Cillian Moody
Nazwisko matki: Wright
Miejsce zamieszkania: Lodnyn
Czystość krwi: czysta ze skazą
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: auror
Wzrost: 175 cm
Waga: 75 kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: piwne
Znaki szczególne: brak
10', sztywna, cyprys, pióro gryfa
Gryffindor
pies
dementor
szarlotka, wanilia, whiskey
Ja z moją żoną, dziećmi i wnukami
pojedynki, eliksiry, łapanie czarnoksiężników
jastrzębie z falmouth
ćwiczenie umiejętności pojedynków
Jazz
Matt Smith
Wiadomo, ojciec kocha jedną kobietę i chce z nią spędzić całe życie. A co, jeśli zaliczy wpadkę w bok? Co jeśli kobieta zauroczyła pana Wrighta swoim eliksirem, które stworzyła we własnej pracowni. Nie amortencją, która jest teraz powszechnie znana, jej własnym eliksirem miłości.
Pracowała nad różnymi eliksirami, zwłaszcza nad miłosnymi, aby połączyć jak najwięcej samotnych par, jak i też by uszczęśliwić zapłakane szlachcianki, którym nie podobały się wybrankowie, bo nie czuli nic względem ich. Tak więc pomagała im, jak i też pracowała nad innymi eliksirami. Sama w sobie była mocno skryta i gdy ktoś się pytał z kolegów, co robi, to nie zdradzała niczego, póki nie skończyła swojej pracy. A eliksiry testowała na swych klientach, nie mówiąc im nawet, że to jest część jej pracy. Chodziło jej o zbyt, bo będąc alchemiczką prócz eliksirów dla magomedyków zbyt wiele nie schodziło z półek. Więc wśród swoich znajomych zaczęła proponować eliksiry miłości. Początkowo tylko młode dziewczyny przychodziły, i potem wracały, bo albo eliksir trwał bardzo krótko i należało mieć więcej fiolek, lub eliksir słabo działał. Więc za każdym razem poprawiała eliksir, dodawała pewnych specyfików, lub też redukowała, co z każdym następnym prototypem były widać coraz większe efekty. W końcu ludzie, a najczęściej kobiety zaczęły do niech chodzić, by kupić od niej eliksir miłości, który zaczął coraz częściej schodzić z półki. Mijały dni, tygodnie, miesiące, a ona nie przestawała poprawiać swego eliksiru, aby był wyjątkowy. Nawet nie zapisała nigdzie przepisu, bo ona go doskonale pamiętała. Aż nadszedł maj, piękny, ciepły, kolorowy. Podczas spaceru wpadł jej w oko pewien brunet, do którego ku jej zdziwieniu serce zaczęło mocniej bić. Nie spodziewała się, że trafi na taką miłość, której nie da się przełamać. Początkowo nie wiedziała, że trafiła na mugola, który jej przypadł do oka. Spotkali się nieopodal kawiarni, gdy obydwoje cieszyli się promieniami słonecznymi, a on obserwował swoją żonę z synkiem. Moja babcia była zazdrosna o tę kobietę i postanowiła wypróbować to, co poprawiła w swoim eliksirze miłości. I nawet na początku się wszystko udało. Mężczyzna zauroczony w mojej babce pozostawił swoją żonę z synkiem i stworzył nowy dom. Nową rodzinę, z której narodziła się moja matka. Jedyne ich wspólne dziecko, ponieważ moja babcia zmarła przy porodzie, i automatycznie eliksir przestał działać. Mężczyzna na swoje nieszczęście wszystko pamiętał - co było jego przekleństwem, jak i efektem ubocznym eliksiru. Lecz trzeba przyznać, ze jedna dawka eliksiru dosyć długo wytrzymała. Co prawda ostatnio eliksir zaczął słabnąć, lecz nie udało się niestety dać drugiej dawki. I wraz ze śmiercią babci przepis zaginął i nikt nie potrafi tego znaleźć. Ale wziął moją mamę pod opiekę, bo nie mógł jej porzucić wiedząc, że jest jej ojcem. Tylko narodził się problem, co z jego byłą żoną, która rozwiodła się pół roku temu. I co z synem, który był wściekły na swego ojca. Próbował do nich wrócić, lecz nic to nie dało, bo żona nie mogła wybaczyć jemu zdrady, która bolała ją tak boleśnie. Ale mimo bólu w swym sercu nadal pajała uczuciem względem pana Wrighta. Tak więc wrócili do siebie, choć z dystansem traktowali zarówno samych siebie, jak i moją matkę, która powoli jak zaczęła rosnąć, to przy niej zaczęły dziać się róże dziwactwa. A to szklanki nagle pękały, gdy była wściekła, a to coś lewitowało nad nią, a ona ze zdziwieniem, i niekiedy nawet z płaczem biegła do ojca, który ją utulał.
Nie miała łatwego dzieciństwa, wśród mugoli, którzy mają zerowe pojęcie o magii. Potem skończyła jedenaście lat, przyszedł jakiś pan z Hogwartu wszystko jej wyjaśniając. Przyrodniemu bratu się mówiło, że jedzie do szkoły z internatem, i tak też wśród znajomych było mówione.
Gdy skończyła szkołę, postanowiła pójść na staż aurorski, na który się nie dostała, bo zabrakło jej dwóch punktów z ostatniego testu terenowego. Nie mogła uwierzyć w takiego pecha i już chciała iść w kierunku alchemicznym, do którego miała od małego smykałkę, póki nie poznała przystojnego aurora. Gregory Moody, młody auror, który już był pozbawiony od dłoni do łokcia jednej ręki z powodu zaklęcia czarnomagicznego. Lecz mimo braku jednej ręki, sprawnie władał drugą ręką, która na jego szczęście była tą z mocą. Owszem, był traktowany jako rezerwa, lecz i tak on robił co mu dusza dyktowała i śmiało ruszał z innymi na misję, grzecznie będąc w tyle jako ich wsparcie. Gegory zaoferował swoją pomoc mojej mamie, którą ona niechętnie przyjęła. W końcu nie będzie niegrzeczna i przyjmie pomoc, co jej szkodziło, prawda?
Tak się zaczęła ich pierwsza miłość, która trwa nieprzerwalnie do dziś. W międzyczasie mama oczywiście z pomocą mojego ojca dostała się na aurorstwo i wspólni najczęściej znajdują się na misjach, niekiedy byli oddzielnie, lecz to był czas, kiedy ona była w ciąży. Tak, wtedy już byłem w brzuchu matki, wiercąc się i zachęcając matkę do łapania adrenaliny, która byłą moim pokarmem. Dobra, nieco przesadzam, ale odkąd pamiętam, zawsze pragnąłem nowych przygód. Nie było dnia i godziny, kiedy tylko próbowałem robić cokolwiek innego od siedzenia w domu. Ostatecznie kiedy rodzice ruszali razem na misje, zostawałem początkowo z rodziną Benjamina, który dopiero co się narodził. Rodzina matki niechętnie zgodziła się na opiekę, gdyż rodzina ojca żyła innymi priorytetami niż on i prędzej przyjęliby wróżbitkę, niż dziecko, którego matka byłą wychowywana wśród mugoli. Obawiali się, że mogłem mieć jakieś zarazki od mamy.
Może takim zarazkiem było to, że ciągle oglądałem się za siebie, szukając czegokolwiek, by sprowokować do jakiejś walki? Czy pięścią, czy innymi metodami, zawsze byłem chętny do boju. Nawet z Benjaminem czasem byliśmy się dla zwykłej rozrywki, a potem byliśmy rozdzielani przez jego rodziców. Oczywiście nie biłem mocno swojego kuzyna, bo przecież nie chciałbym by coś jemu się stało, na pięść Merlina! Lecz potem skończyłem jedenaście lat. Rodzice byli dumni ze mnie, gdy przyleciała sową list z Hogwartu oznajmiając, że jestem czarodziejem - jakby rodzice zapomnieli tej małej, wesołej kuleczki ognia, którą zimą chciała spalić mój pokój, ponieważ chciałem po prostu mieć cieplutko pod pierzynką. No co, zdarza się. Ale było, minęło. Miałem iść do szkoły, w której uczyli się moi rodzice. Duma rozpierała moje serce, i wraz z jego rozkazem, udałem się na pociąg pierwszego września. Poznałem nowych kolegów, przyjaciół, z którymi się zakolegowałem. Wspólnie przetrawiliśmy największe przygody życia w murach zamku. Lecz moja ambicja nie spoczęła tylko na gryforzeniu, co mi z łatwością przychodziło. Owszem, byłem dzielny, odważny, broniłem słabszych nie zważając na wszystko. Od zawsze uważałem, że nie ważne jak ktoś jest mocny w gębie, to powinien być mocny również w walce. Bo bez tego nic się nie osiągnie. I stąd chyba narodziło się moje motto "stała czujność", gdyż zawsze wygrywałem tym, że ktoś na chwilę się zagapił. A ja byłem wtedy niemiłosierny i atakowałem pokazując swoją siłę i swe umiejętności.
Co było dla mnie dużym zaskoczeniem, kilka lat później ujrzałem swojego kuzyna przechadzającego po peronie 9 i 3/4. Zdziwiłem się tym, że i on posiada ów magiczny dar, lecz postanowiłem go nie opuszczać, tylko wręcz przeciwnie - wspierać. Pomogłem mu wejść w szkolne zgromadzenie, po czym obserwowałem loty kuzyna, który z każdym rokiem pokazywał swoją siłę. Jego od razu zaciągnąłem do pojedynków, by od razu nauczył się walczyć przeciwko starszym, którzy znęcali się nad młodszymi i słabszymi. W końcu rodzinę powinno się wspierać, nieprawdaż? Mogłem stać się podobny do swoich rodziców, jak i pokazać Benowi tą samą ścieżkę przyszłości - aurorstwo. Także pomagałem mu, kiedy o ową pomoc poprosił. Bo tak to chodziłem na mecze drużyny i kibicowałem swemu kuzynowi chyba najmocniej. Pewnie gdybym grał w drużynie, byłbym ścigającym, lecz nie paliło mi się do latania na miotle, która niekiedy potrafiła mnie uwierać. A co do nauki, no cóż, oceny były bardzo dobre. Do niewielu przedmiotów musiałem się zakuwać, a tym była nieszczęsna historia magii, której nie cierpiałem, bo były niczym z flaki z robaków. Nudne i dłużące się bez większego sensu, lecz udało mi się też i przez ten przedmiot przebrnąć. Lecz nie żyłem tylko nauką, bo ciągle wpadywały mi szlabany. Nie przejmowałem się tym, bo w końcu należało się zarówno dobrze zabawić, jak i praktykować czary poza lekcjami.
Lecz wkrótce moja edukacja zakończyła się testami. Ja idąc za swym instynktem, kształciłem się do roli aurora, która mi pasowała, niczym różdżka do dłoni. Idealnie. Tak samo idealnie zdałem egzaminy z eliksirów, zaklęć i obrony przed czarną magią. Tym samym mając z reszty przedmiotów satysfakcjonujące oceny, mogłem przystąpić do kursu aurorskiego. Nie było łatwo, lecz po kilkunastu tygodniach mordęgi, potu, krwi i łez, które nie wyleciały, ostatecznie zaliczyłem kurs. W końcu miałem najlepszą motywację na świecie - moich rodziców, którzy mnie wspierali w tym. Od razu po ukończeniu kursów dostałem się na staż, a następnie już zostałem pełnoprawnie aurorem i mając już dobrą trzydziestkę na karku, udało mi się zachować ciało w jednym kawałku. Za to swoich wrogów traktowałem bezlitośnie. Zero litości dla wrogów, bo inaczej ja mogłem zostać zaskoczony atakiem znienacka. Nawet powalałem przeciwników na ziemię, gdy zachodziła taka konieczność, lecz nie zabijałem ich. Nie, gorszy los od avady były randki z dementorami, których nawet i ja się obawiałem. Więc tam szli wszyscy moi wrogowie, którzy zaszli za daleko. Chociaż pracując jako auror, byłem zmuszony poznać te ich wszystkie czarnomagiczne zaklęcia. Początkowo każda nazwa mnie obrzydzała, lecz aby dobrze poznać wroga, trzeba zrozumieć, w jaki sposób walczy. To nie znaczy, że rzucałem zaklęcia z dziedziny czarnej magii na inne osoby. Broń mnie Merlinie, po prostu znam formułki, teorię co one wywołują, lecz nie mam zamiaru ich rzucać. Po prostu wolę wiedzieć, kiedy nagle leci w kogoś brzydkie zaklęcie, by móc potem pomóc magomedykowi w powiedzeniu, co takiej osobie dolega.
A najczęściej moimi wrogami byli poplecznicy Grindelwalda, którzy uważali się za osobami ponad prawem i robią co chcą szkodząc innym, a szczególnie tym słabszym. Nie rozumiem ich idei, które są bez sensu. Bo nie jest to istotne, jakiego statusu jest osoba, czy jest czarodziejem, czy nie. Każdy człowiek ma prawo do życia i nikt nie powinien jemu zabierać najcenniejszego daru. Dlatego tacy ludzie, jak Grindelwald i jego ludzie powinni trafić do Azkabanu, dokąd ich z przyjemnością prowadzam. Bo moim celem jest ochrona tych słabszych, nawet mugoli, którzy nie wiedzą o otaczającej ich mgiełce tajemnic. Tylko szkoda, że nie udało się ochronić znakomitych czarodziei, jak nawet samego Slughorna bądź Dumbledore'a, którzy powinni zaszczycić się wieloma zasługami. A szczególnie profesor Dumbledore, na którego chciałem głosować w przyszłości. Szkoda, wielka szkoda.
Ale w trakcie bycia aurorem doznałem innego szczęścia. Poznałem kobietę mojego życia, która pracowała tak jak ja. Również ratowała innych z opresji, również pomagała w potrzebie, chwaliła mój sposób walki, jak i moje motto życiowe, którego nie miałem zamiaru zaprzepaścić. Dla niej zrobiłbym wszystko, nawet bym pokonał góry, morza i kosmos, byleby być z nią. Byłem gotów być z nią i porzucić wszelkie romanse, które powstawały do tego czasu. Odkąd pamiętam, miałem wiele dziewczyn, wiele kochanek, od których nie mogłem się odpędzić. W Hogwarcie trudno to było do ukrycia, więc stosowałem zasadę kilku spotkań. Lecz gdy zostałem dorosły, skończyłem szkołę, poznałem życie z tej przyjemniejszej strony. Za dnia praca, a wieczorem przyjemność. Oczywiście nie zapominając o stałej czujności, która mogła czasem na chwilę lub dwie umknąć w bok. Lecz żadna z dotychczasowym kobiet nie była moją muzą, która na początku ukrywała się pod postacią twardej i niedostępnej, lecz ją ostatecznie złamałem, a i to nie pozbyło się pałającego uczucia względem niej. Ukochanej. Osoby, z którą po dwóch latach związku ożenił się, a rok później przyszedł mój pierworodny na świat. Czułem taką dumę, że będę mieć osobę, która to będzie dalej rozprowadzała moje motto, które też stanie się i jego, a przynajmniej taką miałem nadzieję, bo nie inaczej go wychowam, jak na stałej czujności i miłości rodzicielskiej. Kocham mocno swojego syna, jak i żonę i na nic innego bym ich nie zamienił. Jedynie na swe życie, bo moje życie równoważy się z życiem osób, które kocham. To też i dla nich dwa lata temu podjąłem się nauki teleportacji łącznej, która nie jest dosyć łatwa, jak mi się wydawała na początku. Ale trwałem przy tym celu, bo kto wie, czy ona pomoże w ochronie moich bliskich. Szczególnie syna, który jest taki młody, a moja żona potrafiłaby tylko siebie teleportować. A kominek może w takich momentach okazać się śmiertelnym zagrożeniem, bo można nie zdążyć uciec. To dla nich dokształcam swoje umiejętności i wiem że nie poprzestanę tylko na teleportacji łącznej, którą już umiem. Mam w planach nauczyć się też oklumencji, by móc chronić swoje myśli i wspomnienia przed wścibskimi. Nie chcę nikomu na tacy przedstawiać swoich wad, fobii, bo wtedy poddałbym się zbyt łatwo. A ja wolę zginać niż się poddać.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 12 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 3 | Brak |
Czarna Magia: | 1 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 1 | Brak |
Eliksiry: | 2 | Brak |
Sprawność: | 3 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Historia Magii | II | 3 |
Mugolnoznactwo | I | 1 |
Zielarstwo | II | 3 |
Instynkt przetrwania | III | 7 |
Spostrzegawczość | IV | 13 |
Koncentracja | II | 3 |
Szczęście | IV | 13 |
Ukrywanie się | III | 7 |
Silna wola | III | 7 |
Retoryka | III | 7 |
Zarządzanie | III | 7 |
Jeździectwo | I | 1 |
Taniec | I | 1 |
2 |
różdżka, teleportacja, teleportacja łączna, statystyka
[bylobrzydkobedzieladnie]