Stoliki
AutorWiadomość
Stoliki
Spoczęcie przy ukrytym pod sporym zadaszeniem stoliku jest idealnym sposobem, by ochłonąć po skocznych tańcach na parkiecie. Tutaj również dobiegają dźwięki radosnej muzyki, jednak odległość wygłusza je na tyle, że nie przeszkadzają w prowadzeniu rozmów. Kilkanaście kroków stąd znajduje się bufet, w którym można zaopatrzyć się w najwspanialsze słodkości i przeróżne przysmaki.
Rzucone na to miejsce zaklęcia pozwalają na utrzymanie pokojowej temperatury i uchronienie gości przed kąsającym chłodem zimowego wiatru.
Rzucone na to miejsce zaklęcia pozwalają na utrzymanie pokojowej temperatury i uchronienie gości przed kąsającym chłodem zimowego wiatru.
Po dość długiej podróży - urozmaicanej krzykami dwóch małych mandragor, które udało nam się znieść zapewne tylko i wyłącznie przez fakt, że tuż przed wyjściem zdołałysmy pacnąć po (sporych rozmiarów) kieliszku grzanego wina - wreszcie dotarłyśmy na miejsce. Sylwester w Dolinie Godryka zapowiadał się obiecująco a już na pewno był dużo ciekawsza opcją niż świętowanie w domu - w końcu nie ma nic lepszego, niż publicze upokorzenia za sprawą wlania w siebie zbyt dużej ilości alkoholu, prawda? Otrzepawszy ze swych ciemnych szat płatki śniegu, razem z Colettą,Harriettą i dwoma mandragorami oczywiście, skierowałam swe kroki w stronę przygotowanych stolików, chichocząc po drodze niczym zbłąkany chochlik. Z pełną gracją odgarniając swą przepiękną suknie uszytą specjalnie na tę okazję i zasiadłam na jednym z krzeseł, po czym zaraz jednak się podniosłam wędrując w nieznane (do bufetu), by już po chwili wrócić wraz z trzema lewitującymi kieliszkami grzanego wina i dwoma kufelkami piwa kremowego.
- A spróbujcie mi kiedyś zarzucić, że o was nie dbam. - Prychnęłam, unosząc nieco brodę i gestem różdżki stawiając przed moimi towarzyszkami nektar bogów a przed mandragorami bezalkoholowe piwo. - Och, już nie udawajcie matek roku. - Rzuciłam kąśliwie, darząc obie moje harpie czarującym uśmiechem. - W tym gronie - Powiodłam wzrokiem po całej czwórce. - wszyscy wiemy, że ta rola to niekoniecznie wasz konik. - Łobuzerski uśmiech zagościł na moich karminowych ustach - och nie byłabym sobą gdybym nie rzucała kąśliwych uwaga... Oczywiście były one przepełnione miłością z czego te dwie ponowne panny (yolo, możecie się ubiegać o ponowne dziewictwo) doskonale zdawały sobie sprawę.
- A spróbujcie mi kiedyś zarzucić, że o was nie dbam. - Prychnęłam, unosząc nieco brodę i gestem różdżki stawiając przed moimi towarzyszkami nektar bogów a przed mandragorami bezalkoholowe piwo. - Och, już nie udawajcie matek roku. - Rzuciłam kąśliwie, darząc obie moje harpie czarującym uśmiechem. - W tym gronie - Powiodłam wzrokiem po całej czwórce. - wszyscy wiemy, że ta rola to niekoniecznie wasz konik. - Łobuzerski uśmiech zagościł na moich karminowych ustach - och nie byłabym sobą gdybym nie rzucała kąśliwych uwaga... Oczywiście były one przepełnione miłością z czego te dwie ponowne panny (yolo, możecie się ubiegać o ponowne dziewictwo) doskonale zdawały sobie sprawę.
Gość
Gość
Chwała Merlinowi za grzane wino, które w okresie świąteczno-sylwestrowym lub ogólnie zimowym można było, a może nawet należało spożywać często i bez oszczędzania (wątroby). Lovegood była wdzięczna przyjaciółkom z lat szkolnych za spędzony z nimi ostatnio czas i nawet nie zamierzała ukrywać tego, że gdyby nie siostry de Voyer, w ten wyjątkowy dzień najprawdopodobniej zdezerterowałaby na rzecz spokojnego wieczoru w domu, zupełnie niewyróżniającego się od innych. Wciąż miała przecież głęboko zakorzenione przekonanie, że nie które rzeczy po prostu jej nie przystoją - wliczając w to dobrą zabawę. Miała wątpliwości co do tego, co powinna uczynić z Charliem, w końcu czy czteroletnie dziecko nie było za małe na miejskie, wieczorne przyjęcie? Ostatecznie jednak doszła do wniosku, że w towarzystwie Filippe niewiele złego może się wydarzyć, dlatego też odziała synka w ciepłe ubrania i razem z resztą wesołej zgrai ruszyła do Doliny Godryka.
- Lou, twoja troska jest nieoceniona - zwróciła się do ciemnowłosej, z wdzięcznością przyjmując kolejną porcję grzanego wina, w którym zatopiła usta po wzniesieniu prowizorycznego toastu. - Moja droga, czekam z niecierpliwością, by zobaczyć, jak sama sprawdzisz się w tej roli. Mamy wolne miejsce w klubie matek roku - zaśmiała się bez śladu urazu wywołanego komentarzem, który w uszach innych zapewne zabrzmiałby jak przytyk. Rozejrzała się naokoło. Upijając kolejne łyczki ciepłego trunku o cytrusowo-goździkowej nucie, przesuwała spojrzeniem po zebranych naokoło ludziach. Roześmianych, odświętnie ubranych, szczęśliwych. Odsunęła się nieco z wartko toczącej się rozmowy, by ocknąć się dopiero, gdy ktoś obwieścił, że zaraz rozpocznie się lepienie bałwana. Obiecała przecież Charliemu, że wezmą udział w tej konkurencji. - Drogie panie, o ile nie zamierzacie zmrozić sobie nieco rączek, zmuszona jestem was przeprosić na parę chwil, mamy z Charliem bałwana do ulepienia - oświadczyła bojowo, licząc jednak na to, że kobiety przynajmniej podążą za nimi, by im kibicować. Upiła ostatni łyk, błysnęła ząbkami w krótkim uśmiechu i chwytając małego szkraba za rączkę, ruszyła w kierunku kasztanowego parku.
- Lou, twoja troska jest nieoceniona - zwróciła się do ciemnowłosej, z wdzięcznością przyjmując kolejną porcję grzanego wina, w którym zatopiła usta po wzniesieniu prowizorycznego toastu. - Moja droga, czekam z niecierpliwością, by zobaczyć, jak sama sprawdzisz się w tej roli. Mamy wolne miejsce w klubie matek roku - zaśmiała się bez śladu urazu wywołanego komentarzem, który w uszach innych zapewne zabrzmiałby jak przytyk. Rozejrzała się naokoło. Upijając kolejne łyczki ciepłego trunku o cytrusowo-goździkowej nucie, przesuwała spojrzeniem po zebranych naokoło ludziach. Roześmianych, odświętnie ubranych, szczęśliwych. Odsunęła się nieco z wartko toczącej się rozmowy, by ocknąć się dopiero, gdy ktoś obwieścił, że zaraz rozpocznie się lepienie bałwana. Obiecała przecież Charliemu, że wezmą udział w tej konkurencji. - Drogie panie, o ile nie zamierzacie zmrozić sobie nieco rączek, zmuszona jestem was przeprosić na parę chwil, mamy z Charliem bałwana do ulepienia - oświadczyła bojowo, licząc jednak na to, że kobiety przynajmniej podążą za nimi, by im kibicować. Upiła ostatni łyk, błysnęła ząbkami w krótkim uśmiechu i chwytając małego szkraba za rączkę, ruszyła w kierunku kasztanowego parku.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nazywa się to urazowe uszkodzenie mózgu, tak mi powiedzieli. Na skutek nieudanego zaklęcia i kilku dni braku świadomości pewien obszar został uszkodzony. Stąd trudności ze skupieniem. Trzęsące się dłonie. Nagłe natłoki myśli, wyłączanie się w najmniej stosownych momentach, uciekające słowa. Mam regularnie odwiedzać magipsychiatrę, ale nie wiedzą czy to cokolwiek pomoże. Pewnie nie.
Zdaje sobie jakoś z tym radzić. Jakoś to najlepsze określenie - bo tak bardzo, tak bardzo staram się utrzymać na właściwym szlaku, że nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że coś może być… nie tak. Wprowadziłam ścisłą rutynę. By nie pozwolić sobie na zapominanie. Wstaję o tej samej porze, po tej samej stronie łóżka leżą miękkie kapcie, zaczynam dzień tą samą zieloną herbatą pitą w tej samej błękitnej filiżance. W stokrotki. Schodzę tymi samymi schodami do gabinetu, gdzie na tym samym wieszaku wisi mój codzienny fartuch. Zaczynam od uprzątnięcia uporządkowanego biurka i przejrzenia przejrzanych wcześniej dokumentów. Imiona pacjentów mam cały czas przed sobą, co z tego, że znam ich od lat?
Najbardziej boje się, że któregoś dnia stracę kontrolę przy innym człowieku. Człowieku którego życie będę trzymać w dłoniach. Podczas jednego z porodów. Zatrzymam się z twarzą bez wyrazu w połowie ciężkiego przypadku dając odejść i dziecku, i matce.
Przecież nie mogę zrezygnować z pracy. To będzie jak przyznanie się do porażki, przyznanie, że coś jest nie tak. Na to nie mogę sobie pozwolić.
Więc milczę. Przez ostatnie lata nabrałam w milczeniu prawdziwej wprawy.
Koniec roku zawsze skłania do podobnych przemyśleń. Ta odgórnie wyznaczona cezura czasowa - tak śmieszna, zastanawiam się czy na całym świecie wiadomo, że akurat dzisiaj należy zmienić kartki w kalendarzu. Pewnie są miejsca w których wybierają zupełnie inny dzień. Może, kto wie, może nowy rok obchodzony jest przez trzysta sześćdziesiąt pięć, każdego dnia w innym zakątku świata. My wybraliśmy akurat koniec zimnego grudnia. Pewnie przez pogodę. Szarość i chłód sprzyjają ponurym rozmyślaniom.
Podsumowania zawsze wychodzą na minus, nieprawdaż?
Zawsze można lepiej. Szybciej. Więcej. Zawsze sąsiad ma bardziej zielony trawnik, a dawna koleżanka ze szkoły na palcu ten pierścionek, dla którego codzienne przystawało się przed szybą jubilera.
Nie chcę myśleć w tych kategoriach.
- Więc… jaka jest najmilsza rzecz która spotkała cię w tym roku? - pytam. Bo przecież nie uciekniemy od podsumowań. Prędzej czy później pojawi się też temat marzeń i planów, ale sugeruję na początku wypić kilka kubków szklanego wina, to pomaga wyobraźni - W moim przypadku to gramofon. Ktoś przyniósł zepsuty do mojego gabinetu, a dzień później inny pacjent go naprawił. Gra doskonale, mogę urządzać sobie prywatne potańcówki - o każdej porze dnia i nocy, czy to nie cudowne?
Całkiem dobre jest też to, że udało nam się znaleźć pośród tego tłumu ludzi dzisiejszego wieczora. Kto wie, może po tym jak już wypijemy nieprzyzwoite ilości grzańca i podzielimy się wszystkimi szalonymi marzeniami, uda nam się zatańczyć? Chociaż jednego jive’a.
Mam dzisiaj nastrój do tańca.
Zdaje sobie jakoś z tym radzić. Jakoś to najlepsze określenie - bo tak bardzo, tak bardzo staram się utrzymać na właściwym szlaku, że nawet nie dopuszczam do siebie myśli, że coś może być… nie tak. Wprowadziłam ścisłą rutynę. By nie pozwolić sobie na zapominanie. Wstaję o tej samej porze, po tej samej stronie łóżka leżą miękkie kapcie, zaczynam dzień tą samą zieloną herbatą pitą w tej samej błękitnej filiżance. W stokrotki. Schodzę tymi samymi schodami do gabinetu, gdzie na tym samym wieszaku wisi mój codzienny fartuch. Zaczynam od uprzątnięcia uporządkowanego biurka i przejrzenia przejrzanych wcześniej dokumentów. Imiona pacjentów mam cały czas przed sobą, co z tego, że znam ich od lat?
Najbardziej boje się, że któregoś dnia stracę kontrolę przy innym człowieku. Człowieku którego życie będę trzymać w dłoniach. Podczas jednego z porodów. Zatrzymam się z twarzą bez wyrazu w połowie ciężkiego przypadku dając odejść i dziecku, i matce.
Przecież nie mogę zrezygnować z pracy. To będzie jak przyznanie się do porażki, przyznanie, że coś jest nie tak. Na to nie mogę sobie pozwolić.
Więc milczę. Przez ostatnie lata nabrałam w milczeniu prawdziwej wprawy.
Koniec roku zawsze skłania do podobnych przemyśleń. Ta odgórnie wyznaczona cezura czasowa - tak śmieszna, zastanawiam się czy na całym świecie wiadomo, że akurat dzisiaj należy zmienić kartki w kalendarzu. Pewnie są miejsca w których wybierają zupełnie inny dzień. Może, kto wie, może nowy rok obchodzony jest przez trzysta sześćdziesiąt pięć, każdego dnia w innym zakątku świata. My wybraliśmy akurat koniec zimnego grudnia. Pewnie przez pogodę. Szarość i chłód sprzyjają ponurym rozmyślaniom.
Podsumowania zawsze wychodzą na minus, nieprawdaż?
Zawsze można lepiej. Szybciej. Więcej. Zawsze sąsiad ma bardziej zielony trawnik, a dawna koleżanka ze szkoły na palcu ten pierścionek, dla którego codzienne przystawało się przed szybą jubilera.
Nie chcę myśleć w tych kategoriach.
- Więc… jaka jest najmilsza rzecz która spotkała cię w tym roku? - pytam. Bo przecież nie uciekniemy od podsumowań. Prędzej czy później pojawi się też temat marzeń i planów, ale sugeruję na początku wypić kilka kubków szklanego wina, to pomaga wyobraźni - W moim przypadku to gramofon. Ktoś przyniósł zepsuty do mojego gabinetu, a dzień później inny pacjent go naprawił. Gra doskonale, mogę urządzać sobie prywatne potańcówki - o każdej porze dnia i nocy, czy to nie cudowne?
Całkiem dobre jest też to, że udało nam się znaleźć pośród tego tłumu ludzi dzisiejszego wieczora. Kto wie, może po tym jak już wypijemy nieprzyzwoite ilości grzańca i podzielimy się wszystkimi szalonymi marzeniami, uda nam się zatańczyć? Chociaż jednego jive’a.
Mam dzisiaj nastrój do tańca.
Gość
Gość
Był odrobinę pijany.
Zapewne mniej, niż powinien, w porównaniu do całej reszty ludzi; kolorowego, krzyczącego tłumu, rumianych, zdrowych twarzy, błyszczących oczu, spoconych męskich dłoni obejmujących wąskie kibicie piszczących z zachwytu panien. Zapewne bardziej, niż tego chciał. Nie lubił alkoholu w samotności i być może dlatego pił go tak szybko, kiedy stał przy bufecie ze znakomitą brandy w dłoni.
Teraz jednak nie był już sam. Teraz wpatrywał się w twarz Gwen, próbując odszukać źródło nieprzyjemnego wrażenia, że zrobił coś nie tak. Gdyby zdrowy rozsądek odzywał się w jego głowie częściej niż dwa razy do roku, zapewne kazałby mu natychmiast przestać i zostawić ją w świętym spokoju. Nie siedział już przecież w towarzystwie małej Gwenny z dwoma warkoczykami i dużymi oczami koloru czekolady, która była jeszcze niższa i szczuplejsza od niego, mała, bezbronna jak lalka z porcelany, którą bał się stłuc. Gwen nie była już mała, z całą pewnością nie była też bezbronna- nawet, jeśli on zatrzymał swój świat na etapie cudownego dzieciństwa, nawet, jeśli on pozostał jedenastoletnim rudym chłopcem o głowie pełnej marzeń- inni dorośli. Ona dorosła. A mimo tego i tak czuł przemożną potrzebę biegnięcia o krok przed nią, żeby co prędzej usunąć z jej drogi wszelkie możliwe przeszkody.
Gdyby mógł, opowiedziałby tę bajkę dzieciom w sierocińcu- O księżniczce o smutnych oczach i jej rycerzu w zbroi ze snów, chociaż może powinien nazwać ją raczej O dzielnej księżniczce i jej pijanym rycerzu z Nibylandii, co mijało się z prawdą zdecydowanie mniej niż pierwsza wersja.
Był odrobinę pijany i uśmiechał się odrobinę zbyt szeroko.
-Miałem nadzieję, że Twoją najmilszą rzeczą będzie tamten dzień, kiedy odwiedziłem Cię w gabinecie z całą masą tych bułeczek z konfiturą wiśniową, które Ci upiekłem- roześmiał się odrobinę zbyt głośno, chociaż w panującym dookoła tłoku jego głos szybko ucichnął i w końcu zgasł.- Co prawda wydaje mi się, że połowa z nich była spalona, w jednej znalazłaś potem urywek broszurki z Ministerstwa i moje wejście doprowadziło do histerii małego chłopca, który czekał akurat w poczekalni, ale to w końcu i tak miłe wspomnienie.
Uśmiechnął się, dając jej do zrozumienia, że jedynie żartuje, po czym oparł podbródek na zwiniętej w pięść dłoni i zastanowił się przez chwilę.
-Najmilszą rzeczą w tym roku był dyniowy chleb, który kupiłem na Pokątnej i zjadłem, kiedy był jeszcze ciepły i chrupiący. Albo pierwszy śnieg w grudniu, kiedy robiłem na ziemi aniołki razem z dziećmi pana Montescue. Lody pistacjowe w lodziarni Flo. Kiedy pomyliłem się przy teleportacji i wylądowałem na jakimś mugolskim weselu, a pan młody pozwolił mi zostać i poczęstował mnie wódką. Puszczanie latawców w lipcu. Kiedy Strzały z Appleby wygrały rozgrywkę. Kiedy...
Zatrzymał się w końcu, nabierając wdech, po czym spojrzał jej w oczy i pokręcił przepraszająco głowy.
-Jestem kiepski w tę grę?- Bardziej stwierdził, niż zapytał, po czym wygodnie usadowił się na krześle.- No, moja kolej!
Co się dzieje, Gwenny? Wydaje mi się, że jesteś smutna. Czy mam komuś przyłożyć? Przepraszam, że zawiodłem. Ten rok będzie lepszy, będzie wspaniały, obiecuję?
-Najbardziej pamiętny Sylwester?- Zapytał w końcu, posyłając jej zachęcający uśmiech.- Nie martw się, nie będę obrażony, jeśli nie wymienisz żadnego związanego ze mną!
Miał ochotę tańczyć i pić, pić i tańczyć, aż przez chwilę, zamiast w Dolinie Godryka, znajdą się pośród chmur.
Zapewne mniej, niż powinien, w porównaniu do całej reszty ludzi; kolorowego, krzyczącego tłumu, rumianych, zdrowych twarzy, błyszczących oczu, spoconych męskich dłoni obejmujących wąskie kibicie piszczących z zachwytu panien. Zapewne bardziej, niż tego chciał. Nie lubił alkoholu w samotności i być może dlatego pił go tak szybko, kiedy stał przy bufecie ze znakomitą brandy w dłoni.
Teraz jednak nie był już sam. Teraz wpatrywał się w twarz Gwen, próbując odszukać źródło nieprzyjemnego wrażenia, że zrobił coś nie tak. Gdyby zdrowy rozsądek odzywał się w jego głowie częściej niż dwa razy do roku, zapewne kazałby mu natychmiast przestać i zostawić ją w świętym spokoju. Nie siedział już przecież w towarzystwie małej Gwenny z dwoma warkoczykami i dużymi oczami koloru czekolady, która była jeszcze niższa i szczuplejsza od niego, mała, bezbronna jak lalka z porcelany, którą bał się stłuc. Gwen nie była już mała, z całą pewnością nie była też bezbronna- nawet, jeśli on zatrzymał swój świat na etapie cudownego dzieciństwa, nawet, jeśli on pozostał jedenastoletnim rudym chłopcem o głowie pełnej marzeń- inni dorośli. Ona dorosła. A mimo tego i tak czuł przemożną potrzebę biegnięcia o krok przed nią, żeby co prędzej usunąć z jej drogi wszelkie możliwe przeszkody.
Gdyby mógł, opowiedziałby tę bajkę dzieciom w sierocińcu- O księżniczce o smutnych oczach i jej rycerzu w zbroi ze snów, chociaż może powinien nazwać ją raczej O dzielnej księżniczce i jej pijanym rycerzu z Nibylandii, co mijało się z prawdą zdecydowanie mniej niż pierwsza wersja.
Był odrobinę pijany i uśmiechał się odrobinę zbyt szeroko.
-Miałem nadzieję, że Twoją najmilszą rzeczą będzie tamten dzień, kiedy odwiedziłem Cię w gabinecie z całą masą tych bułeczek z konfiturą wiśniową, które Ci upiekłem- roześmiał się odrobinę zbyt głośno, chociaż w panującym dookoła tłoku jego głos szybko ucichnął i w końcu zgasł.- Co prawda wydaje mi się, że połowa z nich była spalona, w jednej znalazłaś potem urywek broszurki z Ministerstwa i moje wejście doprowadziło do histerii małego chłopca, który czekał akurat w poczekalni, ale to w końcu i tak miłe wspomnienie.
Uśmiechnął się, dając jej do zrozumienia, że jedynie żartuje, po czym oparł podbródek na zwiniętej w pięść dłoni i zastanowił się przez chwilę.
-Najmilszą rzeczą w tym roku był dyniowy chleb, który kupiłem na Pokątnej i zjadłem, kiedy był jeszcze ciepły i chrupiący. Albo pierwszy śnieg w grudniu, kiedy robiłem na ziemi aniołki razem z dziećmi pana Montescue. Lody pistacjowe w lodziarni Flo. Kiedy pomyliłem się przy teleportacji i wylądowałem na jakimś mugolskim weselu, a pan młody pozwolił mi zostać i poczęstował mnie wódką. Puszczanie latawców w lipcu. Kiedy Strzały z Appleby wygrały rozgrywkę. Kiedy...
Zatrzymał się w końcu, nabierając wdech, po czym spojrzał jej w oczy i pokręcił przepraszająco głowy.
-Jestem kiepski w tę grę?- Bardziej stwierdził, niż zapytał, po czym wygodnie usadowił się na krześle.- No, moja kolej!
Co się dzieje, Gwenny? Wydaje mi się, że jesteś smutna. Czy mam komuś przyłożyć? Przepraszam, że zawiodłem. Ten rok będzie lepszy, będzie wspaniały, obiecuję?
-Najbardziej pamiętny Sylwester?- Zapytał w końcu, posyłając jej zachęcający uśmiech.- Nie martw się, nie będę obrażony, jeśli nie wymienisz żadnego związanego ze mną!
Miał ochotę tańczyć i pić, pić i tańczyć, aż przez chwilę, zamiast w Dolinie Godryka, znajdą się pośród chmur.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Też bym chciała - być odrobinę pijana.
To taki wieczór kiedy wypada, prawda? Chociaż wypada to złe określenie, sugeruje, że na wszystko trzeba mieć przyzwolenie. Pewnie trzeba. Żyjemy w świecie nakazów i zakazów, wytycznych, konwenansów… Konwenansów nie znoszę najbardziej. I przeklętych tradycji. Trzymania się słów wypowiedzianych przez starego, zniedołężniałego człowieka o przerośniętym ego. Kilka reguł ustanowionych setki lat wcześniej wciąż determinuje nasze życia - w tak idiotyczny sposób. Lubimy się chwalić rozwojem, tym, że mamy już połowę dwudziestego wieku, że potrafimy wyleczyć gruźlicę i latamy na nowoczesnych miotłach, a przecież te wszystkie wygody dotyczą jedynie tych, których przodkom kilka stuleci wcześniej udało się ustawić w dobrym miejscu o dobrym czasie.
Każdego dnia spotykam ludzi, cudownych ludzi, szczodrych, dobrych, mądrych, nie radzących sobie z dniem codziennym tylko dlatego, że nie mają możliwości. Urodzili się pod złym adresem. Złym nazwiskiem. Skazani na mizerność wraz z pierwszym oddechem.
Kiedy mijam na ulicy małe dziecko lubię na chwilę się zatrzymać by wymarzyć dla niego lepszą przyszłość. Niczym chrzestna wróżka z baśni które tak pięknie opowiadasz. Lubię wyobrazić sobie jak doskonale radzi sobie w szkole, jak rozwija wyjątkowy talent, jak wyrywa się ubóstwu. Kiedy trzymam w rękach nowonarodzone dziecko często szepcę mu do ucha najlepsze życzenia. Jesteś wyjątkowe, mówię, jedyne w swoim rodzaju. Czekają na ciebie tylko wielkie rzeczy, dobre rzeczy. Lubię mu to powiedzieć.
Wiem, że nie zapamięta.
Wiem, że kłamię - szczególnie kiedy dookoła mnie rozpadające się ściany i szczury gryzące po kostkach.
Chcę wierzyć, że jest inaczej, ale coraz częściej dopada mnie zgorzknienie. Nie chcę dorastać Duny, opowiedz mi nową baśń. Nie chcę dorosnąć i zrozumieć, że nie da się uratować całego świata. Wolę żyć w świecie twoich baśni. Tak rycerzowi z Nibylandii zawsze udaje się uratować smutnooką księżniczkę. Zabić przy tym smoka terroryzującego królestwo. Żyć długo i szczęśliwie.
Przy tobie nie potrafię być smutna.
- Były absolutnie przepyszne! A ministerialna broszurka jedynie nadała im charakteru - wybucham śmiechem na samo wspomnienie, tak, to był dobry dzień - Jestem przekonana, że nie rozpłakał się na twój widok - mówię tonem tak nieprzekonującym, że aż muszę się napić wina - No dobra, doskonale wiem, że nigdy nie widział tak rudej czupryny i przeraził się, że przyszedłeś po to żeby go zabrać ze sobą. Bo był niegrzeczny - chwilę wcześniej zbił słoik z jodyną, a twoje spektakularne wejście przerwało maminy monolog z cyklu jak dalej będziesz się tak zachowywać to przyjdzie niedobry pan i cię zabierze. Scena jakby wyreżyserowana.
Chociaż zupełnie nie pasujesz do roli czarnego charakteru.
- Jak dla mnie wygrywasz - wierzę, że uczymy się od otaczających nas ludzi. Od ciebie, od tylu lat, uczę się doceniania rzeczy małych. Codziennych. I wciąż nie potrafię. Chciałabym, bardzo. Wracając do domu po ciężkim dniu, czując jak bolą mnie wszystkie mięśnie, potrafić zatrzymać się i, chociaż w głowie, dla siebie samej, wymienić kilka dobrych rzeczy. Jak pyszna herbata, którą zrobiła dla staruszka z dołu ulicy. Bądź tęcza pojawiająca się na niebie po deszczu. Ciastko zjedzone na podwieczorek. Małe rzeczy. Cenne rzeczy - Ten? - zaczynam się droczyć, przychodzi łatwiej z alkoholem - Albo nie, ten sprzed pięciu lat. Mój pierwszy mnogi poród, zobaczyłbyś minę matki… - drętwiejące, mam nadzieję, że jedynie od zimna, palce ogrzewam o kubek - Chociaż, jak teraz się zastanowię to ten na który nigdy nie dotarłam bo naprawiałam rower - a przynajmniej tak się tłumaczyłam kilka dni później - Nie. Ten na który ty nie dotarłeś bo pomyliłeś adresy, och, to była zabawa! - dosyć droczenia? - Tak naprawdę ten podczas ostatniego roku w Hogwarcie. Kiedy najpierw uciekliśmy do Hogsmeade i udało nam się kupić kilka butelek ognistej? Nigdy wcześniej się tak nie upiłam. Nie pamiętam prawie całej nocy - to prawda, a na drugi dzień obudziłam się z potężnym kacem, gdzieś z dala od swojego dormitorium, przejście przez wszystkie korytarze by znaleźć się we własnym łóżku było torturą. Prawdziwy spacer wstydu! - Nawet nie wiem jak znaleźliśmy się na wieży astronomicznej… Ale leżenie na plecach i patrzenie na gwiazdy, to był najlepszy sylwester.
Może i wtedy było dużo tańca. Pewnie tak. Nie pamiętam!
To taki wieczór kiedy wypada, prawda? Chociaż wypada to złe określenie, sugeruje, że na wszystko trzeba mieć przyzwolenie. Pewnie trzeba. Żyjemy w świecie nakazów i zakazów, wytycznych, konwenansów… Konwenansów nie znoszę najbardziej. I przeklętych tradycji. Trzymania się słów wypowiedzianych przez starego, zniedołężniałego człowieka o przerośniętym ego. Kilka reguł ustanowionych setki lat wcześniej wciąż determinuje nasze życia - w tak idiotyczny sposób. Lubimy się chwalić rozwojem, tym, że mamy już połowę dwudziestego wieku, że potrafimy wyleczyć gruźlicę i latamy na nowoczesnych miotłach, a przecież te wszystkie wygody dotyczą jedynie tych, których przodkom kilka stuleci wcześniej udało się ustawić w dobrym miejscu o dobrym czasie.
Każdego dnia spotykam ludzi, cudownych ludzi, szczodrych, dobrych, mądrych, nie radzących sobie z dniem codziennym tylko dlatego, że nie mają możliwości. Urodzili się pod złym adresem. Złym nazwiskiem. Skazani na mizerność wraz z pierwszym oddechem.
Kiedy mijam na ulicy małe dziecko lubię na chwilę się zatrzymać by wymarzyć dla niego lepszą przyszłość. Niczym chrzestna wróżka z baśni które tak pięknie opowiadasz. Lubię wyobrazić sobie jak doskonale radzi sobie w szkole, jak rozwija wyjątkowy talent, jak wyrywa się ubóstwu. Kiedy trzymam w rękach nowonarodzone dziecko często szepcę mu do ucha najlepsze życzenia. Jesteś wyjątkowe, mówię, jedyne w swoim rodzaju. Czekają na ciebie tylko wielkie rzeczy, dobre rzeczy. Lubię mu to powiedzieć.
Wiem, że nie zapamięta.
Wiem, że kłamię - szczególnie kiedy dookoła mnie rozpadające się ściany i szczury gryzące po kostkach.
Chcę wierzyć, że jest inaczej, ale coraz częściej dopada mnie zgorzknienie. Nie chcę dorastać Duny, opowiedz mi nową baśń. Nie chcę dorosnąć i zrozumieć, że nie da się uratować całego świata. Wolę żyć w świecie twoich baśni. Tak rycerzowi z Nibylandii zawsze udaje się uratować smutnooką księżniczkę. Zabić przy tym smoka terroryzującego królestwo. Żyć długo i szczęśliwie.
Przy tobie nie potrafię być smutna.
- Były absolutnie przepyszne! A ministerialna broszurka jedynie nadała im charakteru - wybucham śmiechem na samo wspomnienie, tak, to był dobry dzień - Jestem przekonana, że nie rozpłakał się na twój widok - mówię tonem tak nieprzekonującym, że aż muszę się napić wina - No dobra, doskonale wiem, że nigdy nie widział tak rudej czupryny i przeraził się, że przyszedłeś po to żeby go zabrać ze sobą. Bo był niegrzeczny - chwilę wcześniej zbił słoik z jodyną, a twoje spektakularne wejście przerwało maminy monolog z cyklu jak dalej będziesz się tak zachowywać to przyjdzie niedobry pan i cię zabierze. Scena jakby wyreżyserowana.
Chociaż zupełnie nie pasujesz do roli czarnego charakteru.
- Jak dla mnie wygrywasz - wierzę, że uczymy się od otaczających nas ludzi. Od ciebie, od tylu lat, uczę się doceniania rzeczy małych. Codziennych. I wciąż nie potrafię. Chciałabym, bardzo. Wracając do domu po ciężkim dniu, czując jak bolą mnie wszystkie mięśnie, potrafić zatrzymać się i, chociaż w głowie, dla siebie samej, wymienić kilka dobrych rzeczy. Jak pyszna herbata, którą zrobiła dla staruszka z dołu ulicy. Bądź tęcza pojawiająca się na niebie po deszczu. Ciastko zjedzone na podwieczorek. Małe rzeczy. Cenne rzeczy - Ten? - zaczynam się droczyć, przychodzi łatwiej z alkoholem - Albo nie, ten sprzed pięciu lat. Mój pierwszy mnogi poród, zobaczyłbyś minę matki… - drętwiejące, mam nadzieję, że jedynie od zimna, palce ogrzewam o kubek - Chociaż, jak teraz się zastanowię to ten na który nigdy nie dotarłam bo naprawiałam rower - a przynajmniej tak się tłumaczyłam kilka dni później - Nie. Ten na który ty nie dotarłeś bo pomyliłeś adresy, och, to była zabawa! - dosyć droczenia? - Tak naprawdę ten podczas ostatniego roku w Hogwarcie. Kiedy najpierw uciekliśmy do Hogsmeade i udało nam się kupić kilka butelek ognistej? Nigdy wcześniej się tak nie upiłam. Nie pamiętam prawie całej nocy - to prawda, a na drugi dzień obudziłam się z potężnym kacem, gdzieś z dala od swojego dormitorium, przejście przez wszystkie korytarze by znaleźć się we własnym łóżku było torturą. Prawdziwy spacer wstydu! - Nawet nie wiem jak znaleźliśmy się na wieży astronomicznej… Ale leżenie na plecach i patrzenie na gwiazdy, to był najlepszy sylwester.
Może i wtedy było dużo tańca. Pewnie tak. Nie pamiętam!
Gość
Gość
Od zawsze wierzył w to, że miał swoją Wróżkę Chrzestną. Posiadał nawet jej idealne wyobrażenie; czasem lubił wyobrażać sobie niską, pulchną kobiecinę o poczciwej twarzy, zarumienionych policzkach i ciężkich włosach upiętych w bułeczkowatego koka. Czasem wolał wizję wysokiej, smukłej sylfidy z jasną kaskadą włosów opadających aż do wąskiej talii i przepastnych, łagodnych oczach barwy bławatków. Niekiedy wolał, żeby bardziej przypominała jego- szczupła, ruda, piegowata o niewyparzonym języku i zbyt głośnym śmiechu. Jednak zawsze wierzył, że istniała. Że kiedyś- kiedyś, dawno, dawno temu, kiedy był jeszcze odratowanym z okropnej burzy małym Dunym- rzuciła na niego zaklęcie. Że tak, jak Gwen, szepnęła mu do ucha, że jest wyjątkowy, że jest cudowny, i że jego życie będzie takie same.
Bo przecież było. Wierzył w szczęście, lecz nie tak zajadle, aby ufać mu bezgranicznie. Nie tak, żeby usprawiedliwić fartem losu fakt, że przeżył, że sięgnął chmur w cyrku i mocno stąpał po ziemi w sierocińcu, że paskudnie ruda głowa okazała się ukrywać nie tak durny umysł, że kiedy cały magiczny świat stawał w ogniu, on znajdował się w bezpiecznej kałuży wody. Że ten rok był dobrym rokiem. Jak każdy zresztą. Nie uznawał pojęcia złego roku, złego życia; we wszystkim istniało przecież coś dobrego, jak smaczna kawa w Ministerstwie Magii, jak srebrny sykiel zatopiony w kałuży błota. O ile tylko udało się to odkryć, świat zawsze używał zła jedynie do zakamuflowania większego dobra.
Przynajmniej tak funkcjonował jego świat, świat kolorowych latawców, świat prażonych migdałów i bezpretensjonalnych uśmiechów. Miły świat, w którym zamierzał przeżyć kolejny rok.
I w którym bardzo pragnął gościć Gwen.
Kiedy odpowiedziała, pił akurat wino i nagły wybuch śmiechu spowodował, że gwałtownie wypluł je z powrotem do kubka. Rozkaszlał się, rozpaczliwie próbując złapać wdech i jednocześnie wyrzucić z siebie słowa, co udało mu się dopiero po dłuższej chwili.
-Och, cholera, Gwenny, przecież każdy wie, że rudowłosi panowie porywają niegrzeczne dzieci, marynują je we własnym jadzie i szlamowatej krwi, a w końcu pożerają podczas pełni- odparł, próbując zachować powagę, chociaż czuł, że wypite już wino i beztroska radość i tak rozciągają jego usta w uśmiechu. W obecności Gwen nie widział powodów do smutku. Nie chciał ich widzieć. Nawet, jeśli określanie krwi szlamowatą powinno być obelgą dla niej i dla niego, straciło swoją wartość już milion lat temu. Wiele rzeczy straciło wartość. Prawie równie wiele ją zyskało.
-Pamiętasz, jak tamten chłopiec z brzydkim znamieniem na policzku nazwał szlamą najpierw mnie, a później Ciebie?- Zapytał dalej dziwnie beztrosko, pijany radością, winem i Sylwestrem. Jego nie bolało. Oby nie zabolało także jej.- Wytłukłem z niego dwa zęby i jakąś uncję krwi, a on złamał mi nos i wyrwał garść włosów. Kiedy przyszłaś potem odwiedzić mnie w Skrzydle, miałaś taką minę, że myślałem, że złamiesz mi coś znacznie bardziej bolesnego niż nos.
Roześmiał się, po czym znowu upił łyk wina. Było gwarno. Było wesoło. Było dobrze.
Znowu wybuchnął śmiechem i jak zawsze poważnie wytknął jej język.
-Do tej pory twierdzę, że po prostu podałaś mi zły adres, mała, paskudna wiedźmo- pokręcił głową, rozbawiony. Kiedy wspomniała o hogwarckim Sylwestrze, rozpromienił się nagle.- To był też mój najbardziej niezapomniany Sylwester. Tak bardzo bałem się, że woźny przyłapie nas z Ognistą, że okłamałem go, że złapałem Kąsającego Świerzba, żeby tylko nie próbował mnie dotknąć i przeszukiwać. Zadziałało!
Uderzył pięścią w stół, pochylając się lekko w jej stronę.
-Ja za to wiem doskonale- tym razem to on zaczynał się droczyć, uśmiechając się od ucha do ucha.- Wniosłem Cię na szczyt wieży bez nawet odrobiny magii. Głównie dlatego, że wcześniej zatknąłem sobie różdżkę za ucho i potem nie mogłem jej znaleźć. Ale nawet nie byłaś ciężka, Gwen, tylko odrobinę kopałaś i nieustannie dopytywałaś, czy na szczycie jest może wolna toaleta i czy mógłbym przynieść Ci odrobinę tarty cytrynowej z czekoladą, bo masz na nią straszliwą ochotę.
Wygodnie rozparł się na krześle, próbując bohatersko zignorować wspomnienia poranka po tamtym Sylwestrze, kiedy obudził się w sali od zaklęć z butelką dłoni i potężnym kacem, który utrzymał się jeszcze przez dwa kolejne dni.
-Pamiętam, że nie mogliśmy wtedy znaleźć żadnej konstelacji, więc wymyślaliśmy swoje własne. Wściekła Bahanka, Profesor Slughorn Palący Zieloną Wróżkę, Pociąg Tylko Dla Mugoli. Byłem strasznie pijany i strasznie szczęśliwy, Gwen.
Potaknął, po czym pokręcił głową, próbując odpędzić nagłą nostalgię.
-Rok temu to ja upiłem się jak prosię, więc teraz Twoja kolej. Obiecuję, odstawię Cię do domu jak prawdziwy dżentelmen!- Wolną dłonią złapał się za serce, drugą zgarnął z niesionej obok tacy kieliszek wina, który podał Gwen z zachęcającym uśmiechem.
Jeśli pijana miała być szczęśliwsza, zamierzał przystać na to z ochotą.
Bo przecież było. Wierzył w szczęście, lecz nie tak zajadle, aby ufać mu bezgranicznie. Nie tak, żeby usprawiedliwić fartem losu fakt, że przeżył, że sięgnął chmur w cyrku i mocno stąpał po ziemi w sierocińcu, że paskudnie ruda głowa okazała się ukrywać nie tak durny umysł, że kiedy cały magiczny świat stawał w ogniu, on znajdował się w bezpiecznej kałuży wody. Że ten rok był dobrym rokiem. Jak każdy zresztą. Nie uznawał pojęcia złego roku, złego życia; we wszystkim istniało przecież coś dobrego, jak smaczna kawa w Ministerstwie Magii, jak srebrny sykiel zatopiony w kałuży błota. O ile tylko udało się to odkryć, świat zawsze używał zła jedynie do zakamuflowania większego dobra.
Przynajmniej tak funkcjonował jego świat, świat kolorowych latawców, świat prażonych migdałów i bezpretensjonalnych uśmiechów. Miły świat, w którym zamierzał przeżyć kolejny rok.
I w którym bardzo pragnął gościć Gwen.
Kiedy odpowiedziała, pił akurat wino i nagły wybuch śmiechu spowodował, że gwałtownie wypluł je z powrotem do kubka. Rozkaszlał się, rozpaczliwie próbując złapać wdech i jednocześnie wyrzucić z siebie słowa, co udało mu się dopiero po dłuższej chwili.
-Och, cholera, Gwenny, przecież każdy wie, że rudowłosi panowie porywają niegrzeczne dzieci, marynują je we własnym jadzie i szlamowatej krwi, a w końcu pożerają podczas pełni- odparł, próbując zachować powagę, chociaż czuł, że wypite już wino i beztroska radość i tak rozciągają jego usta w uśmiechu. W obecności Gwen nie widział powodów do smutku. Nie chciał ich widzieć. Nawet, jeśli określanie krwi szlamowatą powinno być obelgą dla niej i dla niego, straciło swoją wartość już milion lat temu. Wiele rzeczy straciło wartość. Prawie równie wiele ją zyskało.
-Pamiętasz, jak tamten chłopiec z brzydkim znamieniem na policzku nazwał szlamą najpierw mnie, a później Ciebie?- Zapytał dalej dziwnie beztrosko, pijany radością, winem i Sylwestrem. Jego nie bolało. Oby nie zabolało także jej.- Wytłukłem z niego dwa zęby i jakąś uncję krwi, a on złamał mi nos i wyrwał garść włosów. Kiedy przyszłaś potem odwiedzić mnie w Skrzydle, miałaś taką minę, że myślałem, że złamiesz mi coś znacznie bardziej bolesnego niż nos.
Roześmiał się, po czym znowu upił łyk wina. Było gwarno. Było wesoło. Było dobrze.
Znowu wybuchnął śmiechem i jak zawsze poważnie wytknął jej język.
-Do tej pory twierdzę, że po prostu podałaś mi zły adres, mała, paskudna wiedźmo- pokręcił głową, rozbawiony. Kiedy wspomniała o hogwarckim Sylwestrze, rozpromienił się nagle.- To był też mój najbardziej niezapomniany Sylwester. Tak bardzo bałem się, że woźny przyłapie nas z Ognistą, że okłamałem go, że złapałem Kąsającego Świerzba, żeby tylko nie próbował mnie dotknąć i przeszukiwać. Zadziałało!
Uderzył pięścią w stół, pochylając się lekko w jej stronę.
-Ja za to wiem doskonale- tym razem to on zaczynał się droczyć, uśmiechając się od ucha do ucha.- Wniosłem Cię na szczyt wieży bez nawet odrobiny magii. Głównie dlatego, że wcześniej zatknąłem sobie różdżkę za ucho i potem nie mogłem jej znaleźć. Ale nawet nie byłaś ciężka, Gwen, tylko odrobinę kopałaś i nieustannie dopytywałaś, czy na szczycie jest może wolna toaleta i czy mógłbym przynieść Ci odrobinę tarty cytrynowej z czekoladą, bo masz na nią straszliwą ochotę.
Wygodnie rozparł się na krześle, próbując bohatersko zignorować wspomnienia poranka po tamtym Sylwestrze, kiedy obudził się w sali od zaklęć z butelką dłoni i potężnym kacem, który utrzymał się jeszcze przez dwa kolejne dni.
-Pamiętam, że nie mogliśmy wtedy znaleźć żadnej konstelacji, więc wymyślaliśmy swoje własne. Wściekła Bahanka, Profesor Slughorn Palący Zieloną Wróżkę, Pociąg Tylko Dla Mugoli. Byłem strasznie pijany i strasznie szczęśliwy, Gwen.
Potaknął, po czym pokręcił głową, próbując odpędzić nagłą nostalgię.
-Rok temu to ja upiłem się jak prosię, więc teraz Twoja kolej. Obiecuję, odstawię Cię do domu jak prawdziwy dżentelmen!- Wolną dłonią złapał się za serce, drugą zgarnął z niesionej obok tacy kieliszek wina, który podał Gwen z zachęcającym uśmiechem.
Jeśli pijana miała być szczęśliwsza, zamierzał przystać na to z ochotą.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dla mnie wróżką była moja mama.
Minęło już tyle czasu, a nie zapomniałam żadnego szczegółu jej twarzy. Nie była typową pięknością - na jej widok nikt nie ściągał czapek z głów. Za to wszyscy się uśmiechali. Samą swoją obecnością potrafiła naprawić nawet najgorszy dzień. Prostym - jak się masz, wypowiedzianym z troską jej słodkim głosem, rozwiać wszystkie problemy. Była maleńka, mając dziesięć lat nieomal zrównałam się z nią wzrostem. Burza brązowych loków, okrągła twarz, dołeczki w policzkach. I te oczy. Wielkie. Oszałamiająco czyste. O pięknym, miodowym kolorze. W tych oczach można było wyczytać wszystko, całą troskę, całą czułość. Wystarczyło w nie spojrzeć i od razu wszystkie problemy stawały się nieistotne.
Żałuje, że jej nie poznałeś. Przypominasz mi ją, wiesz? Ona też widziała dobro we wszystkim. Dzień mógłby być najgorszy, mogli zbombardować ulicę tuż przy naszym domu, mogło zabraknąć na sklepowych półkach chleba, a ona i tak potrafiła sprawić, że człowiek czuł się bezpiecznie. Czuł się szczęśliwy.
Kiedy umarła miałam wrażenie, że zgasło słońce.
Na moje szczęście, zdążyła mi powiedzieć wystarczająco dużo razy, że jestem silna. Więc dałam sobie radę. Daliśmy, ja i ojciec, nawet bez niej.
Chyba właśnie taka jest rola wszystkich wróżek w baśniach. Dać na tyle sił by starczyło nawet kiedy odejdą. Ponieważ jest się wyjątkowym. Cudownym. I stworzonym do rzeczy wielkich.
Nawet jeśli tę wielkość zauważy tylko kilka osób, wystarczy. Najwięksi bohaterowie nie zapisują się na kartach historii, nie mają na to czasu.
Mając dziesięć lat wierzyłam, że będę taką małą-wielką bohaterką.
Dzisiaj chcę po prostu myśleć, że czasem, czasami udałoby mi się przyprawić mamę o dumę.
- Chyba mylisz rudzielców z wilkołakami, one pożerają dzieci podczas pełni - droczę się, sama wybuchając śmiechem zbyt głośnym i zbyt swobodnym by uszedł w każdym innym towarzystwie. Cieszę się, że jestem z tobą. Przez chwilę jestem częścią tego miłego świata który udało mi się stworzyć. Gdzie nie ważne jak głośno się śmiejesz, ważne, żeby z wesołości rozbolały mięśnie brzucha - Byłam na ciebie wściekła, on był trzy razy większy! Mógł cię zabić! - nawet teraz, na samo wspomnienie czuję jak podskakuje mi ciśnienie. To było zawsze tak… wspaniałe kiedy stawałeś w mojej obronie, wciąż jest. Rozgrzewa od środka. Ale jednocześnie tak przerażające, ta świadomość, że kiedyś może skończyć się na czymś gorszym niż złamany nos - Kilka dni później dolałam mu nieco eliksiru dyńka do śniadania… - och, ciążył mi ten sekret przez ładnych parę lat, jak dobrze jest z siebie wyrzucić prawdę! Nie mogło mu ujść na sucho jak cię potraktował (nawet jeśli wybiłeś mu dwa zęby). Co prawda, żeby odwrócić jego uwagę musiałam nasłuchać się trochę obelg, ale było warto - Okazał się nadzwyczaj urodziwą dynią - zemsta bywa bardzo słodka.
Zastanawiam się czasem co dzieje się teraz z tymi wszystkimi, przepełnionymi nienawiścią nastolatkami których spotykaliśmy w szkole. Czy wciąż spotykają się w swoich zamkniętych kółeczkach, skupieni wokół jednej osoby jak za czasów tego całego Toma, wzajemnie się podjudzając i żaląc jacy to niedobre są szlamy, jak bardzo napsuły im krwi? Po co tracić czas? To jest rzecz której wciąż, pomimo wielu prób, nie potrafię zrozumieć.
Po co tracić czas na nienawiść?
I niby w czym jesteśmy tak bardzo gorsi. Niby dlaczego trzeba się nas wstydzić?
- Przyłapana! - przecież nie ma nic gorszego niż perspektywa kolejnego sylwestra w twoim towarzystwie, całe trzynaście lat zajęło mi wpadnięcie na tę prosty, acz doskonały plan, wystarczy po prostu podać zły adres! - To jeszcze pamiętam! Próbowałam go przekonać, że musisz jak najszybciej trafić do skrzydła szpitalnego, ale chyba nie uwierzył w moją wielką troskę - zawsze byłam w stosunku do ciebie obojętna, nawet woźny to widział! - Tarta czekoladowa z czekoladą! - z moich ust ucieka ogromne westchnienie tęsknoty - Zjadłabym teraz kawałek - myślisz, że gdzieś znajdziemy? Razem z wolną toaletą? - Masz rację! Pamiętam Pociąg Tylko Dla Mugoli! - gdyby szkolna astronomia polegała na inwencji twórczej mielibyśmy same W. Nie wiem jak ty, ale mnie ledwo udało się dobić do Z - Myślisz, że znajdziemy go dzisiaj? - odchylam głowę by spojrzeć na nocne niebo. I uśmiecham się, tak ciepło, po części sama do siebie. Też byłam wtedy strasznie pijana. I jeszcze straszniej szczęśliwa - Ja jestem teraz - mówię, może nieco ciszej. Pewnie słyszysz, ale udaj, że nie. Inaczej się zawstydzę.
- Obiecujesz? - mrużę oczy kiedy kieliszek ląduje w mojej dłoni - Mam się jutro obudzić w swoim łóżku, przykryta swoją kołdrą, a obok ma czekać szklanka wody! - to są moje warunki Beckett, nie spełnisz ich to gorzko pożałujesz, wiem gdzie mieszkasz! - Na zdrowie! - co mi tam.
Do dna!
Minęło już tyle czasu, a nie zapomniałam żadnego szczegółu jej twarzy. Nie była typową pięknością - na jej widok nikt nie ściągał czapek z głów. Za to wszyscy się uśmiechali. Samą swoją obecnością potrafiła naprawić nawet najgorszy dzień. Prostym - jak się masz, wypowiedzianym z troską jej słodkim głosem, rozwiać wszystkie problemy. Była maleńka, mając dziesięć lat nieomal zrównałam się z nią wzrostem. Burza brązowych loków, okrągła twarz, dołeczki w policzkach. I te oczy. Wielkie. Oszałamiająco czyste. O pięknym, miodowym kolorze. W tych oczach można było wyczytać wszystko, całą troskę, całą czułość. Wystarczyło w nie spojrzeć i od razu wszystkie problemy stawały się nieistotne.
Żałuje, że jej nie poznałeś. Przypominasz mi ją, wiesz? Ona też widziała dobro we wszystkim. Dzień mógłby być najgorszy, mogli zbombardować ulicę tuż przy naszym domu, mogło zabraknąć na sklepowych półkach chleba, a ona i tak potrafiła sprawić, że człowiek czuł się bezpiecznie. Czuł się szczęśliwy.
Kiedy umarła miałam wrażenie, że zgasło słońce.
Na moje szczęście, zdążyła mi powiedzieć wystarczająco dużo razy, że jestem silna. Więc dałam sobie radę. Daliśmy, ja i ojciec, nawet bez niej.
Chyba właśnie taka jest rola wszystkich wróżek w baśniach. Dać na tyle sił by starczyło nawet kiedy odejdą. Ponieważ jest się wyjątkowym. Cudownym. I stworzonym do rzeczy wielkich.
Nawet jeśli tę wielkość zauważy tylko kilka osób, wystarczy. Najwięksi bohaterowie nie zapisują się na kartach historii, nie mają na to czasu.
Mając dziesięć lat wierzyłam, że będę taką małą-wielką bohaterką.
Dzisiaj chcę po prostu myśleć, że czasem, czasami udałoby mi się przyprawić mamę o dumę.
- Chyba mylisz rudzielców z wilkołakami, one pożerają dzieci podczas pełni - droczę się, sama wybuchając śmiechem zbyt głośnym i zbyt swobodnym by uszedł w każdym innym towarzystwie. Cieszę się, że jestem z tobą. Przez chwilę jestem częścią tego miłego świata który udało mi się stworzyć. Gdzie nie ważne jak głośno się śmiejesz, ważne, żeby z wesołości rozbolały mięśnie brzucha - Byłam na ciebie wściekła, on był trzy razy większy! Mógł cię zabić! - nawet teraz, na samo wspomnienie czuję jak podskakuje mi ciśnienie. To było zawsze tak… wspaniałe kiedy stawałeś w mojej obronie, wciąż jest. Rozgrzewa od środka. Ale jednocześnie tak przerażające, ta świadomość, że kiedyś może skończyć się na czymś gorszym niż złamany nos - Kilka dni później dolałam mu nieco eliksiru dyńka do śniadania… - och, ciążył mi ten sekret przez ładnych parę lat, jak dobrze jest z siebie wyrzucić prawdę! Nie mogło mu ujść na sucho jak cię potraktował (nawet jeśli wybiłeś mu dwa zęby). Co prawda, żeby odwrócić jego uwagę musiałam nasłuchać się trochę obelg, ale było warto - Okazał się nadzwyczaj urodziwą dynią - zemsta bywa bardzo słodka.
Zastanawiam się czasem co dzieje się teraz z tymi wszystkimi, przepełnionymi nienawiścią nastolatkami których spotykaliśmy w szkole. Czy wciąż spotykają się w swoich zamkniętych kółeczkach, skupieni wokół jednej osoby jak za czasów tego całego Toma, wzajemnie się podjudzając i żaląc jacy to niedobre są szlamy, jak bardzo napsuły im krwi? Po co tracić czas? To jest rzecz której wciąż, pomimo wielu prób, nie potrafię zrozumieć.
Po co tracić czas na nienawiść?
I niby w czym jesteśmy tak bardzo gorsi. Niby dlaczego trzeba się nas wstydzić?
- Przyłapana! - przecież nie ma nic gorszego niż perspektywa kolejnego sylwestra w twoim towarzystwie, całe trzynaście lat zajęło mi wpadnięcie na tę prosty, acz doskonały plan, wystarczy po prostu podać zły adres! - To jeszcze pamiętam! Próbowałam go przekonać, że musisz jak najszybciej trafić do skrzydła szpitalnego, ale chyba nie uwierzył w moją wielką troskę - zawsze byłam w stosunku do ciebie obojętna, nawet woźny to widział! - Tarta czekoladowa z czekoladą! - z moich ust ucieka ogromne westchnienie tęsknoty - Zjadłabym teraz kawałek - myślisz, że gdzieś znajdziemy? Razem z wolną toaletą? - Masz rację! Pamiętam Pociąg Tylko Dla Mugoli! - gdyby szkolna astronomia polegała na inwencji twórczej mielibyśmy same W. Nie wiem jak ty, ale mnie ledwo udało się dobić do Z - Myślisz, że znajdziemy go dzisiaj? - odchylam głowę by spojrzeć na nocne niebo. I uśmiecham się, tak ciepło, po części sama do siebie. Też byłam wtedy strasznie pijana. I jeszcze straszniej szczęśliwa - Ja jestem teraz - mówię, może nieco ciszej. Pewnie słyszysz, ale udaj, że nie. Inaczej się zawstydzę.
- Obiecujesz? - mrużę oczy kiedy kieliszek ląduje w mojej dłoni - Mam się jutro obudzić w swoim łóżku, przykryta swoją kołdrą, a obok ma czekać szklanka wody! - to są moje warunki Beckett, nie spełnisz ich to gorzko pożałujesz, wiem gdzie mieszkasz! - Na zdrowie! - co mi tam.
Do dna!
Gość
Gość
Jeśli żałował czegoś w swoim życiu (chociaż lubił myśleć, że jest wprost odwrotnie; że nie żałuje absolutnie niczego, bo życie polega na akceptacji błędów, a nie na rozpamiętywaniu ich, dlatego oblanie szefa kawą pierwszego dnia pracy było tylko nieszkodliwą pomyłką, a zażartowanie z nowoprzefarbowanych na rudo włosów Layli Fairday omyłkowym nietaktem, bo skąd mógł przecież wiedzieć, że zrobiła to na cześć zaginionej siostry?), był to brak rodziców. Nie, żeby było to jego winą- chociaż kto wie, być może zwyczajnie przestraszyli się jego rudych włosów i paskudnych wrzasków. Jednak żałował. Czasem, kiedy miał urodziny albo zły dzień w pracy, kiedy nie potrafił samodzielnie zacerować dziury albo naprawić wiecznie przeciekającego dachu, żałował. Lubił ich sobie wyobrażać- dobrą, miłą matkę o ciepłym uśmiechu i miękkich dłoniach, która głaskałaby go po głowie i przykładała ziołowy kompres na ból głowy. Wysokiego, postawnego ojca z niemiłosiernie piegowatym nosem i tubalnym śmiechem, który w dzieciństwie nosiłby go na rękach, a w dorosłości zabierał na mecze quidditcha i krzyczał najgłośniej ze wszystkich kibiców. Jego rodzice. Jego rodzina. Przez chwilę wyobrażał sobie, jak tańczą na pobliskim parkiecie, wtuleni w siebie, pijani grzańcem i miłością. Jak patrzą na niego i na Gwen, uśmiechając się szeroko. Wszystkiego dobrego w przyszłym roku, kochani. Łokcie ze stołu, Duny, jak zachowujesz się w obecności damy? Och, Gwen, jesteś taka śliczna, aż dziwne, że zgodziłaś się spędzić z nim Sylwester...
Jeśli czegoś żałował, to wspomnień i tego, że jeśli tego wieczoru wróci do domu, nikt nie będzie czekał na niego z życzeniami szczęścia i powodzenia.
Ale to jeszcze nie nadchodziło. Jeszcze trwał bal. Jeszcze czuł wino szumiące we krwi i śmiech rosnący gdzieś w gardle, gorąco bijące od tańczących par, kłujące w kark igiełki styczniowego mrozu.
Jak mógłby być prawdziwie nieszczęśliwy? Teraz, zaraz, kiedykolwiek?
-Jestem paskudnie nieuleczalnym rudzielcem, wiem, co mówię-zapewnił ją prawie-prawie poważnym głosem, nachylając się konspiracyjnie ponad blatem stołu.- I masz mnie!, co prawda pożeram dzieci też podczas pełni, ale, szczerze mówiąc, pożeram je non stop!
Nie chciał wypuszczać jej z miłego świata do tego świata obok. Nie zasługiwała na to, żeby kiedykolwiek spotkało ją cokolwiek złego. Był w końcu pewny, święcie przekonany, że musiał ją chronić od wszystkiego, stać jak tarcza pomiędzy nią, a światem, przyjmując na siebie jego najgorsze aspekty, zanim mogły i miały jej dosięgnąć.
Tak, jak ciosy tamtego cholernego czystokrwistego hogwarckiego dupka.
-Wątpisz w moje umiejętności bojowe? W mój zapał? W mój rycerski honor i dumę?- Oburzył się natychmiast, wciąż jedynie się drocząc i uśmiechając szeroko. To było dobre wspomnienie, nawet, jeśli pamiętał je na czerwono przez płynącą z nosa krew.
Pokręcił głową, karcąc ją jedynie na niby, bo tak naprawdę- tak naprawdę był przecież bardzo dumny.
-Panna Flume łamiąca przepisy- westchnął głośno, sprawiając, że kilka ciekawskich głów odwróciło się na chwilę w ich stronę.- Z pewnością wyglądał ładniej jako dynia, skoro w ludzkim wcieleniu był paskudnie brzydki! Bez tych zębów wyglądał już prawie tak paskudnie jak ja, nawet biorąc pod uwagę fakt, że byłem rudy i miałem spuchnięty jak melon nos!
Odchrząknął i ściszył głos, nieco zawstydzony i nieco pijany, uśmiechając się przepraszająco. I z rozbawieniem.
-I chyba mówię za głośno, bardzo państwa przepraszam, w przeciwieństwie do towarzyszącej mi damy jestem niewychowanym i pijanym draniem, będę już ciszej, przysięgam!- Chyba się śmieli. W końcu był Sylwester i sami też byli trochę zbyt pijani, żeby przejmować się jego beztroskim idiotyzmem.
-Możemy jej poszukać! Albo mogę Ci ją upiec, chcesz? Tarta czekoladowa z broszurką Ministerstwa, opcjonalnie tarta czekoladowa z widelcem albo połową mojej różdżki, tajemny składnik możesz wybrać sama- obiecał jej, kiwając głową, po czym sięgnął po kieliszek wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi.
Gwałtownie odchylił głowę i spojrzał w niebo, śmiejąc się do pobłażliwych tego wieczora gwiazd. Kto wie, może one też były niezwykle pijane i niezwykle szczęśliwe?
-Zobacz, tam jest- wskazał palcem, rysując z gwiazd krzywą linię.- Wygląda zupełnie tak, jakby jechał prosto do Norwegii, lasy i fiordy, i wszystkie nieśmiałe norweskie blondynki o egzaltowanych wyrazach twarzy!
Roześmiał się i poszukał jej spojrzenia. Usłyszał. Usłyszał, ucieszył się, czując rozlewające się w piersi ciepło, ale milczał. Niektórych słów zwyczajnie nie trzeba było wypowiadać; i tak wiedziała przecież, że on też był szalenie szczęśliwy.
-Czy obiecuję? Ja przysięgam!- Śmiał się, kładąc dłoń na piersi. W końcu przysięgi musiały być poważne, lub przynajmniej na takie wyglądać.- Pij na umór, pij, Gwenny, w razie potrzeby poszukam Ci tarty i wolnej toalety, nawet na szczycie wieży!
Uniósł swój, pusty już, kieliszek, i stuknął lekko o jej własny.
-Na zdrowie- życzył jej szczerze, dodając pospiesznie.- W Twoim łóżku, pod Twoją kołdrą i ze szklanką wody. Dobrze, niech będzie, tej nocy jestem prawdziwym czarodziejem i spełniam wszystkie życzenia.
Jej, swoje własne i całego świata.
Jeśli czegoś żałował, to wspomnień i tego, że jeśli tego wieczoru wróci do domu, nikt nie będzie czekał na niego z życzeniami szczęścia i powodzenia.
Ale to jeszcze nie nadchodziło. Jeszcze trwał bal. Jeszcze czuł wino szumiące we krwi i śmiech rosnący gdzieś w gardle, gorąco bijące od tańczących par, kłujące w kark igiełki styczniowego mrozu.
Jak mógłby być prawdziwie nieszczęśliwy? Teraz, zaraz, kiedykolwiek?
-Jestem paskudnie nieuleczalnym rudzielcem, wiem, co mówię-zapewnił ją prawie-prawie poważnym głosem, nachylając się konspiracyjnie ponad blatem stołu.- I masz mnie!, co prawda pożeram dzieci też podczas pełni, ale, szczerze mówiąc, pożeram je non stop!
Nie chciał wypuszczać jej z miłego świata do tego świata obok. Nie zasługiwała na to, żeby kiedykolwiek spotkało ją cokolwiek złego. Był w końcu pewny, święcie przekonany, że musiał ją chronić od wszystkiego, stać jak tarcza pomiędzy nią, a światem, przyjmując na siebie jego najgorsze aspekty, zanim mogły i miały jej dosięgnąć.
Tak, jak ciosy tamtego cholernego czystokrwistego hogwarckiego dupka.
-Wątpisz w moje umiejętności bojowe? W mój zapał? W mój rycerski honor i dumę?- Oburzył się natychmiast, wciąż jedynie się drocząc i uśmiechając szeroko. To było dobre wspomnienie, nawet, jeśli pamiętał je na czerwono przez płynącą z nosa krew.
Pokręcił głową, karcąc ją jedynie na niby, bo tak naprawdę- tak naprawdę był przecież bardzo dumny.
-Panna Flume łamiąca przepisy- westchnął głośno, sprawiając, że kilka ciekawskich głów odwróciło się na chwilę w ich stronę.- Z pewnością wyglądał ładniej jako dynia, skoro w ludzkim wcieleniu był paskudnie brzydki! Bez tych zębów wyglądał już prawie tak paskudnie jak ja, nawet biorąc pod uwagę fakt, że byłem rudy i miałem spuchnięty jak melon nos!
Odchrząknął i ściszył głos, nieco zawstydzony i nieco pijany, uśmiechając się przepraszająco. I z rozbawieniem.
-I chyba mówię za głośno, bardzo państwa przepraszam, w przeciwieństwie do towarzyszącej mi damy jestem niewychowanym i pijanym draniem, będę już ciszej, przysięgam!- Chyba się śmieli. W końcu był Sylwester i sami też byli trochę zbyt pijani, żeby przejmować się jego beztroskim idiotyzmem.
-Możemy jej poszukać! Albo mogę Ci ją upiec, chcesz? Tarta czekoladowa z broszurką Ministerstwa, opcjonalnie tarta czekoladowa z widelcem albo połową mojej różdżki, tajemny składnik możesz wybrać sama- obiecał jej, kiwając głową, po czym sięgnął po kieliszek wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi.
Gwałtownie odchylił głowę i spojrzał w niebo, śmiejąc się do pobłażliwych tego wieczora gwiazd. Kto wie, może one też były niezwykle pijane i niezwykle szczęśliwe?
-Zobacz, tam jest- wskazał palcem, rysując z gwiazd krzywą linię.- Wygląda zupełnie tak, jakby jechał prosto do Norwegii, lasy i fiordy, i wszystkie nieśmiałe norweskie blondynki o egzaltowanych wyrazach twarzy!
Roześmiał się i poszukał jej spojrzenia. Usłyszał. Usłyszał, ucieszył się, czując rozlewające się w piersi ciepło, ale milczał. Niektórych słów zwyczajnie nie trzeba było wypowiadać; i tak wiedziała przecież, że on też był szalenie szczęśliwy.
-Czy obiecuję? Ja przysięgam!- Śmiał się, kładąc dłoń na piersi. W końcu przysięgi musiały być poważne, lub przynajmniej na takie wyglądać.- Pij na umór, pij, Gwenny, w razie potrzeby poszukam Ci tarty i wolnej toalety, nawet na szczycie wieży!
Uniósł swój, pusty już, kieliszek, i stuknął lekko o jej własny.
-Na zdrowie- życzył jej szczerze, dodając pospiesznie.- W Twoim łóżku, pod Twoją kołdrą i ze szklanką wody. Dobrze, niech będzie, tej nocy jestem prawdziwym czarodziejem i spełniam wszystkie życzenia.
Jej, swoje własne i całego świata.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Łatwo w taki dzień myśleć o przeszłości.
O tym co mogłoby być, a nie jest. O gdyby. Gdyby Nicholas żył kończyłby w tym roku Hogwart. Stał na progu dorosłości. Miał tyle planów. Ciekawe - czy zdecydowałby się na staż w Mungu? Czy może, kto wie, poszedłby inną drogą? Zawsze kochał zwierzęta, mógł się bawić tymi pluszowymi przez całe godziny. Udając, że pracuje na farmie. Albo jest hodowcą. Kto wie. Gdyby żył - może zostałby hodowcą. Najbardziej magicznych ze wszystkich stworzeń.
Nawet jednorożców.
Potrafisz wyobrazić sobie hodowlę jednorożców? Pewnie stamtąd biorą się wszystkie baśnie.
Nikt inny nie mówił na mnie Gwendy.
Pewnie zabrałabym go tutaj, dzisiaj. Miałby powodzenie u dziewcząt, jestem pewna. Przypominałby tatę, z postury, szczupły i wysoki. Ale oczy - oczy miał po mamie. Równie wielkie. Czyste. Miodowe. Za tymi oczami szalałyby wszystkie dziewczęta, wiesz? A ja tylko obrastałabym w kolejne piórka, dumna jak paw.
Żałuję, że nie było dane mu dorosnąć. Żałuję, że nie nie mogę poznać tego niesamowitego człowieka jakim by się stał. To moje gdyby, gdybane każdego dnia. Jadąc do pracy. Jedząc śniadanie. Patrząc się przez okno. Zasypiając.
Żałuję też, że nie było dane wam się poznać. Bez problemu znaleźlibyście wspólny język. W końcu, dorastałby słuchając twoich baśni - jak ja. Jestem pewna, że wyniósłby z nich więcej, zapamiętał więcej. Byłby do ciebie bardzo podobny, chciałabym, żeby był.
Wiem, że śmierć to część życia. Szkoda tylko, że stała się częścią jego tak nienaturalnie szybko.
Ja mogę czekać - z życzeniami szczęścia, powodzenia, z ciepłym słowem na poprawę humoru za każdym razem kiedy poczujesz się sam, kiedy będziesz mieć wrażenie, że nikt nie czeka. To nieprawda.
Rodzina to nie tylko więzy krwi. We mnie zawsze będziesz ją mieć.
- To już wiem dlaczego tak chętnie przynosisz mi świeże wypieki - ha! przejrzałam cię podstępny rudzielcu! - Upatrujesz kolejne ofiary - a ja myślałam, że to tak z dobroci z serca, że z otwartości, nudy może trochę i chęci sprawdzenia się w roli domowego kucharza. Jestem zawiedziona Duny, zawiedziona. Prawie tak bardzo jak przy historii z rozkwaszonym nosem - Wcale nie wątpię - tego nie powiedziałam - Jesteś pełnokrwistym rycerzem. Sir Duncan I Śmiały, pogromca snobów - na twój temat powstała cała masa baśni, nie jednego smoka powaliłeś na łopatki, nie jednemu błaznowi wybiłeś zęby.
Ja, Gwendolyn Marudna, jestem wiernym giermkiem
- Widzisz, sprowadziłeś mnie na złą drogę - gdyby nie ty nigdy nie przyszłoby mi do głowy by zmienić kogoś w dynię - Ty wyglądałeś bohatersko. A rude włosy tylko podkreślały twojego ducha walki, przypominałeś bojową wiewiórkę - to jeden z tych obrazów, który będę pamiętać nawet na łożu śmierci.
Rycerskość widać dała się nam we znaki, bo i hałasujemy w iście rycerski sposób, jakbyśmy nie byli w kulturalnym towarzystwie, a na biesiadzie po wygranej walce. Trochę płoną mi uszy ze wstydu. kiedy cicho, znacznie ciszej, niemal bezgłośnie układam usta w przepraszam, ale zaraz po tym wybucham głośnym śmiechem, sama jestem niewychowaną, pijaną pannicą z doków.
Nikt nie zdaje się tym przejmować.
- Wybieram… może wycinek porannej gazety i kawałek filiżanki, myślę, że to wzbogaci smak - kawałek różdżki mógłby okazać się aż nazbyt wybuchowym dodatkiem, a wszyscy już wiedzą, że broszury z ministerstwa idą w parze z wiśniowymi bułeczkami.
Skoro to ja mam dzisiaj wpaść pod stół, muszę gonić w alkoholem.
- Jest, rzeczywiście! - aż sama wskazuję palcem - Pewnie ma na sobie resztkę zorzy polarnej a w środku siedzi garstka mugoli w ogromnych, futrzanych płaszczach. I podgryzają śledzie - zerkam na ciebie niepewnie - Myślisz, że w Norwegii jedzą śledzie? - nigdy nie poznałam żadnego norwega.
Na dobrą sprawę, nie licząc Hogwartu, nie ruszyłam się w życiu dalej niż poza Londyn.
- Przysięga to przysięga, nie możesz jej złamać - przez twarz przebiega mi dziwny cień, ni to smutku, ni zbierania się za mdłości, szybko chowam go sięgając po kolejny kieliszek wina - Jak myślisz, z czego będziesz najbardziej dumny za rok? - pytam, kradnąc z tacy przechodzącego obok kelnera dwa następne.
Obydwa dla mnie!
O tym co mogłoby być, a nie jest. O gdyby. Gdyby Nicholas żył kończyłby w tym roku Hogwart. Stał na progu dorosłości. Miał tyle planów. Ciekawe - czy zdecydowałby się na staż w Mungu? Czy może, kto wie, poszedłby inną drogą? Zawsze kochał zwierzęta, mógł się bawić tymi pluszowymi przez całe godziny. Udając, że pracuje na farmie. Albo jest hodowcą. Kto wie. Gdyby żył - może zostałby hodowcą. Najbardziej magicznych ze wszystkich stworzeń.
Nawet jednorożców.
Potrafisz wyobrazić sobie hodowlę jednorożców? Pewnie stamtąd biorą się wszystkie baśnie.
Nikt inny nie mówił na mnie Gwendy.
Pewnie zabrałabym go tutaj, dzisiaj. Miałby powodzenie u dziewcząt, jestem pewna. Przypominałby tatę, z postury, szczupły i wysoki. Ale oczy - oczy miał po mamie. Równie wielkie. Czyste. Miodowe. Za tymi oczami szalałyby wszystkie dziewczęta, wiesz? A ja tylko obrastałabym w kolejne piórka, dumna jak paw.
Żałuję, że nie było dane mu dorosnąć. Żałuję, że nie nie mogę poznać tego niesamowitego człowieka jakim by się stał. To moje gdyby, gdybane każdego dnia. Jadąc do pracy. Jedząc śniadanie. Patrząc się przez okno. Zasypiając.
Żałuję też, że nie było dane wam się poznać. Bez problemu znaleźlibyście wspólny język. W końcu, dorastałby słuchając twoich baśni - jak ja. Jestem pewna, że wyniósłby z nich więcej, zapamiętał więcej. Byłby do ciebie bardzo podobny, chciałabym, żeby był.
Wiem, że śmierć to część życia. Szkoda tylko, że stała się częścią jego tak nienaturalnie szybko.
Ja mogę czekać - z życzeniami szczęścia, powodzenia, z ciepłym słowem na poprawę humoru za każdym razem kiedy poczujesz się sam, kiedy będziesz mieć wrażenie, że nikt nie czeka. To nieprawda.
Rodzina to nie tylko więzy krwi. We mnie zawsze będziesz ją mieć.
- To już wiem dlaczego tak chętnie przynosisz mi świeże wypieki - ha! przejrzałam cię podstępny rudzielcu! - Upatrujesz kolejne ofiary - a ja myślałam, że to tak z dobroci z serca, że z otwartości, nudy może trochę i chęci sprawdzenia się w roli domowego kucharza. Jestem zawiedziona Duny, zawiedziona. Prawie tak bardzo jak przy historii z rozkwaszonym nosem - Wcale nie wątpię - tego nie powiedziałam - Jesteś pełnokrwistym rycerzem. Sir Duncan I Śmiały, pogromca snobów - na twój temat powstała cała masa baśni, nie jednego smoka powaliłeś na łopatki, nie jednemu błaznowi wybiłeś zęby.
Ja, Gwendolyn Marudna, jestem wiernym giermkiem
- Widzisz, sprowadziłeś mnie na złą drogę - gdyby nie ty nigdy nie przyszłoby mi do głowy by zmienić kogoś w dynię - Ty wyglądałeś bohatersko. A rude włosy tylko podkreślały twojego ducha walki, przypominałeś bojową wiewiórkę - to jeden z tych obrazów, który będę pamiętać nawet na łożu śmierci.
Rycerskość widać dała się nam we znaki, bo i hałasujemy w iście rycerski sposób, jakbyśmy nie byli w kulturalnym towarzystwie, a na biesiadzie po wygranej walce. Trochę płoną mi uszy ze wstydu. kiedy cicho, znacznie ciszej, niemal bezgłośnie układam usta w przepraszam, ale zaraz po tym wybucham głośnym śmiechem, sama jestem niewychowaną, pijaną pannicą z doków.
Nikt nie zdaje się tym przejmować.
- Wybieram… może wycinek porannej gazety i kawałek filiżanki, myślę, że to wzbogaci smak - kawałek różdżki mógłby okazać się aż nazbyt wybuchowym dodatkiem, a wszyscy już wiedzą, że broszury z ministerstwa idą w parze z wiśniowymi bułeczkami.
Skoro to ja mam dzisiaj wpaść pod stół, muszę gonić w alkoholem.
- Jest, rzeczywiście! - aż sama wskazuję palcem - Pewnie ma na sobie resztkę zorzy polarnej a w środku siedzi garstka mugoli w ogromnych, futrzanych płaszczach. I podgryzają śledzie - zerkam na ciebie niepewnie - Myślisz, że w Norwegii jedzą śledzie? - nigdy nie poznałam żadnego norwega.
Na dobrą sprawę, nie licząc Hogwartu, nie ruszyłam się w życiu dalej niż poza Londyn.
- Przysięga to przysięga, nie możesz jej złamać - przez twarz przebiega mi dziwny cień, ni to smutku, ni zbierania się za mdłości, szybko chowam go sięgając po kolejny kieliszek wina - Jak myślisz, z czego będziesz najbardziej dumny za rok? - pytam, kradnąc z tacy przechodzącego obok kelnera dwa następne.
Obydwa dla mnie!
Gość
Gość
On tylko chciał pomóc - wiedziała o tym, przez myśl by jej nie przeszło, że to Cassian rzucił śnieżką w Herewarda, wiedziała też, że wcale nie chciał przeszkadzać w trakcie konkursu. Policja potraktowała go zdecydowanie zbyt surowo, tak brutalnie zabierając go z Kasztanowego Parku, przecież nie zrobił nic złego - a to była tylko zabawa. Wciąż otulona wełnianym szalikiem, nieco rozgoryczona po bałwankach - nie dość, że jej nie był najpiękniejszy, przynajmniej w opinii jury, bo jej zdaniem Bleach poradziła sobie naprawdę świetnie!, to jeszcze na koniec bałwanek został bezsensownie zniszczony. A mógł tak ładnie ozdobić park! Zaraz po zakończeniu konkursu Minnie dopytała się funkcjonariuszy, dokąd zabrali uzdrowiciela i udała się do stolików - otulona ciepłym wełnianym szalem po brodę, z eleganckim berecikiem, a w dłoniach okrytych grubymi rękawicami o zszytych palcach trzymała ciepły kubek z kakaem: przyda mu się na rozgrzanie!
Odnalazła go w warstwie śniegu leżącej nieopodal stolików, działanie petryfikusa dopiero co ustało - Minnie wykrzywiła usta niezadowolona, naprawdę mogli się z nim obejść łaskawiej. Kucnęła przy nim, wspierając się kolanami przez materiał wełnianej spódnicy na miękkim śniegu.
- Wszystko w porządku? - zapytała ciepło, szczery uśmiech niezmiennie zdobił jej delikatną twarzyczkę. Oczy jednak wydały się zamyślone - miała lekki wyrzut sumienia, czy to nie przez nich został tak potraktowany? - Chciałam ci... podziękować. Udało nam się zatrzymać bałwanka, ale twoja diagnoza na pewno była trafna. Bardzo nam pomogła. - Nie chciała przyznawać, że wypowiedział ją kilka chwil po fakcie, choć naturalnie zdawała sobie z tego sprawę. - Niestety nie udało nam się wygrać... ale to tylko zabawa. - Ton jej głosu nie zdradzał, jak bardzo odczuwała z tego powodu zawód. Nie tylko ze względu na to, że lubiła zajmować pierwsze miejsca, ale zapewne głównie dlatego, że nie ulepiła tego bałwanka z przyjaciółką, z pomocą której z całą pewnością byłby piękniejszy. Przyjaciółką, która wolała bawić się dziś z towarzystwem gardzącym jej krwią, pochodzeniem, gardzącym nią nie za to, kim była, ale za to, kim byli jej rodzice. A jej ojciec był po prostu mugolem, nigdy nie zrobił niczego złego - mimo uśmiechu smutek mimowolnie odmalował się w jej oczach. - Zrobiliśmy z niego Douglasa Jonesa - Wiesz, tę gwiazdę, ścigającego Os. - Był taki podobny... nawet podobnie mądry. - Zadziorny uśmieszek, jaki pojawił się na jej ustach, zmył ślady smutku.
- Przyniosłam ci kakao - dodała zaraz, jakby dopiero teraz przypomniała sobie, po co w ogóle się tutaj zjawiła - i wyciągnęła ubrane w puchate rękawice dłonie z ciepłym kubkiem w jego stronę. - Powinieneś się rozgrzać po tym... nieprzyjemnym incydencie. - Niepewnie uniosła na niego spojrzenie skrzących błękitnych oczu, w których teraz - odnaleźć się już dało tylko trudne do wyjaśnienia zagubienie.
Odnalazła go w warstwie śniegu leżącej nieopodal stolików, działanie petryfikusa dopiero co ustało - Minnie wykrzywiła usta niezadowolona, naprawdę mogli się z nim obejść łaskawiej. Kucnęła przy nim, wspierając się kolanami przez materiał wełnianej spódnicy na miękkim śniegu.
- Wszystko w porządku? - zapytała ciepło, szczery uśmiech niezmiennie zdobił jej delikatną twarzyczkę. Oczy jednak wydały się zamyślone - miała lekki wyrzut sumienia, czy to nie przez nich został tak potraktowany? - Chciałam ci... podziękować. Udało nam się zatrzymać bałwanka, ale twoja diagnoza na pewno była trafna. Bardzo nam pomogła. - Nie chciała przyznawać, że wypowiedział ją kilka chwil po fakcie, choć naturalnie zdawała sobie z tego sprawę. - Niestety nie udało nam się wygrać... ale to tylko zabawa. - Ton jej głosu nie zdradzał, jak bardzo odczuwała z tego powodu zawód. Nie tylko ze względu na to, że lubiła zajmować pierwsze miejsca, ale zapewne głównie dlatego, że nie ulepiła tego bałwanka z przyjaciółką, z pomocą której z całą pewnością byłby piękniejszy. Przyjaciółką, która wolała bawić się dziś z towarzystwem gardzącym jej krwią, pochodzeniem, gardzącym nią nie za to, kim była, ale za to, kim byli jej rodzice. A jej ojciec był po prostu mugolem, nigdy nie zrobił niczego złego - mimo uśmiechu smutek mimowolnie odmalował się w jej oczach. - Zrobiliśmy z niego Douglasa Jonesa - Wiesz, tę gwiazdę, ścigającego Os. - Był taki podobny... nawet podobnie mądry. - Zadziorny uśmieszek, jaki pojawił się na jej ustach, zmył ślady smutku.
- Przyniosłam ci kakao - dodała zaraz, jakby dopiero teraz przypomniała sobie, po co w ogóle się tutaj zjawiła - i wyciągnęła ubrane w puchate rękawice dłonie z ciepłym kubkiem w jego stronę. - Powinieneś się rozgrzać po tym... nieprzyjemnym incydencie. - Niepewnie uniosła na niego spojrzenie skrzących błękitnych oczu, w których teraz - odnaleźć się już dało tylko trudne do wyjaśnienia zagubienie.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Nikt nigdy nie uczył go, jak powinny wyglądać kontakty z ludźmi. Uczył się trochę sam, a trochę nie uczył się w ogóle; działał intuicyjnie, czasem niecierpliwie i zbyt szybko, próbując wypróbować różne schematy, różne dopasowania. Układał ludzi jak dziecko puzzle- o, proszę, ten dopasuje się tutaj idealnie. Do tej dziewczyny należy uśmiechnąć się w ten sposób, o tak, proszę, teraz pozwoli zmieścić się w tej kategorii. Jemu należy jedynie pomachać, a jemu wybić zęby. Tej pani wypada kiwnąć głową, tej pani podać rękę, tej pokazać język.
Mylił się często, zbyt często, posuwał się zbyt daleko albo, co rzadziej, wycofywał się zbyt prędko. Czasem po omacku. Znikał po angielsku albo pojawiał się dokładnie w tym momencie, w którym nikt go nie oczekiwał, nikt się go nie spodziewał i nikt go nie chciał. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, bo nigdy nikt nie próbował go poprawiać, jedynie niechętnie akceptując jego dziwactwa. Już wtedy nauczył się, że sierocińce i ich domowa atmosfera były bujdą; być może nie wiedział wiele o domach, ale lubił wyobrażać sobie, jak zamieszkujące je rodziny jedzą razem śniadania, obiady, kolacje, jak dyskutują o tym, co dobrego i złego zdążyło im się przydarzyć w ciągu doby. Jemu nikt nie poświęcał uwagi. Ba!, nawet on sam nie poświęcał sobie większej uwagi, zawsze zwrócony z beztroską radością w stronę większych celów, większych doznań, większej ilości ludzi.
Duny lubił ludzi. Od zawsze. I od zawsze starał się, aby oni lubili jego.
Czasem jednak zwyczajnie nie potrafił, pewnych rzeczy nie rozumiał, doprowadzając tym wszystkich dookoła do czystej furii. Umykało mu drobne znaczenie wielkich rzeczy, szczegóły towarzyskich spotkań pisane w domyśle drobnym maczkiem, pozornie nieznaczne szczegóły, znaki, ślady. W porcelanowym składzie relacji międzyludzkich on poruszał się jak słoń, głośno rycząc i depcząc wszystko, co znalazło mu się na drodze.
Dlatego pozostawało mu żywić jedynie nikłą, nieśmiałą nadzieję, że nie krzywdził Gwen. Że w stosunku do niej zachowywał się właściwie, nawet, jeśli miała go za wariata. Że się nie pomylił. Nie w tym szczególnym przypadku.
Bo jeśli istniał na świecie ktoś, kto szczególnie nie zasłużył sobie na jakąkolwiek krzywdę, to siedział właśnie przed nim, z szerokim uśmiechem wysłuchując wypluwanych przez niego głupot.
-Jestem niewinny, i aktualnie trochę pijany- wyznał natychmiast, za głośno, za szybko, unosząc do góry obie otwarte dłonie. Finalnie ludzie dookoła i tak mieli go za wariata, nawet on sam miał siebie za wariata.
I było mu z tym wariactwem nadzwyczaj dobrze. Szczególnie w Sylwestra.
-Wymyślisz kiedyś o mnie bajkę, Gwen?- Poprosił, zanim zdążył pomyśleć, nachylając się konspiracyjnie i nieomal strącając nieszczęsny kieliszek z winem. Złapał go w ostatniej chwili; szkło zatańczyło mu między palcami, odbijając w sobie niebo, gwiazdy i jego roześmiane, roześmiane oczy.- Będziesz mogła opowiadać ją potem swoim pacjentkom, rozumiesz, żeby się nie bały. Oddam im trochę swojej odwagi! Tylko pamiętaj, muszę być tam bardzo poważny i bardzo męski, rozumiesz, daj mi do zabicia smoka albo pozwól mi wybić chociaż kilka ślizgońskich zębów, a potem możesz mnie koronować. Jeżeli tylko chcesz, oczywiście!
I tak wiedział, że nie chciała, ale roześmiał się głośno i rozparł na krześle, które skrzypnęło jękliwie pod nagłym ciężarem.
-Spodziewaj się dostawy w pierwszy wtorek po nowym roku, powkładam tam wszystkie miłe wycinki z gazet, jakie znajdę!- Miał zamiar wybrać tylko te dobre wiadomości. Istniały jeszcze przecież artykuły o nowonarodzonych jednorożcach, o sylwestrowych czarodziejskich balach, o przewidywanej słonecznej pogodzie albo o przewidywanych opadach puszystego śniegu. Małe-wielkie dobro. Powinno wystarczyć.
Wybuchnął śmiechem, nie przejmując się już nawet siedzącym dookoła towarzystwem.
-Na pewno jedzą śledzie, noszą futra, pływają w przeręblach i jeżdżą na łosiach- zadecydował natychmiast, natychmiast również zdecydował się wykorzystać Norwegów z ich jasnymi włosami i śledziami w następnej bajce, którą opowie. Zaniesie dzieciom bajkę i cukierki, opowieści i słodycze. To niewielka cena za ogrom miłości, jaki otrzymywał w zamian.
-Nie złamię- obiecał natychmiastowo, uśmiechając się na widok podnoszonych przez nią kieliszków.
-Najbardziej dumny będę, jeśli przeżyję- zaczął wyliczać już prawie-prawie poważnie, chociaż ochota do śmiechu nie zmalała z powodu braku pełnych kieliszków.- Będę dumny z tego, że nie spóźnię się więcej do pracy, i nie śmiej się, kończę ze spóźnianiem, naprawdę! Będę dumny z zacerowanych perfekcyjnie spodni. Z załatanego dachu. Z tego, że jestem o rok starszy i o rok mądrzejszy. Z tego, że będziemy tu znowu siedzieć, i tym razem to będzie moja sylwestrowa kolej na upicie!
Ucieszył się, natychmiast łącząc najważniejsze fakty.
-A Ty?- Zapytał jeszcze, marszcząc na chwilę brwi w wyrazie skupienia.- Decyduj się szybko i pij jeszcze szybciej, panno Flume, bo absolutnie nie możesz mi odmówić tego jive'a!
Zawołał, słysząc w tle melodię. W głowie szumiało mu jedynie odrobinę, i było przyjemnie, było dobrze.
Zamierzał podziękować jej za ten rok i za ten wieczór, ale dopiero wtedy, kiedy Gwen już zaśnie. Wstydził się to zrobić w inny sposób. W cztery oczy, bezpośrednio i wylewnie.
W końcu dziękować za szczęście też nikt go nie nauczył.
Mylił się często, zbyt często, posuwał się zbyt daleko albo, co rzadziej, wycofywał się zbyt prędko. Czasem po omacku. Znikał po angielsku albo pojawiał się dokładnie w tym momencie, w którym nikt go nie oczekiwał, nikt się go nie spodziewał i nikt go nie chciał. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, bo nigdy nikt nie próbował go poprawiać, jedynie niechętnie akceptując jego dziwactwa. Już wtedy nauczył się, że sierocińce i ich domowa atmosfera były bujdą; być może nie wiedział wiele o domach, ale lubił wyobrażać sobie, jak zamieszkujące je rodziny jedzą razem śniadania, obiady, kolacje, jak dyskutują o tym, co dobrego i złego zdążyło im się przydarzyć w ciągu doby. Jemu nikt nie poświęcał uwagi. Ba!, nawet on sam nie poświęcał sobie większej uwagi, zawsze zwrócony z beztroską radością w stronę większych celów, większych doznań, większej ilości ludzi.
Duny lubił ludzi. Od zawsze. I od zawsze starał się, aby oni lubili jego.
Czasem jednak zwyczajnie nie potrafił, pewnych rzeczy nie rozumiał, doprowadzając tym wszystkich dookoła do czystej furii. Umykało mu drobne znaczenie wielkich rzeczy, szczegóły towarzyskich spotkań pisane w domyśle drobnym maczkiem, pozornie nieznaczne szczegóły, znaki, ślady. W porcelanowym składzie relacji międzyludzkich on poruszał się jak słoń, głośno rycząc i depcząc wszystko, co znalazło mu się na drodze.
Dlatego pozostawało mu żywić jedynie nikłą, nieśmiałą nadzieję, że nie krzywdził Gwen. Że w stosunku do niej zachowywał się właściwie, nawet, jeśli miała go za wariata. Że się nie pomylił. Nie w tym szczególnym przypadku.
Bo jeśli istniał na świecie ktoś, kto szczególnie nie zasłużył sobie na jakąkolwiek krzywdę, to siedział właśnie przed nim, z szerokim uśmiechem wysłuchując wypluwanych przez niego głupot.
-Jestem niewinny, i aktualnie trochę pijany- wyznał natychmiast, za głośno, za szybko, unosząc do góry obie otwarte dłonie. Finalnie ludzie dookoła i tak mieli go za wariata, nawet on sam miał siebie za wariata.
I było mu z tym wariactwem nadzwyczaj dobrze. Szczególnie w Sylwestra.
-Wymyślisz kiedyś o mnie bajkę, Gwen?- Poprosił, zanim zdążył pomyśleć, nachylając się konspiracyjnie i nieomal strącając nieszczęsny kieliszek z winem. Złapał go w ostatniej chwili; szkło zatańczyło mu między palcami, odbijając w sobie niebo, gwiazdy i jego roześmiane, roześmiane oczy.- Będziesz mogła opowiadać ją potem swoim pacjentkom, rozumiesz, żeby się nie bały. Oddam im trochę swojej odwagi! Tylko pamiętaj, muszę być tam bardzo poważny i bardzo męski, rozumiesz, daj mi do zabicia smoka albo pozwól mi wybić chociaż kilka ślizgońskich zębów, a potem możesz mnie koronować. Jeżeli tylko chcesz, oczywiście!
I tak wiedział, że nie chciała, ale roześmiał się głośno i rozparł na krześle, które skrzypnęło jękliwie pod nagłym ciężarem.
-Spodziewaj się dostawy w pierwszy wtorek po nowym roku, powkładam tam wszystkie miłe wycinki z gazet, jakie znajdę!- Miał zamiar wybrać tylko te dobre wiadomości. Istniały jeszcze przecież artykuły o nowonarodzonych jednorożcach, o sylwestrowych czarodziejskich balach, o przewidywanej słonecznej pogodzie albo o przewidywanych opadach puszystego śniegu. Małe-wielkie dobro. Powinno wystarczyć.
Wybuchnął śmiechem, nie przejmując się już nawet siedzącym dookoła towarzystwem.
-Na pewno jedzą śledzie, noszą futra, pływają w przeręblach i jeżdżą na łosiach- zadecydował natychmiast, natychmiast również zdecydował się wykorzystać Norwegów z ich jasnymi włosami i śledziami w następnej bajce, którą opowie. Zaniesie dzieciom bajkę i cukierki, opowieści i słodycze. To niewielka cena za ogrom miłości, jaki otrzymywał w zamian.
-Nie złamię- obiecał natychmiastowo, uśmiechając się na widok podnoszonych przez nią kieliszków.
-Najbardziej dumny będę, jeśli przeżyję- zaczął wyliczać już prawie-prawie poważnie, chociaż ochota do śmiechu nie zmalała z powodu braku pełnych kieliszków.- Będę dumny z tego, że nie spóźnię się więcej do pracy, i nie śmiej się, kończę ze spóźnianiem, naprawdę! Będę dumny z zacerowanych perfekcyjnie spodni. Z załatanego dachu. Z tego, że jestem o rok starszy i o rok mądrzejszy. Z tego, że będziemy tu znowu siedzieć, i tym razem to będzie moja sylwestrowa kolej na upicie!
Ucieszył się, natychmiast łącząc najważniejsze fakty.
-A Ty?- Zapytał jeszcze, marszcząc na chwilę brwi w wyrazie skupienia.- Decyduj się szybko i pij jeszcze szybciej, panno Flume, bo absolutnie nie możesz mi odmówić tego jive'a!
Zawołał, słysząc w tle melodię. W głowie szumiało mu jedynie odrobinę, i było przyjemnie, było dobrze.
Zamierzał podziękować jej za ten rok i za ten wieczór, ale dopiero wtedy, kiedy Gwen już zaśnie. Wstydził się to zrobić w inny sposób. W cztery oczy, bezpośrednio i wylewnie.
W końcu dziękować za szczęście też nikt go nie nauczył.
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiem czy jest jeden, uniwersalny sposób postępowania z innymi ludźmi. Wypracowany schemat działający na każdego człowieka. Albo przynajmniej reguł którymi rządzą się kontakty między ludzkie. Krok pierwszy - bądź miły, krok drugi to zawsze się uśmiechaj, trzeci: kiedy biją, nastaw drugi policzek.
Nie wydaje mi się by działało to w ten sposób.
Ludzie są poplątani i skomplikowani. Niespójni, zapominalscy i wystarczy chwila by zmienili się całkowicie. Wierzę, nie, wiem. Wiem, że ludzie się zmieniają. Na gorsze, najczęściej.
Czasem na lepsze - chociaż sama nie wiem czy znam kogokolwiek komu się udało.
Dorastamy. I to powoduje w nas zgorzknienie. Kiedy było się dzieckiem zdarte kolana najpierw powodowały płacz, a potem śmiech. Dzień później o nieprzyjemnym wypadku przypominały tylko poharatane kolana. Dzisiaj każdy upadek rozpamiętuje się latami. Przynajmniej ja rozpamiętuje. Ciężko przejść mi obok ich obojętnie, przejść z nimi do porządku dziennego, po prostu… odpuścić. Ciężko mi odpuścić te będące moją winą. Wszystkie są. Bo przecież muszę brać odpowiedzialność za swoje decyzje, do niczego nigdy nie zostałam zmuszona. Nikt nie zmusza do trzymania się toksycznych ludzi. Nikt nie zmusza do ciągłego powtarzania tych samych schematów, nikt nigdy nie obiecał, że maniakalne powtarzanie tego samego błędu da w końcu inny rezultat. A jednak.
Ale ty Duny…
Ty nigdy nie zrobiłeś niczego złego. Jesteś, niezmiennie i od zawsze, jak tęcza rozświetlająca dzień. Słońce po burzy. Jesteś stałą. Niezmienną. Punktem do którego zawsze można wrócić, przy którym zawsze jest dobrze.
Czasami źle mi z tym.
Czasami źle mi z tym, że wolę nie dostrzegać zmian w tobie. Wolę wracać wciąż do tego samego punktu, bezpiecznego punktu niż ruszyć do przodu. Bycie przy tobie to jak wizyta w Nibylandii, mistycznej krainie z dzieciństwa, gdzie niezależnie od tego jak bardzo się nabroiło, na każdą z historii czeka szczęśliwe zakończenie.
Każda księżniczka prędzej czy później zostanie uratowana, każdy smok skrócony o głowę. I wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
A może - a może po prostu nie chcę widzieć, że ty też ruszasz na przód. Może każę zostać ci w tym samym miejscu, bezpiecznym miejscu, a mógłbyś znacznie więcej? Możesz znacznie więcej/ Ja cię tylko zatrzymuję.
Dla siebie.
- Ja jestem jeszcze za mało pijana! - stwierdzam równie głośno (pewnie się myląc), wypijając do dna kolejny kieliszek. Pora na następny - Bajkę… - przygryzam wargi w geście teatralnego zamyślenia - Bajkę o dzielnym rycerzu Duncanie… Miał zbroję utkaną z marzeń i miecz wykuty z księżycowego kamienia. Pewnego dnia dzielna królewna, niech będzie Gwendolyn… - chichoczę cicho nad kieliszkiem wina, czuję jak coraz mocniej uderza do głowy - zapowiedziała, że jeśli chce chce prosić o jej rękę najpierw musi wykonać - przez chwilę myślę na ile wystarczy mi dzisiaj kreatywności - sześć zadań. Pierwsze z nich to pokonanie bazyliszka terroryzującego podziemne miasto. Z tym zadaniem poradził sobie szybko i nieomal bez wysiłku zwabiając go w pułapkę za pomocą… sałaty! Odciął głowę bazyliszka, a jego kły w pięknej skrzyni wysłał księżniczce. Drugie zadanie było trudniejsze. Musiał pokonać złego czarownika Salazara, ukrywającego się w swojej wierzy na kurzej nóżce. Całymi dniami zajadał się i opijał najlepszym winem. To zadanie wymagało od rycerza Duncana nie lada sprytu. Przebrał się za najznamienitszego indyka ze wszystkich i kiedy wylądował na stole złego maga podniósł się znienacka, wybijając mu wszystkie zęby. Upokorzony czarnoksiężnik uciekł gdzie pieprz rośnie, a dzielny rycerz wysłał księżniczce wysadzany szmaragdami talerz. Trzecie zadanie, to dopiero było zadanie! Wymagało prawdziwej wytrwałości. Musiał pokonać króla olbrzymów. Ale ten pojawiał się tylko raz na rok - i to zawsze w innym miejscu. Mijały lata. Rudą czuprynę rycerza Duncana przykryła siwizna, wokół oczu pojawiły się zmarszczki, ale nigdy się nie poddał. W końcu, po dwudziestu ośmiu porażkach udało mu się znaleźć księżycowe poletko. Stoczył z królem olbrzymów wyrównany, zacięty bój. Walczyli trzy dni i trzy noce, a kiedy zdawało się, że dzielny rycerz opadł z sił, ich ostatkiem przebił serce olbrzyma swoim mieczem. Potem wyciął i wysłał damie serca. Niestety - chwila suspensu, muszę się napić bo powoli kończą mi się pomysły - Niestety, księżniczka zmarła. Nie zabiła jej żadna klątwa, a zwykła zimowa zaraza. By uczcić jej pamięć pogrążony w żałobie rycerz postanowił dokończyć swoje zadanie. Jak prosiła znalazł skarb trytonów, a potem miejsce gdzie kończy się tęcza. Ostatnie było najtrudniejsze. Musiał wdrapać się na najwyższą z gór, sięgającą wysoko ponad chmury i zabić ziejącego ogniem smoka. I chociaż udało mu się powalić bestię, ta raniła go tak straszliwie, że nie miał sił wrócić do królestwa. Ostatnią rzeczą jaką zobaczył przed śmiercią było niebo pełne gwiazd. Wydawały się świecić nienaturalnie jasno, jak złote krople na tafli nieruchomego, granatowego oceanu. Chciał by ta chwila trwała wiecznie - chciał stać się jedną z gwiazd. I tak się stało. Bogowie, wzruszeni jego poświęceniem, unieśli jego ciało wysoko, wysoko w górę. Kiedy otworzył oczy zobaczył czekającą na siebie księżniczkę. Do dzisiaj świecą razem jasno, o tutaj - wskazuję palcem na dwie święcące obok siebie gwiazdy - wskazując zagubionym drogę do domu. Koniec - mam nadzieję, że zapamiętam chociaż część z tej historii jutro, szkoda by nikt inny jej nie usłyszał. Prawda?
- Jeżeli spóźni się chociaż o dzień nigdy więcej nie zamówię u ciebie jakichkolwiek wypieków - zapowiadam solennie, to nie jest żart. Z wielu rzeczy żartować można, nigdy z cytrynowej tarty z czekoladą - Możesz dołączyć też śledzie - bo całkiem przepadam za rybami. I są niezwykle zdrowe, wiesz, powinieneś jeść jakąś przynajmniej raz w tygodniu. Oraz jabłko, codziennie, to przegania uzdrowicieli.
Mnie nie przegoni, nie musisz się martwić.
- Wykorzystaj swoją szansę mądrze, ja planuję dzisiaj największe głupoty - nic mnie nie powstrzyma przed brojeniem! - I będę najdumniejsza jeśli mi się uda - i równie dumna jeśli za rok mnie pobijesz.
Kiwam zatem głową opróżniając kolejny kieliszek. To powinna być międzynarodowa reguła sylwestrowa, wina i jive’a nigdy nie odmawiać.
Nie wydaje mi się by działało to w ten sposób.
Ludzie są poplątani i skomplikowani. Niespójni, zapominalscy i wystarczy chwila by zmienili się całkowicie. Wierzę, nie, wiem. Wiem, że ludzie się zmieniają. Na gorsze, najczęściej.
Czasem na lepsze - chociaż sama nie wiem czy znam kogokolwiek komu się udało.
Dorastamy. I to powoduje w nas zgorzknienie. Kiedy było się dzieckiem zdarte kolana najpierw powodowały płacz, a potem śmiech. Dzień później o nieprzyjemnym wypadku przypominały tylko poharatane kolana. Dzisiaj każdy upadek rozpamiętuje się latami. Przynajmniej ja rozpamiętuje. Ciężko przejść mi obok ich obojętnie, przejść z nimi do porządku dziennego, po prostu… odpuścić. Ciężko mi odpuścić te będące moją winą. Wszystkie są. Bo przecież muszę brać odpowiedzialność za swoje decyzje, do niczego nigdy nie zostałam zmuszona. Nikt nie zmusza do trzymania się toksycznych ludzi. Nikt nie zmusza do ciągłego powtarzania tych samych schematów, nikt nigdy nie obiecał, że maniakalne powtarzanie tego samego błędu da w końcu inny rezultat. A jednak.
Ale ty Duny…
Ty nigdy nie zrobiłeś niczego złego. Jesteś, niezmiennie i od zawsze, jak tęcza rozświetlająca dzień. Słońce po burzy. Jesteś stałą. Niezmienną. Punktem do którego zawsze można wrócić, przy którym zawsze jest dobrze.
Czasami źle mi z tym.
Czasami źle mi z tym, że wolę nie dostrzegać zmian w tobie. Wolę wracać wciąż do tego samego punktu, bezpiecznego punktu niż ruszyć do przodu. Bycie przy tobie to jak wizyta w Nibylandii, mistycznej krainie z dzieciństwa, gdzie niezależnie od tego jak bardzo się nabroiło, na każdą z historii czeka szczęśliwe zakończenie.
Każda księżniczka prędzej czy później zostanie uratowana, każdy smok skrócony o głowę. I wszyscy żyją długo i szczęśliwie.
A może - a może po prostu nie chcę widzieć, że ty też ruszasz na przód. Może każę zostać ci w tym samym miejscu, bezpiecznym miejscu, a mógłbyś znacznie więcej? Możesz znacznie więcej/ Ja cię tylko zatrzymuję.
Dla siebie.
- Ja jestem jeszcze za mało pijana! - stwierdzam równie głośno (pewnie się myląc), wypijając do dna kolejny kieliszek. Pora na następny - Bajkę… - przygryzam wargi w geście teatralnego zamyślenia - Bajkę o dzielnym rycerzu Duncanie… Miał zbroję utkaną z marzeń i miecz wykuty z księżycowego kamienia. Pewnego dnia dzielna królewna, niech będzie Gwendolyn… - chichoczę cicho nad kieliszkiem wina, czuję jak coraz mocniej uderza do głowy - zapowiedziała, że jeśli chce chce prosić o jej rękę najpierw musi wykonać - przez chwilę myślę na ile wystarczy mi dzisiaj kreatywności - sześć zadań. Pierwsze z nich to pokonanie bazyliszka terroryzującego podziemne miasto. Z tym zadaniem poradził sobie szybko i nieomal bez wysiłku zwabiając go w pułapkę za pomocą… sałaty! Odciął głowę bazyliszka, a jego kły w pięknej skrzyni wysłał księżniczce. Drugie zadanie było trudniejsze. Musiał pokonać złego czarownika Salazara, ukrywającego się w swojej wierzy na kurzej nóżce. Całymi dniami zajadał się i opijał najlepszym winem. To zadanie wymagało od rycerza Duncana nie lada sprytu. Przebrał się za najznamienitszego indyka ze wszystkich i kiedy wylądował na stole złego maga podniósł się znienacka, wybijając mu wszystkie zęby. Upokorzony czarnoksiężnik uciekł gdzie pieprz rośnie, a dzielny rycerz wysłał księżniczce wysadzany szmaragdami talerz. Trzecie zadanie, to dopiero było zadanie! Wymagało prawdziwej wytrwałości. Musiał pokonać króla olbrzymów. Ale ten pojawiał się tylko raz na rok - i to zawsze w innym miejscu. Mijały lata. Rudą czuprynę rycerza Duncana przykryła siwizna, wokół oczu pojawiły się zmarszczki, ale nigdy się nie poddał. W końcu, po dwudziestu ośmiu porażkach udało mu się znaleźć księżycowe poletko. Stoczył z królem olbrzymów wyrównany, zacięty bój. Walczyli trzy dni i trzy noce, a kiedy zdawało się, że dzielny rycerz opadł z sił, ich ostatkiem przebił serce olbrzyma swoim mieczem. Potem wyciął i wysłał damie serca. Niestety - chwila suspensu, muszę się napić bo powoli kończą mi się pomysły - Niestety, księżniczka zmarła. Nie zabiła jej żadna klątwa, a zwykła zimowa zaraza. By uczcić jej pamięć pogrążony w żałobie rycerz postanowił dokończyć swoje zadanie. Jak prosiła znalazł skarb trytonów, a potem miejsce gdzie kończy się tęcza. Ostatnie było najtrudniejsze. Musiał wdrapać się na najwyższą z gór, sięgającą wysoko ponad chmury i zabić ziejącego ogniem smoka. I chociaż udało mu się powalić bestię, ta raniła go tak straszliwie, że nie miał sił wrócić do królestwa. Ostatnią rzeczą jaką zobaczył przed śmiercią było niebo pełne gwiazd. Wydawały się świecić nienaturalnie jasno, jak złote krople na tafli nieruchomego, granatowego oceanu. Chciał by ta chwila trwała wiecznie - chciał stać się jedną z gwiazd. I tak się stało. Bogowie, wzruszeni jego poświęceniem, unieśli jego ciało wysoko, wysoko w górę. Kiedy otworzył oczy zobaczył czekającą na siebie księżniczkę. Do dzisiaj świecą razem jasno, o tutaj - wskazuję palcem na dwie święcące obok siebie gwiazdy - wskazując zagubionym drogę do domu. Koniec - mam nadzieję, że zapamiętam chociaż część z tej historii jutro, szkoda by nikt inny jej nie usłyszał. Prawda?
- Jeżeli spóźni się chociaż o dzień nigdy więcej nie zamówię u ciebie jakichkolwiek wypieków - zapowiadam solennie, to nie jest żart. Z wielu rzeczy żartować można, nigdy z cytrynowej tarty z czekoladą - Możesz dołączyć też śledzie - bo całkiem przepadam za rybami. I są niezwykle zdrowe, wiesz, powinieneś jeść jakąś przynajmniej raz w tygodniu. Oraz jabłko, codziennie, to przegania uzdrowicieli.
Mnie nie przegoni, nie musisz się martwić.
- Wykorzystaj swoją szansę mądrze, ja planuję dzisiaj największe głupoty - nic mnie nie powstrzyma przed brojeniem! - I będę najdumniejsza jeśli mi się uda - i równie dumna jeśli za rok mnie pobijesz.
Kiwam zatem głową opróżniając kolejny kieliszek. To powinna być międzynarodowa reguła sylwestrowa, wina i jive’a nigdy nie odmawiać.
Gość
Gość
Nie chciał się zmieniać. Miał nadzieję, że się nie zmieni. Było mu zaskakująco dobrze z tą niekompletną, niespójną, nieidealną wersją siebie; tą wersją siebie, która śmiała się głośno, która szybko biegła w pościgu za czymś, co niewidoczne, która żyła z dnia na dzień. Dla wszystkich, tylko nie dla siebie. W tej bajce było mu wyjątkowo dobrze- potrafił jeszcze znaleźć prawdziwą magię gdzieś pomiędzy Ministerstwem, zapuszczonym mieszkaniem pełnym zapleśniałych już kubków na ulicy Pokątnej, między Doliną Godryka a stale zalewanym deszczem Londynem. Pomiędzy jednym i drugim dniem, pomiędzy jedną a drugą widzianą dookoła twarzą odnajdywał rozrzucone gdzieś dawno przez kogoś drobinki szczęście. Niezbyt wiele- to niezbyt wiele pozostawało jednak czymś więcej niż nic. Był przyzwyczajony do tego, że posiadał mało. Mniej, niż ludzie, którzy go otaczali. Dlatego wcale nie potrzebował wiele, oddając czasem więcej, niż sam posiadał. Dlatego zbierał, magazynował te szczęście, składował je, gromadził, i oddawał. Oddałby Gwenny tyle, ile tylko by chciała i potrzebowała; czasem być może nawet więcej. Nie dlatego, że go prosiła- oboje wiedzieli, że była silna od zawsze. Oddałby jej wszystko, tylko i aż po to, żeby mogła się uśmiechać na co dzień i od święta. Nie tylko w Sylwestra.
Nie chciał się zmieniać i nie chciał też, żeby ona się zmieniała. Kiedy oboje byli trochę (jak ona) lub bardziej (jak on) niedoskonali, wszystko było dobrze- przynajmniej w ten dzień, kiedy Nowy Rok mijał i przechodził, mieniąc się jak perliste bąbelki w kieliszkach szampana.
Oczywiście, być może mogło być lepiej- mógł mieć lepiej płatną pracę albo chociaż trochę mniej dziurawy płaszcz- ale przecież i tak było dobrze. Nie był zachłanny. Płaszcz można było załatać, zarobki odłożyć (nawet, jeśli wiedział, że się nie uda, bo przecież i tak miał ochotę kupić za nie bilet na mecz Strzał albo chociaż składniki do obiecanej tarty). To nie tak, że nie lubił zmian; był dzieckiem przypadku, dzieckiem zmiany, całe jego dzieciństwo kończyło się i zaczynało na drodze do nikąd, niesione trafem losu. Lubił zmiany, zmiany, które bywały ekscytujące i zabawne, które budziły go z deszczowego, londyńskiego marazmu.
Powolny i bolesny proces dorastania nauczył go jednak, że czasem do szczęścia potrzebował stałości zamiast ciągłych zmian.
Na początku bajki śmiał się w głos, parskając głośno w prawie opustoszały już kieliszek z winem i wzbudzając w nim wysokie, burgundowe fale, które rozbijały się o nieustępliwą powierzchnię szklanych skał. Uwielbiał bajki- wszystkie bajki. Szczególnie takie, których wysłuchiwało się pod błyszczącym baldachimem utkanym z zimowych gwiazd. Przez chwilę myślał, że gdyby wyciągnął zmarzniętą nieco dłoń, mógłby złapać kilka z nich i dorzucić je do sylwestrowego wina. Może upiliby się nim wtedy szybciej, a może po prostu mogliby uśmiechać się jeszcze szerzej i śmiać jeszcze głośniej.
Dopiero pod koniec przestał się śmiać, a jedynie uśmiechnął łagodnie. Szczerze, i tylko odrobinę smutno.
-To bardzo piękna bajka- orzekł prawie całkiem poważnie, z zapałem kiwając głową.- Jaka szkoda, że biednemu rycerzowi nie udało się w końcu zdobyć ręki Gwendolyn. To musiała być straszliwie kapryśna księżniczka, skoro nie udało mu się podbić jej dumnego serca ze zbroją utkaną z marzeń!
Roześmiał się, unosząc głowę do góry i przeczesując wzrokiem bezkres nocnego nieba.
-Był szalenie odważny, skoro wybił czarnoksiężnikowi wszystkie zęby. I bardzo sprytny, skoro zwabił bazyliszka sałatą! Prawdę mówiąc, myślę, że w Hogwarcie powinien zawisnąć portret tego rycerza jako wzór cnot wszelakich, a ja, no cóż!, mogę się poświęcić i do niego pozować!- Tym razem rozbawionym wzrokiem poszukał jej spojrzenia.- Rozumiesz, jeden z tych ruchomych portretów; tak, żebym mógł kraść dzieciakom Fasolki Wszystkich Smaków i doradzać im, jak podbić serca niezdobytych księżniczek.
Poszukał palcem wskazanych przez nią gwiazd; samym opuszkiem obrysował ich kształt, będąc w stanie zrobić to nawet pomimo szumiącego w głowie wina.
-Zapomniałaś o jednym- dodał całkiem poważnym tonem.- Podobno, kiedy spojrzy się na te dwie gwiazdy i wypowie w myślach życzenie, spełni się ono podczas następnej pełni księżyca. Ale dotyczy to tylko tych, którzy mają dobre serca. Inaczej wspieralibyśmy zło i występek, a tego przecież nie chcemy!
Roześmiał się raz jeszcze, w końcu opuszczając głowę.
-Dziękuję za tę bajkę, Gwenny- podziękował szczerze i radośnie, rozbawionym spojrzeniem kwitując opróżniane szybko kieliszki.- Uznajmy, że za ten dodatek należy Ci się cała beczka solonych śledzi!
Nie zamierzał powstrzymywać jej przed głupotami; zamierzał jedynie pilnować, aby nie stała jej się krzywda. Głupoty, w jego mniemaniu, od czasu do czasu potrafiły mieć wybitnie zbawienne działanie.
-Ja też będę bardzo, bardzo dumny- zapewnił, łapiąc ją za dłoń i podnosząc z miejsca.- I tylko odrobinę zdziwiony!
Kiedy wstali od stolika, zawahał się przez chwilę, żeby w końcu zdecydować się na krótki spacer. Noc była jeszcze młoda, parkiet tętnił jeszcze życiem- a jive i wino potrafiły być złym połączeniem.
Musieli odetchnąć.
A potem przetańczyć całą noc.
| potem kasztanowy park i zagubiony tam post, a potem już parkiet!
Nie chciał się zmieniać i nie chciał też, żeby ona się zmieniała. Kiedy oboje byli trochę (jak ona) lub bardziej (jak on) niedoskonali, wszystko było dobrze- przynajmniej w ten dzień, kiedy Nowy Rok mijał i przechodził, mieniąc się jak perliste bąbelki w kieliszkach szampana.
Oczywiście, być może mogło być lepiej- mógł mieć lepiej płatną pracę albo chociaż trochę mniej dziurawy płaszcz- ale przecież i tak było dobrze. Nie był zachłanny. Płaszcz można było załatać, zarobki odłożyć (nawet, jeśli wiedział, że się nie uda, bo przecież i tak miał ochotę kupić za nie bilet na mecz Strzał albo chociaż składniki do obiecanej tarty). To nie tak, że nie lubił zmian; był dzieckiem przypadku, dzieckiem zmiany, całe jego dzieciństwo kończyło się i zaczynało na drodze do nikąd, niesione trafem losu. Lubił zmiany, zmiany, które bywały ekscytujące i zabawne, które budziły go z deszczowego, londyńskiego marazmu.
Powolny i bolesny proces dorastania nauczył go jednak, że czasem do szczęścia potrzebował stałości zamiast ciągłych zmian.
Na początku bajki śmiał się w głos, parskając głośno w prawie opustoszały już kieliszek z winem i wzbudzając w nim wysokie, burgundowe fale, które rozbijały się o nieustępliwą powierzchnię szklanych skał. Uwielbiał bajki- wszystkie bajki. Szczególnie takie, których wysłuchiwało się pod błyszczącym baldachimem utkanym z zimowych gwiazd. Przez chwilę myślał, że gdyby wyciągnął zmarzniętą nieco dłoń, mógłby złapać kilka z nich i dorzucić je do sylwestrowego wina. Może upiliby się nim wtedy szybciej, a może po prostu mogliby uśmiechać się jeszcze szerzej i śmiać jeszcze głośniej.
Dopiero pod koniec przestał się śmiać, a jedynie uśmiechnął łagodnie. Szczerze, i tylko odrobinę smutno.
-To bardzo piękna bajka- orzekł prawie całkiem poważnie, z zapałem kiwając głową.- Jaka szkoda, że biednemu rycerzowi nie udało się w końcu zdobyć ręki Gwendolyn. To musiała być straszliwie kapryśna księżniczka, skoro nie udało mu się podbić jej dumnego serca ze zbroją utkaną z marzeń!
Roześmiał się, unosząc głowę do góry i przeczesując wzrokiem bezkres nocnego nieba.
-Był szalenie odważny, skoro wybił czarnoksiężnikowi wszystkie zęby. I bardzo sprytny, skoro zwabił bazyliszka sałatą! Prawdę mówiąc, myślę, że w Hogwarcie powinien zawisnąć portret tego rycerza jako wzór cnot wszelakich, a ja, no cóż!, mogę się poświęcić i do niego pozować!- Tym razem rozbawionym wzrokiem poszukał jej spojrzenia.- Rozumiesz, jeden z tych ruchomych portretów; tak, żebym mógł kraść dzieciakom Fasolki Wszystkich Smaków i doradzać im, jak podbić serca niezdobytych księżniczek.
Poszukał palcem wskazanych przez nią gwiazd; samym opuszkiem obrysował ich kształt, będąc w stanie zrobić to nawet pomimo szumiącego w głowie wina.
-Zapomniałaś o jednym- dodał całkiem poważnym tonem.- Podobno, kiedy spojrzy się na te dwie gwiazdy i wypowie w myślach życzenie, spełni się ono podczas następnej pełni księżyca. Ale dotyczy to tylko tych, którzy mają dobre serca. Inaczej wspieralibyśmy zło i występek, a tego przecież nie chcemy!
Roześmiał się raz jeszcze, w końcu opuszczając głowę.
-Dziękuję za tę bajkę, Gwenny- podziękował szczerze i radośnie, rozbawionym spojrzeniem kwitując opróżniane szybko kieliszki.- Uznajmy, że za ten dodatek należy Ci się cała beczka solonych śledzi!
Nie zamierzał powstrzymywać jej przed głupotami; zamierzał jedynie pilnować, aby nie stała jej się krzywda. Głupoty, w jego mniemaniu, od czasu do czasu potrafiły mieć wybitnie zbawienne działanie.
-Ja też będę bardzo, bardzo dumny- zapewnił, łapiąc ją za dłoń i podnosząc z miejsca.- I tylko odrobinę zdziwiony!
Kiedy wstali od stolika, zawahał się przez chwilę, żeby w końcu zdecydować się na krótki spacer. Noc była jeszcze młoda, parkiet tętnił jeszcze życiem- a jive i wino potrafiły być złym połączeniem.
Musieli odetchnąć.
A potem przetańczyć całą noc.
| potem kasztanowy park i zagubiony tam post, a potem już parkiet!
intertwined
I've pinned each and every hope on you
I hope that you don't bleed with me
Duncan Beckett
Zawód : pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
spare me your judgements and spare me your dreams,
don't cover yourself with thistle and weeds
don't cover yourself with thistle and weeds
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cassian był rozdrażniony. Potraktowali go jak psa, wyrzucając go w śnieg po użyciu na nim Petrificulusa. Mało tego, nie potrafili potem zrzucić z niego zaklęcia. Pozostawili go wiec przy stolikach zdanego na samego siebie. Dopiero po pewnym czasie, kiedy już przesiedział swoje, prawdopodobnie większość czasu poświęconego na konkurencję z lepieniem bałwanów, sztywność mięśni odpuściła. Od razu spróbował rzucić na siebie zaklęcie cofające skutki sparaliżowania.
— Renervate.
Możliwe, ze bardziej niż niezdarnie, jeszcze niewyraźnie rzucone zaklęcie, zadziałał na niego czas i stopniowe odpuszczenie zaklęcia. Odetchnął zrezygnowany, mając w planach zakląć siarczyście pod nosem, ale właśnie w tym momencie obok niego pojawiła się Minerwa. Zerknął na nią z początku piorunującym spojrzeniem, spodziewając się kogoś groźnego, albo kogoś, komu należy przyłożyć. Zamiast tego napotkał jej łagodne spojrzenie i w milczeniu odebrał od niej kubek kakao. Ludzie przyzwyczajeni do jego cieżkiego usposobienia nie przynosili mu takich podarunków. Nic dziwnego, że w pierwszym momencie nie miał pojęcia co z takim kakao miał zrobić. Już dawno odzwyczaił się od osobistości takich jak jego przybrani rodzice, którzy traktowali go bardzo wyrozumiale. Zwyczajowo jednak przyzwyczajony był do opryskliwości i walczenia o swoje, więc kiedy dostał coś darmo, w całym swoim osłupieniu nie podziękował.
— Mhmmm — mruknął odkładając bardzo podejrzany płyn na śnieg obok siebie, jeszcze niezdolny do wyraźnego mówienia, czując napięte mięśnie na szczęce. Rozmasował ją, wpatrując się w zieleń oczu dziewczyny.
— Kto to D…glas Jonns? — spytał niejasno naprawdę totalnie nie wiedząc nic o gwieździe Quidditcha. Zresztą, Cassian zawsze był ewenementem, którego świat magiczny nie interesował bardziej niż tylko w stopniu, jaki był mu potrzebny do bycia dobrym uzdrowicielem. Wiedza o magicznych rozrywkach była dla niego stratą cennego czasu, jaki mógł poświęcić na studiowanie magii leczniczej i eliksirów.
— Ten r..dy pajac?
Miał na myśli Herewarda, a że „pajac” to tak mu się tylko wyrwało.
ztx2
— Renervate.
Możliwe, ze bardziej niż niezdarnie, jeszcze niewyraźnie rzucone zaklęcie, zadziałał na niego czas i stopniowe odpuszczenie zaklęcia. Odetchnął zrezygnowany, mając w planach zakląć siarczyście pod nosem, ale właśnie w tym momencie obok niego pojawiła się Minerwa. Zerknął na nią z początku piorunującym spojrzeniem, spodziewając się kogoś groźnego, albo kogoś, komu należy przyłożyć. Zamiast tego napotkał jej łagodne spojrzenie i w milczeniu odebrał od niej kubek kakao. Ludzie przyzwyczajeni do jego cieżkiego usposobienia nie przynosili mu takich podarunków. Nic dziwnego, że w pierwszym momencie nie miał pojęcia co z takim kakao miał zrobić. Już dawno odzwyczaił się od osobistości takich jak jego przybrani rodzice, którzy traktowali go bardzo wyrozumiale. Zwyczajowo jednak przyzwyczajony był do opryskliwości i walczenia o swoje, więc kiedy dostał coś darmo, w całym swoim osłupieniu nie podziękował.
— Mhmmm — mruknął odkładając bardzo podejrzany płyn na śnieg obok siebie, jeszcze niezdolny do wyraźnego mówienia, czując napięte mięśnie na szczęce. Rozmasował ją, wpatrując się w zieleń oczu dziewczyny.
— Kto to D…glas Jonns? — spytał niejasno naprawdę totalnie nie wiedząc nic o gwieździe Quidditcha. Zresztą, Cassian zawsze był ewenementem, którego świat magiczny nie interesował bardziej niż tylko w stopniu, jaki był mu potrzebny do bycia dobrym uzdrowicielem. Wiedza o magicznych rozrywkach była dla niego stratą cennego czasu, jaki mógł poświęcić na studiowanie magii leczniczej i eliksirów.
— Ten r..dy pajac?
Miał na myśli Herewarda, a że „pajac” to tak mu się tylko wyrwało.
ztx2
I don't want to understand this horror
Everybody ends up here in bottles
There's a weight in your eyes
I can't admit
Everybody ends up here in bottles
Cassian Morisson
Zawód : UZDROWICIEL ODDZ. URAZÓW POZAKLĘCIOWYCH
Wiek : 33 LATA
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Wdowiec
I will not budge for no man’s pleasure, I
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Stoliki
Szybka odpowiedź