Lorabelle Bella Paquet
Nazwisko matki: Odobescu
Miejsce zamieszkania: posiadłość na przedmieściach Londynu
Czystość krwi: czystokrwista
Status majątkowy: średniozamożna
Zawód: śpiewaczka, celebrytka, gwiazdka Teatru Opery Morskiej Szept im. Ligie Charpentier
Wzrost: 160 centymetrów
Waga: 55 kilogramów
Kolor włosów: białe złoto
Kolor oczu: przeszywający błękit
Znaki szczególne: urok półwili, niezwykle blada karnacja, idealna prezencja, sztab fotoreporterów śledzących każdy jej krok, niewinny uśmiech
7 cali, bardzo giętka, drzewo wiśni, włos z grzywy jednorożca
Beauxbatons (Gryfy)
-
zmęczoną, zniszczoną życiem Bellę z dzieckiem na ręku
chanel n°5, różem bourjois, sypkim pudrem, morską bryzą, szampanem, nagrzanym piaskiem
siebie samą na scenie w blasku reflektorów, otoczoną rozszalałymi z zachwytu fanami
modą, urodą, śpiewem, aktorstwem
Osom z Wimbourne
śpiewam, wyglądam, bywam, zachwycam
siebie samej
sashy pivovarovej
Lorebelle Delphine Paquet, córka Reinalda Paqueta - francuskiego uzdrowiciela, specjalisty od chorób genetycznych - urodziła się pięknego, lutowego poranka a biały śnieg, opadający na wiecznie lawendowe pola południowej Francji, zapowiedział przybycie na świat istoty jasnej, nieskazitelnie czystej i delikatnej niczym płatki opadające z nieba, wzbogacone blaskiem spadającej z nieba gwiazdy. Urocza córeczka została przywitana z radością przez najbliższych, stając się dopełnieniem idealnego rodzinnego szczęścia rodziny, cieszącej się w francuskiej, magicznej socjecie niezwykłym poważaniem. Niewiele wiadomo o życiu matki Lorabelle: Delphine Paquet była chorowita i nie opuszczała rodzinnego domu, szybko i boleśnie odchodząc z tego świata razem z starszym synem. Paquet, tak jak jego ojciec, dziad i pradziad, poświęcił swe życie pomocy chorym i potrzebującym, zyskując uznanie jako doświadczony uzdrowiciel. Przez lata pracował w Nicejskm szpitalu świętego Wawrzyńca, by po dekadzie służby otworzyć prywatne uzdrowisko dla arystokratów, cierpiących na choroby genetyczne. Specjalizował się zwłaszcza w Klątwie Ondyny i Traumie Krwi. Dzięki hojnym datkom swych pacjentów, sanatorium zyskało doskonałą renomę, przyciągając najznamienitszych przedstawicieli szlachty z kontynentu i Wysp a w pewnych kręgach wręcz wypadało pojawić się w Marsylii, będącej siedzibą uzdrowiska oraz przy okazji domem Paquetów, wiodących szczęśliwe, dostatnie życie. Oddana wychowaniu dzieci Delphine, lubiąca także grywać na harfie, ojciec, dbający o to, by magomedyczna kadra spełniała swe obowiązki, starszy syn, mający przejąć specjalistyczną schedę oraz młodziutka córeczka, zachwycająca urodą i nieśmiałością. W takich właśnie okolicznościach dorastała wspaniała Belle, od najmłodszych lat chłonąca sztukę, piękno i szlacheckie obyczaje, stając się także - dzięki kontaktowi z cierpiącymi na choroby genetyczne oraz przez późniejszą bolesną utratę brata oraz ukochanej matki - panienką niezmiernie wrażliwą...
Tak przynajmniej głoszą oficjalne źródła.
* * *
Prawda, prawda, p r a w d a. Chcecie prawdy, chcecie obnażenia każdego brzydkiego sekreciku, jaki skrywam pod piękną fasadą. Problem w tym, że ukrywane tajemnice wcale nie są aż tak obrazoburcze, jak chcą sprzedać to podłe pismaki Czarownicy. Żerują na odnalezionych zdjęciach mnie jako uroczej maskotki, tańczącej przed meczami Quidditcha, jakbym co najmniej paradowała po boisku absolutnie nago. Och, okrucieństwo dziennikarzy nie zna miary, tak samo jak doszukiwanie się sensacji tam, gdzie jej przecież nie ma. Przynajmniej według mnie, niewychowanego owocu nieślubnej miłostki. A wszystko to przez (dzięki?) moją słodką mamusię.
Tak, miała na imię Delphine, mogła poszczycić się urokiem wili i a jej gra na harfie zachwycała nawet kobiety, niezdekoncentrowane urodą artystki, ale reszta opowiadanej gazetom historii nie ma zbyt wiele wspólnego z rzeczywistością. Delphine Odobescou pochodziła z Rumunii i tam spędziła całe swoje życie, spełniając się jako samotna matka oraz utalentowana członkini Magicznej Orkiestry. Reinalda poznała podczas jednego z koncertów, jakimi powitano francuskich czarodziejów, przybywających do Bukaresztu z misją charytatywną. Zawsze opowiadała mi, że to ona uwiodła przystojnego, jasnowłosego cudzoziemca, chcąc sprowadzić na świat coś równie pięknego jak dźwięki, które wydobywała z harfy, ale z perspektywy czasu i znajomości charakteru mojego ojca sądzę, że było inaczej. Paquet owszem, przyczynił się do stworzenia absolutnego arcydzieła – wrodzona skromność nie pozwala mi zaprzeczyć swej urodzie – ale później zniknął, pozostawiając swą wybrankę serca w Rumunii. Wiem też, że moja matka pisywała do niego długie, tęskne listy, ale te spotykały się z chłodnym odzewem przesyłanym wraz z sakiewką galeonów. Bez żadnego liściku do kochanej córeczki, bez słów tęsknoty, bez zaproszenia do Francji. Odkąd pamiętam ojciec był dla mnie dziwną marą, poltergeistem, którego wspomnienie wprowadzało matkę w szał, i jednocześnie leprokonusem, obsypującym mnie złotymi monetami. To nimi bawiłam się głównie jako dziecko: Delphine gardziła finansową pomocą, po prostu rzucając pękaty woreczek na moje łóżeczko. Od zawsze więc kochałam pieniądze. Ustawiałam je w chwiejne wieżyczki, odciskałam różnokolorowymi wzorkami na skórze, obrysowywałam na kartkach papieru, układałam z nich obrazki, grałam w kulki, podrzucałam i turlałam. Słodki paradoks: dziecko zarabiającej niezbyt dobrze artystki, pławiące się w złotych galeonach. Wbrew moim luksusowym zabawom żyłyśmy bardzo skromnie, zamieszkując jeden z wielu domów na jednej z wielu ulic mglistej Oradei. Moja mama także chciała wtopić się w tłum, być jedną z wielu kobiet, ale jej uroda nie pozwalała na zlanie się z szarą rzeczywistością. Z zadziwiającą regularnością wymieniała naszych opiekunów – tak nazywała rozlicznych kochanków – co uczyniło moje dzieciństwo miniaturą przyszłej, tajemniczej dorosłości. Pieniądze i mężczyźni: na tym się wychowałam, z tym obcowałam, to stało się moją niepełnoletnią rzeczywistością. Nie miałam problemu z siadywaniem na kolanach obcych ludzi, znałam na pamięć ich głosy, przyzwyczajenia, charaktery. Matka nie poświęcała mi zbyt wiele uwagi, za to całe moje zainteresowanie spływało właśnie na nią i jej relacje z kolejnymi przyjaciółmi, pojawiającymi się w naszym domu. Jako córka tej wywłoki byłam uznawana za dziecko sukuba i – podobnie jak Delphine – nie cieszyłam się dobrą renomą wśród ciemnowłosych rówieśników. Wytykana, wyśmiewana, okradana z monet, które zawsze nosiłam w kieszonce fartuszka, nie stanowiłam dobrego materiału na koleżankę. Brak więzi na zewnątrz zastępowałam relacjami z kolejnymi znajomymi matki. Już jako kilkulatka potrafiłam swobodnie rozmawiać z dorosłymi, stając się poważnym, wrażliwym dzieckiem. Nieco zbyt pewnym siebie. Rozochocona sympatią, jaką obdarzali mnie siwowłosi artyści, majętni magomedycy i przypadkowi przechodnie, uznawałam siebie za jedyną tak rezolutną i uroczą dziewczynkę. Wcześnie uruchomione zdolności magiczne – sprawiłam, że wysypane z sakiewki galeony unosiły się w powietrzu, skrząc się blaskiem jak wesołe gwiazdki – tylko upewniły mnie w przekonaniu o własnej wyjątkowości, nieco łagodząc ciągle istniejący ból rówieśniczej samotności.
Przeżywałam ją bardzo mocno, z każdym rokiem równie intensywnie niepokojąc się moją przyszłością. Delphine oddawała się koncertom, bankietom i romansom, nie dbając o jutro. Byłam jej śliczną dziewczynką, potrafiła godzinami czesać włosy, szyć sukienki i malować malutkie usteczka swoją czerwoną pomadką, ale ani razu nie zająknęła się o wyborze szkoły, ścieżce edukacji czy ogólnie o moim życiu. Dopiero jeden z przyjaciół mamy – Emilian, emerytowany nauczyciel zielarstwa, pracujący w Durmstrangu – wyjątkowo odpowiedzialny pomimo zwiedzenia urokiem wili, postanowił porozmawiać z nią na ten temat. Jestem mu wdzięczna: gdyby nie jego sprytny upór (och, Delphne, napisz do jej ojca, niech zagwarantuje jej naukę gdzieś daleko, będzie szczęśliwa wśród rówieśników z wyższych sfer a ty odzyskasz prawdziwą wolność), zapewne nie stałabym się tym, kim jestem teraz. Listowne pertraktacje dotyczące zapisania mnie do Akademii Beauxbatons, trwały prawie rok i zapewne zakończyłyby się fiaskiem, gdyby nie tragiczne wydarzenie, o jakim dowiedziałam się dużo później. Prawowity syn Reinalda oraz jego żona zginęli podczas działań wojennych. Całkowicie zmieniło to sytuacje rumuńskiego bękarta, stającego się nagle usilnie wyczekiwanym gościem. Okrutnie doświadczony przez los Paquet nie tylko zagwarantował mi doskonałą edukację, ale i przyjął w marsylskiej posiadłości jak prawdziwą córkę. Nagłe przejście ze świata klasy średniej do chirurgicznie czystych pokoi nowego domu mocno wpłynęło na mój rozwijający się jeszcze charakter, zwłaszcza, że w przeciągu kilku tygodni znów zmieniłam miejsce swojego zamieszkania, trafiając do wspaniałego Beauxbatons, by tam dzielnie rozpocząć edukację jako przedstawicielka Gryfów. Pierwsze lata spędzone w Akademii były dla mnie niezwykle ciężkie. Nie pasowałam do doskonale wychowanych szlachcianek, patrzących na mnie z góry, a znów reszta francuskiej socjety uważała mnie za zbyt dumną i piękną, bym mogła pasować do ich niższego kręgu. Znalazłam się więc ponownie w towarzyskiej próżni, odseparowana od innych także barierą językową. Skupiłam się więc na jej pokonaniu a pomagał mi w tym jeden ze starszych Gryfów. To on zasugerował, bym uczyła się języka poprzez piosenki. Śpiewałam więc całymi dniami, doskonaląc akcent i naprawdę wczuwając się w liryczne teksty. Moja niesamowita barwa głosu i szczere emocje, wkładane w każdy dźwięk, otworzyły mi drogę najpierw do przyjaźni a potem kariery. Zaczęto zapraszać mnie na wspólne artystyczne wieczorki w bawialniach Beaxubatons, wybrano jako solistkę do szkolnego chóru i coraz śmielej pokazywano się ze mną w towarzystwie. Wtedy po raz pierwszy dopytywano o moje pochodzenie, które delikatnie zmodyfikowałam, snując nową historię mojego życia. Nikt nie poddawał w wątpliwość moich słów, większość przecież kojarzyła nazwisko uzdrowiciela Paqueta i jego sanatorium dla chorych w nadmorskiej Marsylii. Spędzałam tam każde wakacje, zapraszając do siebie przyjaciół: nigdy chłopców. Ci wydawali mi się bardzo niedojrzali w porównaniu z mężczyznami, jakich podziwiałam jako mała dziewczynka. Rozumiałam też siłę swojego uroku i smutną świadomość, że adoratorzy zwracają na mnie uwagę nie z powodu mego wspaniałego głosu, ciekawego charakteru czy bujnej wyobraźni a są wręcz zmuszeni do podziwiania mnie przez magię, zaklętą w moich genach. Traktowałam ich więc uprzejmie, acz z dystansem, udając skrajnie nieśmiałą. Ta złudna cecha na dobre wsiąkła w moją aurę, dopełniając wizerunku skromnej, uduchowionej śpiewaczki, niezepsutej wychowaniem w bogactwie. Sądziłam, że zawsze tak będzie; długie miesiące w szkole, spędzone na doskonaleniu śpiewu, nauce manier i reszty niepotrzebnych rzeczy (nie osiągałam zawrotnych sukcesów na polach innych niż artystyczne) a potem upalne wakacje, plaże białe jak moja skóra, morze błękitne jak moje oczy. Snujący się w jedwabnych szlafrokach szlachcice, wieczorny spokój nadmorskiego azylu, mugolskie perfumy mojej matki, osiadające kurzem na otrzymanych od niej listach. Odkąd wyrwałam się z Oradei, nie myślałam o niej i dopiero zakończenie szkoły skłoniło mnie do powrotu do Rumunii. Przyjaciele rozeszli się w swoje strony. Staże w Ministerstwie Magii, dyplomatyczne wojaże, rychłe zaręczyny i jeszcze szybsze zamążpójścia. Świat pędził do przodu a ja…a ja nie potrafiłam się odnaleźć. W spokojnym, edukacyjnym rytmie czułam się bezpiecznie, odseparowana od podejmowania trudnych decyzji. Kiedy inni planowali swoją przyszłość, ja znów ugrzęzłam w odurzająco słodkiej monotonii. Nawet śpiew nie sprawiał mi radości, gdy słuchali go tylko kuracjusze i zmęczony życiem ojciec. Potrzebowałam odskoczni i po raz pierwszy w życiu pozwoliłam sobie na odrobinę szaleństwa. Spakowałam walizkę i udałam się do Rumunii, do Oradei, odwiedzając matkę. Piękną jak zwykle, otoczoną kolejnymi wielbicielami. Tutaj, na rumuńskiej prowincji mogłam odetchnąć. Nikt mnie nie znał, nikt nie wymagał eleganckich manier, nikt nie próbował wydać mnie za mąż za swojego syna. Jako potomkini wil cieszyłam się złą renomą i absolutną (och, jakże byłam naiwna!) anonimowością. Brakowało mi tej wolności a dłużące się dni wypełniłam zajęciem prostym, fizycznym i dającym jednocześnie jakąś prymitywną satysfakcję. Dzięki koneksjom nowego adoratora matki zostałam włączona w poczet młodych pięknych maskotek rumuńskiej reprezentacji Qudditcha. Zawsze wolałam śpiew od tańca, ale na boisku odkryłam, że i on sprawia mi wielką przyjemność. Znów czułam się podziwiana i obserwowana, lecz tym razem nie występowałam w przytulnym saloniku pełnym wyfiokowanych panienek i sztucznie poważnych dżentelmenów. Mogłam skakać, tańczyć, krzyczeć i śpiewać; mogłam wykorzystywać gibkie ciało, uśmiechać się do lubiących mnie współtowarzyszek sportowego dopingu – po raz pierwszy posiadając damskie przyjaciółki – mogłam zachwycać się brutalnością Qudditcha i przesiadywać wieczorami nad brzegiem Szybkiego Kereszu, wpatrzona w magiczne sztuczne ognie. Tamto lato było dziką i piękną przygodą, po której powróciłam do Marsylii dużo spokojniejsza. Jakaś nastoletnia, nieodpowiedzialna część mojej duszy, żądna szaleństw i popełniania nieprzemyślanych głupot została zaspokojona, pozwalając mi na dobre wrócić do roli wrażliwej, uroczej córeczki bogatego uzdrowiciela. Skupiłam się na śpiewie, szkoląc go pod okiem najznamienitszych nauczycieli i zapewne skończyłabym jako ozdoba francuskich salonów, gdyby nie pojawienie się na mej drodze lorda Lestrange’a.
Roztoczył on nade mną kuratelę. Zachwycony barwą głosu i urokiem, postanowił zrobić ze mnie gwiazdę. Taką prawdziwą, przedwojenną, pełną wrażliwości, nieśmiałości i anielskiego usposobienia; kobietkę marzeń. Wykreował mnie w każdym aspekcie, prowadząc przez meandry socjologicznych aspektów popularności, subtelnych manipulacji i badań potrzeb rynkowych. Potraktował moją miłość do muzyki i talent wokalny jako produkt, gotowy do sprzedania. Spragniona sławy – czyżby po raz kolejny moje serce łaknęło nowości i zmian? – postępowałam zgodnie z wytycznymi. Nie było łatwo, ale urok półwili, koneksje Lestrange’a i pieniądze ojca, wydane na kolejne szkolenia, bankiety, recitale, suknie i biżuterię, okazały się elitarną wejściówką do klubu sławy. Przeprowadziłam się do Londynu, gdzie rozpoczęłam wokalną karierę w Teatrze Opery Morskiej Szept im. Ligie Charpentier. Z każdym występem zjednywałam sobie melomanów, coraz częściej pokazując się na salonach, by swą łagodnością, prezencją i urokiem zdobywać kolejne serca. Dokładnie pamiętam dzień, w którym mój solowy występ wyprzedał się do ostatniego miejsca; dokładnie pamiętam godzinę, kiedy mój utwór zabrzmiał w Magicznym Radiu, zapowiedziany jako najpiękniejsze kobiece wykonanie tego dwudziestopięciolecia; dokładnie pamiętam sekundę, w której usta lorda Notta opuściło zaproszenie mnie jako gwiazdy wieczoru na jeden z wystawnych bankietów. Wspaniała Belle zaistniała na firmamencie anglosaskich gwiazd, jaśniejąc mocniej z każdym miesiącem. Wykorzystywałam ten czas do cna, bywając często zmęczona, często marudna, często wręcz rozkapryszona, ale tylko za zamkniętymi drzwiami swojej garderoby. Nikomu nie pokazywałam prawdziwej twarzy nie tak idealnej, nie tak wrażliwej i nie tak płochej panienki.
Czas biegnie coraz szybciej a ja - pomimo ostatnich okrutnych plotek, które na razie komentuję jedynie milczeniem, w końcu po cóż strzępić sobie język na takie herezje - coraz mocniej wsiąkam w popularność, tracąc jednocześnie wewnętrzne bezpieczeństwo. Wiem już, że nie przeżyłabym utraty swojej pozycji i jestem w stanie zrobić wszystko, by ją utrzymać. Często budzę się z koszmarami o przemijającym sukcesie, o słabnącym zainteresowaniu: po nich ze zdwojoną siłą pojawiam się na bankietach a na występach daję z siebie wszystko. Lestrange mówi jednak że nie mogę być wiecznie uroczą panienką. Że jeszcze rok, maksymalnie dwa i mój czar minie. I że muszę robić jeszcze więcej i słuchać się go jeszcze pokorniej, najlepiej znajdując sobie bogatego narzeczonego. Podniosłoby to zainteresowanie moimi losami a opis przygotowań do ślubu zajmowałby liczne strony w Czarownicy. A o to przecież chodzi; bez uwagi tłumu uschłabym od razu. Stojąc przed zapatrzonymi we mnie ludźmi czuję, że żyję, że każdy cal mojego ciała wypełniony jest muzyką a każdy dźwięk, wydobywający się spomiędzy moich różowych warg, jest prawdziwy. Gdy występuję, nie ma we mnie ani grama fałszu, pozy, nieznośnej maniery. Nie puszczam ironicznego oczka do stojącego za kurtynami impresario, nie odliczam w duchu sekund do zakończenia, nie zerkam nerwowo na złote wskazówki, odmierzające czas do momentu, w którym w końcu obsypią mnie kwiatami, komplementami i miłosnymi liścikami. Śpiewam dla siebie i dla nich zarazem, starając się wydobyć najczystszy ton, gotowy poruszyć nawet zatwardziałą, mroczną dusze do głębi, odkryć w niej przykurzone światełko, wywołujące ten specyficzny ścisk w dole brzucha. Zapowiedź wielkich wzruszeń i uczuć, jakie pragnę przelać na słuchaczy. Bywam wyrafinowana, chwiejna emocjonalnie i wręcz paskudna w swym dążeniu do bogactwa, ale w momencie, w którym staję na scenie, wszystkie podłe wady, czyniące mnie w oczach mych przeciwniczek bezwzględną harpią, znikają. Staję się taką Belle, jaką widzą mnie zakochani we mnie mężczyźni i wrażliwe na piękno muzyki kobiety. Delikatną, eteryczną, wrażliwą, prezentującą słowami utworów inny, magiczny świat, pełen wiary, miłości, ale jednocześnie smutku i tęsknoty.
0 | |
0 | |
1 | |
6 | |
14 | |
0 | |
0 |
różdżka, 20 punktów genetyki