Skrzydło północne
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Skrzydło północne
Najbardziej reprezentatywna część dworu. Każde z pomieszczeń zaopatrzone jest w wielkie okna wychodzące wprost na rzekę Wear, czyli na tyły domostwa. Utrzymane w silnie rodowym stylu, ale bez fanaberii. Ozdoby znajdujące się w skrzydle są harmonijnie dobrane do czarno-szarego wystroju pokoi. Centralną część skrzydła zajmuje oficjalny salon połączony z ogromną jadalnią gotową pomieścić sporą ilość gości. Dzięki temu rozwiązaniu nie trzeba się przemieszczać między pomieszczeniami w razie odbywającej się uroczystości. W pokoju dziennym można zastać kominek, wygodne sofy wraz z fotelami oraz stolikiem, kawałkiem przestrzeni do rozmów i barem. W miejscu połączenia salonu z jadalnią stoi pianino gotowe za pomocą muzyki do umilenia czasu przebywającym w skrzydle osobom. Oprócz tego znajduje się w tym miejscu mniejszy salon służący raczej za pokój muzyczny, gdyż stoją w nim różne instrumenty. Z korytarza można przejść do łazienek, osobnych dla pań i dla panów.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
1 marca
Piękny to dzień. Burzowy, pochmurny, deszczowy. Kwaśne krople lejące się z nieba zmywają z bruku resztki śniegowej pulpy. Szarość odbija się w nieboskłonie, w uliczkach, w domach, w gołych jeszcze drzewach budzących respekt suchymi wiechciami sterczącymi na wszystkie strony świata. Nic, ani jeden drobny element krajobrazu nie podpowiada, że rzekomo niebawem nastanie wiosna. Jest nawet trochę mgliście, Durham wygląda upiorniej nawet niż w trakcie jesieni. Posiadłość nad Wear nie jest wyjątkiem, obrasta w szarugę zlewając się z ponurym otoczeniem. Które ciemnieje coraz intensywniej - nadchodzi wieczór. Światła pozapalane w całym domu nie rozjaśniają miejsca w stricte znaczeniu tego słowa. Dodają mu powagi, wręcz grozy. Nie przejmuję się tym zupełnie pochłonięty nadzorem przygotowań. Kolejne rodzinne spotkanie, wisienka na torcie mojego żywota. Za kilka dni wyjeżdżamy z Wynonną, która nie jest tą samą Wynonną co jeszcze kilka dni temu. Nowa Wynonna jest zaręczona, o czym niewątpliwie świadczyć będzie pierścionek zdobiący jej dłoń - nie ma zaręczyn bez biżuterii. I niby nic nie miało się zmienić, a zmieni się dużo. Za jakiś czas przestanie nazywać się Burke, opuści mój dwór, który na nowo stanie się pustym i zimnym. Zajmie się budowaniem domu w zupełnie innym hrabstwie, w zupełnie innych ścianach. Zabraknie mi powodów do wyściubiania nosa poza pracownię lub sypialnię. Staram się o tym nie myśleć, a od wczoraj te wizje nieustannie świdrują mój zaniepokojony umysł - nie lubię zmian. Trudno adaptuję się do nowych warunków, tak jak z dystansem przyjmuję w swe progi nowe twarze. Do Zivy też było mi się trudno przyzwyczaić, tak jak zresztą do własnej byłej żony, po której odejściu ciężko było mi się od niej z kolei odzwyczaić. Niby na co dzień nie zauważałem jej obecności, ale kiedy jej już nie było, czegoś mi brakowało w tych wszystkich ponurych korytarzach. Daleko mi do kameleona, okres przystosowawczy trwa długo, a na pewno od wczoraj nie wystrzelił prędko do przodu. Nadal gryzę się z przekazaną mi informacją, wciąż usiłuję ją przetrawić na znośną. Za dużo spraw jednak zaprząta mi głowę.
Jest też i dobra wiadomość - nasz drogi, marnotrawny kuzyn wraca dziś na Wyspy, więc musimy uczcić ten powrót. To ma być standardowa kolacja, a kiedy myślę o liście powodów do odhaczenia, okazuje się, że nie jest wcale taka krótka. Nasz wyjazd też się do tego przyczynił - może być przecież tym ostatnim. Nie wieszczę żadnych pesymistycznych wizji, ale jednocześnie daleko mi do optymizmu, dlatego dmucham na zimne. I każę się skrzatom uwijać jak w ukropie, wszystko ma być dopięte na ostatni guzik. Podejmuję nawet trudną decyzję rozweselenia nieco ciemnego od czerni oraz srebra wnętrza. W kąt odchodzi grafitowy obrus zdobiący drewniany stół. Zamiast tego królują maki, nie tylko w formie okrycia blatu. Wyciągnięta jest też zastawa, ozdoby do świec, makowe serwetki. Trudno nie czuć się jak u Burków. Sztućce z najlepszego srebra, jedzenie w odpowiednich misach, kieliszki gotowe do przyjęcia każdego trunku, dzban kryjący wino, które można przechować w tak wymyślnych kielichach oraz kwiaty zdobiące wazony - to wszystko dopełniało efektu. Nie tak mrocznego jak zwykle, ale i na takie spotkania przyjdzie pora. Teraz załóżmy, że chcemy przywitać wiosnę, udajmy, że lubię zmiany, kolacja odbędzie się w nienagannym harmonogramie. Stoję zwyczajowo w progu, żeby móc każdego przywitać przed przejściem do jadalnio-salonu, gdzie można zasiąść przy stole w dowolnym jego miejscu. Nie ma żadnej ustalonej hierarchii, wyznaczanych krzeseł. Spotykamy się w obrębie rodziny. Dlatego wyjątkowo nie stoję ani spięty, ani jak na skazanie - wręcz oczekuję zobaczyć te wszystkie miłe mi twarze i zapomnieć o samym sobie, co na co dzień jest zadaniem niemal niemożliwym.
Piękny to dzień. Burzowy, pochmurny, deszczowy. Kwaśne krople lejące się z nieba zmywają z bruku resztki śniegowej pulpy. Szarość odbija się w nieboskłonie, w uliczkach, w domach, w gołych jeszcze drzewach budzących respekt suchymi wiechciami sterczącymi na wszystkie strony świata. Nic, ani jeden drobny element krajobrazu nie podpowiada, że rzekomo niebawem nastanie wiosna. Jest nawet trochę mgliście, Durham wygląda upiorniej nawet niż w trakcie jesieni. Posiadłość nad Wear nie jest wyjątkiem, obrasta w szarugę zlewając się z ponurym otoczeniem. Które ciemnieje coraz intensywniej - nadchodzi wieczór. Światła pozapalane w całym domu nie rozjaśniają miejsca w stricte znaczeniu tego słowa. Dodają mu powagi, wręcz grozy. Nie przejmuję się tym zupełnie pochłonięty nadzorem przygotowań. Kolejne rodzinne spotkanie, wisienka na torcie mojego żywota. Za kilka dni wyjeżdżamy z Wynonną, która nie jest tą samą Wynonną co jeszcze kilka dni temu. Nowa Wynonna jest zaręczona, o czym niewątpliwie świadczyć będzie pierścionek zdobiący jej dłoń - nie ma zaręczyn bez biżuterii. I niby nic nie miało się zmienić, a zmieni się dużo. Za jakiś czas przestanie nazywać się Burke, opuści mój dwór, który na nowo stanie się pustym i zimnym. Zajmie się budowaniem domu w zupełnie innym hrabstwie, w zupełnie innych ścianach. Zabraknie mi powodów do wyściubiania nosa poza pracownię lub sypialnię. Staram się o tym nie myśleć, a od wczoraj te wizje nieustannie świdrują mój zaniepokojony umysł - nie lubię zmian. Trudno adaptuję się do nowych warunków, tak jak z dystansem przyjmuję w swe progi nowe twarze. Do Zivy też było mi się trudno przyzwyczaić, tak jak zresztą do własnej byłej żony, po której odejściu ciężko było mi się od niej z kolei odzwyczaić. Niby na co dzień nie zauważałem jej obecności, ale kiedy jej już nie było, czegoś mi brakowało w tych wszystkich ponurych korytarzach. Daleko mi do kameleona, okres przystosowawczy trwa długo, a na pewno od wczoraj nie wystrzelił prędko do przodu. Nadal gryzę się z przekazaną mi informacją, wciąż usiłuję ją przetrawić na znośną. Za dużo spraw jednak zaprząta mi głowę.
Jest też i dobra wiadomość - nasz drogi, marnotrawny kuzyn wraca dziś na Wyspy, więc musimy uczcić ten powrót. To ma być standardowa kolacja, a kiedy myślę o liście powodów do odhaczenia, okazuje się, że nie jest wcale taka krótka. Nasz wyjazd też się do tego przyczynił - może być przecież tym ostatnim. Nie wieszczę żadnych pesymistycznych wizji, ale jednocześnie daleko mi do optymizmu, dlatego dmucham na zimne. I każę się skrzatom uwijać jak w ukropie, wszystko ma być dopięte na ostatni guzik. Podejmuję nawet trudną decyzję rozweselenia nieco ciemnego od czerni oraz srebra wnętrza. W kąt odchodzi grafitowy obrus zdobiący drewniany stół. Zamiast tego królują maki, nie tylko w formie okrycia blatu. Wyciągnięta jest też zastawa, ozdoby do świec, makowe serwetki. Trudno nie czuć się jak u Burków. Sztućce z najlepszego srebra, jedzenie w odpowiednich misach, kieliszki gotowe do przyjęcia każdego trunku, dzban kryjący wino, które można przechować w tak wymyślnych kielichach oraz kwiaty zdobiące wazony - to wszystko dopełniało efektu. Nie tak mrocznego jak zwykle, ale i na takie spotkania przyjdzie pora. Teraz załóżmy, że chcemy przywitać wiosnę, udajmy, że lubię zmiany, kolacja odbędzie się w nienagannym harmonogramie. Stoję zwyczajowo w progu, żeby móc każdego przywitać przed przejściem do jadalnio-salonu, gdzie można zasiąść przy stole w dowolnym jego miejscu. Nie ma żadnej ustalonej hierarchii, wyznaczanych krzeseł. Spotykamy się w obrębie rodziny. Dlatego wyjątkowo nie stoję ani spięty, ani jak na skazanie - wręcz oczekuję zobaczyć te wszystkie miłe mi twarze i zapomnieć o samym sobie, co na co dzień jest zadaniem niemal niemożliwym.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czas niestrudzenie gnał do przodu a znamiona jego bezlitośnie odciskały się na każdym – czy to dodając parę zmarszczek na twarzy, czy też wplatając w spojrzenie głębie które niosło z sobą zdobyte z mijanymi latami doświadczenie. O posiadłości nad Wear chodziły różne plotki rozsiewane głównie przez osoby którym nigdy nie dane było by choć koniuszek palca pojawił się w włościach które od zawsze okalała swoistego rodzaju mgła tajemnicy. Kiedyś wprost zapytana zostałam czy prawdą jest, że w posiadłości którą zamieszkuję z bratem straszy. Nie odpowiedziałam oczywiście bowiem niedorzeczność tego pytania praktycznie od razu skreśliła jakąkolwiek możliwość bym otwierała swoje usta. Zrobiłabym to tylko z jednego powodu – by zapytać czy z tępotą się urodził czy też zaraził od kogoś niedawno dopiero – nie wart był on jednak by usłyszeć tembr mojego głosu choćby przy słowie żegnam, bo i jego nie wypowiedziałam.
Nie tylko o posiadłości krążyły plotki, cały mój ród na językach wielu osób był. Tak samo jak ten zamek i my zdawaliśmy się być dla ludźmi niewiadomą. Głównie przez nasze usposobienie do cenienia słów które wypowiadamy. Niewielu znajdowało się śmiałków którzy potrafili przetrwać konwersację z którymkolwiek z nas. Niestety dla nich, przynajmniej ja, nigdy nad tym faktem nie ubolewałam. Nie wielu też zalazło się takich, którzy wyciągnęli z nas jakiekolwiek informacje. Kiedyś usłyszałam nawet jak nazywają nas nieludźmi, bowiem ciężko było dojrzeć w nas jakieś ludzkie reakcje.
My wiedzieliśmy swoje po prostu i żadne z nas nie czuło potrzeby by tłumaczyć się ze swojego zachowania czy nawyków reszcie świata. Bo przecież jadaliśmy kolacje w rodzinnym gronie, czuliśmy też czasem nawet mimo tego, że nie okazywaliśmy tego zewnętrznie – czy może raczej okazywaliśmy to na swój specyficzny sposób. W moim przypadku na reakcję trzeba było sobie zasłużyć. Uniesienie brwi, czy wprawienie kącika ust w drganie nie było wysiłkiem, jednak uważałam że takie gesty nie należą się każdemu. Ba! Czasem wręcz są marnowane czy też robione na pokaz. Przez innych oczywiście, ja nie byłam taka. Mówiłam spojrzeniem, nim też obserwowałam otoczenie. Ust używając w nagrodę czy w podzięce w głębokim poważaniu mając karcące spojrzenia czy opinie innych.
Właściwie nie napawał mnie optymizmem fakt że czas był w ciągłym ruchu. Zdecydowanie mocniej wolałabym opcję w której staje on w miejscu nie posuwając wskazówek na przód, jednak pozwalając na to byśmy my dalej pchali nasze życie. Czcze marzenia. Zima minęła nadzwyczaj szybko i nadeszło nieuchronne. Co prawda o tym że przyjdzie mi wyjść za mąż wiedziałam już jakiś czas. Przyjęłam to do wiadomości i słowem nie pisnęłam na ten temat, choć do piśnięcia miałam wiele. To nie tak że wybranek który przypadł mi w udziale był zły. Nie znałam go na tyle, by móc wydać jakąś opinie. Jedno wiedziałam na pewno, że z bezwartościowego morze szlacheckich dziedziców chociaż takiego dostałam który nie czuje ciągłej potrzeby wypluwania słów z siebie byleby tylko ciszę czymś zapchać. Chociaż roztkliwiając się nad tym chwilę dłużej do wniosku jednego zawsze prowadziły nie moje rozważania – każdy był zły. Wystarczyło, że był. Że istniał i że żenić się ze mną miał. Marzyło mi się zostać starą panną i zawracać spięte pośladki mojego starszego brata do czasu aż jedno z nas na drugi świat się nie wybierze.
Nie miało być mi to dane.
I choć przez długi okres czasu świadomość tego że moje zamążpójście to zdarzenie na które klamka już zapadła w moim odczuciu jakby nadal jawiło się jako nie do końca pewne.
Aż do wczoraj.
Kiedy to odwiedził mnie w moich komnatach wybrany dla mnie Soren. Dziwne to było spotkanie. Po raz pierwszy w życiu niezręcznie się czułam i nigdy nie pomyślałabym że ktoś tego rodzaju uczucie będzie w stanie wydobyć u mnie na powierzchnię przeciągając przez wszystkie te mury i zabezpieczania które nagromadziłam w ciągu tylu lat. Nie to jednak jak owe spotkanie przebiegało było ważne, a to co je wieńczyło.
Pierwsza biżuteria do której będę musiała przyzwyczaić się i nosić od wczoraj zajmowała specjalnie miejsce na moim palcu. Właściwie uwierała mnie ciągle. Nie przejawiałam ciągoto do błyskotek i prawie nigdy takowych nie nosiłam – chyba że Marcel wręcz zmusił mnie do tego. Przeważnie moich uszu nie zdobiły wdzięcznie podskakujące przy kroku kolczyk, na szyję nie wkładałam kolii na której można zawiesić wzrok i długie palce zawsze pozostawały gołe. Do wczoraj rzecz jasna. Po raz pierwszy ściągnąć ją chciałam przy kąpieli i spędziłam dobre dwadzieścia minut stojąc i wpatrując się w ozdobiony pierścionkiem palec i jednocześnie myśląc nad tym jak zachować się powinnam. Zostawiłam go jednak choć nieprzyzwyczajona do czegokolwiek na moich dłoniach poza rękawicami czułam dyskomfort. Po raz drugi zamarzyłam by ściągnąć go gdy pisałam, po raz trzeci przy jedzeniu kolacji a potem przestałam liczyć. Niechętnie do wniosku doszłam że będzie mi ciągle przeszkadzać i, niczym widomo śmierci stojące nad truposzem, przypominać niezmiennie w każdej minucie, że znane mi dotychczas życie nieznośnie zbliża się do kresu wędrówki.
Dziś od rana zajmowałam się przygotowaniami do wyprawy na którą miałam wybrać się z bratem i dopiero co powracającym kuzynem. Dopiero po południu wróciłam do swych komnat by przebrać się na przygotowywaną przez Quentina kolację, uprzednio prosząc Marcela Parkinsona o pojawianie się i wybranie mi odpowiedniego stroju. Pokręcił nosem i pozałamywał ręce nade mną jak to miał w zwyczaju by końcu wybrać mi a wieczór antracytową sukienkę z rozkloszowaną spódnicą – bez dodatków bowiem gwiazdą wieczoru miało być to, co świeciło na mym palcu.
Niepewnie szłam na to spotkanie. A może bardziej – niemrawo dość. Wiedząc doskonale że skupię dziś na sobie całą uwagę a było to ostatnie o czym marzyłam. Właściwie to trzy raz wracałam się z powrotem do moich komnat, jednak po trzech krokach – w których przypominałam sobie jak się nazywam – na powrót kierowałam się w stronę jadali i znów stawiałam krok za krokiem. O dziwo przemknęła mi przez głowę myśl że brakuje mi Sorena – ale chyba bardziej tylko dlatego, że i on wraz ze mną powinien siedzieć i cierpieć te katusze. I tak innej możliwości nie dopuściłabym do siebie. Jakaś nikła nadzieja tliła się mając nadzieję, że zjawi się - chociaż nie miałabym mu za złe gdyby zamiast wieczoru w gronie mojej rodziny wolał spędzić go w samotności. W końcu doszłam do pomieszczenia u progu dostrzegając brata. Zatrzymałam się przy nim i ramię w ramię stanęłam z nim nie odzywając się słowem nawet. Postanowiłam jak i on gości powitać pewna, że żaden z nich się jeszcze nie pojawił.
Nie tylko o posiadłości krążyły plotki, cały mój ród na językach wielu osób był. Tak samo jak ten zamek i my zdawaliśmy się być dla ludźmi niewiadomą. Głównie przez nasze usposobienie do cenienia słów które wypowiadamy. Niewielu znajdowało się śmiałków którzy potrafili przetrwać konwersację z którymkolwiek z nas. Niestety dla nich, przynajmniej ja, nigdy nad tym faktem nie ubolewałam. Nie wielu też zalazło się takich, którzy wyciągnęli z nas jakiekolwiek informacje. Kiedyś usłyszałam nawet jak nazywają nas nieludźmi, bowiem ciężko było dojrzeć w nas jakieś ludzkie reakcje.
My wiedzieliśmy swoje po prostu i żadne z nas nie czuło potrzeby by tłumaczyć się ze swojego zachowania czy nawyków reszcie świata. Bo przecież jadaliśmy kolacje w rodzinnym gronie, czuliśmy też czasem nawet mimo tego, że nie okazywaliśmy tego zewnętrznie – czy może raczej okazywaliśmy to na swój specyficzny sposób. W moim przypadku na reakcję trzeba było sobie zasłużyć. Uniesienie brwi, czy wprawienie kącika ust w drganie nie było wysiłkiem, jednak uważałam że takie gesty nie należą się każdemu. Ba! Czasem wręcz są marnowane czy też robione na pokaz. Przez innych oczywiście, ja nie byłam taka. Mówiłam spojrzeniem, nim też obserwowałam otoczenie. Ust używając w nagrodę czy w podzięce w głębokim poważaniu mając karcące spojrzenia czy opinie innych.
Właściwie nie napawał mnie optymizmem fakt że czas był w ciągłym ruchu. Zdecydowanie mocniej wolałabym opcję w której staje on w miejscu nie posuwając wskazówek na przód, jednak pozwalając na to byśmy my dalej pchali nasze życie. Czcze marzenia. Zima minęła nadzwyczaj szybko i nadeszło nieuchronne. Co prawda o tym że przyjdzie mi wyjść za mąż wiedziałam już jakiś czas. Przyjęłam to do wiadomości i słowem nie pisnęłam na ten temat, choć do piśnięcia miałam wiele. To nie tak że wybranek który przypadł mi w udziale był zły. Nie znałam go na tyle, by móc wydać jakąś opinie. Jedno wiedziałam na pewno, że z bezwartościowego morze szlacheckich dziedziców chociaż takiego dostałam który nie czuje ciągłej potrzeby wypluwania słów z siebie byleby tylko ciszę czymś zapchać. Chociaż roztkliwiając się nad tym chwilę dłużej do wniosku jednego zawsze prowadziły nie moje rozważania – każdy był zły. Wystarczyło, że był. Że istniał i że żenić się ze mną miał. Marzyło mi się zostać starą panną i zawracać spięte pośladki mojego starszego brata do czasu aż jedno z nas na drugi świat się nie wybierze.
Nie miało być mi to dane.
I choć przez długi okres czasu świadomość tego że moje zamążpójście to zdarzenie na które klamka już zapadła w moim odczuciu jakby nadal jawiło się jako nie do końca pewne.
Aż do wczoraj.
Kiedy to odwiedził mnie w moich komnatach wybrany dla mnie Soren. Dziwne to było spotkanie. Po raz pierwszy w życiu niezręcznie się czułam i nigdy nie pomyślałabym że ktoś tego rodzaju uczucie będzie w stanie wydobyć u mnie na powierzchnię przeciągając przez wszystkie te mury i zabezpieczania które nagromadziłam w ciągu tylu lat. Nie to jednak jak owe spotkanie przebiegało było ważne, a to co je wieńczyło.
Pierwsza biżuteria do której będę musiała przyzwyczaić się i nosić od wczoraj zajmowała specjalnie miejsce na moim palcu. Właściwie uwierała mnie ciągle. Nie przejawiałam ciągoto do błyskotek i prawie nigdy takowych nie nosiłam – chyba że Marcel wręcz zmusił mnie do tego. Przeważnie moich uszu nie zdobiły wdzięcznie podskakujące przy kroku kolczyk, na szyję nie wkładałam kolii na której można zawiesić wzrok i długie palce zawsze pozostawały gołe. Do wczoraj rzecz jasna. Po raz pierwszy ściągnąć ją chciałam przy kąpieli i spędziłam dobre dwadzieścia minut stojąc i wpatrując się w ozdobiony pierścionkiem palec i jednocześnie myśląc nad tym jak zachować się powinnam. Zostawiłam go jednak choć nieprzyzwyczajona do czegokolwiek na moich dłoniach poza rękawicami czułam dyskomfort. Po raz drugi zamarzyłam by ściągnąć go gdy pisałam, po raz trzeci przy jedzeniu kolacji a potem przestałam liczyć. Niechętnie do wniosku doszłam że będzie mi ciągle przeszkadzać i, niczym widomo śmierci stojące nad truposzem, przypominać niezmiennie w każdej minucie, że znane mi dotychczas życie nieznośnie zbliża się do kresu wędrówki.
Dziś od rana zajmowałam się przygotowaniami do wyprawy na którą miałam wybrać się z bratem i dopiero co powracającym kuzynem. Dopiero po południu wróciłam do swych komnat by przebrać się na przygotowywaną przez Quentina kolację, uprzednio prosząc Marcela Parkinsona o pojawianie się i wybranie mi odpowiedniego stroju. Pokręcił nosem i pozałamywał ręce nade mną jak to miał w zwyczaju by końcu wybrać mi a wieczór antracytową sukienkę z rozkloszowaną spódnicą – bez dodatków bowiem gwiazdą wieczoru miało być to, co świeciło na mym palcu.
Niepewnie szłam na to spotkanie. A może bardziej – niemrawo dość. Wiedząc doskonale że skupię dziś na sobie całą uwagę a było to ostatnie o czym marzyłam. Właściwie to trzy raz wracałam się z powrotem do moich komnat, jednak po trzech krokach – w których przypominałam sobie jak się nazywam – na powrót kierowałam się w stronę jadali i znów stawiałam krok za krokiem. O dziwo przemknęła mi przez głowę myśl że brakuje mi Sorena – ale chyba bardziej tylko dlatego, że i on wraz ze mną powinien siedzieć i cierpieć te katusze. I tak innej możliwości nie dopuściłabym do siebie. Jakaś nikła nadzieja tliła się mając nadzieję, że zjawi się - chociaż nie miałabym mu za złe gdyby zamiast wieczoru w gronie mojej rodziny wolał spędzić go w samotności. W końcu doszłam do pomieszczenia u progu dostrzegając brata. Zatrzymałam się przy nim i ramię w ramię stanęłam z nim nie odzywając się słowem nawet. Postanowiłam jak i on gości powitać pewna, że żaden z nich się jeszcze nie pojawił.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Ostatnio zmieniony przez Wynonna Burke dnia 04.10.16 22:35, w całości zmieniany 1 raz
Czemu płaczesz, Anglio, nad powrotem swojego syna marnotrawnego? Czemu chmury przysłaniają niebo, a wiatr kołysze łysymi gałęziami drzew? Jeszcze kilka dni temu oglądałem na nich pierwsze różowe pąki kwiatów wiśni - zdawałoby się, że w zupełnie innym świecie, lata temu. W końcu, po niemal roku, moja stopa postanęła znów na brytyjskiej ziemi. W rodzinnym Nottingham nie zabawiłem długo, zostawiając ojca ze słowem skargi na ustach. Nigdy nie lubił rodziny swojej żony, rodziny tak odmiennej przecież od Nottów.
Do mglistego Durham zmierzam nie bez powodu - wprost na kolację wśród tak bliskich mi krewnych. W teorii zwyczajny posiłek, jak to jednak bardzo często z moim kuzynostwem bywa, praktyka to już coś zupełnie innego.
Słyszałem plotki niesione na sowich skrzydłach, plotki docierające aż na drugi koniec świata, przemierzające lądy i wody. Po powrocie swój kraj zastałem zmienionym - zmieniła się także i ona. Przegapiłem wiele rzeczy, pogrzeby, śluby, wesela. Przegapiłem też zaręczyny swojej ukochanej kuzynki, tej która od lat najmłodszych stanowiła w pewnym sensie moje odbicie, niezauważana, pomijana, niedoceniana. Czy Mojry raz jeszcze postanowiły postawić nas przed lustrem - ją, zaręczoną i mnie samego, z wiszącą nade mną groźbą rychłego ślubu? Wciąż idę przez życie, z pewnością, że Fortuna drwi sobie z każdego mojego kroku.
Tym razem zaprowadziła mnie aż do rezydencji Quentina, do północnego skrzydła o potężnych oknach i malowniczych widokach na rzekę. Wzdycham z ulgą, widząc że chociaż coś w moim życiu pozostało takie same. Jeżeli wspominam już o braku zmian to wspomnieć muszę o swoim kuzynie, który - przynajmniej na pierwszy rzut oka - nie zmienił się prawie wcale. Nie mam mu tego za złe, kiedy widzę go takiego, jakim go zapamiętałem, niedotkniętego przez miniony czas. Nonę dostrzegam później, może dlatego, że choć z wyglądu nieszczególnie się zmieniła, czuję, że jest inna, może dlatego, że włożyła sukienkę, może dlatego, że usilnie starałem się odwracać wzrok od jej dłoni.
I w końcu stoję tam przez kilka niezręcznych sekund, jak ostatni z głupców, ja, złotousty Nott, pozbawiony słów, nie wiedzący co zrobić. Jakaś część mnie chciałaby zamknąć ich w serdecznym uśmiechu, inna zaś kazała mi odwrócić się i uciec. Rok to bardzo długi okres czasu. Zmienia ludzi, z pewnością zmienił ich. Zmienił Anglię. Zmienił mnie.
- Wróciłem? - mówię u progu, nie wiedząc nawet czy jest to pytanie czy stwierdzenie.
Chciałbym zapytać ją o wiele rzeczy - jaki on jest, kim właściwie jest? Kiedy, jak, dlaczego? Chciałbym powiedzieć im wiele rzeczy - że mi ich brakowało, że choć ciągle uciekam jak najdalej od domu, to coś zawsze każe mi wracać. Jednak nie mówię, nie pytam - wiedząc przecież, że Burke’owie nie należą do ludzi specjalnie wylewnych. Zamiast tego uśmiecham się lekko, ale prawdziwie i szczerze. Moją głowę zapewniają fakty, wspomnienia, znajome twarze, czuję się jednak tak, jakby należały do kogoś innego. Przed oczami wciąż mam polityczne negocjacje i kodeksy prawne, nie do końca potrafię zrozumieć, że czeka mnie kolacja w rodzinnym gronie, a nie kolejna rozprawa. Wciąż dręczą mnie moje problemy, mój ojciec, moja matka. Powoli dogania mnie wszystko to, przed czym tak mężnie uciekam i wygląda na to, że będę musiał stawić temu czoła. Jednak nie tutaj, nie sam - staram się uspokoić pędzące myśli, chociaż na te kilka godzin. Bo przecież gdy podnoszę wzrok i kiedy napotykam spojrzenie cudzych oczu, tak dobrze mi przecież znanych, czuję że w końcu jestem we właściwym miejscu.
Do mglistego Durham zmierzam nie bez powodu - wprost na kolację wśród tak bliskich mi krewnych. W teorii zwyczajny posiłek, jak to jednak bardzo często z moim kuzynostwem bywa, praktyka to już coś zupełnie innego.
Słyszałem plotki niesione na sowich skrzydłach, plotki docierające aż na drugi koniec świata, przemierzające lądy i wody. Po powrocie swój kraj zastałem zmienionym - zmieniła się także i ona. Przegapiłem wiele rzeczy, pogrzeby, śluby, wesela. Przegapiłem też zaręczyny swojej ukochanej kuzynki, tej która od lat najmłodszych stanowiła w pewnym sensie moje odbicie, niezauważana, pomijana, niedoceniana. Czy Mojry raz jeszcze postanowiły postawić nas przed lustrem - ją, zaręczoną i mnie samego, z wiszącą nade mną groźbą rychłego ślubu? Wciąż idę przez życie, z pewnością, że Fortuna drwi sobie z każdego mojego kroku.
Tym razem zaprowadziła mnie aż do rezydencji Quentina, do północnego skrzydła o potężnych oknach i malowniczych widokach na rzekę. Wzdycham z ulgą, widząc że chociaż coś w moim życiu pozostało takie same. Jeżeli wspominam już o braku zmian to wspomnieć muszę o swoim kuzynie, który - przynajmniej na pierwszy rzut oka - nie zmienił się prawie wcale. Nie mam mu tego za złe, kiedy widzę go takiego, jakim go zapamiętałem, niedotkniętego przez miniony czas. Nonę dostrzegam później, może dlatego, że choć z wyglądu nieszczególnie się zmieniła, czuję, że jest inna, może dlatego, że włożyła sukienkę, może dlatego, że usilnie starałem się odwracać wzrok od jej dłoni.
I w końcu stoję tam przez kilka niezręcznych sekund, jak ostatni z głupców, ja, złotousty Nott, pozbawiony słów, nie wiedzący co zrobić. Jakaś część mnie chciałaby zamknąć ich w serdecznym uśmiechu, inna zaś kazała mi odwrócić się i uciec. Rok to bardzo długi okres czasu. Zmienia ludzi, z pewnością zmienił ich. Zmienił Anglię. Zmienił mnie.
- Wróciłem? - mówię u progu, nie wiedząc nawet czy jest to pytanie czy stwierdzenie.
Chciałbym zapytać ją o wiele rzeczy - jaki on jest, kim właściwie jest? Kiedy, jak, dlaczego? Chciałbym powiedzieć im wiele rzeczy - że mi ich brakowało, że choć ciągle uciekam jak najdalej od domu, to coś zawsze każe mi wracać. Jednak nie mówię, nie pytam - wiedząc przecież, że Burke’owie nie należą do ludzi specjalnie wylewnych. Zamiast tego uśmiecham się lekko, ale prawdziwie i szczerze. Moją głowę zapewniają fakty, wspomnienia, znajome twarze, czuję się jednak tak, jakby należały do kogoś innego. Przed oczami wciąż mam polityczne negocjacje i kodeksy prawne, nie do końca potrafię zrozumieć, że czeka mnie kolacja w rodzinnym gronie, a nie kolejna rozprawa. Wciąż dręczą mnie moje problemy, mój ojciec, moja matka. Powoli dogania mnie wszystko to, przed czym tak mężnie uciekam i wygląda na to, że będę musiał stawić temu czoła. Jednak nie tutaj, nie sam - staram się uspokoić pędzące myśli, chociaż na te kilka godzin. Bo przecież gdy podnoszę wzrok i kiedy napotykam spojrzenie cudzych oczu, tak dobrze mi przecież znanych, czuję że w końcu jestem we właściwym miejscu.
Alastair Nott
Zawód : Urzędnik Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Hell is empty and all the devils are here
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Obcy.
Słowo dudni mu w głowie i obija się o czaszkę. Zawsze obcy, zawsze inny, nie ten, nie pasujący. Chociaż Avery to rodzina dbała o to, aby czuł się niekoniecznie pasujący do nich. Jak gdyby był puzzlem łudzącą podobnym do układanki, ale w ostatecznym rozrachunku niepasującym do doskonałego obrazka. Czy kiedykolwiek mu to przeszkadzało? Skłamałby, mówiąc, że nie. Przecież jako mały chłopiec był tak cholernie spragniony akceptacji matki, dziadka. Chciał być jednym z nich. To chyba zupełnie naturalna, dziecięca potrzeba akceptacji. Przecież nikt nie wybiera samemu życia na marginesie, przynajmniej na początku. Na szczęście przywykł do roli, jaką nadała mu rodzina. Bycie tym innym nie napawało go już negatywnymi uczuciami, a wręcz napawało spokojem. Widząc zepsucie, które toczyło matkę i brata szczerze cieszył się, że się z nimi nie identyfikuje. Cenił spokój życia na uboczu. Nic więc dziwnego, że jego utrata tak bardzo go bolało. W końcu miecz przeznaczenia ma dwa ostrza.
I teraz znów miał być obcy. Sam nie wiedział jak się z tym czuć. Wizyta w rezydencji rodu Burke napawała go gamą różnych emocji. Miał w końcu pojawić się tam, aby stanąć u boku swojej narzeczonej. To słowo wciąż dziwnie smakowało w jego ustach, czuł na języku posmak goryczy. Zadecydowano za niego, klamka uroczyście zapadła układając jego życie pod dyktando słów starca, który od równo trzech miesięcy spoczywał pod ziemią rodowego grobowca. Jednak wściekłość, którą czuł wtedy, gdy otrzymał wiekopomny list, wyparowała już dawno temu. Potęgowało to tylko świadomość z jakim szaleńczym pędem jego życie gnał do przodu, zasypując go coraz to kolejnymi wydarzeniami, które bardzo często przypominały bolesne ciosy, a nie łaskawe muśnięcia. Teraz wypełniała go głównie słodka obojętność. Totalne zwiotczenie umysłu, które było czystą reakcją obronną organizmu na zalewające go fale cierpienia. Jak wiele go może znieść człowiek? Prawdopodobnie sporo, ale Avery miał nieodparte wrażenie, że już dawno przelał tę czarę.
Teleportując się w okolice posiadłości należącej do brata jego narzeczonej zastanawiał się jak odbierze go mężczyzna. Wspomnienie narzeczonego jego własnej siostry wciąż było niezwykle świeże. Zmiana zachowania i podejścia kosztowała go naprawdę wiele. Nie miał jednak pojęcia, jakie są stosunki Wynonny z Quentinem. I był stuprocentowo pewien, że lorda Burke nie szargały takie demony jak jego wtedy. Przecież nie został zesłany, aby nieść komuś zgubę, prawda?
Mimo to tak właśnie się czuł. Jak gdyby miał być ponurakiem tego wieczoru, przykrym zwiastunem nieprzyjemnej przyszłości. Przede wszystkim świadom był jak bardzo aranżowane miało być jego małżeństwo oraz jak przerażająco oczywistym był dla niego fakt, że nie będzie mógł pokochać Wynonny Burke. I to nie dlatego, że nie będzie chciał, że nie będzie umiał czy, że zaprze się dla samej zasady. Jego serce najzwyczajniej w świecie zostało już zajęte. Miał wrażenie, że jeśli to uczucie kiedykolwiek opuści jego ciało to zrobi to wraz z jego ostatnim oddechem. Określenie wierny niczym pies, głupi, naiwny, ale nieustępliwy pies pasowało do niego w tej chwili. Był w tym momencie chodzącą definicją beznadziejności. Nic nie mógł z tym zrobić. I chyba nie chciał.
Przepełniony tym wszystkim chcąc nie chcąc przekroczył próg tej nieszczęsnej rezydencji z każdym krokiem czując się coraz bardziej niczym intruz. Był wiecznym tułaczem, szukał miejsca dla siebie, po drodze będąc wszędzie intruzem. Odnalazł w końcu swoje miejsce święte i teraz zmienił się w wiecznego pielgrzyma, który podświadomie cały czas dążył do tych jedynych ramion, które tak bardzo pokochał. Były jednak bardzo daleko, a on znów był tylko intruzem. W dodatku sięgnął apogeum, kiedy pojawił się w skrzydle północnym widocznie zakłócając jakieś powitanie. Przesunął jedynie wzrokiem po stojących w wejściu, po czym taktownie odsunął się o krok i jak na gościa przystało dając im odrobinę prywatności. Chociaż najchętniej obróciłby się teraz na pięcie i zniknął.
Był tu obcy.
Słowo dudni mu w głowie i obija się o czaszkę. Zawsze obcy, zawsze inny, nie ten, nie pasujący. Chociaż Avery to rodzina dbała o to, aby czuł się niekoniecznie pasujący do nich. Jak gdyby był puzzlem łudzącą podobnym do układanki, ale w ostatecznym rozrachunku niepasującym do doskonałego obrazka. Czy kiedykolwiek mu to przeszkadzało? Skłamałby, mówiąc, że nie. Przecież jako mały chłopiec był tak cholernie spragniony akceptacji matki, dziadka. Chciał być jednym z nich. To chyba zupełnie naturalna, dziecięca potrzeba akceptacji. Przecież nikt nie wybiera samemu życia na marginesie, przynajmniej na początku. Na szczęście przywykł do roli, jaką nadała mu rodzina. Bycie tym innym nie napawało go już negatywnymi uczuciami, a wręcz napawało spokojem. Widząc zepsucie, które toczyło matkę i brata szczerze cieszył się, że się z nimi nie identyfikuje. Cenił spokój życia na uboczu. Nic więc dziwnego, że jego utrata tak bardzo go bolało. W końcu miecz przeznaczenia ma dwa ostrza.
I teraz znów miał być obcy. Sam nie wiedział jak się z tym czuć. Wizyta w rezydencji rodu Burke napawała go gamą różnych emocji. Miał w końcu pojawić się tam, aby stanąć u boku swojej narzeczonej. To słowo wciąż dziwnie smakowało w jego ustach, czuł na języku posmak goryczy. Zadecydowano za niego, klamka uroczyście zapadła układając jego życie pod dyktando słów starca, który od równo trzech miesięcy spoczywał pod ziemią rodowego grobowca. Jednak wściekłość, którą czuł wtedy, gdy otrzymał wiekopomny list, wyparowała już dawno temu. Potęgowało to tylko świadomość z jakim szaleńczym pędem jego życie gnał do przodu, zasypując go coraz to kolejnymi wydarzeniami, które bardzo często przypominały bolesne ciosy, a nie łaskawe muśnięcia. Teraz wypełniała go głównie słodka obojętność. Totalne zwiotczenie umysłu, które było czystą reakcją obronną organizmu na zalewające go fale cierpienia. Jak wiele go może znieść człowiek? Prawdopodobnie sporo, ale Avery miał nieodparte wrażenie, że już dawno przelał tę czarę.
Teleportując się w okolice posiadłości należącej do brata jego narzeczonej zastanawiał się jak odbierze go mężczyzna. Wspomnienie narzeczonego jego własnej siostry wciąż było niezwykle świeże. Zmiana zachowania i podejścia kosztowała go naprawdę wiele. Nie miał jednak pojęcia, jakie są stosunki Wynonny z Quentinem. I był stuprocentowo pewien, że lorda Burke nie szargały takie demony jak jego wtedy. Przecież nie został zesłany, aby nieść komuś zgubę, prawda?
Mimo to tak właśnie się czuł. Jak gdyby miał być ponurakiem tego wieczoru, przykrym zwiastunem nieprzyjemnej przyszłości. Przede wszystkim świadom był jak bardzo aranżowane miało być jego małżeństwo oraz jak przerażająco oczywistym był dla niego fakt, że nie będzie mógł pokochać Wynonny Burke. I to nie dlatego, że nie będzie chciał, że nie będzie umiał czy, że zaprze się dla samej zasady. Jego serce najzwyczajniej w świecie zostało już zajęte. Miał wrażenie, że jeśli to uczucie kiedykolwiek opuści jego ciało to zrobi to wraz z jego ostatnim oddechem. Określenie wierny niczym pies, głupi, naiwny, ale nieustępliwy pies pasowało do niego w tej chwili. Był w tym momencie chodzącą definicją beznadziejności. Nic nie mógł z tym zrobić. I chyba nie chciał.
Przepełniony tym wszystkim chcąc nie chcąc przekroczył próg tej nieszczęsnej rezydencji z każdym krokiem czując się coraz bardziej niczym intruz. Był wiecznym tułaczem, szukał miejsca dla siebie, po drodze będąc wszędzie intruzem. Odnalazł w końcu swoje miejsce święte i teraz zmienił się w wiecznego pielgrzyma, który podświadomie cały czas dążył do tych jedynych ramion, które tak bardzo pokochał. Były jednak bardzo daleko, a on znów był tylko intruzem. W dodatku sięgnął apogeum, kiedy pojawił się w skrzydle północnym widocznie zakłócając jakieś powitanie. Przesunął jedynie wzrokiem po stojących w wejściu, po czym taktownie odsunął się o krok i jak na gościa przystało dając im odrobinę prywatności. Chociaż najchętniej obróciłby się teraz na pięcie i zniknął.
Był tu obcy.
okay, i hated you but even when you left, there was never a day that i’ve forgotten about you and even though i actually miss you, i’m gonna erase you now cause that’ll hurt way less
than blaming you
Soren Avery
Zawód : pałkarz Os z Wimbourne
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
jest szósta mojego serca
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
a po kątach trudno pozbierać wczorajszy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasem zastanawiała się dlaczego czuje się tak obco, kiedy jest zapraszana na rodzinne spotkania Burke'ów. Są oni przecież jej krewnymi, ale jednak tak jakby nimi nie byli. Może winne było to, że swojej matki nigdy nie miała okazji poznać, albo po prostu ten ciężki i zaborczy tytuł Black, którzy trzymał przy sobie twardą ręką i wywyższał ponad innych, osłabiał jej więzy z innymi rodami. Tak przynajmniej jej się wydawało i sama nie była pewna, czy jest to nieprzyjemne, czy budujące. Nie wyobrażała sobie bycia kimkolwiek innym, nie wyobrażała sobie, że będzie musiała nosić inne nazwisko. Ale przecież do tego jest jej coraz bliżej. Czas był bezlitosny i chociaż na jej twarzy nie było tego widać, bo wciąż posiadała swoją porcelanową, nienaruszoną cerę, to nie dało się temu zaprzeczyć.
Pojawiła się na miejscu z lekkim opóźnieniem, choć oczywiście nie wykraczającym poza granice dobrego smaku. Wszechobecne makowe wzory i typowa dla Burke'ów szarość i srebro nie przemawiały jednak do niej i nie czuła się wcale inaczej niż na uroczystych kolacjach. To nie było jej miejsce, ale zaproszenia nie wypadało odrzucić.
Libra nosiła na sobie znamiona swojego nazwiska, wybierając intensywną czerń - chcąc wyróżnić się wśród krewnych i zaznaczyć jeszcze bardziej swoją odmienność. Dobrała do tego granatową biżuterię, a jej włosy zostały starannie upięte. Prezentowała się jak zawsze nienagannie.
Zaraz po przybyciu ostrożnie skierowała się w stronę gospodarza, bo przecież to z nim należało przywitać się na początku.
- Witaj, kuzynie - powiedziała cicho. - To wspaniałe, że mogliśmy się dziś wszyscy spotkać.
Pojawiła się na miejscu z lekkim opóźnieniem, choć oczywiście nie wykraczającym poza granice dobrego smaku. Wszechobecne makowe wzory i typowa dla Burke'ów szarość i srebro nie przemawiały jednak do niej i nie czuła się wcale inaczej niż na uroczystych kolacjach. To nie było jej miejsce, ale zaproszenia nie wypadało odrzucić.
Libra nosiła na sobie znamiona swojego nazwiska, wybierając intensywną czerń - chcąc wyróżnić się wśród krewnych i zaznaczyć jeszcze bardziej swoją odmienność. Dobrała do tego granatową biżuterię, a jej włosy zostały starannie upięte. Prezentowała się jak zawsze nienagannie.
Zaraz po przybyciu ostrożnie skierowała się w stronę gospodarza, bo przecież to z nim należało przywitać się na początku.
- Witaj, kuzynie - powiedziała cicho. - To wspaniałe, że mogliśmy się dziś wszyscy spotkać.
Ostatnio zmieniony przez Libra Black dnia 08.10.16 17:04, w całości zmieniany 1 raz
Libra Black
Zawód : Dama/Staż w Ministerstwie Magii
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Prawdziwa szkoła życia zaczyna się od lekcji pokory
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była szczęśliwa na myśl o tym spotkaniu. Nie miała dużo możliwości do widywania rodziny. Ludzie nigdy nie mają czasu. To właśnie w otoczeniu jej rodu czuła się naprawdę sobą. Nie pasożytem za jakiego była uznawana wśród członków rodziny Yaxley... oczywiście nie mówiąc o każdym.
Cieszyła się, że jest z nią jej syn. Nie miał on za dużo okazji aby poznać jej stronę rodziny dlatego też uznała, że to najlepszy moment aby to zmienić. Obawiała się jednak, że chłopiec nie będzie się tu czuć dobrze. Jest kalką własnego ojca, a on z rodziną Burke nie miał zupełnie nic wspólnego. Był wręcz odwrotnością tego co definiował jej ród. Spoglądała teraz z troską na syna, który wyglądaj jakby wcale się nie przejmował wejściem do gniazda węży.
Ta rodzina miała własne przekonania, własne prawa, zdanie. Nie kłóciliśmy się z innymi, bo wiemy, że mamy rację. Swoją rację. Trzymamy się razem, choć wydawałoby się, że dzieli nas ogromna przepaść. My po prostu nie okazujemy tak otwarcie uczuć jak inni. Nie czujemy takiej potrzeby. Jesteśmy z sobą na tyle szczerzy, że wolimy mówić prosto w twarz co o sobie myślimy, aniżeli sztucznie się uśmiechać przeklinając się wzajemnie w duchu.
Zapewne zwykły, potencjalny, szary czarodziej stojąc przed wejściem do tej posiadłości bałby się choćby oddychać. Zupełnie jakbyśmy tam mieli urządzić sobie polowania na małe dzieci, które później upieczemy i zjemy. Niektórzy mają bujną wyobraźnie i wcale tego typu wyobrażenia na nasz temat by jej nie zdziwiły. Przez te dwadzieścia dziewięć lat słyszała tyle przeróżnych maści historii, że teoria o zjadaniu niewinnych istnień byłaby dla niej błahostką. Niech sobie myślą co chcą, my wiemy swoje.
Jak zawsze zadbała również o swój wygląd, zresztą nie tylko swój. Ubrana dziś była w długą granatową suknie z zabudowanym dekoltem. Jej gorset był koronkowy, zaś duł sukni tiulowy. Oczywiście tradycyjnie włosy spływały jej po ramionach długimi, kręconymi pasmami.
Uwielbiała wystrój tej posiadłości. Chyba każdy Burke lubował się w ciemnych barwach, dlatego trudno było jej się przyzwyczaić do ciepłych barw przepełniających Yaxley Manor.
Widząc kuzynostwo stojące u progu skrzydła północnego położyła dłoń na ramieniu syna cały czas dzielnie kroczącego u jej boku, starającego się objąć wszystko wzrokiem.
-Rodzina marnotrawna w jednym miejscu. To nie skończy się dobrze.-uśmiechnęła się lekko w stronę Quentina i Wynonny. Była ciekawa jak wiele osób się tu dziś zjawi. Ich rodzina była naprawdę spora, ale szczerze wątpiła aby pojawiła się tu cała. Było to wręcz fizycznie niemożliwe i może nawet odrobinę niebezpieczne...
Cieszyła się, że jest z nią jej syn. Nie miał on za dużo okazji aby poznać jej stronę rodziny dlatego też uznała, że to najlepszy moment aby to zmienić. Obawiała się jednak, że chłopiec nie będzie się tu czuć dobrze. Jest kalką własnego ojca, a on z rodziną Burke nie miał zupełnie nic wspólnego. Był wręcz odwrotnością tego co definiował jej ród. Spoglądała teraz z troską na syna, który wyglądaj jakby wcale się nie przejmował wejściem do gniazda węży.
Ta rodzina miała własne przekonania, własne prawa, zdanie. Nie kłóciliśmy się z innymi, bo wiemy, że mamy rację. Swoją rację. Trzymamy się razem, choć wydawałoby się, że dzieli nas ogromna przepaść. My po prostu nie okazujemy tak otwarcie uczuć jak inni. Nie czujemy takiej potrzeby. Jesteśmy z sobą na tyle szczerzy, że wolimy mówić prosto w twarz co o sobie myślimy, aniżeli sztucznie się uśmiechać przeklinając się wzajemnie w duchu.
Zapewne zwykły, potencjalny, szary czarodziej stojąc przed wejściem do tej posiadłości bałby się choćby oddychać. Zupełnie jakbyśmy tam mieli urządzić sobie polowania na małe dzieci, które później upieczemy i zjemy. Niektórzy mają bujną wyobraźnie i wcale tego typu wyobrażenia na nasz temat by jej nie zdziwiły. Przez te dwadzieścia dziewięć lat słyszała tyle przeróżnych maści historii, że teoria o zjadaniu niewinnych istnień byłaby dla niej błahostką. Niech sobie myślą co chcą, my wiemy swoje.
Jak zawsze zadbała również o swój wygląd, zresztą nie tylko swój. Ubrana dziś była w długą granatową suknie z zabudowanym dekoltem. Jej gorset był koronkowy, zaś duł sukni tiulowy. Oczywiście tradycyjnie włosy spływały jej po ramionach długimi, kręconymi pasmami.
Uwielbiała wystrój tej posiadłości. Chyba każdy Burke lubował się w ciemnych barwach, dlatego trudno było jej się przyzwyczaić do ciepłych barw przepełniających Yaxley Manor.
Widząc kuzynostwo stojące u progu skrzydła północnego położyła dłoń na ramieniu syna cały czas dzielnie kroczącego u jej boku, starającego się objąć wszystko wzrokiem.
-Rodzina marnotrawna w jednym miejscu. To nie skończy się dobrze.-uśmiechnęła się lekko w stronę Quentina i Wynonny. Była ciekawa jak wiele osób się tu dziś zjawi. Ich rodzina była naprawdę spora, ale szczerze wątpiła aby pojawiła się tu cała. Było to wręcz fizycznie niemożliwe i może nawet odrobinę niebezpieczne...
Anguis in herba
But I'm holding on for dear life
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie potrzebowałam słów by zrozumieć Quentina. Właściwie zapewne i on ich nie potrzebował – widział przecież. Czasem mówiłam coś bardziej z chęci niż prawdziwej potrzeby wyrażenia siebie i umożliwienia mu zrozumienie mnie.
Chora robiłam się na samą myśl o dzisiejszej kolacji. Zdecydowanie była ona poza moją strefą komfortu, tym bardziej że pewna byłam że rozmowy i spojrzenia skupią się na mnie. Jak najdalej od siebie starałam odsunąć się te myśli by z gracją i godnością reprezentować swój rod choć najchętniej teleportowałabym się stąd na drugi koniec Anglii.
Na całe szczęście nie dane było mi dłużej zanurzać się w tych pochmurnych, jak pogoda w moim kraju, przemyśleniach bo przed nami pojawił się drogi mi kuzyn Allastair. Długo się nie widzieliśmy – za długo, jeśli ktoś miałby pytać mnie o zdanie. Wisiała między nami nić porozumienia, podobna do tej która łączyła mnie z braćmi. All był inny, otwarty bardziej. Często widziałam jak powstrzymuje jakiś swój gest w trosce o to by nie wyciągnąć mnie z mojej strefy komfortu. Widzę że trochę miota się w sobie jakby nie do końca pewien jaki gest odpowiedni jest i jak bardzo zmieniliśmy się przed ten czas. O też zdaje mi się odrobine inny być i w końcu dochodzę do wniosku że zmężniał trochę a oczy o większej, niż ta która prezentowała się zanim wyjechał, jego mądrości świadczą.
Tęskniłam, zdaje się mówić mój wzrok choć usta nadal milczą. Rozbawia mnie odrobinę jego stwierdzenie, mimo to twarz pozostaje niewzruszona jakby nie podążała za uczuciem które rozlało się w środku mnie dzięki temu że jest. Widzę też że kotłuje w sobie z tuzin pytań, na które z chęcią poznałby od razu odpowiedzi, jednak nie zadaje z nich żadnego i wdzięczna mu jestem za to. Łapię jego spojrzenie, a dłoń unoszę i na jego ramieniu kładę, po czym zaczynam nią wędrówkę ku łokciu by tam ścisnąć go odrobinę mocniej tylko dlatego że odgłos kroków zwraca moją uwagę a ja dostrzegam jego. Pewnie na chwilę oddech wstrzymuje zanim dociera do mnie że właśnie to robię. Sama pewna nie jestem czy spodziewałam się go czy nie. Na co liczyłam, czy też czego oczekiwałam.
Akceptowaliśmy swoje towarzystwo od czasów szkolnych, jeśli miałabym podać moment w którym odkryć nam przyszło kompatybilność naszych charakterów wskazałbym treningi qudditcha. Nie oczekiwałam jednak niczego w związku z nadchodzącym wydarzeniem które miał połączyć nas ze sobą. Miłość uważałam za propagandę i bajkę opowiadanym małym dziewczynką stworzoną po to by łatwiej je kontrolować.
A jednak jakieś obce uczucie - którego nie mogłam dopasować do żadnego z wcześniej poznanych – rozlało się po moim ciele gdy nasze spojrzenia w końcu trafiają na siebie. Lekki dreszcz który przebiega mi przez kręgosłup kompletnie ignoruję uznając za mało groźny a winą za niego obarczam zimną angielską pogodę która przenika przez mury zamku.
- Soren… - wypływa melodyjnie z moich ust i trudno określić czy przebrzmiewa w moim głosie zdziwienie, czy też ulga, że jednak się zjawił. Tylko to jedno słowo przemyka po korytarzu zamku i obija się chwilę od ścian zanim całkowicie milknie. Jakby sama zdzwiona brzmieniem swojego głosu rozszerzam lekko oczy – niewiele, ale da tych co mnie znają zmiana jest widoczna. Znów przez głowę wędruje mi myśl że najłatwiej byłoby rozpłynąć się w mroku panującym w zamku. Ale nazywam się Burke, nie wybieramy drogi najłatwiejszej, kroczymy tą odpowiednią.
Dlatego zabieram dłoń z ramienia swojego kuzyna i ruszam ku narzeczonemu nie spuszczając z niego wzroku choć pali mnie w środku chęć by spojrzeć gdziekolwiek indziej. Z lekkim opóźnieniem ruszam, jakbym dopiero sobie przypomniała co robić należy, ale tli się we mnie nadzieja że nikt z trójki obecnych mężczyzn tego nie zauważy. W końcu zatrzymuję się przed nim i kątem oka dostrzegam lekko ostający od reszty kosmyk włosów na jego głowie.
Poprawiam go, a sekundę później besztam się za to. W kolejnej tłumaczę sobie że zrobiłam to z upodobania do perfekcjonizmu. W trzeciej zaś do porządku się przywołuję. W końcu staję niego i dłoń umiejscawiam na jego przedramieniu które prawie machinalnie zgina jakby idealnie synchronizując się z moimi ruchami.
Jesteśmy gotowi, choć tylko z zewnątrz.
W środku drżę i zdaje sobie sprawę że chyba pierwszy raz w życiu jestem taka przerażona. Jestem w sytuacji z koszmarów – sytuacji bez wyjścia nad którą nie panuję. Ja Wynonna Burke, królowa własnego losu, władczyni każdego gestu, logistka działań przyszłych i obecnych. Drżę, bo nie wiem co się stanie ani czego się spodziewać.
Oczywiście w przenośni tylko drżę bowiem powierzchownie zdaję się wiedzieć co robię.
Ruszamy prawie równocześnie pokonując te kilka kroków które dzieli nas od pozostałej dwójki i dwóch dam które w tym czasie zdążyły do nas dołączyć. Zatrzymujemy się przy nich. I mimo, że cisza trwa tylko chwilę zdaje mi się wiecznością i po raz pierwszy nienawidzę jej do ostatniej kropli mojej przeklętej krwi.
-Soren Avery. – przedstawiam mężczyznę którego ramienia dzielnie się trzymam choć zdaje mi się to wszystko jakimś marnie reżyserowanym snem. Nikt normalny nie obsadziłby mnie w głównej roli spektaklu. – Mój brat – Quentin. – mówię dalej niemrawym gestem wskazując na właściciela imienia, później zaś wzrok i gest przesuwam na nie mniej ważną osobę. – Allastair Nott, Libra Black i Rowan Yaxley. – tłumaczę dalej każdego częstując spojrzeniem. Toporne to wszystko jakieś mi się zdaje. Wyjęte kompletnie z rzeczywistości i jakichkolwiek ram tego co mi znane. – Usiądźmy. – mówię w końcu zmęczona ilością słów które przyszło mi wypowiedzieć. Pewnie z dziesięć padło z moich ust a już nie mam chęci by cokolwiek jeszcze mówić. Co gorsze wieczór się dopiero zaczyna.
W końcu zasiadam przy stole po swojej prawej mając mojego przyszłego męża po lewej zaś powracającego zza granicy kuzyna. W jakiś dziwny sposób czuję się odrobinę bezpieczniej w tym zamkniętym układzie do końca pewną nie będąc którego z tej dwójki większa w tym zasługa i czy któregokolwiek.
Dłonie układam na kolanach i nawet nie zauważ gdy łapią w zbyt mocną uścisku materiał sukienki. Pewnie gdyby nie ona paznokcie już dawno przecięły skórę moich dłoni. Marzę by ten wieczór się skończył choć nawet jeszcze się nie zaczął. Co dziwnym jest bowiem do dzisiaj lubowałam się w tych specyficznych rodzinnych spotkaniach. W końcu odrywam spojrzenie od makowego wzoru ścielącego zastawę. przelotnie spoglądając w stronę wejścia do jadalni, by finalnie zogniskować zielone tęczówki na Sorenie.
-Mam nadzieję że nie musiałeś zrezygnować z żadnych ważnych planów? – zadaję neutralne pytanie chcąc zapchać ukochaną przeze cieszę – dzisiaj nie mogę jej znieść. Choć mam dziwne wrażenie, że jeszcze zdążę tego wieczoru za nią zatęsknić. Mierzę go spojrzeniem jakby jednocześnie próbując znaleźć na to, dlaczego w ogóle się zjawił? Czy był aż tak odważny? A może znów głupi po prostu? W końcu jednak obie opcje odrzucam dochodząc do wniosku że kierować musiała nim tylko i wyłącznie powinność wobec rodu. Nie miałam złudzeń.
Chora robiłam się na samą myśl o dzisiejszej kolacji. Zdecydowanie była ona poza moją strefą komfortu, tym bardziej że pewna byłam że rozmowy i spojrzenia skupią się na mnie. Jak najdalej od siebie starałam odsunąć się te myśli by z gracją i godnością reprezentować swój rod choć najchętniej teleportowałabym się stąd na drugi koniec Anglii.
Na całe szczęście nie dane było mi dłużej zanurzać się w tych pochmurnych, jak pogoda w moim kraju, przemyśleniach bo przed nami pojawił się drogi mi kuzyn Allastair. Długo się nie widzieliśmy – za długo, jeśli ktoś miałby pytać mnie o zdanie. Wisiała między nami nić porozumienia, podobna do tej która łączyła mnie z braćmi. All był inny, otwarty bardziej. Często widziałam jak powstrzymuje jakiś swój gest w trosce o to by nie wyciągnąć mnie z mojej strefy komfortu. Widzę że trochę miota się w sobie jakby nie do końca pewien jaki gest odpowiedni jest i jak bardzo zmieniliśmy się przed ten czas. O też zdaje mi się odrobine inny być i w końcu dochodzę do wniosku że zmężniał trochę a oczy o większej, niż ta która prezentowała się zanim wyjechał, jego mądrości świadczą.
Tęskniłam, zdaje się mówić mój wzrok choć usta nadal milczą. Rozbawia mnie odrobinę jego stwierdzenie, mimo to twarz pozostaje niewzruszona jakby nie podążała za uczuciem które rozlało się w środku mnie dzięki temu że jest. Widzę też że kotłuje w sobie z tuzin pytań, na które z chęcią poznałby od razu odpowiedzi, jednak nie zadaje z nich żadnego i wdzięczna mu jestem za to. Łapię jego spojrzenie, a dłoń unoszę i na jego ramieniu kładę, po czym zaczynam nią wędrówkę ku łokciu by tam ścisnąć go odrobinę mocniej tylko dlatego że odgłos kroków zwraca moją uwagę a ja dostrzegam jego. Pewnie na chwilę oddech wstrzymuje zanim dociera do mnie że właśnie to robię. Sama pewna nie jestem czy spodziewałam się go czy nie. Na co liczyłam, czy też czego oczekiwałam.
Akceptowaliśmy swoje towarzystwo od czasów szkolnych, jeśli miałabym podać moment w którym odkryć nam przyszło kompatybilność naszych charakterów wskazałbym treningi qudditcha. Nie oczekiwałam jednak niczego w związku z nadchodzącym wydarzeniem które miał połączyć nas ze sobą. Miłość uważałam za propagandę i bajkę opowiadanym małym dziewczynką stworzoną po to by łatwiej je kontrolować.
A jednak jakieś obce uczucie - którego nie mogłam dopasować do żadnego z wcześniej poznanych – rozlało się po moim ciele gdy nasze spojrzenia w końcu trafiają na siebie. Lekki dreszcz który przebiega mi przez kręgosłup kompletnie ignoruję uznając za mało groźny a winą za niego obarczam zimną angielską pogodę która przenika przez mury zamku.
- Soren… - wypływa melodyjnie z moich ust i trudno określić czy przebrzmiewa w moim głosie zdziwienie, czy też ulga, że jednak się zjawił. Tylko to jedno słowo przemyka po korytarzu zamku i obija się chwilę od ścian zanim całkowicie milknie. Jakby sama zdzwiona brzmieniem swojego głosu rozszerzam lekko oczy – niewiele, ale da tych co mnie znają zmiana jest widoczna. Znów przez głowę wędruje mi myśl że najłatwiej byłoby rozpłynąć się w mroku panującym w zamku. Ale nazywam się Burke, nie wybieramy drogi najłatwiejszej, kroczymy tą odpowiednią.
Dlatego zabieram dłoń z ramienia swojego kuzyna i ruszam ku narzeczonemu nie spuszczając z niego wzroku choć pali mnie w środku chęć by spojrzeć gdziekolwiek indziej. Z lekkim opóźnieniem ruszam, jakbym dopiero sobie przypomniała co robić należy, ale tli się we mnie nadzieja że nikt z trójki obecnych mężczyzn tego nie zauważy. W końcu zatrzymuję się przed nim i kątem oka dostrzegam lekko ostający od reszty kosmyk włosów na jego głowie.
Poprawiam go, a sekundę później besztam się za to. W kolejnej tłumaczę sobie że zrobiłam to z upodobania do perfekcjonizmu. W trzeciej zaś do porządku się przywołuję. W końcu staję niego i dłoń umiejscawiam na jego przedramieniu które prawie machinalnie zgina jakby idealnie synchronizując się z moimi ruchami.
Jesteśmy gotowi, choć tylko z zewnątrz.
W środku drżę i zdaje sobie sprawę że chyba pierwszy raz w życiu jestem taka przerażona. Jestem w sytuacji z koszmarów – sytuacji bez wyjścia nad którą nie panuję. Ja Wynonna Burke, królowa własnego losu, władczyni każdego gestu, logistka działań przyszłych i obecnych. Drżę, bo nie wiem co się stanie ani czego się spodziewać.
Oczywiście w przenośni tylko drżę bowiem powierzchownie zdaję się wiedzieć co robię.
Ruszamy prawie równocześnie pokonując te kilka kroków które dzieli nas od pozostałej dwójki i dwóch dam które w tym czasie zdążyły do nas dołączyć. Zatrzymujemy się przy nich. I mimo, że cisza trwa tylko chwilę zdaje mi się wiecznością i po raz pierwszy nienawidzę jej do ostatniej kropli mojej przeklętej krwi.
-Soren Avery. – przedstawiam mężczyznę którego ramienia dzielnie się trzymam choć zdaje mi się to wszystko jakimś marnie reżyserowanym snem. Nikt normalny nie obsadziłby mnie w głównej roli spektaklu. – Mój brat – Quentin. – mówię dalej niemrawym gestem wskazując na właściciela imienia, później zaś wzrok i gest przesuwam na nie mniej ważną osobę. – Allastair Nott, Libra Black i Rowan Yaxley. – tłumaczę dalej każdego częstując spojrzeniem. Toporne to wszystko jakieś mi się zdaje. Wyjęte kompletnie z rzeczywistości i jakichkolwiek ram tego co mi znane. – Usiądźmy. – mówię w końcu zmęczona ilością słów które przyszło mi wypowiedzieć. Pewnie z dziesięć padło z moich ust a już nie mam chęci by cokolwiek jeszcze mówić. Co gorsze wieczór się dopiero zaczyna.
W końcu zasiadam przy stole po swojej prawej mając mojego przyszłego męża po lewej zaś powracającego zza granicy kuzyna. W jakiś dziwny sposób czuję się odrobinę bezpieczniej w tym zamkniętym układzie do końca pewną nie będąc którego z tej dwójki większa w tym zasługa i czy któregokolwiek.
Dłonie układam na kolanach i nawet nie zauważ gdy łapią w zbyt mocną uścisku materiał sukienki. Pewnie gdyby nie ona paznokcie już dawno przecięły skórę moich dłoni. Marzę by ten wieczór się skończył choć nawet jeszcze się nie zaczął. Co dziwnym jest bowiem do dzisiaj lubowałam się w tych specyficznych rodzinnych spotkaniach. W końcu odrywam spojrzenie od makowego wzoru ścielącego zastawę. przelotnie spoglądając w stronę wejścia do jadalni, by finalnie zogniskować zielone tęczówki na Sorenie.
-Mam nadzieję że nie musiałeś zrezygnować z żadnych ważnych planów? – zadaję neutralne pytanie chcąc zapchać ukochaną przeze cieszę – dzisiaj nie mogę jej znieść. Choć mam dziwne wrażenie, że jeszcze zdążę tego wieczoru za nią zatęsknić. Mierzę go spojrzeniem jakby jednocześnie próbując znaleźć na to, dlaczego w ogóle się zjawił? Czy był aż tak odważny? A może znów głupi po prostu? W końcu jednak obie opcje odrzucam dochodząc do wniosku że kierować musiała nim tylko i wyłącznie powinność wobec rodu. Nie miałam złudzeń.
You say
"I can fix the broken in your heart You're worth saving darling".
But I don't know why you're shooting in the dark I got faith in nothing.
Nie chciał tam jechać. Wolał posiedzieć w domu z dziadkiem i posłuchać jego opowieści o dokonaniach taty. Przecież to było najważniejsze, co mogło się wydarzyć. Jednak mama powiedziała, że muszą się pojawić na tym przyjęciu. Służące ubrały go odpowiednio, dopasowały krawat, koszulę, a on płakał. Nie chciał siedzieć wśród nieznanych sobie osób, które patrzyły na niego z milczeniem i raz po raz wymieniały się słowami, których nie rozumiał. To ważne, Tobias. Tak mówiła mama, ale on jej nie wierzył. Gdyby było ważne nie musiałby się tam pojawiać. Nie bał się, bo czego? Myślał po prostu o tych opowieściach dziadka. Gdy jechali powozem, gdy wchodzili po wielkich schodach, gdy zapowiadano ich w wejściu wielkiego domu, gdy mama położyła mu dłoń na ramieniu. Dopiero wtedy przeniósł na nią spojrzenie wielkich brązowych oczu i starał się wyczytać z jej twarzy coś więcej. Wyglądała jakoś... Inaczej niż zwykle. Nie była uśmiechnięta. Nie patrzyła nawet na niego, a jedynie szła w stronę wysokich, nieznanych mu osób. Grzecznie stanął przed nimi i patrzył się w swoje buty. Ciekawe co robił w tym czasie dziadek? Zamyślony nie zauważył, że już posadzono go przy stole, a on złapał łyżeczkę i zaczął się nią bawić. Tobias nie sięgał do wysokiego blatu i ktoś miał pójść po poduszki, ale w międzyczasie korzystając z chwili dla siebie pochuchał na sztuciec i przytknął go do nosa.
I show not your face but your heart's desire
To spotkanie rodzinne rodu Burke z całą pewnością nie mogło należeć do zwyczajnych. Wystarczy w końcu wspomnieć okazje z powodu których wszyscy zaproszeni zebrali się właśnie w tej rezydencji. Począwszy od zaręczyn Wynonny, które przecież zawsze były dużym wydarzeniem w obu rodzinach, połączonych odtąd tym specyficznym węzłem, poprzez powrót do kraju kuzyna Alastaira, którego to ród nie widział potężny szmat czasu, a skończywszy na podróży, w którą to mieli się udać poszczególni członkowie familii. Co najmniej dwie z tych spraw powinny napawać rodzinę przynajmniej zadowoleniem, prawda?
Nikt jednak w rezydencji Burke, skąpanej teraz w nikłym świetle wieczora, nie jest świadom, że do domu powrócił nie jeden syn marnotrawny, a dwóch. Deszcz mocno zacinał w okna, nie był jednak żadną przeszkodą dla osoby, powoli przemierzającej drogę ku wrotom rezydencji. Craig zdecydował się w końcu porzucić obczyznę oraz powrócić do kraju. Nie poinformował jednak o tym ani najbliższej, ani też dalszej rodziny. Czy to nie był więc szczęśliwy zbieg okoliczności, że w krótkim czasie od jego powrotu, Burke'owie zwołali spotkanie rodzinne? Jeśli miałby wyrazić swoje zdanie, lepiej nie mógł trafić. Nie chciał robić wielkiego wejścia, choć podejrzewał, że swoim niespodziewanym pojawieniem się, wywoła lekkie zamieszanie. Nie mógł jednak przepuścić takiej okazji, by od razu przywitać się z jak największą liczbą osób. W końcu Burke'owie byli osobami niezwykle przywiązanymi do swojego rodu, prawda? A niemal czuł pod skórą, że jego siostra tam będzie. Bardzo chciał ją zobaczyć po tak długim czasie.
Kiedy Craig postawił pierwszy krok w rezydencji, poczuł się niemal jak w domu. Nie liczył się fakt, że ta posiadłość nie należała do niego, że nie tutaj się wychował, że mimo wszystko był tu tylko gościem. Znajomy charakter budowli oraz jej wystrój, którego tak mu brakowało podczas lat spędzonych we Francji teraz napawał jego oczy i napełniał zadowoleniem.
Skrzat zaraz pobiegł by poinformować pana domu a Craig zdjąwszy odzienie wierzchnie, ruszył w kierunku skrzydła północnego. Ubrał się oczywiście stosownie do okazji, nie śmiałby inaczej. Zhańbiłby się i zapadł pod ziemię, gdyby pojawił się na spotkaniu rodzinnym swojego rodu w zwykłym ubraniu podróżnym.
Gdy tylko otworzyły się drzwi od jadalnio-salonu, Craig wkroczył do środka z uśmiechem i drapieżnym błyskiem w oku. Źrenice mu się na chwilę rozszerzyły, gdy dostrzegł Rowan z synem. Uniósł ręce w powitalnym geście.
- Witajcie, moi mili. Naprawdę uroczy mamy wieczór, prawda?
Nikt jednak w rezydencji Burke, skąpanej teraz w nikłym świetle wieczora, nie jest świadom, że do domu powrócił nie jeden syn marnotrawny, a dwóch. Deszcz mocno zacinał w okna, nie był jednak żadną przeszkodą dla osoby, powoli przemierzającej drogę ku wrotom rezydencji. Craig zdecydował się w końcu porzucić obczyznę oraz powrócić do kraju. Nie poinformował jednak o tym ani najbliższej, ani też dalszej rodziny. Czy to nie był więc szczęśliwy zbieg okoliczności, że w krótkim czasie od jego powrotu, Burke'owie zwołali spotkanie rodzinne? Jeśli miałby wyrazić swoje zdanie, lepiej nie mógł trafić. Nie chciał robić wielkiego wejścia, choć podejrzewał, że swoim niespodziewanym pojawieniem się, wywoła lekkie zamieszanie. Nie mógł jednak przepuścić takiej okazji, by od razu przywitać się z jak największą liczbą osób. W końcu Burke'owie byli osobami niezwykle przywiązanymi do swojego rodu, prawda? A niemal czuł pod skórą, że jego siostra tam będzie. Bardzo chciał ją zobaczyć po tak długim czasie.
Kiedy Craig postawił pierwszy krok w rezydencji, poczuł się niemal jak w domu. Nie liczył się fakt, że ta posiadłość nie należała do niego, że nie tutaj się wychował, że mimo wszystko był tu tylko gościem. Znajomy charakter budowli oraz jej wystrój, którego tak mu brakowało podczas lat spędzonych we Francji teraz napawał jego oczy i napełniał zadowoleniem.
Skrzat zaraz pobiegł by poinformować pana domu a Craig zdjąwszy odzienie wierzchnie, ruszył w kierunku skrzydła północnego. Ubrał się oczywiście stosownie do okazji, nie śmiałby inaczej. Zhańbiłby się i zapadł pod ziemię, gdyby pojawił się na spotkaniu rodzinnym swojego rodu w zwykłym ubraniu podróżnym.
Gdy tylko otworzyły się drzwi od jadalnio-salonu, Craig wkroczył do środka z uśmiechem i drapieżnym błyskiem w oku. Źrenice mu się na chwilę rozszerzyły, gdy dostrzegł Rowan z synem. Uniósł ręce w powitalnym geście.
- Witajcie, moi mili. Naprawdę uroczy mamy wieczór, prawda?
monster
When I look in the mirror
I know what I see
One with the demon, one with the beast
I know what I see
One with the demon, one with the beast
The animal in me
Ostatnio zmieniony przez Craig Burke dnia 08.10.16 0:42, w całości zmieniany 1 raz
Craig Burke
Zawód : Handlarz czarnomagicznymi przedmiotami, diler opium
Wiek : 34
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
If I die today, it won’t be so bad
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
I can escape all the nightmares I’ve had
All of my angry and all of my sad
Gone in the blink of an eye
OPCM : 7 +1
UROKI : 13 +3
ALCHEMIA : 5
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 32 +3
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Goście, goście, więcej gości. Patrzę spokojnie na Wynonnę, która miała do pokonania dziś podobną drogę do miejsca spotkania jak i ja. Nie bawimy się w wymianę uprzejmości, skoro widzimy się codziennie, prawie jednostajnie. Raczej każę skrzatowi zakląć fortepian tak, żeby grał coś przyjemnego dla ucha - a jednocześnie melancholijnego. Jak dusze Burków schodzących się nad Wear. Spodziewam się zaraz dostrzec mego brata, ale nie ma go. Nie reaguję na to odkrycie w żaden sposób, moje usta poszerzają się lekko w zadowolonym uśmiechu kiedy widzę mojego drogiego kuzyna Alastaira. Rzeczywiście wrócił. I kuriozalnym jest fakt, że za kilka dni znów wyruszamy w podróż, tym razem można powiedzieć, że niemal rodzinną.
- Nareszcie - odpowiadam ściskając mu dłoń, drugą rękę opieram na jego ramieniu, jakbym właśnie chciał mu przekazać te wszystkie emocje, które za mną stoją. Naprawdę się cieszę z jego powrotu. Lubię te rodzinne spotkania, nawet jeśli mają wyraźne znamiona ponurości. - Koniecznie musisz nam coś opowiedzieć przy stole - dodaję ucieszony, że to nie na mnie spocznie cały ciężar konwersacji.
Następnie widzę twarz, której zupełnie nie kojarzę. Już mam się sam przedstawić, kiedy formalności dopełnia Wynonna. Mężczyzna musi być dla niej bardzo ważny, skoro to jego przedstawia jako pierwszego - nie ingeruję w to. Ściskam dłoń Sorena będąc nastawionym neutralnie. Nie jestem ani uprzedzony, ani szczególnie zadowolony z tej wizyty. Nie znam jeszcze lorda Avery, więc nie wydaję żadnych opinii. - Cieszę się, że zdecydował się lord uczestniczyć w tym rodzinnym spotkaniu - mówię, dając do zrozumienia, że przychodzi tu jako rodzina, nawet jeśli technicznie jeszcze nią nie jest. Nie czytam w myślach, ale skoro zamierza poślubić moją siostrę, to powinien się wdrażać w ten schemat - na pewno nie zrezygnujemy ze wspólnych kolacji po jej zamążpójściu.
- Witaj Libro - witam się z kuzynką, kłaniam się płytko. Trochę zawsze ubolewam, że lady Black nie asymiluje się z nami tak bardzo, ale zawsze żyję nadzieją, że kolejne spotkania coś zmienią - może jestem naiwny, to prawda.
Gdybym umiał się śmiać, zaśmiałbym się na komentarz Rowan. Zamiast tego moje usta drżą przez chwilę w rozbawionym tańcu. - Pesymistyczna jak prawdziwy Burke - komentuję, witając się z nią; zaraz zjeżdżam wzrokiem w dół na Tobiasa, który coś niemrawo wygląda. - Witaj Tobias. Zaraz powinny przyjść twoje kuzynki, możecie roznieść salon. - Nachylam się do niego, konspiracyjnie wypowiadając te słowa. Lepiej, żeby nikt więcej tego nie słyszał. - Racja, nie ma co stać, siadajcie - przerywam korowód powitalny, skoro już prawie wszyscy przybyli. Wskazuję gościom miejsca do siedzenia, zachęcam do ich zajęcia i rozgoszczenia się. Kiedy sądzę, że wreszcie nadchodzą Edgar z rodziną, w progu pojawia się niespodziewany gość. Patrzę na niego długie sekundy, aż ruszam żeby się z nim przywitać.
- Wspaniale, że jesteś - stwierdzam, ściskając mu dłoń i też drugą rękę opierając na ramieniu Craiga. Szybko obracam go w stronę zgromadzonych, ale słowa kieruję tylko do Sorena. - Lordzie Avery, to nasz kuzyn Craig, który właśnie wrócił z tułaczki po innych krajach. Craig, to narzeczony Wynonny, Soren Avery - przedstawiam ich sobie bez względu na to, czy się znają, czy nie. Reszta osób zna się na pewno, dlatego odpuszczam sobie formalności.
- Nareszcie - odpowiadam ściskając mu dłoń, drugą rękę opieram na jego ramieniu, jakbym właśnie chciał mu przekazać te wszystkie emocje, które za mną stoją. Naprawdę się cieszę z jego powrotu. Lubię te rodzinne spotkania, nawet jeśli mają wyraźne znamiona ponurości. - Koniecznie musisz nam coś opowiedzieć przy stole - dodaję ucieszony, że to nie na mnie spocznie cały ciężar konwersacji.
Następnie widzę twarz, której zupełnie nie kojarzę. Już mam się sam przedstawić, kiedy formalności dopełnia Wynonna. Mężczyzna musi być dla niej bardzo ważny, skoro to jego przedstawia jako pierwszego - nie ingeruję w to. Ściskam dłoń Sorena będąc nastawionym neutralnie. Nie jestem ani uprzedzony, ani szczególnie zadowolony z tej wizyty. Nie znam jeszcze lorda Avery, więc nie wydaję żadnych opinii. - Cieszę się, że zdecydował się lord uczestniczyć w tym rodzinnym spotkaniu - mówię, dając do zrozumienia, że przychodzi tu jako rodzina, nawet jeśli technicznie jeszcze nią nie jest. Nie czytam w myślach, ale skoro zamierza poślubić moją siostrę, to powinien się wdrażać w ten schemat - na pewno nie zrezygnujemy ze wspólnych kolacji po jej zamążpójściu.
- Witaj Libro - witam się z kuzynką, kłaniam się płytko. Trochę zawsze ubolewam, że lady Black nie asymiluje się z nami tak bardzo, ale zawsze żyję nadzieją, że kolejne spotkania coś zmienią - może jestem naiwny, to prawda.
Gdybym umiał się śmiać, zaśmiałbym się na komentarz Rowan. Zamiast tego moje usta drżą przez chwilę w rozbawionym tańcu. - Pesymistyczna jak prawdziwy Burke - komentuję, witając się z nią; zaraz zjeżdżam wzrokiem w dół na Tobiasa, który coś niemrawo wygląda. - Witaj Tobias. Zaraz powinny przyjść twoje kuzynki, możecie roznieść salon. - Nachylam się do niego, konspiracyjnie wypowiadając te słowa. Lepiej, żeby nikt więcej tego nie słyszał. - Racja, nie ma co stać, siadajcie - przerywam korowód powitalny, skoro już prawie wszyscy przybyli. Wskazuję gościom miejsca do siedzenia, zachęcam do ich zajęcia i rozgoszczenia się. Kiedy sądzę, że wreszcie nadchodzą Edgar z rodziną, w progu pojawia się niespodziewany gość. Patrzę na niego długie sekundy, aż ruszam żeby się z nim przywitać.
- Wspaniale, że jesteś - stwierdzam, ściskając mu dłoń i też drugą rękę opierając na ramieniu Craiga. Szybko obracam go w stronę zgromadzonych, ale słowa kieruję tylko do Sorena. - Lordzie Avery, to nasz kuzyn Craig, który właśnie wrócił z tułaczki po innych krajach. Craig, to narzeczony Wynonny, Soren Avery - przedstawiam ich sobie bez względu na to, czy się znają, czy nie. Reszta osób zna się na pewno, dlatego odpuszczam sobie formalności.
Milczenie, cisza grobowa, a jakże wymowna. Zdmuchnęła iskry złudzeń. Zostawiła tło straconych nadziei.
I powiedziała więcej niż słowa.
I powiedziała więcej niż słowa.
Quentin Burke
Zawód : alchemik, ale pomaga u Borgina & Burke'a
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Unikaj milczenia
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
z którego zbyt często korzystasz
ono może rozwiązać ci język.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Siadając wraz z synem przy stole przyjrzała się bliżej zastawie. Maki... klejnot ich rodu. Ktoś musiał włożyć dużo wysiłku w ożywienie tego pomieszczenia. Choć raczej nikt tu obecny, a przynajmniej większość osób siedzących u jej boku nie narzekało na znajomy wystrój pomieszczenia.
Pokręciła jedynie głową widząc poczynania swego syna. To właśnie efekty spędzania z nim godzin nauki etykiety. Był zbyt energiczny, nie wiedział gdzie podziać wzrok, co zrobić z dłońmi. Czuł się speszony, a na dodatek nudził się. Może to się zmieni gdy zjawią się tu dwie małe diablice, ale wtedy nie chciałaby przebywać w tym samym pomieszczeniu co ta trójka.
Zamarła widząc swego brata w progu salonu. Wiedziała, że to spotkanie rodzinne przyniesie wiele niespodzianek, ale nie oczekiwała tak wspaniałej. Wpatrywała się jeszcze przez chwile w niego, aby po przedstawieniu go przez Quentina podejść bliżej i bez słowa mocno się do niego przytulić. Tęskniła za nim i to bardzo. Wydawać by się mogło, ze nie widzieli się wieki. Brakowało jej jego obecności, rozmów, dokuczania sobie wzajemnie, wsparcia.
-Matka wie?-przekręciła głowę w jego stronę szepcząc mu z chytrym uśmiechem na ustach. Kobieta dozna szoku gdy dowie się o powrocie syna marnotrawnego, a już na pewno jeszcze tego samego dnia rozpocznie poszukiwania kandydatki na jego małżonkę. Trzymając go za ramiona postąpiła krok w tył i przejechała po nim wzrokiem tak jakby sprawdzając czy jest on cały i zdrowy. Wyglądał dobrze, lepiej niż ostatnim razem. Pobyt we Francji przez tyle lat mu się na pewno przysłużył, a przynajmniej jego lekkiej opaleniźnie. Pochwyciła go za o połowę większą od jej dłoń, po czym udali się razem w kierunku stołu gdzie usiedli. Odwróciła głowę w kierunku Tobiasa uśmiechając się ciepło.
-Pamiętasz jeszcze chyba swojego ojca chrzestnego.- Bardziej stwierdziła niż spytała się syna. Minęły zaledwie dwa miesiące od jego kilkudniowej wizyty. Zresztą chłopiec dostał wtedy od niego w prezencie nową miotłę gdyż chłopiec miał okazje już zniszczyć tą, którą ona mu kupiła. Bo przecież wlecenie w drzewo jest dobrym pomysłem... Oczywiście jemu nic się nie stało, prócz kilku siniaków i otarć, otrzepał się, a następnie poszedł dalej się bawić, ale z miotły nie było już nawet co zbierać. Dlatego też za kare miała mu nie kupić nowej dopóki nie zasłuży. Oczywiście te plan musiał pokrzyżować Craig przywożąc małemu duży pakunek z wymarzonym prezentem. A to niby ona go rozpieszcza... Teraz to naprawdę rodzinne spotkanie.
Pokręciła jedynie głową widząc poczynania swego syna. To właśnie efekty spędzania z nim godzin nauki etykiety. Był zbyt energiczny, nie wiedział gdzie podziać wzrok, co zrobić z dłońmi. Czuł się speszony, a na dodatek nudził się. Może to się zmieni gdy zjawią się tu dwie małe diablice, ale wtedy nie chciałaby przebywać w tym samym pomieszczeniu co ta trójka.
Zamarła widząc swego brata w progu salonu. Wiedziała, że to spotkanie rodzinne przyniesie wiele niespodzianek, ale nie oczekiwała tak wspaniałej. Wpatrywała się jeszcze przez chwile w niego, aby po przedstawieniu go przez Quentina podejść bliżej i bez słowa mocno się do niego przytulić. Tęskniła za nim i to bardzo. Wydawać by się mogło, ze nie widzieli się wieki. Brakowało jej jego obecności, rozmów, dokuczania sobie wzajemnie, wsparcia.
-Matka wie?-przekręciła głowę w jego stronę szepcząc mu z chytrym uśmiechem na ustach. Kobieta dozna szoku gdy dowie się o powrocie syna marnotrawnego, a już na pewno jeszcze tego samego dnia rozpocznie poszukiwania kandydatki na jego małżonkę. Trzymając go za ramiona postąpiła krok w tył i przejechała po nim wzrokiem tak jakby sprawdzając czy jest on cały i zdrowy. Wyglądał dobrze, lepiej niż ostatnim razem. Pobyt we Francji przez tyle lat mu się na pewno przysłużył, a przynajmniej jego lekkiej opaleniźnie. Pochwyciła go za o połowę większą od jej dłoń, po czym udali się razem w kierunku stołu gdzie usiedli. Odwróciła głowę w kierunku Tobiasa uśmiechając się ciepło.
-Pamiętasz jeszcze chyba swojego ojca chrzestnego.- Bardziej stwierdziła niż spytała się syna. Minęły zaledwie dwa miesiące od jego kilkudniowej wizyty. Zresztą chłopiec dostał wtedy od niego w prezencie nową miotłę gdyż chłopiec miał okazje już zniszczyć tą, którą ona mu kupiła. Bo przecież wlecenie w drzewo jest dobrym pomysłem... Oczywiście jemu nic się nie stało, prócz kilku siniaków i otarć, otrzepał się, a następnie poszedł dalej się bawić, ale z miotły nie było już nawet co zbierać. Dlatego też za kare miała mu nie kupić nowej dopóki nie zasłuży. Oczywiście te plan musiał pokrzyżować Craig przywożąc małemu duży pakunek z wymarzonym prezentem. A to niby ona go rozpieszcza... Teraz to naprawdę rodzinne spotkanie.
Anguis in herba
But I'm holding on for dear life
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lekko zmarszczył nosek, gdy poczuł zapach innego pana, który nie był jego dziadkiem. Dziadek pachniał orzechami, którymi zawsze go częstował! A ten pan... Chyba był to lord Quentin. A przynajmniej tak mówiła mama. On pachniał zabawnie. Trochę jak zbutwiałe drewno po deszczu, a gdy się nachylił, Tobias próbował nie odezwać się nieproszony. Zagryzł dolną wargę, ale zaraz jego uwaga została zupełnie oderwana od tego co się działo dookoła. Kuzynki? Rozejrzał się, zapominając, że mama wspominała mu, że szlachcic nie powinien się tak zachowywać. Ale kogo to teraz interesowało skoro została przed nim postawiona propozycja zabawy! Zaraz jednak padło kolejne pytanie tym razem od strony stojącej blisko lady Yaxley. Jak to zabawnie brzmiało. Przecież to była jego kochana mamusia. Podniósł na nią duże oczy, nie rozumiejąc zbytnio tego co powiedziała.
- Nie...
Nie słuchałem nie mogło przejść mu przez gardło, bo przecież nie wypadało! Ale zauważył, że szła z kolejnym panem. Którego znał! Uśmiechnął się szeroko.
- Wujek Craig! - zawołał, podbiegając kilka kroczków i wpychając się między mamę, a wujka. No, przecież, że pamiętał! Dostał od niego nową miotłę w zamian za tę, którą przez przypadek zniszczył. Nie chciał sprawiać mamie przykrości, wpadając na to drzewo. Chciał ją nawet poskładać, ale dostał zakaz. Dlaczego? Może udałoby mu się ja naprawić? Na szczęście z pomocą przyszedł niezawodny brat mamy. - Gdzie byłeś, wujku? Musisz zobaczyć jak latam! - powiedział dumnie, wypychając pierś w przód.
- Nie...
Nie słuchałem nie mogło przejść mu przez gardło, bo przecież nie wypadało! Ale zauważył, że szła z kolejnym panem. Którego znał! Uśmiechnął się szeroko.
- Wujek Craig! - zawołał, podbiegając kilka kroczków i wpychając się między mamę, a wujka. No, przecież, że pamiętał! Dostał od niego nową miotłę w zamian za tę, którą przez przypadek zniszczył. Nie chciał sprawiać mamie przykrości, wpadając na to drzewo. Chciał ją nawet poskładać, ale dostał zakaz. Dlaczego? Może udałoby mu się ja naprawić? Na szczęście z pomocą przyszedł niezawodny brat mamy. - Gdzie byłeś, wujku? Musisz zobaczyć jak latam! - powiedział dumnie, wypychając pierś w przód.
I show not your face but your heart's desire
Przepraszam za opóznienie i jakość, będzie lepiej!
Rodzinne spotkania dla większości osób są imprezą najgorszego sortu. Dłużącą się, drętwą i wśród nielubianych ciotek. Za to dla Edgara był to jedyny rodzaj spędu, który tolerował. Ba! Nawet nie tyle tolerował, co po prostu lubił. Czuł się swobodnie wśród swoich najbliższych, bo był do nich podobny. Poza tym od urodzenia wpajano mu, że rodzina jest najwyższą wartością, o którą należy dbać, a tego typu kolacje organizowano regularnie, żeby o tym przypominać. Choć dzisiejsza miała mieć dodatkowy. Powód, do którego Edgar wciąż nie mógł przywyknąć. Jego siostra wychodziła za mąż. Od dnia jej narodzin wiedział, że kiedyś nadejdzie ten dzień, a i tak go to dziwiło. Wynnona jest silną i niezależną kobietą, na chwilę obecną nie widzi jej w roli przykładnej żony. Szczególnie w rodzie Averych. Wynnona Avery, to nawey brzmiało nienaturalnie.
Tak czy inaczej przybył razem ze swoją rodziną do dworu brata. Niestety trochę spóźnieni, bo dzieci zawsze pozostaną dziećmi, ale na szczęście nie aż tak, żeby się tym przejmować. - Witam wszystkich - powiedział całkiem...wesoło? Dziewczynki puściły jego ręce i pobiegły przywitać się z ulubioną ciocią i wujkiem, a Edgar wziął z nich przykład i podszedł przywitać się z siostrą, by zaraz potem przenieść wzrok na jej narzeczonego. Mina mu nieco zrzedła, kiedy ściskał dłoń Sorena, aczkolwiek nie miał zamiaru psuć atmosfery spotkania. Po prostu jeszcze nie wiedział, co o nim sadzić, a nie miał w zwyczaju witać nieznajomych ciepłym uściskiem. - Mam nadzieję, że odnajdzie się lord w naszym towarzystwie - powiedział mimo wszystko, nie chcąc siostrze komplikować i tak już skomplikowanej sytuacji. - Libra, jak miło, że przyszłaś - mówi do kuzynki, witając się z nią i podchodząc do Rowan, z która również się przywitał i Tobiasowi uścisnął dłoń jak prawdziwemu mężczyźnie, jednocześnie posyłając porozumiewawcze spojrzenie córkom, przypominające, żeby dzisiejszego wieczora trochę okiełznały swoje wybuchowe charaktery i nie przestraszyły swojego kuzyna. - Alistair, Craig! W końcu trafiliście na stare śmieci -powiedział, witając się z obydwoma, by ostatecznie przywitać się ze swoim bratem i usiąść na wolnym miejscu obok żony. - Quen, udało ci się nas zebrać w jednym miejscu, gratuluję - rzuca rozbawiony, pajac tu przede wszystkim na uwadze marnotrawnych kuzynów, których tak długo nie było w Durham.
Rodzinne spotkania dla większości osób są imprezą najgorszego sortu. Dłużącą się, drętwą i wśród nielubianych ciotek. Za to dla Edgara był to jedyny rodzaj spędu, który tolerował. Ba! Nawet nie tyle tolerował, co po prostu lubił. Czuł się swobodnie wśród swoich najbliższych, bo był do nich podobny. Poza tym od urodzenia wpajano mu, że rodzina jest najwyższą wartością, o którą należy dbać, a tego typu kolacje organizowano regularnie, żeby o tym przypominać. Choć dzisiejsza miała mieć dodatkowy. Powód, do którego Edgar wciąż nie mógł przywyknąć. Jego siostra wychodziła za mąż. Od dnia jej narodzin wiedział, że kiedyś nadejdzie ten dzień, a i tak go to dziwiło. Wynnona jest silną i niezależną kobietą, na chwilę obecną nie widzi jej w roli przykładnej żony. Szczególnie w rodzie Averych. Wynnona Avery, to nawey brzmiało nienaturalnie.
Tak czy inaczej przybył razem ze swoją rodziną do dworu brata. Niestety trochę spóźnieni, bo dzieci zawsze pozostaną dziećmi, ale na szczęście nie aż tak, żeby się tym przejmować. - Witam wszystkich - powiedział całkiem...wesoło? Dziewczynki puściły jego ręce i pobiegły przywitać się z ulubioną ciocią i wujkiem, a Edgar wziął z nich przykład i podszedł przywitać się z siostrą, by zaraz potem przenieść wzrok na jej narzeczonego. Mina mu nieco zrzedła, kiedy ściskał dłoń Sorena, aczkolwiek nie miał zamiaru psuć atmosfery spotkania. Po prostu jeszcze nie wiedział, co o nim sadzić, a nie miał w zwyczaju witać nieznajomych ciepłym uściskiem. - Mam nadzieję, że odnajdzie się lord w naszym towarzystwie - powiedział mimo wszystko, nie chcąc siostrze komplikować i tak już skomplikowanej sytuacji. - Libra, jak miło, że przyszłaś - mówi do kuzynki, witając się z nią i podchodząc do Rowan, z która również się przywitał i Tobiasowi uścisnął dłoń jak prawdziwemu mężczyźnie, jednocześnie posyłając porozumiewawcze spojrzenie córkom, przypominające, żeby dzisiejszego wieczora trochę okiełznały swoje wybuchowe charaktery i nie przestraszyły swojego kuzyna. - Alistair, Craig! W końcu trafiliście na stare śmieci -powiedział, witając się z obydwoma, by ostatecznie przywitać się ze swoim bratem i usiąść na wolnym miejscu obok żony. - Quen, udało ci się nas zebrać w jednym miejscu, gratuluję - rzuca rozbawiony, pajac tu przede wszystkim na uwadze marnotrawnych kuzynów, których tak długo nie było w Durham.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na miejscu zbierało się coraz więcej ludzi. Skinieniem głowy powitała Rowan Yaxley, która przybyła z synem, ale w momencie w którym Wynonna przedstawiała ją Sorenowi poczuła jakieś dziwne i nieokreślone ukłucie w okolicach klatki piersiowej. Wkrótce może przecież stać się żoną jego brata. Narzeczeństwo Samaela i Libry nie zostało jednak oficjalnie ogłoszone, co więcej - kobieta nie miała z Averym prawie żadnego kontaktu od tamtego krótkiego listu ze szpitala i nawet nie miała pojęcia co się z nim aktualnie dzieje. Ale będącym całkowicie szczerym to i tak aktualnie nie była to jej sprawa. Nikt nie zamierzał pytać jej o zdanie w jakiejkolwiek kwestii i jedyne co mogła zrobić to po prostu czekać na jakieś informacje od Lorda Avery'ego lub od ojca. Niezauważalnie zacisnęła z irytacją zęby, ale wystarczyło parę sekund by opuściły ją jakiekolwiek emocje.
Przywitała się więc tylko z Sorenem w sposób oficjalny i nie dodała już nic od siebie. W ogóle nie miała ochoty się odzywać. Kiedy Quentin wskazał im by zajęli miejsca to uczyniła to w ciszy. Najprawdopodobniej właśnie tak będzie to wyglądać - siedząca z boku, milcząca i otoczona chłodnym murem Libra Black. Jak zabawnie.
W międzyczasie przybył również Craig i Edgar.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała spokojnie na powitanie i był to drugi raz, kiedy w ogóle się odezwała.
Nie wdawała się w żadne rozmowy ani nie zadawała pytań. Szczupłymi palcami poprawiła fałdy swojej sukni i uniosła głowę, przyjmując elegancką pozycję z dłońmi skrzyżowanymi na kolanach. Po prostu obserwowała, przyglądała się każdemu z osobna, a w jej głowie raz na jakiś czas pojawiała się przelotna myśl - że wolałaby siedzieć teraz w dworkowej bibliotece i czytać jakąś ciekawą książkę przy zalewanym marcową ulewą oknie.
Przywitała się więc tylko z Sorenem w sposób oficjalny i nie dodała już nic od siebie. W ogóle nie miała ochoty się odzywać. Kiedy Quentin wskazał im by zajęli miejsca to uczyniła to w ciszy. Najprawdopodobniej właśnie tak będzie to wyglądać - siedząca z boku, milcząca i otoczona chłodnym murem Libra Black. Jak zabawnie.
W międzyczasie przybył również Craig i Edgar.
- Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała spokojnie na powitanie i był to drugi raz, kiedy w ogóle się odezwała.
Nie wdawała się w żadne rozmowy ani nie zadawała pytań. Szczupłymi palcami poprawiła fałdy swojej sukni i uniosła głowę, przyjmując elegancką pozycję z dłońmi skrzyżowanymi na kolanach. Po prostu obserwowała, przyglądała się każdemu z osobna, a w jej głowie raz na jakiś czas pojawiała się przelotna myśl - że wolałaby siedzieć teraz w dworkowej bibliotece i czytać jakąś ciekawą książkę przy zalewanym marcową ulewą oknie.
Libra Black
Zawód : Dama/Staż w Ministerstwie Magii
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Prawdziwa szkoła życia zaczyna się od lekcji pokory
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Skrzydło północne
Szybka odpowiedź