukoić. Jakkolwiek mocno by tego pragnął. - Bo ufam ci i wiem, że nie zawiedziesz. - A w ustach Garretta słowa te miały wielką moc, bo w dzisiejszych czasach zaufanie stanowiło towar deficytowy.
Spoglądał na przyjaciółkę z dużą uwagą i widocznym smutkiem w spojrzeniu, gdy wspomniała o Floreanie, jednak ani nie skinął głową w geście potwierdzenia, ani nią nie pokręcił, by zaprzeczyć. Milczał - ta decyzja nie należała do niego, był gotów wierzyć, że Florence podejmie ją ze świadomością wszystkich konsekwencji.
- Zrób to, co uważasz za słuszne. - Wysłał jej lekki uśmiech, mając nadzieję, że jeszcze dziś uda mu się dostrzec beztroskie ogniki w tęczówkach przyjaciółki. Nienawidził dostarczać jej zmartwień i nienawidził samego siebie, że musiał to dzisiaj uczynić.
Ale czy na pewno musiał? Spojrzał na Florence jakoś inaczej - wciąż ciepło, troskliwie, ale jakby mniej przytomnie - oddając się rozmyśleniom; w końcu sięgnął po stojącą na stole butelkę, zacisnął palce na jej szyjce.
- Ale najpierw daj sobie czas na podjęcie jakiejkolwiek decyzji - rzucił wreszcie zmienionym głosem, zupełnie jakby przed chwilą nie poruszali tematu spraw tak wielkiej wagi. Czerwone wino rozlało się po szklanych ściankach, gdy znów napełniał kieliszki, zastanawiając się, kiedy zdołali je opróżnić. - Opowiedz mi lepiej, jak zimą wre praca w lodziarni - dokończył lekko, wierząc, że właśnie zmiany tematu potrzebowali najbardziej. Zabawić się prozaiką, pomówić o rzeczach ulotnych, przejąć się tym, co kompletnie nieważne i poudawać choć przez chwilę, że wszystko było w porządku.
Nawet jeżeli za normalnością i bezpieczeństwem mogli tylko tęsknić.
| zt <3
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
|5 kwietnia
Droga wydała mi się zdecydowanie dłuższa niż powinna. Przecież nie raz zdarzało mi się przechodzić koło tych kamienic. Do tej pory nawet nie pomyślałem, że ona jest tak blisko. Znów w Londynie. Przywoływało to mieszane uczucia zwłaszcza biorąc pod uwagę przerwę w naszej znajomości oraz tamte wydarzenia. Nie były moją winą, czułem się niewinny jednak jeśli Florka się nie zmieniła...
Przystanąłem przed kamienicą, raz jeszcze upewniając się, że dobrze trafiłem i...z mieszanym uczuciem musiałem stwierdzić, że tak. Z jednej strony dawno nie widziałem się z Flo, ciekawy byłem jak jej się powodzi, czy jest szczęśliwa, czy się jej układa. Przed oczami przewijały się wspomnienia naszych wspólnych dyskusji. Umiała słuchać. Była ważną przyjaciółką. Z drugiej jednak, ten sam argument 'ważności' oraz widmo marcowych wydarzeń sprawiał, że długo odkładałem swoja wizytę będąc przepełniony bliżej niesprecyzowanymi obawami, wyrzutami sumienia...Ogólnie rzecz ujmując - jeszcze nie pokazałem się jej na oczy, a już czułem się jak skończony dupek. Wybornie.
- Ech...cholera - dopaliłem papierosa, potarłem kark, zmierzwiłem pod włos swą czuprynę i zacząłem zmierzać ku klatce. Wraz z każdym pokonywanym stopniem coraz to większą pustkę miałem w głowie. Długo się do niej nie odzywałem...Wiedziałem, że koresponduje z Lil, lecz mimo to nie pytałem się, nie odzywałem, a potem to wszystko...Cóż, zdecydowanie inaczej wyobrażałem sobie przebieg dnia w którym pozwolilibyśmy sobie na odnowienie relacji. W taki bardziej...klasyczny sposób.
Zapukałem w drzwi dopiero teraz zastanawiając się co powiem, jak drzwi otworzy jej brat. Tak się jednak nie stało. Byłoby to niezręczne.
- Cześć - rzuciłem, gdy ją zobaczyłem w drzwiach nie mogąc się zdobyć na nic bardziej elokwentnego. A nie, chwila, coś w mojej głowie zaszumiało. Zmrużyłem oczy po tym jak ją obiegłem, strzeliłem w jej stronę palcem wskazującym - Przytyło ci się...? - błyskotliwy ja.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Droga wydała mi się zdecydowanie dłuższa niż powinna. Przecież nie raz zdarzało mi się przechodzić koło tych kamienic. Do tej pory nawet nie pomyślałem, że ona jest tak blisko. Znów w Londynie. Przywoływało to mieszane uczucia zwłaszcza biorąc pod uwagę przerwę w naszej znajomości oraz tamte wydarzenia. Nie były moją winą, czułem się niewinny jednak jeśli Florka się nie zmieniła...
Przystanąłem przed kamienicą, raz jeszcze upewniając się, że dobrze trafiłem i...z mieszanym uczuciem musiałem stwierdzić, że tak. Z jednej strony dawno nie widziałem się z Flo, ciekawy byłem jak jej się powodzi, czy jest szczęśliwa, czy się jej układa. Przed oczami przewijały się wspomnienia naszych wspólnych dyskusji. Umiała słuchać. Była ważną przyjaciółką. Z drugiej jednak, ten sam argument 'ważności' oraz widmo marcowych wydarzeń sprawiał, że długo odkładałem swoja wizytę będąc przepełniony bliżej niesprecyzowanymi obawami, wyrzutami sumienia...Ogólnie rzecz ujmując - jeszcze nie pokazałem się jej na oczy, a już czułem się jak skończony dupek. Wybornie.
- Ech...cholera - dopaliłem papierosa, potarłem kark, zmierzwiłem pod włos swą czuprynę i zacząłem zmierzać ku klatce. Wraz z każdym pokonywanym stopniem coraz to większą pustkę miałem w głowie. Długo się do niej nie odzywałem...Wiedziałem, że koresponduje z Lil, lecz mimo to nie pytałem się, nie odzywałem, a potem to wszystko...Cóż, zdecydowanie inaczej wyobrażałem sobie przebieg dnia w którym pozwolilibyśmy sobie na odnowienie relacji. W taki bardziej...klasyczny sposób.
Zapukałem w drzwi dopiero teraz zastanawiając się co powiem, jak drzwi otworzy jej brat. Tak się jednak nie stało. Byłoby to niezręczne.
- Cześć - rzuciłem, gdy ją zobaczyłem w drzwiach nie mogąc się zdobyć na nic bardziej elokwentnego. A nie, chwila, coś w mojej głowie zaszumiało. Zmrużyłem oczy po tym jak ją obiegłem, strzeliłem w jej stronę palcem wskazującym - Przytyło ci się...? - błyskotliwy ja.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
Ostatnio zmieniony przez Matthew Bott dnia 02.11.17 16:38, w całości zmieniany 1 raz
To był jeden dzień z wielu. Florence obudziła się rano, ubrała, przygotowała posiłek dla siebie i brata. Nie miała na dziś żadnych planów. Po prostu zadecydowała, że za jakiś czas wyjdzie z domu i zobaczy co jej przyniesie los. Może spotka kogoś znajomego? A może w końcu usiądzie do tej nowej receptury lodów, nad którą pracowała już jakiś czas? Do tej pory nie wdało jej się dopracować odpowiedniej gamy smakowej.
Los jednak jak widać, postanowił zrobić jej dziś psikusa.
Nie miewali gości, więc Florence zdziwiona uniosła głowę znad książki, którą postanowiła przejrzeć przed wyjściem. Kto to mógł być? Na pewno nie Florean, przecież miał klucze. On by po prostu wszedł, w końcu tutaj mieszkał! Może był to więc Alan? Fakt, że to Florence zwykle odwiedzała go w jego mieszkaniu, ale i on czasem tutaj wpadał. Pomyślała też o Lily - bo chociaż nie umawiały się na spotkanie, były przecież przyjaciółkami. Rudzielec mogła więc wpaść do Florence bez zapowiedzi.
Ale nigdy nie spodziewała się, że przed drzwiami zobaczy jego.
Matt. ten którego nie widziała ze dwa lata. Po części z własnej winy, bo przecież z powodu swojego załamania zerwała kontakty niemal ze wszystkimi przyjaciółmi. Matt, o który słyszała, że niedawno wylądował w więzieniu. Którego planowała w tymże więzieniu odwiedzić, ale jej nie pozwolono. O którego martwiła się razem z Lily.
Kiedy już otrząsnęła się z pierwszego szoku, jej ręka automatycznie wystrzeliła do przodu, sprzedając mu potężnego liścia. I zanim zdążył się z niego otrząsnąć, złapała go za ubranie na piersi i wciągnęła do mieszkania, a po chwili wepchnęła do kuchni. Nie była może specjalnie silna, na pewno znacznie słabsza niż on - ale nagle rozpalona złość dodały jej wigoru.
- Ty przeklęty durniu! Psidwak cię trącał, idioto! - tak rozeźlona to Florka nie była już dawno! - Co ty sobie myślisz?!
Los jednak jak widać, postanowił zrobić jej dziś psikusa.
Nie miewali gości, więc Florence zdziwiona uniosła głowę znad książki, którą postanowiła przejrzeć przed wyjściem. Kto to mógł być? Na pewno nie Florean, przecież miał klucze. On by po prostu wszedł, w końcu tutaj mieszkał! Może był to więc Alan? Fakt, że to Florence zwykle odwiedzała go w jego mieszkaniu, ale i on czasem tutaj wpadał. Pomyślała też o Lily - bo chociaż nie umawiały się na spotkanie, były przecież przyjaciółkami. Rudzielec mogła więc wpaść do Florence bez zapowiedzi.
Ale nigdy nie spodziewała się, że przed drzwiami zobaczy jego.
Matt. ten którego nie widziała ze dwa lata. Po części z własnej winy, bo przecież z powodu swojego załamania zerwała kontakty niemal ze wszystkimi przyjaciółmi. Matt, o który słyszała, że niedawno wylądował w więzieniu. Którego planowała w tymże więzieniu odwiedzić, ale jej nie pozwolono. O którego martwiła się razem z Lily.
Kiedy już otrząsnęła się z pierwszego szoku, jej ręka automatycznie wystrzeliła do przodu, sprzedając mu potężnego liścia. I zanim zdążył się z niego otrząsnąć, złapała go za ubranie na piersi i wciągnęła do mieszkania, a po chwili wepchnęła do kuchni. Nie była może specjalnie silna, na pewno znacznie słabsza niż on - ale nagle rozpalona złość dodały jej wigoru.
- Ty przeklęty durniu! Psidwak cię trącał, idioto! - tak rozeźlona to Florka nie była już dawno! - Co ty sobie myślisz?!
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
To nie tak, że spodziewałem się radosnego rzucenia się na szyję, śmiechów, kąśliwej odpowiedzi i zaproszenia do wnętrza na ciastka i herbatkę - na samą myśl tej alternatywnej rzeczywistości czułem nieprzyjemny dreszcz niepokoju. Nie byłem więc bardzo zaskoczony, gdy mnie smagnęła po twarzy - zakładałem, że i tak do tego dojdzie, lecz dopiero po tym, jak przekroczę próg mieszkania. Stałem więc przed tymi drzwiami poruszając szczęka i rozmasowując nieprzyjemną spiekotę ręką. Nie zdążyłem westchnąć, a już byłem ciągnięty przez korytarz mieszkania by zaraz wylądować w kuchni.
- Że w sumie to żartowałem z tą wagą. Dobrze wyglądasz i...ładnie mieszkasz - bąknąłem, zgrywając trochę głupka, że niby nie mam pojęcia o co się złości, a raczej jakby kompletnie ignorując ten fakt. Odrzucając jakby w zapomnienie to, że jeszcze te kilkadziesiąt sekund temu podniosła na mnie rękę stałem po prostu i patrzyłem na nią, jakbyśmy się ostatnio widzieli wczoraj, a nie dwa lata temu. Nie byłem jednak głupi, wiedziałem, że w ten sposób nie ucieknę od tematu, a tym bardziej jej nie uspokoję, lecz podobna postawa dawała mi kilka chwil na zebranie myśli - Brat w domu...? - dodałem nagle, stwierdzając, że to w sumie bardzo istotne kryterium. Nie chciałem wywoływać bowiem większej afery niż to było konieczne, a ten na pewno nie stałby kołkiem widząc jak Florka na mnie reaguje.
- Że w sumie to żartowałem z tą wagą. Dobrze wyglądasz i...ładnie mieszkasz - bąknąłem, zgrywając trochę głupka, że niby nie mam pojęcia o co się złości, a raczej jakby kompletnie ignorując ten fakt. Odrzucając jakby w zapomnienie to, że jeszcze te kilkadziesiąt sekund temu podniosła na mnie rękę stałem po prostu i patrzyłem na nią, jakbyśmy się ostatnio widzieli wczoraj, a nie dwa lata temu. Nie byłem jednak głupi, wiedziałem, że w ten sposób nie ucieknę od tematu, a tym bardziej jej nie uspokoję, lecz podobna postawa dawała mi kilka chwil na zebranie myśli - Brat w domu...? - dodałem nagle, stwierdzając, że to w sumie bardzo istotne kryterium. Nie chciałem wywoływać bowiem większej afery niż to było konieczne, a ten na pewno nie stałby kołkiem widząc jak Florka na mnie reaguje.
I'll survive
somehow i always do
somehow i always do
- Daruj sobie. - Florence wepchnęła mężczyznę do kuchni i stała przez dłuższą chwilę, patrząc na niego ze złością.
Nie była zła o ten durny dowcip, czego Matt zapewne był świadom. W obliczu wszystkiego tego co krążyło jej w głowie, tak marna próba żartu nawet nie zajęła jej myśli na pół sekundy. Miała ochotę przyłożyć mu zdecydowanie mocniej. Jej włosy, nieco rozczochrane przez szarpanie się z nim, nadawały jej dość bojowy wygląd.
- Na twoje szczęście, nie. Inaczej pewnie już byś leżał na bruku. - warknęła.
Zdecydowanie nie była szczęśliwa. A nawet kiedy próbowała się uspokoić, nie przychodziło jej to łatwo. Wzięła kilka głębszych oddechów i przejechała dłonią po twarzy. Nie widzieli się ponad dwa lata! Dwa przeklęte lata! A w okresie gdy ona starała się powoli odnawiać dawne kontakty, dowiedziała się, ze Matt trafił do więzienia. Czy można było wyobrazić sobie gorszą wiadomość dla przyjaciółki, która chciała po latach rozłąki odnaleźć swojego kompana? Florence westchnęła jeszcze raz a potem podeszła do Matta i objęła go.
- Ty tępy, bezmyślny idioto... Cieszę się, że nic ci nie jest. - powiedziała odsuwając się od niego na wyciągnięcie ręki. Za ten policzek nie miała jednak zamiaru przepraszać. Należało mu się. Jak cholera. - Czy ty w ogóle czasami myślisz co ty robisz... Jak mogłeś dać się zamknąć. W co ty się znów wpakowałeś.
Nie była zła o ten durny dowcip, czego Matt zapewne był świadom. W obliczu wszystkiego tego co krążyło jej w głowie, tak marna próba żartu nawet nie zajęła jej myśli na pół sekundy. Miała ochotę przyłożyć mu zdecydowanie mocniej. Jej włosy, nieco rozczochrane przez szarpanie się z nim, nadawały jej dość bojowy wygląd.
- Na twoje szczęście, nie. Inaczej pewnie już byś leżał na bruku. - warknęła.
Zdecydowanie nie była szczęśliwa. A nawet kiedy próbowała się uspokoić, nie przychodziło jej to łatwo. Wzięła kilka głębszych oddechów i przejechała dłonią po twarzy. Nie widzieli się ponad dwa lata! Dwa przeklęte lata! A w okresie gdy ona starała się powoli odnawiać dawne kontakty, dowiedziała się, ze Matt trafił do więzienia. Czy można było wyobrazić sobie gorszą wiadomość dla przyjaciółki, która chciała po latach rozłąki odnaleźć swojego kompana? Florence westchnęła jeszcze raz a potem podeszła do Matta i objęła go.
- Ty tępy, bezmyślny idioto... Cieszę się, że nic ci nie jest. - powiedziała odsuwając się od niego na wyciągnięcie ręki. Za ten policzek nie miała jednak zamiaru przepraszać. Należało mu się. Jak cholera. - Czy ty w ogóle czasami myślisz co ty robisz... Jak mogłeś dać się zamknąć. W co ty się znów wpakowałeś.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź