Skrzydło południowe
AutorWiadomość
Skrzydło południowe
Pozostawione specjalnie dla ewentualnych gości skrzydło południowe utrzymane jest w jasnych tonacjach; niepozbawione jest z pewnością akcentów wystroju typowych dla Burke'ów. Prezentuje się ono nienagannie zarówno pod względem porządku jak i dobrego smaku. Dla odmiany podłogi wyłożone są najdroższym drewnem, ściany zdobione są eleganckimi tapetami. Ogromne okna wychodzą na przód domu, czyli dziedzińce z małymi parkami i bramę wjazdową. Zawsze są one też odsłonięte wpuszczając do środka odpowiednią ilość światła. Każdy z pokoi zawiera obszerne łóżko, szafę na ubrania, lustro, biurko z siedziskiem i mini barek. Wszystkie połączone są też z łazienką, osobną dla każdej z sypialni.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Ostatnio zmieniony przez Quentin Burke dnia 07.11.16 10:08, w całości zmieniany 1 raz
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/29 luty - najlepiej godziny popołudniowe, jeśli to nie problem
Zima dobiegła końca. I nie było to zwykłym czczym marzeniem. Odwilż powoli też zaglądała do ponurego Londynu. Śniegu już prawie nie było widać. A zmizerniała po zimie trawa wyglądała spod ostatków śniegu. Niektóre drzewa jakby chcąc jako pierwsze przynieść radosną nowinę – że wiosna jest już w drodze – ozdobiły swoje gałązki małymi pączkami które, już za kilka dni miały wypuścić na świat malutkie listki.
Na Wynonnie Burke nie robiło to jednak wrażenia. Niezależnie od pory roku jak co dzień miała zamiar wykorzystać każdą godzinę z dnia, który dostała. To też nie tak, że nie zauważała zmian za oknem – owszem widziała je, jednak nie robiły na niej wielkiego wrażenia. Jej natura romantyczki została uśpiona już dawno temu, a sama główna zainteresowana w najbliższym czasie nie zamierzała jej budzić z bardzo długiego, wieloletniego nawet snu.
Właściwie jej dzień wyglądał podobnie do każdego, który spędzała w Londynie. Poranek spędziła w komnatach w Durham, zjadła śniadanie, a po wypiciu herbaty – gorzkiej, koniecznie bez cukru, ubrała się. Zwyczajowo sięgnęła po przygotowane wcześniej rzeczy.
Nigdy nie zajmowała się własną garderobą. Nie przykładała do niej wielkiej wagi. W końcu rzeczy, to tylko rzeczy. Wolała inaczej spożytkować czas. Stanie przed lustrem i zastanawianie się czy biel o odcieniu kości słoniowej do niej pasuje była po prostu nie w jej stylu. Na szczęście kilka lat temu poznała Marcela Parkinsona, który w całej swoje wspaniałomyślni po dziś dzień dbał, by chociaż swoim strojem nie popełniła faux pas, gdy już się łaskawie gdzieś pojawiała. Bo to, że zaliczy jakąś wpadkę zbyt dosadną odpowiedzą, czy jej brakiem, było właściwie rzeczą pewną.
W końcu udała się do biblioteki, by tam przewertować kilka ksiąg dostępnych tylko na miejscu, oraz zabrać naręcze tych, które można było pożyczyć. W końcu powróciła do Druham, a swe kroki skierowała do skrzydła południowego, które zajmowała od lat. Już po skończeniu Hogwartu nie czuła się dobrze w rodowej posiadłości. W końcu zamieszkała z bratem, ku własnej uldze i tam stołowała się po dziś dzień.
Na salonowej ławie rozłożyła przyniesione z biblioteki księgi i arkusze pergaminu zapisane jej charakterem pisma, wróciła na chwilę do zajmowanej przez siebie komnaty po zdobyte wcześniej informacje i położyła je koło reszty dostrzegając parującą filiżankę kawy. Zsunęła ze stóp buty, a później usiadła na dywanie na którym mieścił się stolik – w ten sposób praca była wygodniejsza. Pokój ten tylko z nazwy był salonem, wcześniej był jednym z pokoi gościnnych. Wynonna kazała jednak wystawić mieszczące się w nim łóżko, zamiast niego pojawiły się fotele pasujące do wystroju, ława i kilka regałów w księgami na temat zwierząt, roślin, oraz krajów. Właściwie salon z tego był żaden, bardziej pracownia, czy też gabinet, w którym moszcząc się wygodnie na dywanie przygotowywała się do kolejnej podróży. W marcu zamierzała odwiedzić Burkina Faso, nienanoszalny obszar w którym żyły widłowęże. Miała nadzieję przywieźć ze swojej wyprawy kilka jaj, które chodziły za dobrą ilość galeonów na czarnym runku. Musiała się jednak przygotować, przewidzieć trudności, które przyjdzie jej napotkać, oraz określić obszar poszukiwań.
Upiła łyk kawy z filiżanki i odstawiła ją z powrotem na talerzyk, sięgnęła po pergamin leżący najbliżej. Miała sporo informacji, jednak rozbitych na kilka tomiszczy i kartek, teraz musiała zbić to wszystko w jedną, solidną całość, która miała dać jej podwaliny do owocnego polowania. Ogień trzaskał w kominku przyjemnie ogrzewając komnatę, jednocześnie rzucając pomarańczową poświatę na jej twarz, która w skupieniu pochyliła się nad zebranymi informacjami.
Zima dobiegła końca. I nie było to zwykłym czczym marzeniem. Odwilż powoli też zaglądała do ponurego Londynu. Śniegu już prawie nie było widać. A zmizerniała po zimie trawa wyglądała spod ostatków śniegu. Niektóre drzewa jakby chcąc jako pierwsze przynieść radosną nowinę – że wiosna jest już w drodze – ozdobiły swoje gałązki małymi pączkami które, już za kilka dni miały wypuścić na świat malutkie listki.
Na Wynonnie Burke nie robiło to jednak wrażenia. Niezależnie od pory roku jak co dzień miała zamiar wykorzystać każdą godzinę z dnia, który dostała. To też nie tak, że nie zauważała zmian za oknem – owszem widziała je, jednak nie robiły na niej wielkiego wrażenia. Jej natura romantyczki została uśpiona już dawno temu, a sama główna zainteresowana w najbliższym czasie nie zamierzała jej budzić z bardzo długiego, wieloletniego nawet snu.
Właściwie jej dzień wyglądał podobnie do każdego, który spędzała w Londynie. Poranek spędziła w komnatach w Durham, zjadła śniadanie, a po wypiciu herbaty – gorzkiej, koniecznie bez cukru, ubrała się. Zwyczajowo sięgnęła po przygotowane wcześniej rzeczy.
Nigdy nie zajmowała się własną garderobą. Nie przykładała do niej wielkiej wagi. W końcu rzeczy, to tylko rzeczy. Wolała inaczej spożytkować czas. Stanie przed lustrem i zastanawianie się czy biel o odcieniu kości słoniowej do niej pasuje była po prostu nie w jej stylu. Na szczęście kilka lat temu poznała Marcela Parkinsona, który w całej swoje wspaniałomyślni po dziś dzień dbał, by chociaż swoim strojem nie popełniła faux pas, gdy już się łaskawie gdzieś pojawiała. Bo to, że zaliczy jakąś wpadkę zbyt dosadną odpowiedzą, czy jej brakiem, było właściwie rzeczą pewną.
W końcu udała się do biblioteki, by tam przewertować kilka ksiąg dostępnych tylko na miejscu, oraz zabrać naręcze tych, które można było pożyczyć. W końcu powróciła do Druham, a swe kroki skierowała do skrzydła południowego, które zajmowała od lat. Już po skończeniu Hogwartu nie czuła się dobrze w rodowej posiadłości. W końcu zamieszkała z bratem, ku własnej uldze i tam stołowała się po dziś dzień.
Na salonowej ławie rozłożyła przyniesione z biblioteki księgi i arkusze pergaminu zapisane jej charakterem pisma, wróciła na chwilę do zajmowanej przez siebie komnaty po zdobyte wcześniej informacje i położyła je koło reszty dostrzegając parującą filiżankę kawy. Zsunęła ze stóp buty, a później usiadła na dywanie na którym mieścił się stolik – w ten sposób praca była wygodniejsza. Pokój ten tylko z nazwy był salonem, wcześniej był jednym z pokoi gościnnych. Wynonna kazała jednak wystawić mieszczące się w nim łóżko, zamiast niego pojawiły się fotele pasujące do wystroju, ława i kilka regałów w księgami na temat zwierząt, roślin, oraz krajów. Właściwie salon z tego był żaden, bardziej pracownia, czy też gabinet, w którym moszcząc się wygodnie na dywanie przygotowywała się do kolejnej podróży. W marcu zamierzała odwiedzić Burkina Faso, nienanoszalny obszar w którym żyły widłowęże. Miała nadzieję przywieźć ze swojej wyprawy kilka jaj, które chodziły za dobrą ilość galeonów na czarnym runku. Musiała się jednak przygotować, przewidzieć trudności, które przyjdzie jej napotkać, oraz określić obszar poszukiwań.
Upiła łyk kawy z filiżanki i odstawiła ją z powrotem na talerzyk, sięgnęła po pergamin leżący najbliżej. Miała sporo informacji, jednak rozbitych na kilka tomiszczy i kartek, teraz musiała zbić to wszystko w jedną, solidną całość, która miała dać jej podwaliny do owocnego polowania. Ogień trzaskał w kominku przyjemnie ogrzewając komnatę, jednocześnie rzucając pomarańczową poświatę na jej twarz, która w skupieniu pochyliła się nad zebranymi informacjami.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Czas płynął.
Niestudzony strumień przesuwał się żmudnie, ale bezustannie do przodu, niosąc przy okazji ze sobą muł zdarzeń oraz drobne kamienie wspomnień. Niektóre były ostre i potrafiły zranić, te zostały wyrzeźbione w górnym biegu, kiedy czas gna do przodu na złamanie karku nie zważając na nic i nikogo. Pozostałe były przyjemnymi w dotyku otoczakami, niosły ze sobą ładunek tęsknot, dobrych rzeczy, po które sięga się z rozrzewnionym uśmiechem na ustach. Te powstają w spokojniejszym nurcie, kiedy swobodnie toczą się po dnie. To właśnie ich człowiek pragnie, aby trwały w nieskończoność. Niestety każda rzeka ma swoje ujście, nawet czas.
Søren Avery miał wrażenie, że chrzęści przy każdym kroku.
Ładunek kamieni czasu zdawał się być nieprawdopodobnie ciężki i gdy przechadzał się po swoim londyńskim mieszkaniu, miał wrażenie, że chrzęści z każdym krokiem. Musiał też co chwila przystawać, bo jakby nogi się pod tym wszystkim lekko uginały. Łatwo było wszystkie te symptomy zgonić na takie kamienie, w końcu ani trochę one nie istniały. Były czystą metaforą, która bardzo ładnie opóźniała jego wyjście z domu. Pozwalała mu wziąć bardzo długi prysznic, podczas którego przez chwilę chociaż mógł udawać, że coś takiego jak czas i życie w ogóle nie istnieje. Stał tylko pod strumieniem piekielnie gorącej wody doskonale zmywającej wszelkie troki dnia codziennego czy problemy pałętające się przy nim niczym wierny kundel wokół nóg ukochanego pana. Pozwalała mu też na bardzo powolne zapinanie guzików czarnej koszuli. Jak gdyby długie palce stały się teraz dziecięce i nieporadne, niezdolne do wykonania tak skomplikowanej czynności. A przede wszystkim pozwoliła mu na długie wpatrywanie się w ciemną otchłań czarnej herbaty. Owinięte wokół kubka dłonie chłonęły jego ciepło, jakby to niewielkie, ceramiczne naczynie było ostatnim źródłem ciepła na ziemi. Potrzebował go, bo poruszało ostatnie bastiony uczuć w jego odrętwiały, zmarzniętym ciele, które powoli osuwało się w zwyczajny niebyt. Nie dlatego, że tego chciał. To po prostu się działo. Ostre kamienie cięły go od wewnątrz, a przecież krew, jak i czas, musi się kiedyś skończyć. Jak długo można cierpieć, aby przelała się szala goryczy?
Nie doszedł do tego wniosku nawet, gdy ostygła już resztka wrzącej herbaty. Był to jednak zdecydowany znak, że nie może odwlekać nieuniknionego. Przesuwanie w czasie tego obowiązku nie sprawi przecież, że gdzieś po drodze wszystko trafi szlag i przyniesie mu słodkie ukojenie. Westchnął więc, sam dokładnie nie wiedząc, co ma mu to dać, po czym dopił resztkę zimnej herbaty i podźwignął się z kuchennego krzesła. Przez myśl przebiegło mu wspomnienie pewnego sierpniowego dnia, kiedy to odwiedziła go Margaux, z którą również pił tutaj herbatę. Wydawało mu się, że miało to miejsce w jakimś odległym, poprzednim życiu, w dodatku nie był pewien czy nawet w jego. Uśmiechnął się niemrawo do tego jednego z niewielu gładkich otoczaków, który dźwigał. Lżej było mu wtedy opuszczać kuchnię.
Durham było dla niego obcym miejscem, ale mimo wszytko czuł się tutaj o niebo bardziej komfortowo niż w rodzinnym domu. Ściany te nigdy nie były świadkiem okropnych scen, łamanych serc czy gorzkich serc. Miał przynajmniej taką nadzieję, gdy rozgląda się dookoła krocząc za prowadzącym go skrzatem. To chyba ten moment, w którym serce powinno mu kołatać z niepokoju, ale był nadzwyczaj wręcz spokojny. Wszystko to, co kiedykolwiek się liczyło - obumarło, już nie było, o co się bać. Wszedł więc niewzruszony do południowego skrzydła, chociaż brew uniosła mu się lekko widząc Wynnonę siedzącą na dywanie. Wyglądała niezwykle naturalnie. Czy kiedykolwiek będą się tak zachowywać w swoim towarzystwie za parę lat?
- Cześć - rzucił anonsując swoją obecność, a głos miał lekko schrypnięty od dłuższego już milczenia. - Nie przeszkadzam? - Nie ruszył się od progu, chociaż drzwi zamknęły się za nim z cichym skrzypnięciem.
Niestudzony strumień przesuwał się żmudnie, ale bezustannie do przodu, niosąc przy okazji ze sobą muł zdarzeń oraz drobne kamienie wspomnień. Niektóre były ostre i potrafiły zranić, te zostały wyrzeźbione w górnym biegu, kiedy czas gna do przodu na złamanie karku nie zważając na nic i nikogo. Pozostałe były przyjemnymi w dotyku otoczakami, niosły ze sobą ładunek tęsknot, dobrych rzeczy, po które sięga się z rozrzewnionym uśmiechem na ustach. Te powstają w spokojniejszym nurcie, kiedy swobodnie toczą się po dnie. To właśnie ich człowiek pragnie, aby trwały w nieskończoność. Niestety każda rzeka ma swoje ujście, nawet czas.
Søren Avery miał wrażenie, że chrzęści przy każdym kroku.
Ładunek kamieni czasu zdawał się być nieprawdopodobnie ciężki i gdy przechadzał się po swoim londyńskim mieszkaniu, miał wrażenie, że chrzęści z każdym krokiem. Musiał też co chwila przystawać, bo jakby nogi się pod tym wszystkim lekko uginały. Łatwo było wszystkie te symptomy zgonić na takie kamienie, w końcu ani trochę one nie istniały. Były czystą metaforą, która bardzo ładnie opóźniała jego wyjście z domu. Pozwalała mu wziąć bardzo długi prysznic, podczas którego przez chwilę chociaż mógł udawać, że coś takiego jak czas i życie w ogóle nie istnieje. Stał tylko pod strumieniem piekielnie gorącej wody doskonale zmywającej wszelkie troki dnia codziennego czy problemy pałętające się przy nim niczym wierny kundel wokół nóg ukochanego pana. Pozwalała mu też na bardzo powolne zapinanie guzików czarnej koszuli. Jak gdyby długie palce stały się teraz dziecięce i nieporadne, niezdolne do wykonania tak skomplikowanej czynności. A przede wszystkim pozwoliła mu na długie wpatrywanie się w ciemną otchłań czarnej herbaty. Owinięte wokół kubka dłonie chłonęły jego ciepło, jakby to niewielkie, ceramiczne naczynie było ostatnim źródłem ciepła na ziemi. Potrzebował go, bo poruszało ostatnie bastiony uczuć w jego odrętwiały, zmarzniętym ciele, które powoli osuwało się w zwyczajny niebyt. Nie dlatego, że tego chciał. To po prostu się działo. Ostre kamienie cięły go od wewnątrz, a przecież krew, jak i czas, musi się kiedyś skończyć. Jak długo można cierpieć, aby przelała się szala goryczy?
Nie doszedł do tego wniosku nawet, gdy ostygła już resztka wrzącej herbaty. Był to jednak zdecydowany znak, że nie może odwlekać nieuniknionego. Przesuwanie w czasie tego obowiązku nie sprawi przecież, że gdzieś po drodze wszystko trafi szlag i przyniesie mu słodkie ukojenie. Westchnął więc, sam dokładnie nie wiedząc, co ma mu to dać, po czym dopił resztkę zimnej herbaty i podźwignął się z kuchennego krzesła. Przez myśl przebiegło mu wspomnienie pewnego sierpniowego dnia, kiedy to odwiedziła go Margaux, z którą również pił tutaj herbatę. Wydawało mu się, że miało to miejsce w jakimś odległym, poprzednim życiu, w dodatku nie był pewien czy nawet w jego. Uśmiechnął się niemrawo do tego jednego z niewielu gładkich otoczaków, który dźwigał. Lżej było mu wtedy opuszczać kuchnię.
Durham było dla niego obcym miejscem, ale mimo wszytko czuł się tutaj o niebo bardziej komfortowo niż w rodzinnym domu. Ściany te nigdy nie były świadkiem okropnych scen, łamanych serc czy gorzkich serc. Miał przynajmniej taką nadzieję, gdy rozgląda się dookoła krocząc za prowadzącym go skrzatem. To chyba ten moment, w którym serce powinno mu kołatać z niepokoju, ale był nadzwyczaj wręcz spokojny. Wszystko to, co kiedykolwiek się liczyło - obumarło, już nie było, o co się bać. Wszedł więc niewzruszony do południowego skrzydła, chociaż brew uniosła mu się lekko widząc Wynnonę siedzącą na dywanie. Wyglądała niezwykle naturalnie. Czy kiedykolwiek będą się tak zachowywać w swoim towarzystwie za parę lat?
- Cześć - rzucił anonsując swoją obecność, a głos miał lekko schrypnięty od dłuższego już milczenia. - Nie przeszkadzam? - Nie ruszył się od progu, chociaż drzwi zamknęły się za nim z cichym skrzypnięciem.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skupiona na swojej pracy Wynonna czasem zatapiała się w niej na tyle, że nie odczuwała mijanych minut i godzin. Stojący w jednym z salonów w skrzydle północnym wiekowy zegar wybijał pełne godziny. Donośny, głęboki dźwięk roznosił się echem po korytarzach zamku rozchodząc się po nich i docierając właściwie do każdego zakątku w zamku przy okazji informując jego mieszkańców o tym, że kolejna godzina ich życia minęła bezpowrotnie.
Czas był łaskawy dla Wynonny. Wspólnie funkcjonowali obok siebie jedno drugiemu nie wadząc. Mawiano że charakter człowieka trudny do zmian jest jednak pod wpływem czasu, niczym kamień który drąży wątły nurt rzeki, tak czas drążył ledwie zauważalne na co dzień zmiany, które rzadko można było dostrzec póki do końca doprowadzone nie zostały. Ją jednak i te zmiany zdawały się omijać pozostawiając ją bezwzględnie taką samą.
Niewiele zmieniła się od ostatniej klasy w szkole. Nadal w jej szmaragdowym spojrzeniu ciężko było dostrzec cieplejsze odcienie. Tęczówki nabrały głębi która przyszła wraz z upływem czasu i zdobytym doświadczeniem. Mury postawione na około wieży w której trzymała szczelnie zamknięte uczucia nadal nie runęły. Właściwym było stwierdzenie że śmiałków by przez nie przejść z wiekiem nie przybywało, jednak nie spędzało to snu z jej powiek. Czasem wśród myśli przemknęło jej wspomnienie rdzawego chłopca o irytująco szerokim uśmiechu który niestrudzenie przez te lata posyłał jej listy zdając relacje z kolejnych przygód które spotkał na swojej drodze. I choć myśli te przeganiała to każdy list zamiast spalić w kominku czytała, wmawiając sobie niejednokrotnie jakiś powód dla którego ową kartkę zakreśloną słowami należy przeczytać. Sama przed sobą tłumacząc się z popełnionego czynu, jakby przeczytanie listu było zbrodnią takiej rangi że karą za to wykroczenie mogło być tylko Tower.
Cieszyła się że wyjechał i jedyne czym może zaburzać jej życie to te kilka słów skreślonych na kartce. Nie lubiła tego jak na nią działał. Co powodował. Sprawiał że jej pielęgnowane i wznoszone przez lata mury trzęsły się w posadach jakby gotowe by na jedno jego słowo całkowicie się zburzyć. Dlatego po szkole jeszcze mocniej skupiła się na sobie, czy też bardziej na własnej karierze. I o ile ważenie eliksirów było zajęciem czasochłonnym to jednak brakowało jej w nim wyzwań, adrenaliny która pompowała się do jej żył za każdym razem gdy stawała oko w oko ze stworzeniem które zamierzała pojmać. Była jednak wdzięczna alchemii, nauczyła ją ona bowiem cierpliwości i żmudnego dążenia do oczekiwanego efektu. Te cechy zaś pomogły jej w odpowiednim przygotowywaniu się do kolejnych wypraw.
Minęła godzina, może dwie od kiedy przysiadła na dywanie by opracować zebrane przez siebie materiały. Kawa już dawno ostygła, ale nawet nie zwróciła na to uwagi – pochłonięta spisywaniem kolejnych informacji i rozrysowywaniem planów kompletnie o niej zapomniała. Co jakiś czas unosiła się trochę by sięgnąć po pergamin leżący kawałek dalej. Z każdą minutą która mijała, z każdym słowem które wpisywała była coraz bliżej rozwiązania. Nawet nie zwróciła uwagi na kroki które echem roznosiły się po korytarzu w skrzydle południowym i dopiero znajomy jej głos wyrwał ją z letargu w którym pogrążyła się zatapiając całą swoją uwagę w informacjach.
Dziwne to było pewnie doznanie patrzeć na taką jej odsłonę. W swoich komnatach opadała z niej cała sztywność spowodowana lustrowaniem otoczenia i jakby nieustannym przekonaniem, że zaraz ktoś znienacka zaatakuje. Tutaj była, nawet o takie stwierdzenie można się pokusić, swobodna. Z włosami puszczonymi luzem, które tylko co jakiś czas zgarniała gdy zbyt duża ich ilość zaczynała znajdować się przed jej oczami, bosa bowiem buty stawały kawałek dalej, siedząca na dywanie jakby nie było w tym nic uwłaczającego. Domowa. Przystępna zdawać by się mogło nawet.
Uniosła dłoń rozpoznając dłoń swojego gościa jakby chcąc tym gestem dać mu znać że już kończy, nawet na chwilę nie przestała pisać. I w istocie tak było. Skreśliła kilka kolejnych słów a salon w którym teraz byli we dwoję wypełniał tylko dźwięk ognia który trzaskał w kominku i skrzypienie pióra w starciu z pergaminem. W końcu postawiła kropkę, podkreśliła dwa razy ostatnie trzy słowa i odłożyła pióro do kałamarza w końcu spoglądając w górę na stojącego nad nią Sorena. Przez chwilę mierzyła tak go spojrzeniem po czym podniosła się i wygładziła jakąś niewidoczną fałdę na sukience w kolorze kości słoniowej. Uniosła dłoń i charakterystycznym dla siebie gestem przeczesała włosy.
-Właśnie skończyłam. – odzywa się w końcu dłonią wskazując na kanapę. Sama zaś pochyliła się nad ławą by zebrać w jedną kupkę wszystkie książki i pergaminy a później przenieść je na szafkę stojącą niedaleko. Gdzieś w połowie drogi do szafki, jakby przypominając sobie o czymś, zatrzymała się i obróciła ruchem tym powodując uniesienie się połów sukienki które wdzięcznie zatańczyły nad jej nogami by potem spokojnie opaść. Zogniskowała spojrzenie na swoim gościu przypominając sobie nagle że właściwie należy odpowiednio przyjąć osoby składające wizytę. Tak, nagle Wynonna Burke przypomniała sobie jakiekolwiek podstawy dobrego wychowania. Przekrzywiła lekko głowę. A księgi i kartki przytuliła do piersi jakby tworząc z nich swoją tarczę. Nieporadnie wyglądała. Dziwnie trochę spłoszona jego obecnością, jakby nie wiedząc które zachowanie będzie odpowiednie i czy jakieś w ogóle. Potem zaś zganiła się w myślach za to, że w ogóle czas poświęca na tak błahe przemyślenia.
-Napijesz się czegoś? – zapytała w końcu bo tylko na tą jedną frazę wpadła. Złość ją ogarnęła w środku za swoje bzdurne zachowanie. Nie wiedziała bowiem skąd ono się bierze. Może gdyby poświęciła temu trochę czasu do wniosku mogłaby dojść, że jednak nie jest tak niewzruszona wizją małżeństwa jak lubiła to sobie samej wmawiać. Że może jednak boi się dzielić z kimś dom, łóżko, noce i dnie. A może, że nawet bardziej nie chce tego wcale, nawet jeśli w udziale przypadł jej ktoś taki jak lord Avery, który spośród szlachetnie urodzonych osób był jedną z tych osób których towarzystwo Wynonna tolerowała, a nawet zapędzając się trochę lubiła.
Nie czuła nic do niego. Żadne uczucie poza wzajemną akceptacją nie krążyło między nimi. A jednak nie wiedzieć czemu leciutki rumieniec – prawdopodobnie spowodowany wstydem za swoje jakże głupie zachowanie – pojawił się na jej licu z pewnością zadziwiając jego i ją. Jeśli w ogóle dostrzec udało mu się tą zmianę w jej twarzy bo odwróciła się na bosych stopach w momencie gdy poczuła ciepłe pełzające od szyi aż po policzki. Ruszyła do regału i położyła w końcu na nich księgi czując się nagle niesamowicie obnażoną. O chwilę za długo stała za nim na powrót odwróciła się w jego kierunku.
Była jego nie dlatego, że chciała. Była jego bo za nią postanowiono. Za nich oboje. Zabrano im kontrole nad tym jednym aspektem życia. A Wynonna mocno nie lubiła gdy coś co dotyczyło jej nie było pod jej jurysdykcją. Dlatego nie pozwalała by ktokolwiek mówił jej jak żyć. Nie dawała się prowadzić w tańcu nagminnie przejmując prowadzenie lub depcząc po palcach swojego partnera. I z pewnością nie wydałaby się za mąż, gdyby nie było to życzeniem nestora jej rodu. Lojalność dla rodziny ponad własne pragnienia. Ród był ważniejszy niż poszczególne jednostki, czyż nie?
Czas był łaskawy dla Wynonny. Wspólnie funkcjonowali obok siebie jedno drugiemu nie wadząc. Mawiano że charakter człowieka trudny do zmian jest jednak pod wpływem czasu, niczym kamień który drąży wątły nurt rzeki, tak czas drążył ledwie zauważalne na co dzień zmiany, które rzadko można było dostrzec póki do końca doprowadzone nie zostały. Ją jednak i te zmiany zdawały się omijać pozostawiając ją bezwzględnie taką samą.
Niewiele zmieniła się od ostatniej klasy w szkole. Nadal w jej szmaragdowym spojrzeniu ciężko było dostrzec cieplejsze odcienie. Tęczówki nabrały głębi która przyszła wraz z upływem czasu i zdobytym doświadczeniem. Mury postawione na około wieży w której trzymała szczelnie zamknięte uczucia nadal nie runęły. Właściwym było stwierdzenie że śmiałków by przez nie przejść z wiekiem nie przybywało, jednak nie spędzało to snu z jej powiek. Czasem wśród myśli przemknęło jej wspomnienie rdzawego chłopca o irytująco szerokim uśmiechu który niestrudzenie przez te lata posyłał jej listy zdając relacje z kolejnych przygód które spotkał na swojej drodze. I choć myśli te przeganiała to każdy list zamiast spalić w kominku czytała, wmawiając sobie niejednokrotnie jakiś powód dla którego ową kartkę zakreśloną słowami należy przeczytać. Sama przed sobą tłumacząc się z popełnionego czynu, jakby przeczytanie listu było zbrodnią takiej rangi że karą za to wykroczenie mogło być tylko Tower.
Cieszyła się że wyjechał i jedyne czym może zaburzać jej życie to te kilka słów skreślonych na kartce. Nie lubiła tego jak na nią działał. Co powodował. Sprawiał że jej pielęgnowane i wznoszone przez lata mury trzęsły się w posadach jakby gotowe by na jedno jego słowo całkowicie się zburzyć. Dlatego po szkole jeszcze mocniej skupiła się na sobie, czy też bardziej na własnej karierze. I o ile ważenie eliksirów było zajęciem czasochłonnym to jednak brakowało jej w nim wyzwań, adrenaliny która pompowała się do jej żył za każdym razem gdy stawała oko w oko ze stworzeniem które zamierzała pojmać. Była jednak wdzięczna alchemii, nauczyła ją ona bowiem cierpliwości i żmudnego dążenia do oczekiwanego efektu. Te cechy zaś pomogły jej w odpowiednim przygotowywaniu się do kolejnych wypraw.
Minęła godzina, może dwie od kiedy przysiadła na dywanie by opracować zebrane przez siebie materiały. Kawa już dawno ostygła, ale nawet nie zwróciła na to uwagi – pochłonięta spisywaniem kolejnych informacji i rozrysowywaniem planów kompletnie o niej zapomniała. Co jakiś czas unosiła się trochę by sięgnąć po pergamin leżący kawałek dalej. Z każdą minutą która mijała, z każdym słowem które wpisywała była coraz bliżej rozwiązania. Nawet nie zwróciła uwagi na kroki które echem roznosiły się po korytarzu w skrzydle południowym i dopiero znajomy jej głos wyrwał ją z letargu w którym pogrążyła się zatapiając całą swoją uwagę w informacjach.
Dziwne to było pewnie doznanie patrzeć na taką jej odsłonę. W swoich komnatach opadała z niej cała sztywność spowodowana lustrowaniem otoczenia i jakby nieustannym przekonaniem, że zaraz ktoś znienacka zaatakuje. Tutaj była, nawet o takie stwierdzenie można się pokusić, swobodna. Z włosami puszczonymi luzem, które tylko co jakiś czas zgarniała gdy zbyt duża ich ilość zaczynała znajdować się przed jej oczami, bosa bowiem buty stawały kawałek dalej, siedząca na dywanie jakby nie było w tym nic uwłaczającego. Domowa. Przystępna zdawać by się mogło nawet.
Uniosła dłoń rozpoznając dłoń swojego gościa jakby chcąc tym gestem dać mu znać że już kończy, nawet na chwilę nie przestała pisać. I w istocie tak było. Skreśliła kilka kolejnych słów a salon w którym teraz byli we dwoję wypełniał tylko dźwięk ognia który trzaskał w kominku i skrzypienie pióra w starciu z pergaminem. W końcu postawiła kropkę, podkreśliła dwa razy ostatnie trzy słowa i odłożyła pióro do kałamarza w końcu spoglądając w górę na stojącego nad nią Sorena. Przez chwilę mierzyła tak go spojrzeniem po czym podniosła się i wygładziła jakąś niewidoczną fałdę na sukience w kolorze kości słoniowej. Uniosła dłoń i charakterystycznym dla siebie gestem przeczesała włosy.
-Właśnie skończyłam. – odzywa się w końcu dłonią wskazując na kanapę. Sama zaś pochyliła się nad ławą by zebrać w jedną kupkę wszystkie książki i pergaminy a później przenieść je na szafkę stojącą niedaleko. Gdzieś w połowie drogi do szafki, jakby przypominając sobie o czymś, zatrzymała się i obróciła ruchem tym powodując uniesienie się połów sukienki które wdzięcznie zatańczyły nad jej nogami by potem spokojnie opaść. Zogniskowała spojrzenie na swoim gościu przypominając sobie nagle że właściwie należy odpowiednio przyjąć osoby składające wizytę. Tak, nagle Wynonna Burke przypomniała sobie jakiekolwiek podstawy dobrego wychowania. Przekrzywiła lekko głowę. A księgi i kartki przytuliła do piersi jakby tworząc z nich swoją tarczę. Nieporadnie wyglądała. Dziwnie trochę spłoszona jego obecnością, jakby nie wiedząc które zachowanie będzie odpowiednie i czy jakieś w ogóle. Potem zaś zganiła się w myślach za to, że w ogóle czas poświęca na tak błahe przemyślenia.
-Napijesz się czegoś? – zapytała w końcu bo tylko na tą jedną frazę wpadła. Złość ją ogarnęła w środku za swoje bzdurne zachowanie. Nie wiedziała bowiem skąd ono się bierze. Może gdyby poświęciła temu trochę czasu do wniosku mogłaby dojść, że jednak nie jest tak niewzruszona wizją małżeństwa jak lubiła to sobie samej wmawiać. Że może jednak boi się dzielić z kimś dom, łóżko, noce i dnie. A może, że nawet bardziej nie chce tego wcale, nawet jeśli w udziale przypadł jej ktoś taki jak lord Avery, który spośród szlachetnie urodzonych osób był jedną z tych osób których towarzystwo Wynonna tolerowała, a nawet zapędzając się trochę lubiła.
Nie czuła nic do niego. Żadne uczucie poza wzajemną akceptacją nie krążyło między nimi. A jednak nie wiedzieć czemu leciutki rumieniec – prawdopodobnie spowodowany wstydem za swoje jakże głupie zachowanie – pojawił się na jej licu z pewnością zadziwiając jego i ją. Jeśli w ogóle dostrzec udało mu się tą zmianę w jej twarzy bo odwróciła się na bosych stopach w momencie gdy poczuła ciepłe pełzające od szyi aż po policzki. Ruszyła do regału i położyła w końcu na nich księgi czując się nagle niesamowicie obnażoną. O chwilę za długo stała za nim na powrót odwróciła się w jego kierunku.
Była jego nie dlatego, że chciała. Była jego bo za nią postanowiono. Za nich oboje. Zabrano im kontrole nad tym jednym aspektem życia. A Wynonna mocno nie lubiła gdy coś co dotyczyło jej nie było pod jej jurysdykcją. Dlatego nie pozwalała by ktokolwiek mówił jej jak żyć. Nie dawała się prowadzić w tańcu nagminnie przejmując prowadzenie lub depcząc po palcach swojego partnera. I z pewnością nie wydałaby się za mąż, gdyby nie było to życzeniem nestora jej rodu. Lojalność dla rodziny ponad własne pragnienia. Ród był ważniejszy niż poszczególne jednostki, czyż nie?
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Charakteru Avery'ego nie żłobiła wytrwała rzeka. Nie poddawano go powolnemu, ale systematycznemu procesowi. Nie był to ciąg bezbolesnych zmian, kształtujących go niczym wprawne dłonie formują glinę. Nie, na Sorena od razu waliło się niebo. Nieboskłon pękał z hukiem i bez żadnego ostrzeżenia przygniatał go całym swoim ciężarem. Nie interesowało go to, że właśnie zaczyna mu się układać albo wszystko się rozpadało. Życie ciosało go niczym wprawiony rzeźbiarz. Bezpretensjonalnie, ruchami pełnymi wprawy i zdecydowania robiło z nim co chciało. Dopiero teraz zdawał się dostrzegać jak bierny był wobec tego rozwoju wypadków. Sądził, że jest bezradny i nie może nic zrobić, a przecież mógł wszystko. Kto zabraniał mu walczyć, chociaż była to bitwa skazana z góry na porażkę? Nikt. A mimo to stał w miejscu, patrząc jedynie jak te wszystkie sztormy przetaczają się przez jego życie, jak rozpędzane fale uderzają o klif i podmywają jego fundamenty. Rozpadał się, nawet nie próbując utrzymać się w całości.
Chyba myślał, że da radę. Że pozostanie tym samym człowiekiem, którym był wcześniej. Tylko już dawno nie było w nim nic z tego małego chłopca odtrąconego przez matkę i brata, rozpaczliwie, ale milcząco szukającego siebie w szkole czy uciekającego w Quidditch. Był teraz mężczyzną rzuconym na kolana, poniekąd na własne życzenie. Sam nie wiedział do końca jakie jest jego ja. Może wcale nie był takim milczkiem? Może to rzeczywistości zawsze zabierała mu oddech z piersi tym samym nie pozwalając wydobyć się słowom z piersi? A teraz, w końcu, jego piersi nie przyciskał żaden głaz. Był wolny, nie pozostało mu już nic o co mógłby się troszczyć, o co mógłby dbać. Kogo mógłby kochać. Jedynie schowane w kieszeni puzderko ciążyło mu w kieszeni wołając i skomląc. Przekaz był jasny, powinien dać je osobie, jaką darzy uczuciem. Tak podobno było kiedyś nim nastali czystej krwi czarodzieje skrępowani pokręconą moralnością i zesztywniałymi zasadami. Nie chciał kłamać, prawdopodobnie nie będzie musiał. Nie była głupia, żadne z nich nie było, doskonale wiedzieli jaki łączy ich układ. Darzyli się szacunkiem, zdawali się rozumieć, lubili razem milczeć. Tylko tyle.
Liczył jednak po cichu, że coś przeskoczy, że coś poczuje, gdy przekroczy próg komnaty i na nią spojrzy. Niczym w tej jednej z mugolskich baśni stanie się coś niezwykłego i wszystko się obróci na dobre. Chyba głupio wierzył w szczęśliwe zakończenie. Ale nic się nie stało. Nawet na niego nie spojrzała, gdy stanął w progu. Wyglądała naturalnie, spokojnie, a jednocześnie tak samo jak zwykle. Wszystko było takie same jak jeszcze kilka chwil temu. Serce, czy raczej jego resztki, nie przyspieszyło swojego bicia, nie spłynęło na niego nagłe objawienie. Stał tam dalej spokojnie w ciszy przerywanej jedynie skrobaniem pióra o pergamin. Nie chciał przeszkadzać, prawdę mówiąc odrobinę się wprosił, nie anonsował wcześniej. Ale po co? Czy potrzebowali jakiegoś specjalnego ogłoszenia wcześniej? To było nieistotne. Musi jej jedynie dać ten cholerny pierścionek, prawda?
Omiótł ja spojrzeniem, gdy wstała. Kąciki ust zadrżały mu w cieniu uśmiechu, gdy uświadomił sobie jakiego koloru jest jej sukienka. Czy to nie ironia losu w najczystszym wydaniu? Nawet krój był podobny i dopiero to go tknęło. Poczuł coś, ale nie był to radosny trzepot motylich skrzydeł. Raczej obciążenie bolesną świadomością, która zaczynała przybierać coraz bardziej namacalną formę. Nie okazał tego po sobie. Wciąż był mistrzem trzymania swoich emocji w ryzach, a teraz, gdy odeszły osoby, przed którymi w ogóle potrafił się otworzyć, zapewne stanie się geniuszem w tym fachu. Pozwala sobie jednak na całkiem naturalne przechylenie głowy lekko na bok, gdy zadaje mu takie pytanie. To chyba nie jest w jej stylu, nie pasuje do jej osobowości. Czyżby była czymś zdeprymowana? Może wybił ją z rytmu tym nagłym pojawieniem się? Może to nawet lepiej dla niego? Chyba nie chciał czuć na sobie jej przenikliwego spojrzenia, wolał nie zostać poddanym wnikliwej analizie. Istniała tylko jedna para oczu, której pozwalał się lustrować, jedna, jaka zdołała dojrzeć wszystko to, co niedostępne dla innych. Ale już jej nie było i nie powinien o tym myśleć w tym momencie. To był najgorszy moment na myślenie o czymkolwiek. Powinien zrobić to szybko. Tak jak odrywa się plaster. Kiepskie porównanie, ale Soren nie potrafił znaleźć lepszego odnośnika dla tej powinności. Nie robił tego dla siebie, nie dla niej, to tylko i wyłącznie wola nestorów promieniowała przez pierścionek w kieszeni. A kim on był, aby się z nimi nie zgadzać?
- Nie chcę. - Głos miał ochrypły od długiego niemówienia. Chciał błagać o wino, rzekę słodkiego alkoholu albo wodospad ognistej, który spłukałby wszystko. Tylko wszystkiego już nie było. Nie mógł zniwelować pustki i to było najgorsze. Zacisnął dłonie w pięści tym samym zdradzając rosnące zdenerwowanie. Mimo to postąpił kilka kroków w jej stronę. Dziwne uczucie - iść, by zmienić swoje życie. Zwilżył językiem spierzchnięte wargi. Chciał stamtąd wyjść, chciał uciec. W głowie dudnił mu głos. I nie należał ani do niego samego, ani do Wynonny. Należał do n i e g o. Kazał mu odejść, uciec. Ale on uciekał już zbyt długo. Nadszedł czas, aby walczyć. - Muszę cię o coś zapytać, lady Burke.
Chyba myślał, że da radę. Że pozostanie tym samym człowiekiem, którym był wcześniej. Tylko już dawno nie było w nim nic z tego małego chłopca odtrąconego przez matkę i brata, rozpaczliwie, ale milcząco szukającego siebie w szkole czy uciekającego w Quidditch. Był teraz mężczyzną rzuconym na kolana, poniekąd na własne życzenie. Sam nie wiedział do końca jakie jest jego ja. Może wcale nie był takim milczkiem? Może to rzeczywistości zawsze zabierała mu oddech z piersi tym samym nie pozwalając wydobyć się słowom z piersi? A teraz, w końcu, jego piersi nie przyciskał żaden głaz. Był wolny, nie pozostało mu już nic o co mógłby się troszczyć, o co mógłby dbać. Kogo mógłby kochać. Jedynie schowane w kieszeni puzderko ciążyło mu w kieszeni wołając i skomląc. Przekaz był jasny, powinien dać je osobie, jaką darzy uczuciem. Tak podobno było kiedyś nim nastali czystej krwi czarodzieje skrępowani pokręconą moralnością i zesztywniałymi zasadami. Nie chciał kłamać, prawdopodobnie nie będzie musiał. Nie była głupia, żadne z nich nie było, doskonale wiedzieli jaki łączy ich układ. Darzyli się szacunkiem, zdawali się rozumieć, lubili razem milczeć. Tylko tyle.
Liczył jednak po cichu, że coś przeskoczy, że coś poczuje, gdy przekroczy próg komnaty i na nią spojrzy. Niczym w tej jednej z mugolskich baśni stanie się coś niezwykłego i wszystko się obróci na dobre. Chyba głupio wierzył w szczęśliwe zakończenie. Ale nic się nie stało. Nawet na niego nie spojrzała, gdy stanął w progu. Wyglądała naturalnie, spokojnie, a jednocześnie tak samo jak zwykle. Wszystko było takie same jak jeszcze kilka chwil temu. Serce, czy raczej jego resztki, nie przyspieszyło swojego bicia, nie spłynęło na niego nagłe objawienie. Stał tam dalej spokojnie w ciszy przerywanej jedynie skrobaniem pióra o pergamin. Nie chciał przeszkadzać, prawdę mówiąc odrobinę się wprosił, nie anonsował wcześniej. Ale po co? Czy potrzebowali jakiegoś specjalnego ogłoszenia wcześniej? To było nieistotne. Musi jej jedynie dać ten cholerny pierścionek, prawda?
Omiótł ja spojrzeniem, gdy wstała. Kąciki ust zadrżały mu w cieniu uśmiechu, gdy uświadomił sobie jakiego koloru jest jej sukienka. Czy to nie ironia losu w najczystszym wydaniu? Nawet krój był podobny i dopiero to go tknęło. Poczuł coś, ale nie był to radosny trzepot motylich skrzydeł. Raczej obciążenie bolesną świadomością, która zaczynała przybierać coraz bardziej namacalną formę. Nie okazał tego po sobie. Wciąż był mistrzem trzymania swoich emocji w ryzach, a teraz, gdy odeszły osoby, przed którymi w ogóle potrafił się otworzyć, zapewne stanie się geniuszem w tym fachu. Pozwala sobie jednak na całkiem naturalne przechylenie głowy lekko na bok, gdy zadaje mu takie pytanie. To chyba nie jest w jej stylu, nie pasuje do jej osobowości. Czyżby była czymś zdeprymowana? Może wybił ją z rytmu tym nagłym pojawieniem się? Może to nawet lepiej dla niego? Chyba nie chciał czuć na sobie jej przenikliwego spojrzenia, wolał nie zostać poddanym wnikliwej analizie. Istniała tylko jedna para oczu, której pozwalał się lustrować, jedna, jaka zdołała dojrzeć wszystko to, co niedostępne dla innych. Ale już jej nie było i nie powinien o tym myśleć w tym momencie. To był najgorszy moment na myślenie o czymkolwiek. Powinien zrobić to szybko. Tak jak odrywa się plaster. Kiepskie porównanie, ale Soren nie potrafił znaleźć lepszego odnośnika dla tej powinności. Nie robił tego dla siebie, nie dla niej, to tylko i wyłącznie wola nestorów promieniowała przez pierścionek w kieszeni. A kim on był, aby się z nimi nie zgadzać?
- Nie chcę. - Głos miał ochrypły od długiego niemówienia. Chciał błagać o wino, rzekę słodkiego alkoholu albo wodospad ognistej, który spłukałby wszystko. Tylko wszystkiego już nie było. Nie mógł zniwelować pustki i to było najgorsze. Zacisnął dłonie w pięści tym samym zdradzając rosnące zdenerwowanie. Mimo to postąpił kilka kroków w jej stronę. Dziwne uczucie - iść, by zmienić swoje życie. Zwilżył językiem spierzchnięte wargi. Chciał stamtąd wyjść, chciał uciec. W głowie dudnił mu głos. I nie należał ani do niego samego, ani do Wynonny. Należał do n i e g o. Kazał mu odejść, uciec. Ale on uciekał już zbyt długo. Nadszedł czas, aby walczyć. - Muszę cię o coś zapytać, lady Burke.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dotarło do niej coś. Coś, co zdaje się przygniatać klatkę piersiową. Potęgować dziwne uczucie tonięcia. A przecież nie mogła tonąć, doskonale wiedziała jak pływać. Tyle dni mówiła sobie że to nic nie znaczy, nie ma najmniejszego znaczenia. Że to tylko formalność. Obowiązek. Powinność podłóg ich rodzin. Nic więcej. Przecież zmiana adresu do korespondencji nie była czymś strasznym. Tak samo jak straszna nie była zmiana nazwiska. Ale teraz, gdy był tutaj, gdy stawiał krok za krokiem by znaleźć się obok niej świadomość tego co się działo dawała o sobie znać. Co było tak realne jak tylko się dało. Docierała do niej. Atakowała ją nawet sprawiając że nie potrafiła się ruszać. A chciała zmusić nogi do wysiłku. Ruszyć się. Wyjść. Uciec i nigdy się za siebie nie obejrzeć.
Ona, Wynonna Burke w tej chwili ogarnięta byłam strachem. Nieustraszona. Waleczna. Milczącą. Królowa własnego ja. Stała zrośnięta z podłogą nie potrafiąc wykonać nawet jednego gestu.
Skazana na ścięcie czekała aż kat opuści skrzący się w słońcu metal gilotyny i zakończy jej życie. To życie. Takie życie. Pielęgnowane przez tyle lat. Składane w sposób misterny i planowany. Dobre życie. Życie które miała zakończyć jedna odpowiedź. Jej słowa, które już za chwilę miały paść z jej ust. Oboje dobrze je znali.
A jednak całe jej wnętrze krzyczało. Wołało o pomoc. Nie tylko ciało wołało, Wynonna też wolała, ale tylko w swojej głowie. Tylko w jej uszach rozchodził się cichy głos który skomląco prosił by nie pytał. By odszedł. By miał siłą sprzeciwić się nestorem. By miał siłę na to, na co ona nie miała. Ale wiedziała że nie było innego wyjścia. Wiedziała, że żadne z nich się nie cofnie. Wiedziała, bo przecież znała zarówno siebie jak i jego.
Burke zmarszczyła lekko brwi, jakby dalej zastanawiając się nad tym zwrotem. Nawet nie pomyślała nad pytaniem, które za chwilę skierowane zostanie w jej stronę. Nie chce. Głupie to zachowanie, dziecinne nawet, uważać, że jeśli czegoś się nie chce to to się nie stanie. Nie miała czterech lat, czasy w których spełniano wszystkie jej zachcianki już dawno minęły. Choć i w tych czasach o wiele nie prosiła. Była dzieckiem raczej cichym, lubującym się w uciekaniu guwernantkom które usilnie próbowały jej wepchnąć w głowę wiedzę, której nie chciała. Która zdaniem jej młodego umysłu nie była do niczego potrzebna. Spędzały godziny na poszukiwaniu jej na rodzinnych terenach by później ze zdziwieniem zrozumieć, że przez te godziny siedziała na jabłoni niedaleko zamku, czy innym drzewie, zagłębiając się w kolejną księgę z której – jej zdaniem – informację miały więcej znaczenia w życiu niż znajomość układów tanecznych.
Brzmi to jak przekleństwo, gdy Soren zwraca się do niej należnym jej – tylko przez urodzenie – tytułem? Przecież od lat tego nie robili. Poza tym, jakie my? Coś takiego nie istniało. Była ona. I był on. Dwie oddzielne jednostki spętane przez kaprys losu. Dwie oddzielne jednostki, które nader wszystko takimi chciały pozostać. A jednak życie było przewrotne, a koleje losu kapryśne. A oni – mimo własnej tożsamości – nie mieli nic do powiedzenia. Czyż nie było to gorzko-zabawne? Dwoje osób, akceptujących i – w jakiś sposób – hołdujących wartościom rodzinnym, poprzez swoje kiery całkowicie zaburzało postrzeganie stereotypowej damy i lorda w które inni tak dobrze wpisywali się zarówno swoimi charakterami jak i zawodami. A może bardziej maskami które tak chętnie zakładali na twarz by odgrywać przeznaczone im role.
Jej umysł podsyła jej obraz. Wspomnienie osoby której widzieć nie chciała. Nie teraz. Nie na żywo, nie wspomnieniach nawet. Nigdy. A jednak długi, szeroki, rozciągnięty uśmiech umiejscowiony na twarzy zdobionej przez niezliczoną ilość piegów, tak znany że aż wyryty w jej pamięci, pojawia się teraz kompletnie nieproszony. Kompletnie niepotrzebny. Niechciany. Przebija się przez wszystkie mury, a może bardziej przeskakuje przez nie z wprawnością nabieraną latami po czym dociera wprost do wieży w której już dawno zamknęła swoje serce. Taranuje drzwi i dociera do wątłego organu uderzając w niego mocno. Boleśnie. Niezrozumiale dla samej Wynonny. Bo przecież nic dla niej nie znaczył. Był nikim. A jednak myślała o nim teraz. W chwili kiedy jej wolność miała zostać tak perfidnie odebrana.
Nigdy nie zastawiała się nad tym, że jedno zdanie może zmienić życie. Choć wiedziała, że zmieniało wielu. W jakiejś dziwnej, abstrakcyjnej myśli nie sądziła że kiedyś będzie miało siłę i moc by zmienić i jej. Był chodzącą sprzecznością. Chodziła głośno przedstawiając sąd że nie wierzy w miłość. Że jest ona jedynie propagandą używaną w celach politycznych. A jednak – nie przyznając się nawet przed samą sobą – nie sądziła że kiedyś ktoś zada jej właśnie to pytanie. Nie sądziła, bo nie wierzyła że można kochać. A co więcej, że można kochać ją. Skoro nie udawało się to jej ojcu, jak mogła wierzyć że ktoś inny będzie w stanie ją pokochać? Że zaakceptuje jej dziwnie milczącą naturę? Że zburzy mury którymi otaczała się od dawna po to by nie czuć, by nie dopuścić do siebie emocji i ludzi. Nie czucie było prostsze. Życie bez emocji było prostsze. Życie bez martwienia się o drugą osobę. Życie bez złamanego serca i bez nieprzespanych nocy.
Odebrała je sobie na własne życzenie. Zakopała głęboko. Dokładnie. A jednak teraz jak trucizny wypełzały ze swoich nor by zalewać ją rzeką niepewności, bólu, strachu – wszystkiego, czego tak mocno starała się nie czuć przez tyle lat. Wszystkiego, czego unikała starannie i rzetelnie. Wszystkiego, co sprawiało że uczyliśmy się jak żyć.
W końcu udaje jej się ruszyć. Przestępuje z nogi na nogę. Dziwnie. Nieporadnie. Jak nie ona. Unosi dłoń i przeczesuje włosy. Zielone tęczówki tylko na chwilę odstępują od twarzy Sorena by zerknąć na zaciśniętą w pięść dłoń. Sama miała ochotę to zrobić. Zwinąć dłoń tak mocno by poczuć paznokcie na cienkiej skórze dłoni. Tak mocno, by odgonić wszystkie kłębiące się i narastające w niej uczucia namolnie proszące o to by zbierała się stąd gdzie pieprz rośnie. A jednak nie mogła. Nie chciała nawet bardziej. Nie chciała, bo wiedziała że nic to nie da.
Zamiast tego więc na nowo lokuje spojrzenie na twarzy Sorena. Nie mówi nic. Nie może. Czuje że zaschło jej w gardle, mimo, że przecież przed chwilą piła. Przygryza lekko dolną wargę. A może to już nie jest lekko? Sama nie jest pewna. Przytakuje tylko głową.
Gilotyna poszła w ruch.
Ona, Wynonna Burke w tej chwili ogarnięta byłam strachem. Nieustraszona. Waleczna. Milczącą. Królowa własnego ja. Stała zrośnięta z podłogą nie potrafiąc wykonać nawet jednego gestu.
Skazana na ścięcie czekała aż kat opuści skrzący się w słońcu metal gilotyny i zakończy jej życie. To życie. Takie życie. Pielęgnowane przez tyle lat. Składane w sposób misterny i planowany. Dobre życie. Życie które miała zakończyć jedna odpowiedź. Jej słowa, które już za chwilę miały paść z jej ust. Oboje dobrze je znali.
A jednak całe jej wnętrze krzyczało. Wołało o pomoc. Nie tylko ciało wołało, Wynonna też wolała, ale tylko w swojej głowie. Tylko w jej uszach rozchodził się cichy głos który skomląco prosił by nie pytał. By odszedł. By miał siłą sprzeciwić się nestorem. By miał siłę na to, na co ona nie miała. Ale wiedziała że nie było innego wyjścia. Wiedziała, że żadne z nich się nie cofnie. Wiedziała, bo przecież znała zarówno siebie jak i jego.
Burke zmarszczyła lekko brwi, jakby dalej zastanawiając się nad tym zwrotem. Nawet nie pomyślała nad pytaniem, które za chwilę skierowane zostanie w jej stronę. Nie chce. Głupie to zachowanie, dziecinne nawet, uważać, że jeśli czegoś się nie chce to to się nie stanie. Nie miała czterech lat, czasy w których spełniano wszystkie jej zachcianki już dawno minęły. Choć i w tych czasach o wiele nie prosiła. Była dzieckiem raczej cichym, lubującym się w uciekaniu guwernantkom które usilnie próbowały jej wepchnąć w głowę wiedzę, której nie chciała. Która zdaniem jej młodego umysłu nie była do niczego potrzebna. Spędzały godziny na poszukiwaniu jej na rodzinnych terenach by później ze zdziwieniem zrozumieć, że przez te godziny siedziała na jabłoni niedaleko zamku, czy innym drzewie, zagłębiając się w kolejną księgę z której – jej zdaniem – informację miały więcej znaczenia w życiu niż znajomość układów tanecznych.
Brzmi to jak przekleństwo, gdy Soren zwraca się do niej należnym jej – tylko przez urodzenie – tytułem? Przecież od lat tego nie robili. Poza tym, jakie my? Coś takiego nie istniało. Była ona. I był on. Dwie oddzielne jednostki spętane przez kaprys losu. Dwie oddzielne jednostki, które nader wszystko takimi chciały pozostać. A jednak życie było przewrotne, a koleje losu kapryśne. A oni – mimo własnej tożsamości – nie mieli nic do powiedzenia. Czyż nie było to gorzko-zabawne? Dwoje osób, akceptujących i – w jakiś sposób – hołdujących wartościom rodzinnym, poprzez swoje kiery całkowicie zaburzało postrzeganie stereotypowej damy i lorda w które inni tak dobrze wpisywali się zarówno swoimi charakterami jak i zawodami. A może bardziej maskami które tak chętnie zakładali na twarz by odgrywać przeznaczone im role.
Jej umysł podsyła jej obraz. Wspomnienie osoby której widzieć nie chciała. Nie teraz. Nie na żywo, nie wspomnieniach nawet. Nigdy. A jednak długi, szeroki, rozciągnięty uśmiech umiejscowiony na twarzy zdobionej przez niezliczoną ilość piegów, tak znany że aż wyryty w jej pamięci, pojawia się teraz kompletnie nieproszony. Kompletnie niepotrzebny. Niechciany. Przebija się przez wszystkie mury, a może bardziej przeskakuje przez nie z wprawnością nabieraną latami po czym dociera wprost do wieży w której już dawno zamknęła swoje serce. Taranuje drzwi i dociera do wątłego organu uderzając w niego mocno. Boleśnie. Niezrozumiale dla samej Wynonny. Bo przecież nic dla niej nie znaczył. Był nikim. A jednak myślała o nim teraz. W chwili kiedy jej wolność miała zostać tak perfidnie odebrana.
Nigdy nie zastawiała się nad tym, że jedno zdanie może zmienić życie. Choć wiedziała, że zmieniało wielu. W jakiejś dziwnej, abstrakcyjnej myśli nie sądziła że kiedyś będzie miało siłę i moc by zmienić i jej. Był chodzącą sprzecznością. Chodziła głośno przedstawiając sąd że nie wierzy w miłość. Że jest ona jedynie propagandą używaną w celach politycznych. A jednak – nie przyznając się nawet przed samą sobą – nie sądziła że kiedyś ktoś zada jej właśnie to pytanie. Nie sądziła, bo nie wierzyła że można kochać. A co więcej, że można kochać ją. Skoro nie udawało się to jej ojcu, jak mogła wierzyć że ktoś inny będzie w stanie ją pokochać? Że zaakceptuje jej dziwnie milczącą naturę? Że zburzy mury którymi otaczała się od dawna po to by nie czuć, by nie dopuścić do siebie emocji i ludzi. Nie czucie było prostsze. Życie bez emocji było prostsze. Życie bez martwienia się o drugą osobę. Życie bez złamanego serca i bez nieprzespanych nocy.
Odebrała je sobie na własne życzenie. Zakopała głęboko. Dokładnie. A jednak teraz jak trucizny wypełzały ze swoich nor by zalewać ją rzeką niepewności, bólu, strachu – wszystkiego, czego tak mocno starała się nie czuć przez tyle lat. Wszystkiego, czego unikała starannie i rzetelnie. Wszystkiego, co sprawiało że uczyliśmy się jak żyć.
W końcu udaje jej się ruszyć. Przestępuje z nogi na nogę. Dziwnie. Nieporadnie. Jak nie ona. Unosi dłoń i przeczesuje włosy. Zielone tęczówki tylko na chwilę odstępują od twarzy Sorena by zerknąć na zaciśniętą w pięść dłoń. Sama miała ochotę to zrobić. Zwinąć dłoń tak mocno by poczuć paznokcie na cienkiej skórze dłoni. Tak mocno, by odgonić wszystkie kłębiące się i narastające w niej uczucia namolnie proszące o to by zbierała się stąd gdzie pieprz rośnie. A jednak nie mogła. Nie chciała nawet bardziej. Nie chciała, bo wiedziała że nic to nie da.
Zamiast tego więc na nowo lokuje spojrzenie na twarzy Sorena. Nie mówi nic. Nie może. Czuje że zaschło jej w gardle, mimo, że przecież przed chwilą piła. Przygryza lekko dolną wargę. A może to już nie jest lekko? Sama nie jest pewna. Przytakuje tylko głową.
Gilotyna poszła w ruch.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
To chyba byłoby zbyt patetyczne. Tak mu się przynajmniej wydawało. Tylko jak miał zrobić to inaczej? Stanie na przeciwko niej byłoby niezręczne, zwłaszcza przy tej różnicy wzrostu. Miał jej po prostu go dać? Nawet on nie był taki gburem, aby zrobić to w tak bezosobowy sposób. Co prawda tradycja zalatywała niepotrzebnym patosem i kiczem, ale co innego mu pozostało? Nie rozważał wcześniej jak miał to zrobić, a teraz cenne sekundy umykały bezpowrotnie jedna po drugiej nie licząc się z nim ani trochę. Nie mógł stać niczym słup soli. Przede wszystkim nie chciał jej skrzywdzić swoim zachowaniem. Być może była na zewnątrz niczym niezarysowana porcelana, ale przecież on też nigdy nikomu nie pokazywał wnętrza, pobojowiska, które skrzętnie ukrywał. Nie chciał wypaść na niewychowanego gbura przed kobietą, z którą ma spędzić całe życie. Zrobił więc to. Miał wrażenie, że po całej rezydencji rozszedł się dźwięk zginanego kolana.
- Lady Burke - zaczął, ale na chwilę zabrakło mu powietrza w płucach. Zadarł głowę do góry, ten jeden raz to on musiał to zrobić, patrząc jej prosto w oczy. - Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek wypowie te słowa. Powinien, przecież w takim właśnie wychowywano go całe życie. Przecież widział pierścionek, który zdobił palec jego siostry. Wszystko wskazywało na drogę zakończoną ślepym zaułkiem małżeństwa, a on wiecznie wykręcał głowę. Udawał, że wcale nie zmierza własnie w tamtą stronę, jak gdyby mógł odwlec w czasie nieuniknione. Niczym niedoświadczony życiem szczeniak założył, że skoro nigdy nie będzie w stanie pokochać to automatycznie nigdy nie wypowie tych słów. Ale pokochał. Okazało się, że nie jest całkowicie wyprany z uczuć o co posądzał się cały czas. Tylko głupie serce wybrało nierozważnie. Obdarzyło miłością złą osobę. Dlaczego wybór nie mógł paść na szacowną szlachciankę o rumianych policzkach? Wszystko byłoby wtedy o niebo prostsze. Albo dlaczego nie mógł pokochać jej?
Znał Wynonnę od czasów Hogwartu. Nie była mu zupełnie obca, chociaż nie zamienili przecież wielu słów. Razem grali w Quidditcha, oboje uwielbiali eliksiry. W dodatku była piękna. Zmieniła się z tamtej drobnej dziewczynki w naprawdę wspaniałą kobietę, jej uroda nie wpadała w schematy panujące na salonach. Dobrze wychowana. Rozumieli się bez większych przeszkód, nie męczyli we własnym towarzystwie. Same zalety. No i tak byłoby prościej. Wszystko ułożyłoby się niczym w baśni, czekałoby ich szczęśliwe zakończenie. Czy po przejściu tak zawiłej drogi życia nie zasłużył sobie na odnalezienie spokoju? Czy ona nie zasłużyła na to, aby zostać pokochaną. Patrząc jej w oczy nie mógł pozbyć się z umysłu tej jednej myśli. Nigdy jej nie pokocha. Nie będzie w stanie. Nawet jeśli spróbuje, nawet za rok, dziesięć lat czy sto. Nie skreślał jej na starcie, nie był taki, ale znał się. Chociaż mylił się często to tę jedną rzecz mógł przysiąc już teraz. Mógłby złożyć kolejną przysięgę wieczystą. Oddał serce komuś, kto odszedł i zapomniał oddać mu jego własność. Powinien ją przeprosić już teraz. Niszczył jej życie, wszystkie słowa, które wychodziły z jego ust były puste. Nigdy nie będzie w stanie dać jej długo i szczęśliwe. Być może zostaną przyjaciółmi, może będą w stanie patrzyć na siebie z sympatią, ale nic więcej. A co jeśli ona go pokocha? Jeśli kiedykolwiek zdobędzie się na to uczucie? Skrzywdzi ją, skrzywdzi tak jak wszystkich pozostałych ludzi na drodze swojego życia.
Powinien więc teraz wstać i wyjść. Zamknąć za sobą drzwi, znikając tym samym na dobre z jej życia. Jeden dobry uczynek. Mógł zrobić to dla niej i dla siebie. Raz w życiu spojrzeć na to bardziej samolubnie, robiąc coś dla siebie, albo chcąc w swoim śmiesznym, altruistycznym podejściu, uratować ją. I mimo zachodzących w jego głowie zmian to nie mógł tego zrobić. Nawet gdyby bardzo chciał. Wciąż pamiętał tę przysięgę, która nabrała mocy w dzień wigilii Nowego Roku. Mógł nienawidzić, wściekać się i złorzeczyć, ale nigdy nie potrafił zapomnieć o swojej bliźniaczce. Mógł ranić siebie, ale nie potrafił pozwolić na krzywdzenie jej.
Dłoń mu nie zadrżała, tak samo jak głos. Miał pewne siebie spojrzenie, był całkowicie skupiony. Oświadczał się przecież samej lady Burke i chociaż ona to doskonale wiedziała to nie chciał brzmieć jakby kłamał. Gorzki smak należy przepić słodyczą. Będą musieli robić to od teraz całe życie.
*
- Lady Burke - zaczął, ale na chwilę zabrakło mu powietrza w płucach. Zadarł głowę do góry, ten jeden raz to on musiał to zrobić, patrząc jej prosto w oczy. - Czy uczynisz mi ten zaszczyt i zostaniesz moją żoną?
Nigdy nie przypuszczał, że kiedykolwiek wypowie te słowa. Powinien, przecież w takim właśnie wychowywano go całe życie. Przecież widział pierścionek, który zdobił palec jego siostry. Wszystko wskazywało na drogę zakończoną ślepym zaułkiem małżeństwa, a on wiecznie wykręcał głowę. Udawał, że wcale nie zmierza własnie w tamtą stronę, jak gdyby mógł odwlec w czasie nieuniknione. Niczym niedoświadczony życiem szczeniak założył, że skoro nigdy nie będzie w stanie pokochać to automatycznie nigdy nie wypowie tych słów. Ale pokochał. Okazało się, że nie jest całkowicie wyprany z uczuć o co posądzał się cały czas. Tylko głupie serce wybrało nierozważnie. Obdarzyło miłością złą osobę. Dlaczego wybór nie mógł paść na szacowną szlachciankę o rumianych policzkach? Wszystko byłoby wtedy o niebo prostsze. Albo dlaczego nie mógł pokochać jej?
Znał Wynonnę od czasów Hogwartu. Nie była mu zupełnie obca, chociaż nie zamienili przecież wielu słów. Razem grali w Quidditcha, oboje uwielbiali eliksiry. W dodatku była piękna. Zmieniła się z tamtej drobnej dziewczynki w naprawdę wspaniałą kobietę, jej uroda nie wpadała w schematy panujące na salonach. Dobrze wychowana. Rozumieli się bez większych przeszkód, nie męczyli we własnym towarzystwie. Same zalety. No i tak byłoby prościej. Wszystko ułożyłoby się niczym w baśni, czekałoby ich szczęśliwe zakończenie. Czy po przejściu tak zawiłej drogi życia nie zasłużył sobie na odnalezienie spokoju? Czy ona nie zasłużyła na to, aby zostać pokochaną. Patrząc jej w oczy nie mógł pozbyć się z umysłu tej jednej myśli. Nigdy jej nie pokocha. Nie będzie w stanie. Nawet jeśli spróbuje, nawet za rok, dziesięć lat czy sto. Nie skreślał jej na starcie, nie był taki, ale znał się. Chociaż mylił się często to tę jedną rzecz mógł przysiąc już teraz. Mógłby złożyć kolejną przysięgę wieczystą. Oddał serce komuś, kto odszedł i zapomniał oddać mu jego własność. Powinien ją przeprosić już teraz. Niszczył jej życie, wszystkie słowa, które wychodziły z jego ust były puste. Nigdy nie będzie w stanie dać jej długo i szczęśliwe. Być może zostaną przyjaciółmi, może będą w stanie patrzyć na siebie z sympatią, ale nic więcej. A co jeśli ona go pokocha? Jeśli kiedykolwiek zdobędzie się na to uczucie? Skrzywdzi ją, skrzywdzi tak jak wszystkich pozostałych ludzi na drodze swojego życia.
Powinien więc teraz wstać i wyjść. Zamknąć za sobą drzwi, znikając tym samym na dobre z jej życia. Jeden dobry uczynek. Mógł zrobić to dla niej i dla siebie. Raz w życiu spojrzeć na to bardziej samolubnie, robiąc coś dla siebie, albo chcąc w swoim śmiesznym, altruistycznym podejściu, uratować ją. I mimo zachodzących w jego głowie zmian to nie mógł tego zrobić. Nawet gdyby bardzo chciał. Wciąż pamiętał tę przysięgę, która nabrała mocy w dzień wigilii Nowego Roku. Mógł nienawidzić, wściekać się i złorzeczyć, ale nigdy nie potrafił zapomnieć o swojej bliźniaczce. Mógł ranić siebie, ale nie potrafił pozwolić na krzywdzenie jej.
Dłoń mu nie zadrżała, tak samo jak głos. Miał pewne siebie spojrzenie, był całkowicie skupiony. Oświadczał się przecież samej lady Burke i chociaż ona to doskonale wiedziała to nie chciał brzmieć jakby kłamał. Gorzki smak należy przepić słodyczą. Będą musieli robić to od teraz całe życie.
*
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wynonna miała wrażenie że czas zwolnił niemiłosiernie. A nawet stanął w miejscu odnajdując w tym sposobie jakąś dziwną radość z dręczenia zarówno jej jak i jego. Gdy Soren w końcu znalazł się obok niej, a ona skinęła głową wyrażając niemą zgodę na zadanie kluczowego pytanie miała wrażenie, że minęło co najmniej kilka lat. A potem, mimo, że chwilę wcześniej nienawidziła faktu że czas prawie stanął w miejscu, błagała wszechświat by go zatrzymał całkiem. Ale ten chyba lubił stawiać ludzi w takich sytuacjach – nieprzyjemnych, bez wyjścia – by potem wygodnie siadać w fotelu i przyglądać się temu jak wiją się w środku próbując sprostać sytuacji.
Przecież wiedziała o co zapyta. Wiedziała, a jednak jego słowa wprowadziły zmiany na jej – tak mało ruchliwej - twarzy. Brwi ściągnęły się leciutko i trudno było stwierdzić czy to w geście niezrozumienia na jego słowa, czy też w geście przedstawiającym złość. A może ściągnięte brwi zawierały w swoim przekazie jedno i drugie? Niby nie było nic czego nie dało się nie zrozumieć w wypowiedzianych przez niego słowach. Ale jednocześnie też uwierał ją niemiłosiernie tytuł którym się do niej zwrócił. Złość powodowana zaś była chyba tylko i wyłącznie faktem że los postawił ją w tej sytuacji nawet uprzednio nie zapytawszy, czy ma na to ochotę. Już po chwili – i trzech spokojnych oddechach – zmarszczka z jej czoła zniknęła, a jej brwi wróciły do poprzedniej pozycji. Ona sama zaś nadal milczała przygryzając dolną wargę w jakimś nowym, dziwnym, niezrozumiale przynoszącym ulgę geście.
W końcu wyciągnęła dłoń w jego stronę. Przez chwilę patrzyła jak dłoń Sorena zmierza ku jej w spokojnym i nawet odrobinę nie drżącym ruchu dłoni. Poczuła dotyk jego lekko szorstkich palców na skórze własnej dłoni. Nie przeszedł jej żaden przyjemny dreszcz choć ciepło emanowało z jej palców. Nie, to nie była dłoń, która miała założyć na jej palec kaganiec, to była ta druga, odrobinę milsza, która miała pomóc tylko katowi w wykonaniu zadania. Ale nagle coś ją powstrzymało. Możliwe że fakt, jak bardzo ta sytuacja była nieprawdopodobna, a nawet nierealna. Zanim jednak pozwoliła by Soren wsunął pierścionek na jej palec spojrzała na niego z góry.
-Wstań Soren. – powiedziała w końcu tak cicho, że nawet gdyby skrzat stał w rogu pokoju nie dosłyszałby jej słów. – Wstań. – poprosiła raz jeszcze mając wrażenie, że dopiero w tym momencie dotarły do niego jej słowa. Choć dziwnie to brzmiało wolała, by mężczyźni górowali nad nią. Łatwiej było wspinać się ku górze niże bezwładnie opadać na dno. Właściwie nie łatwiej. Odwrotnie wręcz, więcej wysiłku trzeba było poświecić wspinaczce. Ale Wynonna Burke była zdobywczynią, nie zadowalało ją bierne przyjmowanie tego, co dawała rzeczywistość.
-Nie zmuszaj się do gestów których żadne z nas nie pragnie. – mówi w końcu po ciszy która trwa wieczność. Po ciszy, która nigdy nie przeszkadzała jej tak bardzo jak dzisiaj. Dzisiejszy dzień pełen był przewrotności. Drażniły ją rzeczy, które wcześniej wręcz ceniła. Jak niczemu winna cisza. Czy też jej twarzy zdawała się dzisiaj pokazywać bardziej ludzką stronę, ujawniając jednocześnie, że i ona posiada coś co zwykło nazywać się mimiką.
Dziwne to było – usłyszeć tyle słów od Wynonny za jednym razem. Ale jedocześnie zadawać by się mogło że postanowiła określić własne myśli – a może bardziej granice ich znajomości. Może nawet nie tyle granicę, co położyć jakiś fundament. Choć fakt że miała spędzić z nim życie boleśnie kuł gdzieś w żebra, to jednocześnie ten sam fakt sprawiał że oczekiwała do niego szczerości. Nie pokładała w nim nadziei. Nie oczekiwała gwiazdki z nieba czy też szalonego uczucia o których marzyły kobiety od dnia w którym nauczyły się czytać i przeczytały pierwszą miłosną powieść która nie była niczym więcej poza fikcją.
-I proszę, chociaż gdy jesteśmy sami – korzystaj z mojego imienia. – choć w jej głosie nie dało się dosłyszeć żadnej fałszywej nuty która mogłaby zdradzać jakiekolwiek emocje, a ton nabrał swojej zwyczajowej pewności i chłodu. Tak wprawny znawca Wynonny Burke szyko potrafił wyciągnąć odpowiednie wnioski. Dla Wynonny w tym konkretnym momencie tytuł który posiadała był skazą. A może nawet niechcianym prezentem. A Soren z którym dzieliła te niedolę winien być ostatnim który wręcza jej ten prezent. – Wynonna – przypomnę, na wypadek gdybyś zapomniał. – dodała jeszcze i wtedy każdy znawca tej lady pewnie spadł z krzesła. A jeśli jego pośladki nie uderzyły o podłoże, to z pewnością zrobiła to rozdziawiona szczęka. Tak, świat chylił się ku końcowi chyba, bowiem Wynonna Burke zażartowała. A plotkę o zbliżającym się końcu świata potwierdzał gest zajmujący całą jej twarz. Zahaczał leciutko o oczy powodując kilka zmarszczek w kącikach oczu, a całe jego epicentrum zajmowały usta, które rozciągnęły się w niewymuszonym, ale urokliwym uśmiechu. Była tak niecodzienna z tym gestem zdobiącym jej twarz że można było pomylić ją z całkiem inną osobą. Wyglądała pięknie i łagodnie, krucho wręcz nawet, tak, jakby ten gest wygładzał każdą zbyt ostrą krzywiznę jej twarzy. Ale tak szybko jak się pojawił, tak samo szybko też zniknął zastąpiony standardowym – nie zdradzającym emocji - wyrazem twarzy. Przez kilka sekund stała po prostu unosząc ku górze podbródek i badając wzrokiem jego tęczówki. Na chwilę nawet zapomniała, że nadal trzyma jej dłoń w zawieszonej czynności wkładania pierścionka na jej palec. W końcu skinęła raz jeszcze głową – przez chwilę nie mogąc pozbyć się hulającej po głowie myśli w której zastanawiała się który to już raz dzisiaj wykonuje ten gest.
-Zostanę. – zgodziła się, a słowa o dziwno przemknęły przez jej gardło płynnie, dźwięcznie i z charakterystyczną dla niej mocą. Nawet ją samą tknęło to jak zdecydowanie brzmiała z zewnątrz, choć w środku niej nadal przewijało się wiele wątpliwości. Wynonna Burke, królowa siebie, już za chwilę miała zmienić nazwisko. A pierścionek który od dzisiaj będzie uparcie ciążył na jej palcu świadczyć miał o tym że od tej chwili, tego jednego słowa, powiązała swoje życie na zawsze z innym człowiekiem.
Przecież wiedziała o co zapyta. Wiedziała, a jednak jego słowa wprowadziły zmiany na jej – tak mało ruchliwej - twarzy. Brwi ściągnęły się leciutko i trudno było stwierdzić czy to w geście niezrozumienia na jego słowa, czy też w geście przedstawiającym złość. A może ściągnięte brwi zawierały w swoim przekazie jedno i drugie? Niby nie było nic czego nie dało się nie zrozumieć w wypowiedzianych przez niego słowach. Ale jednocześnie też uwierał ją niemiłosiernie tytuł którym się do niej zwrócił. Złość powodowana zaś była chyba tylko i wyłącznie faktem że los postawił ją w tej sytuacji nawet uprzednio nie zapytawszy, czy ma na to ochotę. Już po chwili – i trzech spokojnych oddechach – zmarszczka z jej czoła zniknęła, a jej brwi wróciły do poprzedniej pozycji. Ona sama zaś nadal milczała przygryzając dolną wargę w jakimś nowym, dziwnym, niezrozumiale przynoszącym ulgę geście.
W końcu wyciągnęła dłoń w jego stronę. Przez chwilę patrzyła jak dłoń Sorena zmierza ku jej w spokojnym i nawet odrobinę nie drżącym ruchu dłoni. Poczuła dotyk jego lekko szorstkich palców na skórze własnej dłoni. Nie przeszedł jej żaden przyjemny dreszcz choć ciepło emanowało z jej palców. Nie, to nie była dłoń, która miała założyć na jej palec kaganiec, to była ta druga, odrobinę milsza, która miała pomóc tylko katowi w wykonaniu zadania. Ale nagle coś ją powstrzymało. Możliwe że fakt, jak bardzo ta sytuacja była nieprawdopodobna, a nawet nierealna. Zanim jednak pozwoliła by Soren wsunął pierścionek na jej palec spojrzała na niego z góry.
-Wstań Soren. – powiedziała w końcu tak cicho, że nawet gdyby skrzat stał w rogu pokoju nie dosłyszałby jej słów. – Wstań. – poprosiła raz jeszcze mając wrażenie, że dopiero w tym momencie dotarły do niego jej słowa. Choć dziwnie to brzmiało wolała, by mężczyźni górowali nad nią. Łatwiej było wspinać się ku górze niże bezwładnie opadać na dno. Właściwie nie łatwiej. Odwrotnie wręcz, więcej wysiłku trzeba było poświecić wspinaczce. Ale Wynonna Burke była zdobywczynią, nie zadowalało ją bierne przyjmowanie tego, co dawała rzeczywistość.
-Nie zmuszaj się do gestów których żadne z nas nie pragnie. – mówi w końcu po ciszy która trwa wieczność. Po ciszy, która nigdy nie przeszkadzała jej tak bardzo jak dzisiaj. Dzisiejszy dzień pełen był przewrotności. Drażniły ją rzeczy, które wcześniej wręcz ceniła. Jak niczemu winna cisza. Czy też jej twarzy zdawała się dzisiaj pokazywać bardziej ludzką stronę, ujawniając jednocześnie, że i ona posiada coś co zwykło nazywać się mimiką.
Dziwne to było – usłyszeć tyle słów od Wynonny za jednym razem. Ale jedocześnie zadawać by się mogło że postanowiła określić własne myśli – a może bardziej granice ich znajomości. Może nawet nie tyle granicę, co położyć jakiś fundament. Choć fakt że miała spędzić z nim życie boleśnie kuł gdzieś w żebra, to jednocześnie ten sam fakt sprawiał że oczekiwała do niego szczerości. Nie pokładała w nim nadziei. Nie oczekiwała gwiazdki z nieba czy też szalonego uczucia o których marzyły kobiety od dnia w którym nauczyły się czytać i przeczytały pierwszą miłosną powieść która nie była niczym więcej poza fikcją.
-I proszę, chociaż gdy jesteśmy sami – korzystaj z mojego imienia. – choć w jej głosie nie dało się dosłyszeć żadnej fałszywej nuty która mogłaby zdradzać jakiekolwiek emocje, a ton nabrał swojej zwyczajowej pewności i chłodu. Tak wprawny znawca Wynonny Burke szyko potrafił wyciągnąć odpowiednie wnioski. Dla Wynonny w tym konkretnym momencie tytuł który posiadała był skazą. A może nawet niechcianym prezentem. A Soren z którym dzieliła te niedolę winien być ostatnim który wręcza jej ten prezent. – Wynonna – przypomnę, na wypadek gdybyś zapomniał. – dodała jeszcze i wtedy każdy znawca tej lady pewnie spadł z krzesła. A jeśli jego pośladki nie uderzyły o podłoże, to z pewnością zrobiła to rozdziawiona szczęka. Tak, świat chylił się ku końcowi chyba, bowiem Wynonna Burke zażartowała. A plotkę o zbliżającym się końcu świata potwierdzał gest zajmujący całą jej twarz. Zahaczał leciutko o oczy powodując kilka zmarszczek w kącikach oczu, a całe jego epicentrum zajmowały usta, które rozciągnęły się w niewymuszonym, ale urokliwym uśmiechu. Była tak niecodzienna z tym gestem zdobiącym jej twarz że można było pomylić ją z całkiem inną osobą. Wyglądała pięknie i łagodnie, krucho wręcz nawet, tak, jakby ten gest wygładzał każdą zbyt ostrą krzywiznę jej twarzy. Ale tak szybko jak się pojawił, tak samo szybko też zniknął zastąpiony standardowym – nie zdradzającym emocji - wyrazem twarzy. Przez kilka sekund stała po prostu unosząc ku górze podbródek i badając wzrokiem jego tęczówki. Na chwilę nawet zapomniała, że nadal trzyma jej dłoń w zawieszonej czynności wkładania pierścionka na jej palec. W końcu skinęła raz jeszcze głową – przez chwilę nie mogąc pozbyć się hulającej po głowie myśli w której zastanawiała się który to już raz dzisiaj wykonuje ten gest.
-Zostanę. – zgodziła się, a słowa o dziwno przemknęły przez jej gardło płynnie, dźwięcznie i z charakterystyczną dla niej mocą. Nawet ją samą tknęło to jak zdecydowanie brzmiała z zewnątrz, choć w środku niej nadal przewijało się wiele wątpliwości. Wynonna Burke, królowa siebie, już za chwilę miała zmienić nazwisko. A pierścionek który od dzisiaj będzie uparcie ciążył na jej palcu świadczyć miał o tym że od tej chwili, tego jednego słowa, powiązała swoje życie na zawsze z innym człowiekiem.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
W pierwszej chwili miał wrażenie, że źle usłyszał. W drugiej dotarło do niego, że na początku słyszał szum własnej krwi w uszach. Niby trudno było mu wykrzesać jakiekolwiek emocje oświadczając się bez jakichkolwiek uczuć, ale uświadomił sobie, że jest zupełnie inaczej. Wszystko w nim krzyczało, każda komórka ciała płonęła w milczącym wrzasku. Kłamał, łgał, zdradzał swoje ideały, zdradzał uczucia, zaprzedawał swoją duszę. Nie powinien tego robić, nie powinien niszczyć jej życia. Gdyby chciał jej jakoś pomóc to obróciłby się na pięcie i zniknął z jej życia, a najlepiej z życia wszystkich.
Nie zrobił tego jednak. Nadal trwał w parodii zaręczyn, miał wrażenie, że nogi nie należą do niego, a każdy ruch który wykona zachwieje jego sylwetką. Dawno nie czuł się tak bardzo niepewnym. W świecie szlachetnej krwi ciężko było postępować według własnej woli, jeśli nie zbiegała się ona z wolą rodu. Mimo to często udawało mu się postawić na swoim. Tylko ten moment był udokumentowanie jego ostatecznej porażki. Stawał się oto bezwolnym pieskiem salonowym, godził się na taniec pod orkiestrą Averych i to nawet nie dla siebie. Zastanawiał się, czy ona kiedykolwiek dowie się, co dla niej zrobił.
Usłyszał ją dopiero, gdy się powtórzyła. Skinął delikatnie głową i powoli podniósł się z ziemi. Nie potrafił pozbyć się jednak dziwnego wrażenie, że zostawia coś na ziemi. Nie swoją godność, nie uważał, że traci ją przed Wynonną, którą szanował, jak sądził, z wzajemnością. Jakieś ulotne, nie do końca zrozumiałe. Jak gdyby stając przed nią stawał się teraz zupełnie innym człowiekiem. To było paradoksalne, miał tego świadomość, ale nic nie mógł na to poradzić.
Milcząco przytaknął jej po raz kolejny. Ironia losu - przecież to on czekał na jej potwierdzenie. Musiał jednak przyznać jej rację. Nie zrobił tego z powodu swojej romantycznej natury, nie czuł się naturalnie i na pewno widziała jego sztywne ruchy. Zrobiło mu się głupio. Skoro mieli wchodzić w tę relację na równych prawach to powinien traktować ją tak od początku. Wynonna nie była przecież słaba, chociaż wiedział, że nie będzie miała mu za złe tego, co chciał zrobić. Tej nieudolnej rekompensaty prawdziwych zaręczyn. Może poniekąd robił to dla siebie, bo czuł się winny. Winny tego, że odbiera jej osobą wiele rzeczy, które powinna dzielić z osobą nieprzydzieloną jej odgórnie przez skostniałą głowę rodu.
Chciał przerosić, gdy upomniała go o używaniu imienia, ale ugryzł się w język. Zachowywał się dziś wyjątkowo sztucznie, jak gdyby na ślepo, bez znajomości większości zasad, próbował wpasować się w rolę, którą dotychczas tak bardzo gardził. Wszystko dlatego, że nie chciał, aby na świecie była kolejna osoba, która go znienawidzi. W końcu ich ścieżki wkrótce zwiążą się nierozerwalną więzią. Nie będzie już odwrotu, bo każda ucieczka wiązała się z całą gamą konsekwencji. Spojrzał jej w oczy i chociaż starał się trzymać na wodzy wszystkie emocje to miał wrażenie, że i tak z łatwością odczyta dziwny smutek, który go wypełniał. W końcu była świetna w obserwowaniu ludzi. Może właśnie dlatego nagle zrobiła coś, czego by się po niej nie spodziewał? Te słowa były niespodziewane, ale wyraz, którym go obdarzyła zaskoczył go jeszcze bardziej. Uniósł lekko brew, zbity z tropu, chociaż z drugiej strony czuł się lżej niż wcześniej. Nie potrafił odwzajemnić tego gestu, nawet jeśli w wykonaniu Wynonny był tak rzadki. Nie powie jej jak bardzo to docenia, ale ulga sprawiła, że oddychało mu się trochę lżej.
Opuścił wzrok, gdy padło w końcu słowo zgody. Wsunął na jej palec pierścionek i sam widział, że tym razem dłoń lekko mu drży. Dopiero, gdy zimna, metalowa ozdoba znalazła się na miejscu ponownie skonfrontował się z jej oczyma. Nie mógł patrzyć na kamień zdobiący od teraz jej rękę.
- Nie mam pojęcia, co będzie dalej - powiedział tylko, po raz pierwszy będąc wobec niej tak rozbrajająco szczerym. Nie potrafił dłużej w sobie tego trzymać, bo czuł się winny, że znów tak wiele rzeczy znajduje się poza jego kontrolą.
Nie zrobił tego jednak. Nadal trwał w parodii zaręczyn, miał wrażenie, że nogi nie należą do niego, a każdy ruch który wykona zachwieje jego sylwetką. Dawno nie czuł się tak bardzo niepewnym. W świecie szlachetnej krwi ciężko było postępować według własnej woli, jeśli nie zbiegała się ona z wolą rodu. Mimo to często udawało mu się postawić na swoim. Tylko ten moment był udokumentowanie jego ostatecznej porażki. Stawał się oto bezwolnym pieskiem salonowym, godził się na taniec pod orkiestrą Averych i to nawet nie dla siebie. Zastanawiał się, czy ona kiedykolwiek dowie się, co dla niej zrobił.
Usłyszał ją dopiero, gdy się powtórzyła. Skinął delikatnie głową i powoli podniósł się z ziemi. Nie potrafił pozbyć się jednak dziwnego wrażenie, że zostawia coś na ziemi. Nie swoją godność, nie uważał, że traci ją przed Wynonną, którą szanował, jak sądził, z wzajemnością. Jakieś ulotne, nie do końca zrozumiałe. Jak gdyby stając przed nią stawał się teraz zupełnie innym człowiekiem. To było paradoksalne, miał tego świadomość, ale nic nie mógł na to poradzić.
Milcząco przytaknął jej po raz kolejny. Ironia losu - przecież to on czekał na jej potwierdzenie. Musiał jednak przyznać jej rację. Nie zrobił tego z powodu swojej romantycznej natury, nie czuł się naturalnie i na pewno widziała jego sztywne ruchy. Zrobiło mu się głupio. Skoro mieli wchodzić w tę relację na równych prawach to powinien traktować ją tak od początku. Wynonna nie była przecież słaba, chociaż wiedział, że nie będzie miała mu za złe tego, co chciał zrobić. Tej nieudolnej rekompensaty prawdziwych zaręczyn. Może poniekąd robił to dla siebie, bo czuł się winny. Winny tego, że odbiera jej osobą wiele rzeczy, które powinna dzielić z osobą nieprzydzieloną jej odgórnie przez skostniałą głowę rodu.
Chciał przerosić, gdy upomniała go o używaniu imienia, ale ugryzł się w język. Zachowywał się dziś wyjątkowo sztucznie, jak gdyby na ślepo, bez znajomości większości zasad, próbował wpasować się w rolę, którą dotychczas tak bardzo gardził. Wszystko dlatego, że nie chciał, aby na świecie była kolejna osoba, która go znienawidzi. W końcu ich ścieżki wkrótce zwiążą się nierozerwalną więzią. Nie będzie już odwrotu, bo każda ucieczka wiązała się z całą gamą konsekwencji. Spojrzał jej w oczy i chociaż starał się trzymać na wodzy wszystkie emocje to miał wrażenie, że i tak z łatwością odczyta dziwny smutek, który go wypełniał. W końcu była świetna w obserwowaniu ludzi. Może właśnie dlatego nagle zrobiła coś, czego by się po niej nie spodziewał? Te słowa były niespodziewane, ale wyraz, którym go obdarzyła zaskoczył go jeszcze bardziej. Uniósł lekko brew, zbity z tropu, chociaż z drugiej strony czuł się lżej niż wcześniej. Nie potrafił odwzajemnić tego gestu, nawet jeśli w wykonaniu Wynonny był tak rzadki. Nie powie jej jak bardzo to docenia, ale ulga sprawiła, że oddychało mu się trochę lżej.
Opuścił wzrok, gdy padło w końcu słowo zgody. Wsunął na jej palec pierścionek i sam widział, że tym razem dłoń lekko mu drży. Dopiero, gdy zimna, metalowa ozdoba znalazła się na miejscu ponownie skonfrontował się z jej oczyma. Nie mógł patrzyć na kamień zdobiący od teraz jej rękę.
- Nie mam pojęcia, co będzie dalej - powiedział tylko, po raz pierwszy będąc wobec niej tak rozbrajająco szczerym. Nie potrafił dłużej w sobie tego trzymać, bo czuł się winny, że znów tak wiele rzeczy znajduje się poza jego kontrolą.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skrzydło południowe
Szybka odpowiedź