Duncan Henry Beckett
Nazwisko matki: nieznane
Miejsce zamieszkania: Londyn, dość parszywa kawalerka na rogu Pokątnej
Czystość krwi: nieznana, prawdopodobnie mugolak
Status majątkowy: ubogi
Zawód: pracownik Niewidzialnego Oddziału Zadaniowego w Ministerstwie Magii
Wzrost: 170 cm
Waga: 80 kg
Kolor włosów: rudobrązowe
Kolor oczu: zielone
Znaki szczególne: wiecznie rozwiane w nieładzie włosy, chmara złotawych piegów rozlewających się na nosie i policzkach, pospieszny chód i nucone fałszywie irlandzkie piosenki
11 i 1/2 cala, świerk, łuska trytona, dość sztywna
Ravenclaw
chart
kołyszącą się powoli kołyskę i dobiegający z jej środka dziecięcy płacz
ozonem, ciepłymi migdałami prażonymi w miodzie, kwitnącym białym bzem, butwiejącym drewnem i laleczkami z cukru
mały dom z ogródkiem pełnym kwiatów, a w nim barczystego ojca obejmującego roześmianą matkę; wokół nich gromadkę grających w berka dzieci z nim samym pośród reszty
miotłami, cyrkiem, irlandzką poezją i bałaganem we własnej głowie
Strzałom z Appleby
włóczy się po Londynie, kusi pech i czyta dzieciom w sierocińcu mugolskie baśni, wprowadzając do nich ogry, smoki i całą resztę potworów
skrzypienia drewnianego poddasza i pisku biedy
Eddiego Redmayne'a
Opowiem ci bajkę, chcesz?
Dawno, dawno temu Merlin wpadł w olbrzymi gniew, a z jego gniewu zrodziła się okropna burza. Widziałeś kiedyś prawdziwą burzę? Cały świat wydawał się jasny, oświetlony jaskrawym, białym światłem piorunów, poszatkowany cętkami jasności jak prężący się leniwie kot. Tamtej nocy pod progiem sierocińca kwiliło dziecko; kwiliło tak cicho, że burza zagłuszała jego cichy głos, a ono drżał z zimna na butwiejącym, drewnianym progu. Kiedy burza wreszcie ucichła, pozostawiając po sobie elektryzujący, powabny zapach ozonu, drzwi sierocińca uchyliły się i para rąk wciągnęła dziecko do środka.
Wszyscy byli pewni, że chłopiec nie przeżyje. Był całkiem przemoczony, a jego usta miały paskudny, siny kolor. Nazwali go Duncan, co znaczy wojownik, i czekali, aby pochować go o świcie.
Kiedy jednak nadszedł świt, Duncan otworzył oczy i zaczął krzyczeć.
Inne dzieci szeptały później, że jest demonem, złym duchem, że podczas burzy trafił w niego piorun i pomieszał mu w głowie. Lubiły go jednak i zawsze przychodziły do niego, by wysłuchać bajek, które im opowiadał; bajek o smokach, o ogromnych wężowidłach i złych wiedźmach, które pożerały dzieci i robiły z ich kostek grzechotki. Zawsze jednak na końcu, kiedy dzieci kuliły się i drżały ze strachu, uśmiechał się jednak i zmieniał zakończenie historii na dobre, a potem łaskotał je tak długo, aż wszystkie moczyły się ze śmiechu.
Opiekunki nigdy nie lubiły Duny'ego; był nie do poskromienia, wiecznie w biegu, wiecznie wpadający na coraz durniejsze pomysły i realizujący je z coraz większą pasją. Spod rąbka jego spodenek wiecznie wystawały poobijane, brudne kolana, potargane rude włosy opadały na piegowatą, pokrytą strupami twarz, skutecznie odpędzając wszystkich, którzy mogliby chcieć go przygarnąć. Bywał jednak ponad wyraz przydatny. Tylko on jeden potrafił utulić do snu małą Lily, dziewczynkę uratowaną z pożaru, która całą noc płakała ze strachu przed powracającymi koszmarami. Tylko on wykazywał jakiekolwiek postępy w nauce, lgnąc wręcz do książek i pasjami pochłaniając wszystko, co wpadło mu w ręce. Uwielbiał uczyć się też mądrych słów, powtarzając ją tuż przed snem- aberracja, koniunkcja, imaginowanie. To był dla niego zupełnie nowy i całkowicie cudowny rodzaj magii. Tylko on wykazywał też wystarczającą ilość sprytu i zadziwiającą karność podczas pobytów poza sierocińcem, gdzie pomagał opiekunkom robić sprawunki i dziecięcym jeszcze głosikiem wykłócał się z właścicielami straganów, w efekcie z uśmiechem zadowolenia na piegowatej twarzy kupując świeżą kapustę, słodki groszek i miękkie wełniane czapki po znacznie niższej cenie.
Opiekunki z czasem pozwoliły mu więc odwiedzać targ samemu, uzbrojonemu jedynie w długą i obszerną listę zakupów, całkowicie zadowolone ze zmniejszenia ilości przykrych obowiązków.
Aż do czasu, kiedy Duny zniknął.
Wyszedł bladym rankiem, dzierżąc w małej, zwinnej dłoni tylko wiklinowy koszyk i cotygodniową listę, po czym nie wrócił już do późnego popołudnia. Przechodnie, pytani o niskiego, chudego chłopca o rudych włosach i psotnym uśmiechu mówili potem, że widzieli go majtającego wesoło nogami podczas pokazu trupy cyrkowej niedaleko rynku. Stara, pomarszczona handlarka sprzedająca pomarańcze dostrzegła go ponoć, gdy rozmawiał z młodym chłopcem, który należał do trupy; jej wnuczka, Alys, przysięgała natomiast, że cyrkowcy poczęstowali go ciastkami i spędził czas w ich namiocie aż do wieczora, a potem zniknął.
Pomimo długich poszukiwań nie zdołano go odnaleźć. Pozostawał równie nieuchwytny co cyrkowa trupa, po której występie nie zostało ani śladu. Pozostał zaginiony przez cały czerwiec, lipiec i sierpień, a wszyscy stracili już nadzieję na jego powrót, niekiedy oddychając ze wstydliwą ulgą. Wrócił dopiero na początku września, dziwnie wysoki, jeszcze bardziej piegowaty i odrobinę bardziej poważny. Przyniósł ze sobą szmaciane przytulanki wyszywane miękką wełną, słodkie, cukrowe laleczki, ciepłe skarpety, wytarte książki z bajkami, prażone w miodzie migdały, błyszczące koraliki i letnie sukienki dla dziewcząt. Opiekunka sprała go na kwaśne jabłko, ale Duny nawet nie płakał; po wszystkim otarł tylko cieknący lekko nos i oznajmił, że znalazł pracę w cyrku, i nikt, ale to absolutnie nikt nie powstrzyma go od powrotu tam w następne wakacje.
Z czasem okazało się, że miał rację.
Był zwinny, szybki, sprytny i nieustraszony. Poruszał się z pewną niewymuszoną gracją akrobaty, zawsze na ugiętych lekko nogach, z opuszczonymi luźno dla balansu ramionami. Kiedy cichym głosem wyznał cyrkowcom, że nie ma rodziców i jest zupełnie sam, próbując opanować przy tym drżenie podbródka, przyjęli go do siebie, nie podejrzewając goryczy kłamstwa. Następnego czerwca, kiedy stawili się po niego nieopodal rynku, odbyli szybką, krótką i boleśnie rzeczową rozmowę z opiekunkami sierocińca. Niedługo potem Duny spakował swoje rzeczy i bez słowa zniknął na kolejne trzy miesiące, po powrocie przynosząc ze sobą mnóstwo słodyczy, zabawek i opowieści.
Kiedy był już nieco starszy, przestał opowiadać dzieciom bajki i bawić się z nimi. Odkrył, że zabawa traci słodki smak beztroski, kiedy kolorowe piłeczki na jego życzenie potrafią unieść się w powietrze, a ołowiane żołnierzyki maszerują zgodnie z jego wolą po krawędzi łóżka. To, co na początku sprawiało mu radość, po czasie zaczęło go przerażać; zupełnie tak, jakby ukryta w nim pamięć tamtej letniej burzy zaczynała z potężnym ziewnięciem budzić się do życia gdzieś w jego wnętrzu.
Kiedy próg sierocińca przekroczył pękaty mężczyzna o dobrodusznej twarzy, który oznajmił mu, że jest czarodziejem i nauczy się czynić znacznie wspanialsze rzeczy od wprawiania w ruch ołowianych żołnierzyków, poczuł niewysłowioną ulgę. Istniało coś zaskakująco kojącego w świadomości, że nie był sam w swoim szaleństwie; w tym, że coś, co uważał za klątwę, okazało się być błogosławieństwem. Kiedy wsiadał do Expressu Hogwart, jego kufer postukiwał radośnie na każdej koleinie, grzechocząc wcale głośno i oznajmiając tym samym wszystkim współpasażerom, jak mierna była jego zawartość. Pocerowane naprędce skarpety, oburzająco wręcz poniszczone podręczniki z drugiej (lub ósmej ręki), poplamiona rdzawoczerwona czapka z pomponem i mugolska piłka, która pękła zresztą w zetknięciu z ukradzionymi z sierocińca nożyczkami. Całą podróż chłopiec spędził na przyciskaniu wydatnego nosa do szyby i zostawiania na niej śladów dziesięciu palców w wyrazie niemego zachwytu nad wszystkim, co zdołał zobaczyć.
Inne dzieci rozmawiały potem między sobą, marszcząc brwi i parskając śmiechem w stulone dłonie, krytykując zawzięcie decyzję Tiary, która uczyniła Duny'ego Krukonem. Mówili, że nie jest wystarczająco błyskotliwy, że brak mu ambicji, brak mu dumy, że jest wyjątkowo durny nawet jak na sierotę- aż do momentu, kiedy po ceromonii wraz z resztą Krukonów zjawił się pod drzwiami Pokoju Wspólnego. Wysłuchał zadanej na wejściu zagadki, po czym, ignorując podekscytowane szepty pierwszorocznych, którzy, ku uciesze prefektów, próbowali odszukać jakikolwiek trop do jej rozwiązania- podał odpowiedź spokojnym, zdziwionym tonem, zdumiony jakby faktem, że nikt go nie ubiegł w wypełnieniu tak prostej czynności.
Był lubiany. Ba, cieszył się niesłabnącą wręcz popularnością; każdy, kto chociażby jednokrotnie wyściubił nos poza obręb Pokoju Wspólnego, mógł zostać potrącony przez wiecznie biegnącego w nieznane rudego, piegowatego chłopca w pocerowanej szacie z Krukiem. Powszechnie wiadomym było, że znacznie większą sympatią darzył dziecinne żarty i wymykanie się na błonia podczas zajęć niż same zajęcia, zawsze jednak pojawiał się na egzaminach i osiągał z nich nieproporcjonalnie wysokie wyniki.
Tylko on sam wiedział, jak wiele nocy spędził nad książkami, dziwnie przejęty i dziecięco zachwycony wiedzą, które zawierały. Tylko on sam. Bowiem jedynie to nie mogło zaszkodzić jego reputacji wiecznego lesera, którym wszakże poniekąd chciał się stać.
Nie cieszył się jednak społeczną akceptacją; był inny, zbyt inny, aby można było zbyć to wzruszeniem ramion i pogardliwym prychnięciem. Nieznośnie raził w oczy, łamiąc wszelkie niepisane prawa, jakby cudownie nieświadomy tego, że ci o mugolskiej krwi powinni wtopić się i zniknąć. Takie były zasady przetrwania- kolejna, najtrudniejsza i najprostsza magiczna sztuczka, zabawa w znikanie, mieszanie się z tłumem, opuszczanie głowy i zaciskanie ust.
On jednak był zbyt pewny siebie, zbyt ciekawski, śmiał się zbyt głośno, zupełnie tak, jakby rude włosy i twarz usiana piegami przyciągały zbyt mizerną, niewystarczającą mu uwagę. Nie lubili go, wiedział o tym- cierpliwie znosił jednak utratę punktów domowych po rzekomym wybryku, wyrzucał strzępy podartego pergaminu, uprzątał plamy po rozbitym kałamarzu, na nienawistne spojrzenia reagował szerokim uśmiechem, na niechętne szepty odpowiadał odważnie, pełnym głosem. I piął się do góry. Szybko, zachłannie, wiedząc jakby, że jego spojrzenie z góry zaboli ich najbardziej; wiedząc, jaką bezsilną nienawiść skupia wobec siebie jego spryt i inteligencja.
Kiedy umierał Dumbledore, kiedy czarodziejski świat stawał w płomieniach, on tylko zaciskał zęby i uśmiechał się szeroko, jeszcze szerzej, aż kąciki drgających z wysiłku ust pękały i krwawiły. Nie rozumiał, albo nie chciał rozumieć znaczenia wojny; żył szybko, zachłannie, czując podskórne mrowienie i wiedząc, że tym razem ani książki, ani spryt nie obronią go przed długą i bolesną śmiercią.
Wciąż i wciąż bardziej lękał się jednak o swój sierociniec i o zbierające nad nim ciemne chmury mugolskiej wojny totalnej- aż do momentu, kiedy stanął on w ogniu, a Duny nie miał już do czego wracać i ten jeden, jedyny raz nie potrafił już się roześmiać.
Kiedy Hogwart nie mógł zaoferować mu nic więcej, zniknął na dwa lata, nie zostawiając po sobie nawet słowa; potem, kiedy wrócił, wyższy, znacznie szerszy w ramionach i możliwie bardziej beztroski, również nie udzielał wyjaśnień. Inni szeptali później, że wyjechał w poszukiwaniu czarnomagicznych ksiąg; jeszcze inni posądzali go o podążaniem szlakiem dawnej, utraconej w dzieciństwie miłości; ostatnia, być może najbardziej liczna grupa, sądziła zwyczajnie, że pił na umór i realizował najdurniejsze ze swoich szkolnych pomysłów gdzieś w najbardziej parszywych zakątkach Wielkiej Brytanii, co nie odchodziło zresztą bardzo od prawdy.
Kiedy jednak wrócił, drogi chłopcze, stawił się na stażu w Ministerstwie- uśmiechnięty szeroko, pewny siebie, z oczami błyszczącymi znów szczerze dziecięcą ekscytacją. Być może inni pracownicy mieli go za durnia, z dystansu obserwując, jak raźnym krokiem przemierza korytarze, leniwymi machnięciami różdżki wprawia samolociki z wiadomościami w ruch, wykręcając nimi beczki i piruety, jak każdego tygodnia wrzuca do Fontanny Magicznego Braterstwa miernego knuta i mocno zaciska powieki, bezgłośnie szepcąc życzenia.
Ze zgorszeniem i odrazą przyjęli więc fakt, że tak oto infantylny, wszędobylski rudy chłopiec znikąd dostał się na staż. Przez trzy lata irytował ich więc samą obecnością, wiecznie biegnący przed siebie, wiecznie w szacie poplamionej na kołnierzu plamą, wiecznie w nieładzie, wciąż śmiejący się za głośno i zbyt pewny siebie. Staż nie sprawił mu jednak większych problemów- od czasów Hogwartu wykazywał wszakże talent do zaklęć, kolorowe lata dziecięce zapewniły znakomitą znajomość świata mugolskiego.
I, na Morganę, naprawdę stał sie lubiany. Przez niektórych, rzecz jasna; tych, których nie bolał fakt jego plugawego pochodzenia. Kiedy z oczami pełnymi blasku opowiadał im, jak właściwie działa broń, jak czuł się, karmiąc cyrkowe tygrysy, jak błękitne i cudowne potrafi być niebo widziane o świcie spod cyrkowego namiotu i jak to jest chodzić tak wysoko na linie, że można już niemal dosięgnąć czubkiem rudej głowy chmur- nie przeszkadzały im nawet plamy po kawie i zamiłowanie do dziecinnych żartów.
Kiedy decyzja o dalszych losach jego kariery poczęła niebezpiecznie się zbliżać, pracował jeszcze ciężej. Na ostatnim roku stażu spokojnym, pogodnym głosem tłumaczył już starszym fachem kolegom, jak należy rozmawiać z mugolskimi dziećmi i jak zachować się w tłumie ludzi, którzy nigdy nie widzieli magii. Potrafił rozmawiać z nimi jak mugol, potrafił myśleć jak mugol- i to finalnie zadecydowało, że Duncan pozostał w Ministerstwie. Po czasie polubił nawet swoją pracę- od zawsze lubił przecież opowiadać bajki, tym razem jednak zamiast dzieciom opowiadał je niesfornym duchom i nadmiernie ciekawskim mugolom. Lubił też bawić się w chowanego, skutecznie chowając przed niepożądanymi oczami wszelkie ewidencje magii. To była dobra droga. Droga właściwa.
Z radością powitał czekające go nowe życie. Wciąż odwiedzał cyrkowe pokazy, każdorazowo jednak obserwując z uśmiechem rozbawienia występy innych linoskoczków, którzy zawsze wydawali mu się dużo gorsi i bardziej wycofani niż on sam. Odwiedzał sierocińce, czytając dzieciom bajki, zupełnie tak, jakby miało to odkupić jego winę porzucenia ośrodka, w którym się wychował. Przede wszystkim jednak z niegasnącym entuzjazmem poznawał magiczny świat, odwiedzając menażerie, sklepy z magicznymi przedmiotami, zwiedzając Pokątną i magiczne zamki, rozmawiając z poruszającymi się portretami i śmiechem kwitując wszelkie magiczne kawały. Sprawił sobie mieszkanie, nauczył się cerować wiecznie podarte spodnie, przestał nieustannie się spóźniać i, Merlin mi świadkiem, próbował dorosnąć, spoważnieć i porzucić bajki. Stać się kimś dorosłym, kimś poważanym, nawet pomimo paskudnego pochodzenia; dobrym, gorliwym pracownikiem; głową rodziny, ojcem, który nigdy nie porzuciłby zawiniętego w białe płótno tłumoczka na progu obcego świata pełnego opuszczonych i niechcianych dzieci.
Jednakże ludzie urodzeni podczas burzy nigdy już nie potrafią zaznać spokoju.
Myślisz sobie, że to dziwne- cieszy ich twój widok, rumienią się z zachwytu, z ekscytacji, a mimo tego sami nie chcą spróbować, woląc tkwić i tkwić w więzieniach ciasnych biur i biednych domów.
Właściwie nie powinno cię to obchodzić. Jesz lody pistacjowe, smarujesz nimi po brodzie, po nosie, policzkach, i wyobrażasz sobie, że jesz je całym sobą. Czujesz, jakie są słodkie i aksamitne, i jak to miło, że są całkiem i absolutnie twoje.
I wtedy coś liże cię po twarzy.
Na początku odskakujesz z przestrachem; to coś ma język szorstki jak tarka i drapie cię po twarzy, w górę i w dół, w górę i w dół, aż w końcu wybuchasz śmiechem.
-Do nogi, Bentley!- Krzyczy trenerka cyrkowych zwierząt, niska Lisa o miłym uśmiechem, i tak właśnie poznajesz nowy dobytek cyrku- charta. Jest gorąco, a ty masz wielką ochotę na lody pistacjowe, ale oddajesz mu resztę i obserwujesz ze śmiechem, jak szybko pożera lody i słodki wafel.
Od tamtej pory, aż do czasu Hogwartu, jesteście nierozłączni.
Kiedy próbujesz wyczarować jego srebrną sylwetkę z końca różdżki, myślisz zawsze o tym momencie, kiedy wyrywasz się z sierocińca; kiedy po raz pierwszy stajesz na linie, czujesz, jak drży pod twoimi stopami i jak lodowaty strach zrasza ci czoło potem. Jednak nie spadasz. Stawiasz pierwszy krok i idziesz dalej, prosto do chmur, a ludzie na dole klaszczą i krzyczą z zachwytu.
Myślisz o momencie, w którym przestajesz być rudym dzieciakiem z masą piegów, siniaków na kolanach i głupich pomysłów w głowie. O momencie, w którym stajesz się wyjątkowy.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 12 | +2 (różdżka) |
Zaklęcia i uroki: | 17 | +3 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 6 | Brak |
Zwinność: | 9 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: francuski | I | 1 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Astronomia | I | 2 |
ONMS | II | 5 |
Numerologia | I | 2 |
Zielarstwo | I | 2 |
Historia magii | I | 2 |
Kłamstwo | I | 2 |
Retoryka | III | 10 |
Silna wola | II | 5 |
Spostrzegawczość | III | 10 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Mugoloznawstwo | II | 0 |
Szczęście | II | 20 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Zakon Feniksa | - | - |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (tworzenie) | II | 7 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Akrobatyka | II | 7 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Reszta: 0 |
różdżka, ropucha, teleportacja, 10 punktów statystyk
Ostatnio zmieniony przez Duncan Beckett dnia 26.06.16 22:23, w całości zmieniany 7 razy
don't cover yourself with thistle and weeds
Witamy wśród Morsów
[15.07.16] Sylwester w Dolinie Godryka: +10 pkt
[20.07.16] Wyrównanie punktów +15 pkt
[18.10.16] Klub pojedynków (marzec) +10 pkt
[31.12.17] Wyrównanie -150PD i +5PS (+4 zaklęcia, +1 sprawność)
[27.09.18] Udział w wydarzeniu: Odbudowa starej chaty, +10 PD, +1 PB organizacji
[15.10.18] Podsumowanie napraw anomalii (lipiec/sierpień): +15 PD