Zwierzyniec Pani Pickle
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Zwierzyniec Pani Pickle
Mały, niezbyt popularny sklepik umieszczony przy tym końcu ulicy, który prowadzi na Nokturn. Rzadko kiedy trafiają się tutaj tłumy i kolejki. Pod ścianami znajdują się klatki i terraria, z tyłu zaplecze i schowek na towar, którego nie udało się upchnąć na półkach. Za kasą zwykle stoi właścicielka - pulchna kobieta po czterdziestce, Pani Pickle, lub pracująca tam dziewczynka - Charlotte. Jedynym zwierzęciem, które chodzi po sklepie niczym nie skrępowane jest czarny kot właścicielki - Samuel. Dość ciasne pomieszczenie sprawia wrażenie, że zwierząt jest porażająco wiele - jest to jednak tylko wrażenie, sklep jest zaopatrzony całkiem przeciętnie.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:31, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 86
'k100' : 86
- Dzięki, mam gdzie spać.
Nie do końca skłamała, ale nie była przekonana do ponownego osadzania się do kogoś. Ciągłe bombardowane Caileen anomaliami pokazało jej, że z taką przypadłością nie powinna siedzieć nikomu na głowie. W sumie najlepiej by zrobiła, gdyby po prostu unikała ludzi. Nie zawsze się jednak dało, albo nie zawsze po prostu potrafiła. Widząc kobietę, której twarz pamiętała z tych spokojniejszych czasów, nie mogła chociaż nie spróbować podejść, nie spróbować dowiedzieć się czegoś więcej.
- To samica. - odpowiedziała uprzejmie, choć krótko dziewczyna zza lady, trochę przy tym stukając tym swoim dziobem. Weszła na chwilkę na zaplecze po karmę dla ptaka, wyjaśniała przez chwilę jakie porcje powinno się dawać, dała kilka krótkich porad co do tego jak dbać o zwierzę i poleciła by ptaka wziąć z klatką w której już siedział. Pomogła zdjąć ją z półki i położyła na ladzie. Kiedy wszystko było rozliczone, Meg przyglądała się uważnie, jak jej nowa znajoma wyjmuje różdżkę - i choć żaden czarodziej jak dotąd nie zrobił jej krzywdy za pomocą tego magicznego przedmiotu, przeszły ją dreszcze. Wiedziała, jak bardzo potężną ma on moc i zdecydowanie nie chciałaby, by celowano nim w jej kierunku.
Czar trafił jednak w torbę, którą miała ze sobą rudowłosa.
- Nie wiem. Varda? - zaproponowała, przypominając sobie książkę której nie zdążyła skończyć czytać przed wybuchem anomalii i całym tym szaleństwem. Nie sądziła jednak by czarodzieje czytali mugolskie powieści, a tym bardziej fantastykę (to musiałoby być dla nich w jakiś sposób absurdalne), nie wyjaśniała więc dalej i lekko wzruszyła ramionami. - Nie mam daru do nadawania imion. Mój pies nazywa się Piernik.
Uśmiechnęła się blado. Ciekawe, co się z nim dzieje.
- Pomóc ci? - zaproponowała, choć jakoś za mocno nie kusiło jej branie do ręki zaczarowanej torby. Nie wiedziała, co Gwen z nią zrobiła, ale najzwyczajniej w świecie nie ufała magii i czarodziejom. Nawet kiedy ci wydawali się być przyjaźni, jak Gwen.
anomalia
Nie do końca skłamała, ale nie była przekonana do ponownego osadzania się do kogoś. Ciągłe bombardowane Caileen anomaliami pokazało jej, że z taką przypadłością nie powinna siedzieć nikomu na głowie. W sumie najlepiej by zrobiła, gdyby po prostu unikała ludzi. Nie zawsze się jednak dało, albo nie zawsze po prostu potrafiła. Widząc kobietę, której twarz pamiętała z tych spokojniejszych czasów, nie mogła chociaż nie spróbować podejść, nie spróbować dowiedzieć się czegoś więcej.
- To samica. - odpowiedziała uprzejmie, choć krótko dziewczyna zza lady, trochę przy tym stukając tym swoim dziobem. Weszła na chwilkę na zaplecze po karmę dla ptaka, wyjaśniała przez chwilę jakie porcje powinno się dawać, dała kilka krótkich porad co do tego jak dbać o zwierzę i poleciła by ptaka wziąć z klatką w której już siedział. Pomogła zdjąć ją z półki i położyła na ladzie. Kiedy wszystko było rozliczone, Meg przyglądała się uważnie, jak jej nowa znajoma wyjmuje różdżkę - i choć żaden czarodziej jak dotąd nie zrobił jej krzywdy za pomocą tego magicznego przedmiotu, przeszły ją dreszcze. Wiedziała, jak bardzo potężną ma on moc i zdecydowanie nie chciałaby, by celowano nim w jej kierunku.
Czar trafił jednak w torbę, którą miała ze sobą rudowłosa.
- Nie wiem. Varda? - zaproponowała, przypominając sobie książkę której nie zdążyła skończyć czytać przed wybuchem anomalii i całym tym szaleństwem. Nie sądziła jednak by czarodzieje czytali mugolskie powieści, a tym bardziej fantastykę (to musiałoby być dla nich w jakiś sposób absurdalne), nie wyjaśniała więc dalej i lekko wzruszyła ramionami. - Nie mam daru do nadawania imion. Mój pies nazywa się Piernik.
Uśmiechnęła się blado. Ciekawe, co się z nim dzieje.
- Pomóc ci? - zaproponowała, choć jakoś za mocno nie kusiło jej branie do ręki zaczarowanej torby. Nie wiedziała, co Gwen z nią zrobiła, ale najzwyczajniej w świecie nie ufała magii i czarodziejom. Nawet kiedy ci wydawali się być przyjaźni, jak Gwen.
anomalia
Gwen zamyśliła się na chwilę, słysząc propozycje imienia.
– Varda… Hej sówko, podoba ci się to imię? Varda? – Gwen uniosła brew, kucając przy klatce. Wystraszony ptak cofnął się odrobinę, jednak po chwili wyciągnął ciekawsko głowę w stronę swojej nowej właścicielki i spróbował rozłożyć skrzydła, co okazało się niemożliwe w tak ciasnej klatce.
Gwen uniosła głowę.
– Chyba możemy uznać to za akceptacje. A więc niech będzie Varda!
Gdyby jej relacja z Meg była choć odrobinę głębsza Gwen pewnie próbowałaby jeszcze przez chwilę z dziewczyną podyskutować na temat imienia sowy, ale w tej chwili podświadomie czuła, że skoro spytała „bliźniaczkę” o zdanie to musi przystać na jej propozycje. W końcu już raz jej odmówiła. Z resztą słowo „Varda” pasowało Gwen do ptaka.
– Ojej, urocze! – powiedziała, wstając, gdy Meg podzieliła się z malarką imieniem swojego psa. – Musi mieć wzięcie w święta! – zauważyła.
Pokręciła głową, słysząc pytanie o pomoc.
– Specjalnie zmniejszyłam wagę torby, teraz prawie nic nie waży. – Uniosła zakupy, pokazując, że nie sprawia jej to żadnej trudności.
„Gorzej będzie z klatką” – pomyślała, ale nie miała zamiaru dzielić się tym z Meg.
Gwen przewiesiła torbę przez ramię, po czym schyliła się, by podnieś klatkę z Vardą, gdy kątem oka zauważyła, co dzieje się z Meg. Dziewczynie – tak jak Heathowi na początku września oraz ich sklepikarce – zaczął rosnąć kaczy dziób. Gwen westchnęła przeciągle.
– Oj, nie, znów ci się to dzieje – powiedziała zrezygnowana. – A myślałam, że za chwilę swobodnie będziemy mogły wyjść do niemagicznego Londynu.
Pokręciła głową, podnosząc ptaka.
– No nic, może chociaż pokaże ci wyjście? – spytała, powoli ruszając w stronę drzwi. – Albo możemy napić się czegoś w Dziurawym Kotle i zaczekamy, aż to wszystko minie – dodała po chwili.
Naprawdę chciała wyprowadzić z Pokątnej tą niemagiczną dziewczynę; tu naprawdę mogło być dla niej niebezpiecznie i Gwen szczerze nie chciała, aby Meg cokolwiek sobie zrobiła. Na zewnątrz, przynajmniej w teorii, naprawdę powinna być bezpieczniejsza.
– Varda… Hej sówko, podoba ci się to imię? Varda? – Gwen uniosła brew, kucając przy klatce. Wystraszony ptak cofnął się odrobinę, jednak po chwili wyciągnął ciekawsko głowę w stronę swojej nowej właścicielki i spróbował rozłożyć skrzydła, co okazało się niemożliwe w tak ciasnej klatce.
Gwen uniosła głowę.
– Chyba możemy uznać to za akceptacje. A więc niech będzie Varda!
Gdyby jej relacja z Meg była choć odrobinę głębsza Gwen pewnie próbowałaby jeszcze przez chwilę z dziewczyną podyskutować na temat imienia sowy, ale w tej chwili podświadomie czuła, że skoro spytała „bliźniaczkę” o zdanie to musi przystać na jej propozycje. W końcu już raz jej odmówiła. Z resztą słowo „Varda” pasowało Gwen do ptaka.
– Ojej, urocze! – powiedziała, wstając, gdy Meg podzieliła się z malarką imieniem swojego psa. – Musi mieć wzięcie w święta! – zauważyła.
Pokręciła głową, słysząc pytanie o pomoc.
– Specjalnie zmniejszyłam wagę torby, teraz prawie nic nie waży. – Uniosła zakupy, pokazując, że nie sprawia jej to żadnej trudności.
„Gorzej będzie z klatką” – pomyślała, ale nie miała zamiaru dzielić się tym z Meg.
Gwen przewiesiła torbę przez ramię, po czym schyliła się, by podnieś klatkę z Vardą, gdy kątem oka zauważyła, co dzieje się z Meg. Dziewczynie – tak jak Heathowi na początku września oraz ich sklepikarce – zaczął rosnąć kaczy dziób. Gwen westchnęła przeciągle.
– Oj, nie, znów ci się to dzieje – powiedziała zrezygnowana. – A myślałam, że za chwilę swobodnie będziemy mogły wyjść do niemagicznego Londynu.
Pokręciła głową, podnosząc ptaka.
– No nic, może chociaż pokaże ci wyjście? – spytała, powoli ruszając w stronę drzwi. – Albo możemy napić się czegoś w Dziurawym Kotle i zaczekamy, aż to wszystko minie – dodała po chwili.
Naprawdę chciała wyprowadzić z Pokątnej tą niemagiczną dziewczynę; tu naprawdę mogło być dla niej niebezpiecznie i Gwen szczerze nie chciała, aby Meg cokolwiek sobie zrobiła. Na zewnątrz, przynajmniej w teorii, naprawdę powinna być bezpieczniejsza.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Patrzyła na sowę, trochę wystraszoną czemu trudno się dziwić, choć była przekonana, że jeszcze się oswoi. O ile Gwen nie będzie jej trzymała zamkniętej w klatce, która pannie Attenburry wydawała się zadziwiająco mała. Czy ptak nie powinien móc chociaż wyprostować skrzydeł? Choć może to tylko do transportu? Albo potem pozwalają sowom latać po swoich domach? W sumie to nie mogła tego wiedzieć. Nie była też jakoś bardzo tematem przejęta. Wzruszyła jedynie lekko ramionami.
- Tak. - przyznała. Święta nie kojarzyły jej się jakoś szczególnie magicznie - sztywne wydarzenie w towarzystwie rodziny z którą nie mogła się dogadać. A jednak pies faktycznie robił zawsze furorę dookoła. Chociaż on był jak ona, nie pozwolił się do końca wychować.
- To dobrze.
Zerknęła na torbę, nadal nie zamierzając jej dotykać. Zaraz z resztą na jej twarzy znów zaczęło się coś dziać. Kojarzyła już to charakterystyczne swędzenie. Powoli przesunęła dłonią po nosie lub tym, co jeszcze chwilę temu jej nosem było. No tak. Westchnęła, ciesząc się jednak że nikomu nie stała się poważniejsza krzywda. Odebrała to jednak jako sygnał ostrzegawczy.
- Wiesz... to chyba nie najlepszy moment. - stwierdziła, znów lekko widocznie wystraszona. Kiedy anomalie zaczynały się namnażać, nagle robiło się ich więcej. A im więcej tym bardziej niebezpiecznie. - Pewnie jeszcze na siebie trafimy.
Dodała. Dość obojętnie, choć dobrze było spotkać kogoś pozytywnie do niej nastawionego. Porozmawiać o czymkolwiek. Nie chciała skrzywdzić rudowłosej. A na to się zapowiadało, jeśli za chwilę magia dookoła niej się nie uspokoi.
- Ale póki co jednak lepiej jak się gdzieś zaszyję.
Nie obchodziło jej, że śmiesznie wygląda. Gdyby nie wszystko dookoła, pewnie nawet by jej się to podobało. W tej chwili jednak każdą magię dookoła siebie traktowała jako zagrożenie - a już wystarczająco dziś ryzykowała zdrowiem innych.
- Nie powinnam taka wracać. - dodała. Nie. Nie mogła bombardować tymi nieszczęściami swoich bliskich. Tutaj sobie z tym poradzą, ale zwykli niemagiczni ludzie? Nie mogła. - Narazie.
Dodała i po prostu odwróciła się, szybkim krokiem wmieszała się w tłum, by wrócić do wynajmowanego pokoju.
zt.
- Tak. - przyznała. Święta nie kojarzyły jej się jakoś szczególnie magicznie - sztywne wydarzenie w towarzystwie rodziny z którą nie mogła się dogadać. A jednak pies faktycznie robił zawsze furorę dookoła. Chociaż on był jak ona, nie pozwolił się do końca wychować.
- To dobrze.
Zerknęła na torbę, nadal nie zamierzając jej dotykać. Zaraz z resztą na jej twarzy znów zaczęło się coś dziać. Kojarzyła już to charakterystyczne swędzenie. Powoli przesunęła dłonią po nosie lub tym, co jeszcze chwilę temu jej nosem było. No tak. Westchnęła, ciesząc się jednak że nikomu nie stała się poważniejsza krzywda. Odebrała to jednak jako sygnał ostrzegawczy.
- Wiesz... to chyba nie najlepszy moment. - stwierdziła, znów lekko widocznie wystraszona. Kiedy anomalie zaczynały się namnażać, nagle robiło się ich więcej. A im więcej tym bardziej niebezpiecznie. - Pewnie jeszcze na siebie trafimy.
Dodała. Dość obojętnie, choć dobrze było spotkać kogoś pozytywnie do niej nastawionego. Porozmawiać o czymkolwiek. Nie chciała skrzywdzić rudowłosej. A na to się zapowiadało, jeśli za chwilę magia dookoła niej się nie uspokoi.
- Ale póki co jednak lepiej jak się gdzieś zaszyję.
Nie obchodziło jej, że śmiesznie wygląda. Gdyby nie wszystko dookoła, pewnie nawet by jej się to podobało. W tej chwili jednak każdą magię dookoła siebie traktowała jako zagrożenie - a już wystarczająco dziś ryzykowała zdrowiem innych.
- Nie powinnam taka wracać. - dodała. Nie. Nie mogła bombardować tymi nieszczęściami swoich bliskich. Tutaj sobie z tym poradzą, ale zwykli niemagiczni ludzie? Nie mogła. - Narazie.
Dodała i po prostu odwróciła się, szybkim krokiem wmieszała się w tłum, by wrócić do wynajmowanego pokoju.
zt.
The member 'Meg Attenberry' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Rzadko zapuszczała się dalej, niż na Pokątną, dalej, niż poza własny dom. Trwała na uboczu, chowając się we własnych czterech ścianach. Nie lubiła wychodzić. Wychodziła, gdy musiała, gdy potrzebowała najzwyklejszych składników do eliksirów, takich, którymi szmuglerzy nie zawracali sobie głów; ogólnodostępne, które mogła dostać w aptece. Wychodziła, kiedy, paradoksalnie, zaczynały dusić ją bezpieczne ściany mieszkania, kiedy potrzebowała odetchnąć świeżym powietrzem. Wtedy wychodziła, spacerowała po Pokątnej wśród ludzi, wtapiając się w tłum. Inni nie mieli czasu na to, by przyglądać się losowej, młodej kobiecie, zupełnie inaczej, niż jak na Nokturnie; tam wszyscy widzieli. Czuło się na karku uważne spojrzenia, zupełnie tak, jakby każdy czekał na twoje potknięcie. Sępy. Tak właśnie to odczuwała, pomimo przyzwyczajenia do klimatu Nokturnu, jego ulic.
Odetchnęła ciężko, kiedy zjawiła się na Pokątnej. Zawsze była pod wrażeniem ile osób kręciło się w tej okolicy, przepychało, biegło przed siebie, nie bacząc na innych. Wszyscy mieli swoje własne interesy, cele, do których się dążyło zaparcie. Wszyscy, prócz niej; ona trwała bez celu. Nie tego konkretnego dnia, a przez całe życie. Nie miała dokąd iść, do czego dążyć. Mogła się uczyć, doszkalać w eliksirach, czarnej magii, lecznictwie, gdy pomagała Cassandrze, lecz nie miała przed sobą przyszłości. Poczuła, jak jej mięśnie spinają się. Ruszyła, wkroczyła w tłum, zaciskając zęby. Tego dnia nie do końca wyszła na zwykły spacer; oprócz wzięcia oddechu, odetchnięcia od własnego domu, miała na celu aptekę. Musiała uzupełnić składniki, które kończyły się w zastraszającym tempie, tym bardziej, że poprzednim razem nie uzupełniła swoich zapasów na tyle porządnie, na ile powinna, rozkojarzona spotkaniem z policjantką. To tam skierowała swoje kroki, czym prędzej; w aptece zgarnęła to, czego potrzebowała, czego używała najwięcej, co miała zamiar użyć w najbliższej przyszłości. Nie mogła szaleć, nie miała aż tyle pieniędzy, by wrócić do domu obładowana ingrediencjami. Brała, co konieczne, nic więcej, nic mniej.
Wybyła z apteki czym prędzej, zaczęła przechodzić między ludźmi, których jednak robiło się coraz mniej; powoli zbliżał się wieczór, toteż powoli czarodzieje rozchodzili się. A ona... Zwolniła kroku. Odetchnęła, rozejrzała się na boki. Mogła zostać, mogła jeszcze spacerować, jednak skierowała się w stronę przejścia na Nokturn, acz jej spojrzenie przykuł sklepik. Sklepik, który mijała za każdym razem, gdy przechodziła na Pokątną. Sklepik, z którego dochodziły odgłosy wydawane przez zwierzęta. Zacisnęła wargi, zatrzymała się. Ostatnio po jej głowie chodził zakup sowy; ostatnia, z jaką miała do czynienia, której powierzała listy, zdechła tuż przed tym, jak odeszła Agnes. Nie miała kontaktu ze światem, nie mogła wysyłać listów i była, poniekąd, uziemiona. Prawda była jednak taka, że nie miała pieniędzy. Zawahała się. Stała w pewnej odległości od sklepiku, niepewna. Wejść? Nie, nie miała po co, i tak nie mogła kupić żadnego zwierzęcia. A mimo to trwała w miejscu, rozmyślając o wszystkim za i przeciw. Czy naprawdę potrzebowała aż tak sowy?
Pogoda nie sprzyjała, humor Gwen również. Varda jednak musiała przecież coś jeść, a wszystkie zapasy, które malarka miała dla swojego pupila skończyły się dziś rano. Malarka odciągała spacer na Pokątną tak długo, jak tylko zdołała. Nie miała dziś najmniejszej ochoty na opuszczanie swoich czterech ścian, woląc skupić się na tworzeniu kolejnego abstrakcyjnego obrazu powstającego wprost z jej głowy. Tworzenie pomagało jej znaleźć choć odrobinę ukojenia, której tak bardzo teraz potrzebowała. Miała wrażenie, że to wszystko naprawdę zaczyna ją przerastać.
W końcu jednak przestała mieć jakikolwiek wybór. Nie chciała przecież, aby Varda była głodna, zwłaszcza, że przecież regularnie latała; pogoda nie sprzyjała, sowa musiała mieć więc siłę. Gwen musiała być więc odpowiedzialna. Musiała się ruszyć i znaleźć na Pokątnej, nim sklepy zostaną zamknięte.
Nie mając ani ochoty, ani czasu na zajęcie się swoim wyglądem, Gwen wyszła odziana w roboczy strój. Stara, poplamiona farbą sukienka stanowiła kontrast z czystymi bucikami oraz stosunkowo zadbanym, choć niekoniecznie nowym już płaszczem, ale rudowłosa nie zwróciła na to szczególnej uwagi. Na głowę założyła niekoniecznie pasującą do całości czapkę, aby choć trochę uchronić się przed deszczem i wiatrem, a do ręki chwyciła parasolkę. Przewiesiła przez ramię torbę i wyszła, prędko kierując się w stronę Pokątnej. Nie miała ochoty spędzać zbyt wiele czasu na dworze.
Nie rozglądała się na boki, po prostu szła prosto do celu; Varda i tak będzie wściekła, że dostanie jedzenie później, niż zwykle, a pogoda naprawdę nie sprzyjała długim, przyjemnym spacerom. Już zmierzała w stronę wejścia do Zwierzyńca Pani Pickle, gdy jej uwagę zwróciła stojąca przed sklepem dziewczyna. Blondwłosa, przeciętnego wzrostu, o twarzy dziwnie znajomej, choć Gwen potrzebowała chwili, aby przypomnieć sobie, skąd ją zna. Malarka zatrzymała się kilka metrów od niej, marszcząc brwi, po czym ostrożnie podeszła do dziewczyny.
– Sileas? – spytała niepewnie, nie mając pewności, czy przypadkiem jej z kimś nie pomyliła. W końcu nie widziały się przez kilka lat, nie utrzymywały ze sobą kontaktu. Wyobraźnia mogła płatać jej figle. – Cześć. Nie jest ci zimno w tym deszczu? – Ton głosu rudowłosej był delikatny, a mina zmartwiona. Widziała przecież, że dziewczyna przez chwilę po prostu stała, nie ruszając się z miejsca. Gwen nawet idąc czuła, jak otacza ją nieprzyjemne, wilgotne zimno.
Sileas zwlekała z odpowiedzią, a malarka zaczęła marznąć. Posłała więc dawnej znajomej zniecierpliwione spojrzenie i ruszyła dalej przed siebie.
| zt x2
W końcu jednak przestała mieć jakikolwiek wybór. Nie chciała przecież, aby Varda była głodna, zwłaszcza, że przecież regularnie latała; pogoda nie sprzyjała, sowa musiała mieć więc siłę. Gwen musiała być więc odpowiedzialna. Musiała się ruszyć i znaleźć na Pokątnej, nim sklepy zostaną zamknięte.
Nie mając ani ochoty, ani czasu na zajęcie się swoim wyglądem, Gwen wyszła odziana w roboczy strój. Stara, poplamiona farbą sukienka stanowiła kontrast z czystymi bucikami oraz stosunkowo zadbanym, choć niekoniecznie nowym już płaszczem, ale rudowłosa nie zwróciła na to szczególnej uwagi. Na głowę założyła niekoniecznie pasującą do całości czapkę, aby choć trochę uchronić się przed deszczem i wiatrem, a do ręki chwyciła parasolkę. Przewiesiła przez ramię torbę i wyszła, prędko kierując się w stronę Pokątnej. Nie miała ochoty spędzać zbyt wiele czasu na dworze.
Nie rozglądała się na boki, po prostu szła prosto do celu; Varda i tak będzie wściekła, że dostanie jedzenie później, niż zwykle, a pogoda naprawdę nie sprzyjała długim, przyjemnym spacerom. Już zmierzała w stronę wejścia do Zwierzyńca Pani Pickle, gdy jej uwagę zwróciła stojąca przed sklepem dziewczyna. Blondwłosa, przeciętnego wzrostu, o twarzy dziwnie znajomej, choć Gwen potrzebowała chwili, aby przypomnieć sobie, skąd ją zna. Malarka zatrzymała się kilka metrów od niej, marszcząc brwi, po czym ostrożnie podeszła do dziewczyny.
– Sileas? – spytała niepewnie, nie mając pewności, czy przypadkiem jej z kimś nie pomyliła. W końcu nie widziały się przez kilka lat, nie utrzymywały ze sobą kontaktu. Wyobraźnia mogła płatać jej figle. – Cześć. Nie jest ci zimno w tym deszczu? – Ton głosu rudowłosej był delikatny, a mina zmartwiona. Widziała przecież, że dziewczyna przez chwilę po prostu stała, nie ruszając się z miejsca. Gwen nawet idąc czuła, jak otacza ją nieprzyjemne, wilgotne zimno.
Sileas zwlekała z odpowiedzią, a malarka zaczęła marznąć. Posłała więc dawnej znajomej zniecierpliwione spojrzenie i ruszyła dalej przed siebie.
| zt x2
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Kilka monet brzdęknęło w kieszeni półolbrzyma gdy przekroczył próg małego sklepu przy Pokątnej. Nie wkroczył tam z zamiarem kupienia czegokolwiek, ale sam jeden wiedział, że jeśli jakaś słodka istota przykuje jego oko to nie będzie się wahał, zwłaszcza, że pani Boyle płaciła dobrze, a przynajmniej tak się mu zdawało. Hagrid nigdy nie uczył się ekonomii. Wiedział za to zwierzaczki potrzebowały ciepłego serduszka, a takie przecież miał. Od czasu spotkania z Frances i poznania Nicolasa stare pasje zdawały się odezwać. Półolbrzym wspominał jedynie w duszy jak wiele czasu spędził u profesora Kettleburna na przekładaniu ślimaków z miejsca na miejsce, albo jak, jeszcze gdy był brzdącem, słuchaniu opowieści taty o najdzikszych stworzeniach. Z drugiej strony jednak, tatko zakochał się w olbrzymce, więc ocena sytuacji pana Normana Hagrida, którą wpajał od najmniejszego synowi, musiała się mijać z akceptowalną rzeczywistością.
Tuż za monetami rozbrzmiał mały dzwoneczek zawieszony nad drzwiami, który miał informować o wejściu klienta. Speszona kasjerka wyglądając znad biurka zdziwiła się nieco na widok półolbrzyma, zapewne takiej klienteli się nie spodziewała. Ostatecznie jednak wzruszyła ramionami i wróciła do dłubania różdżką w uchu i czytania jakiegoś magazynu dla młodych czarownic, z wypiekami na policzkach. Hagrid rozejrzał się po sklepie. No duży to on nie był. Zwierzątka znajdywały się właściwie w każdym kącie pomieszczenia. Śnieżnobiałe sowy, małe pająki, brzydkie ghule i wielobarwne pufki wydawały tyle dźwięków, że nie sposób było pomyśleć, że się nudzą. Hagrid odetchnął głęboko. Czuł się jak u siebie.
- Bry - powiedział tylko przez zęby i skręcił w prawą alejkę, przeciskając się pomiędzy skrzynkami.
Trzy małe nieśmiałki w jednej z klatek uciekły w popłochu na tył swojego domku, wydając się kompletnie przerażone postawnym mężczyzną który właśnie ich mijał. Co prawda Rubeus dużego doświadczenia z nieśmiałkami nie miał, ale zaufanie Nicolasa zdobył szybko. Przez chwilę pomyślał, że może sam powinien sobie takiego nieśmiałka sprawić, ale krótki zryw odpowiedzialności wziął górę i odpuścił. Kto by się nim zajął jak Hagridowi cokolwiek by się stało?
- Dziń dobry bardzo - uśmiechnął się do wozaka, któremu wpakował do klatki gruby palec by pogłaskać stworzonko.
Wozak ziewnął jedynie leniwie, kompletnie niezainteresowany towarzystwem. Rubeus pamiętał jeszcze z lekcji w Hogwarcie, że takie stworzenia lubiły rozmawiać z czarodziejami, chociaż częściej po prostu wykrzykiwały losowe słowa.
- Jak dzionek mija? - zapytał, co by chociaż spróbować.
- Dupnie mija, trollu - bardzo niemiło dokrzyczał mu wozak.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Tęskniła za nim, a tęsknota - prowadziła ją wprost w paszcze lwa. Gnała na Nokturn, pozornie bezbronną, chudą, trochę zbyt wysoką jak na londyńską kobietę, o egzotycznej urodzie, która natychmiast przykuła uwagę szlajających się pośród mgły cieni. A te ukarały ją sowicie; wyszczerzyły zębiska, próbowały dosięgnąć pazurami, raz po raz przybierając wygląd męskich sylwetek. Byli brzydcy, zapamiętała tyle. Pokrzywieni, z twarzami pokrytymi wypryskiem i wysypką, niektórzy przygarbieni, inni zbyt nad nią górujący, by chciała spojrzeć w górę. Organizm zwykle ociekający pragnieniem adrenaliny tym razem zabił na alarm, umysł zaś krzyczał uciekaj. Wren nie podjęła się walki na obcym, nieznanym terenie; wycofała się z alejki szybkim krokiem, nieskładnym, rzuciła się pędem w kierunku Pokątnej, wsłuchana w stukot butów za jej plecami. Gonili ją, trzech, może czterech, wykrzykując za plecami niewybredne komentarze, zachęcając, by okazała im trochę czułości czy podzieliła się kobiecym ciepłem; bała się, pierwszy raz od długiego czasu, jak lwica, która nagle znalazła się wśród gniazda żmij dwukrotnie większych od siebie. Jeden z nich szarpnął za końce jej włosów, gdy wypadła na bezpieczniejszą ulicę, by zaraz potem wbić przydługie, pożółkłe paznokcie w zimną cegłę i zapiszczeć nimi w drapnięciu kwitującym konieczność obejścia się smakiem. Nigdy więcej, myślała, skręciwszy do pierwszego lepszego lokalu na domowej dzielnica, pewna, że tam już jej nie dościgną. Dyszała też głośno, czerwona na policzkach; marna kondycja utrudniała długodystansowe biegi, a takiego właśnie musiała się dopuścić, by uciec od zagrożenia.
Znalazłszy się w sklepie, w nozdrza uderzył charakterystyczny, ciężki zapach sierści, do uszu natomiast doleciały pohukiwania sów i brzdęk dzwoneczka nad drzwiami, który zasygnalizował wejście - wpadnięcie - do środka kolejnego klienta. Czarownica nie zdążyła wyhamować: uderzyła w szafę stojącą na jej trasie, buchnęła w nią z całej siły, choć mebel ani drgnął, zapewne przytwierdzony do podłoża zaklęciem. Całe szczęście. Jeszcze tego brakowało, by musiała płacić za szkody.
- Prze-przepraszam - wysapała, nie mogąc w pełni złapać oddechu, i oparła się jedną dłonią o dziwnie miękką fakturę regału, by zaraz po prostu oprzeć się o niego całym bokiem. Dopiero wtedy mogła rozejrzeć się dookoła, choć oczy wciąż płatały figle. Świat wydawał się rozmyty, dostrzegła jednak piętrzące się na sobie klatki, przyglądające się jej z wysokości ptactwo i wylegujące w specjalnych kojcach kuguchary o bystro postawionych uszach. Gdzieś obok czaiły się plumpki wypełniające kolorowe akwaria, a obok nich w terrariach przechadzały się pająki, pod którymi swoje błotniste imperium miały ropuchy. Wren westchnęła głośno, pochyliła się, pozwalając czarnym włosom przysłonić spoconą twarz, a pod ręką poczuła nagle coś twardego. Dziwnie twardego. Spojrzała w bok - i odskoczyła jak oparzona, uderzając biodrem o dziuplę smoczogników. On nie był szafą, był gigantem, zaś to, czego dotykała dłonią... Słodki Merlinie, czy to mógł być jego pośladek? - Ja... Bardzo pana przepraszam - wydukała zdumiona. Oczy wznosiły się ku górze, wprost ku jego twarzy, niepewne, czy za zniewagę ten nie rozbije jej czaszki samą pięścią.
Na to donośnie zaśmiał się wozak, z którym jeszcze przed chwilą gawędził nieznajomy.
- No jaka głupia dziwka, głupia - wrzasnął prześmiewczo zwierzak.
Znalazłszy się w sklepie, w nozdrza uderzył charakterystyczny, ciężki zapach sierści, do uszu natomiast doleciały pohukiwania sów i brzdęk dzwoneczka nad drzwiami, który zasygnalizował wejście - wpadnięcie - do środka kolejnego klienta. Czarownica nie zdążyła wyhamować: uderzyła w szafę stojącą na jej trasie, buchnęła w nią z całej siły, choć mebel ani drgnął, zapewne przytwierdzony do podłoża zaklęciem. Całe szczęście. Jeszcze tego brakowało, by musiała płacić za szkody.
- Prze-przepraszam - wysapała, nie mogąc w pełni złapać oddechu, i oparła się jedną dłonią o dziwnie miękką fakturę regału, by zaraz po prostu oprzeć się o niego całym bokiem. Dopiero wtedy mogła rozejrzeć się dookoła, choć oczy wciąż płatały figle. Świat wydawał się rozmyty, dostrzegła jednak piętrzące się na sobie klatki, przyglądające się jej z wysokości ptactwo i wylegujące w specjalnych kojcach kuguchary o bystro postawionych uszach. Gdzieś obok czaiły się plumpki wypełniające kolorowe akwaria, a obok nich w terrariach przechadzały się pająki, pod którymi swoje błotniste imperium miały ropuchy. Wren westchnęła głośno, pochyliła się, pozwalając czarnym włosom przysłonić spoconą twarz, a pod ręką poczuła nagle coś twardego. Dziwnie twardego. Spojrzała w bok - i odskoczyła jak oparzona, uderzając biodrem o dziuplę smoczogników. On nie był szafą, był gigantem, zaś to, czego dotykała dłonią... Słodki Merlinie, czy to mógł być jego pośladek? - Ja... Bardzo pana przepraszam - wydukała zdumiona. Oczy wznosiły się ku górze, wprost ku jego twarzy, niepewne, czy za zniewagę ten nie rozbije jej czaszki samą pięścią.
Na to donośnie zaśmiał się wozak, z którym jeszcze przed chwilą gawędził nieznajomy.
- No jaka głupia dziwka, głupia - wrzasnął prześmiewczo zwierzak.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Już niemal chciał machnąć ręką na bardzo brzydko mówiącego wozaka i pójść dalej, gdy poczuł uderzenie w plecy. Nie było silne, ale wystarczyło by uznać je za nieszczególnie przewidziane. Hagrid wyprostował się w mgnieniu oka i wlepił spojrzenie w wozaka w klatce tak jakby liczył, że ten odpowie mu na pytanie co się właśnie stało. Czy to jakieś zwierze wyrwało się klatki i zamierzało go zaatakować... Ale jeśli tak to czemu trzymało go za pośladek?
- Co jes... - zaczął się odwracać gdy dziwne zwierzątko odskoczyło od niego wykrzykując przeprosiny.
Hagrid wytężył wzrok i zmrużył oczy. Spodziewał się czegoś zupełnie innego. Tymczasem przed nim stała, na nieco chwiejnych nogach, kobieta. Szczupła, o bardzo delikatnych rysach twarzy i ciepłym spojrzeniu. Wyglądała niemal tak jakby muchy nie potrafiła skrzywdzić, a w tym miejscu wydawała się wręcz przestraszona i zagubiona. Dysząc wyglądała jakby albo komuś uciekła albo bardzo szybko chciała się znaleźć w Zwierzyńcu Pani Pickle. Tylko po co?
- Debilka i debil, haha - wypiszczał wozak. - Cyrk na kółkach.
Półolbrzym zignorował to, widział już takie wozaki wcześniej, przecież to była ich natura. Co prawda mógł być nieco milszy, ale właściwie nikogo nie krzywdził.
- Nie no, to moja wina, bo... - zaczął, ale znów coś przerwało mu dokończenie zdania.
Smoczogniki, w których klatkę uderzyła kobieta, poirytował ten fakt. Co się w sumie dziwić, każdego by to wkurzyło. Latając jak oszalałe i obijając się o druty rozżarzyły iskrami z ogonów kawałki gazet, którymi wyłożone było ich legowisko. Póki co gazety się tliły, ale zaraz mógł rozpocząć się tam pożar. Hagrid, tak jakby coś już go poparzyło rzucił się do przodu i łapiąc kobietę za ramiona podniósł ją, właściwie przestawiając na bok, jak worek. Sam próbował ratować to co zaraz miało zamienić się w istną pożogę. Z całej siły otworzył klatkę i własną dłonią uderzał w tlące się gazety, by nie dać ogniu możliwości rozprzestrzeniania się. Rubeus nie czytał wielu gazet, chociaż oczywiście czytać umiał, ale jeśli ktoś wyłożył je w klatce by jaszczurkowate smoczki na nie swoje odchody zrzucały, to raczej nie były to cenne gazety. Akurat dostrzegł tytuł jednej z nich. Waleczny M... Reszta już płonęła, nigdy nie dowie się co szło dalej.
- Cholibka, żeby to zara nie poszło wszystko z dymem - wymamrotał nie zauważając nawet jak smoczogniki wylatywały z klatki jeden po drugim, w ekscytacji wręcz krążąc po całym sklepie. - Pani nic nie jest? Dobrze jest?
Kasjerka nie reagowała, być może nawet nie wiedziała co dzieje się za jednym z regałów albo miała to wszystko tak bardzo w poważaniu, że postanowiła oddać się dalej czytaniu Czarownicy.
- Co jes... - zaczął się odwracać gdy dziwne zwierzątko odskoczyło od niego wykrzykując przeprosiny.
Hagrid wytężył wzrok i zmrużył oczy. Spodziewał się czegoś zupełnie innego. Tymczasem przed nim stała, na nieco chwiejnych nogach, kobieta. Szczupła, o bardzo delikatnych rysach twarzy i ciepłym spojrzeniu. Wyglądała niemal tak jakby muchy nie potrafiła skrzywdzić, a w tym miejscu wydawała się wręcz przestraszona i zagubiona. Dysząc wyglądała jakby albo komuś uciekła albo bardzo szybko chciała się znaleźć w Zwierzyńcu Pani Pickle. Tylko po co?
- Debilka i debil, haha - wypiszczał wozak. - Cyrk na kółkach.
Półolbrzym zignorował to, widział już takie wozaki wcześniej, przecież to była ich natura. Co prawda mógł być nieco milszy, ale właściwie nikogo nie krzywdził.
- Nie no, to moja wina, bo... - zaczął, ale znów coś przerwało mu dokończenie zdania.
Smoczogniki, w których klatkę uderzyła kobieta, poirytował ten fakt. Co się w sumie dziwić, każdego by to wkurzyło. Latając jak oszalałe i obijając się o druty rozżarzyły iskrami z ogonów kawałki gazet, którymi wyłożone było ich legowisko. Póki co gazety się tliły, ale zaraz mógł rozpocząć się tam pożar. Hagrid, tak jakby coś już go poparzyło rzucił się do przodu i łapiąc kobietę za ramiona podniósł ją, właściwie przestawiając na bok, jak worek. Sam próbował ratować to co zaraz miało zamienić się w istną pożogę. Z całej siły otworzył klatkę i własną dłonią uderzał w tlące się gazety, by nie dać ogniu możliwości rozprzestrzeniania się. Rubeus nie czytał wielu gazet, chociaż oczywiście czytać umiał, ale jeśli ktoś wyłożył je w klatce by jaszczurkowate smoczki na nie swoje odchody zrzucały, to raczej nie były to cenne gazety. Akurat dostrzegł tytuł jednej z nich. Waleczny M... Reszta już płonęła, nigdy nie dowie się co szło dalej.
- Cholibka, żeby to zara nie poszło wszystko z dymem - wymamrotał nie zauważając nawet jak smoczogniki wylatywały z klatki jeden po drugim, w ekscytacji wręcz krążąc po całym sklepie. - Pani nic nie jest? Dobrze jest?
Kasjerka nie reagowała, być może nawet nie wiedziała co dzieje się za jednym z regałów albo miała to wszystko tak bardzo w poważaniu, że postanowiła oddać się dalej czytaniu Czarownicy.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Cyrk na kółkach, stwierdził wozak - tym właśnie byli, zamknięci w ciasnych czterech ścianach małego sklepiku przepełnionego klatkami przyglądających się im zwierząt. On wysoki niemal pod sam sufit, ona rozedrgana, zmierzwiona wiatrem, oszołomiona potęgą tego, co wcześniej uważała za zwykły mebel. Oddychała ciężko, choć na moment tego oddechu jej zabrakło, gdy musiała mocno odchylić głowę w tył, by przyjrzeć się twarzy nieznanego jegomościa. Upewnić się, że naprawdę był człowiekiem. Ciemnobrązowe włosy miał w lekkim nieładzie, brodę zaś dłuższą, a oczy - ach, oczy miał piwne, duże, dziwnie dobre, zatroskane. Wren zmarszczyła lekko brwi, otworzyła usta, żeby zapewnić, że - skądże, wina za nieeleganckie zderzenie należała tylko i wyłącznie do niej, a najlepiej, by w ogóle o tym zapomnieli -, gdy ten zerwał się nagle, podjudzony wątłym zapachem spalenizny. Chwycił ją za ramiona, chyba pisnęła, a potem przesunął na bok, by uporać się z gazetami wyłożonymi w klatce smoczogników, które z radością wydostały się na zewnątrz, krążąc nad ich głowami.
Czuła, że serce stanęło jej w piersi, musiało; podrywał ją z podłogi z tak diabelną łatwością jakby nie ważyła ani grama, by później wielką jak patelnia dłonią uderzać w budzący się ogień.
- Merlinie - wydusiła z siebie tylko pod nosem, zdumiona, wytrącona z codziennej równowagi na tyle, by przez moment po prostu tkwić tam jak kołek. - Dobrze jest - odetchnęła, nieświadoma, że słowa w ogóle opuściły gardło. Radził sobie z pączkami płomieni; nie było, zresztą, dla niej miejsca, by jakkolwiek mogła pomóc.
Spojrzała za to w górę. Smoczogniki tańczyły blisko ich głów taniec wolności, wyraźnie zadowolone i dzikie, niektóre z nich zaś zaplątały się w kosmykach włosów półolbrzyma, w próbie ucieczki plując nań iskrami ze smukłych ogonów. Wren znów otworzyła szerzej usta; widziała jak z jego pukli sączy się dym, gdzieniegdzie brąz pochłaniały już czerwień i pomarańcz - a smoczogniki wydawały się obrać go sobie za cel. Nieważne, że pomagał w ocaleniu ich gniazda. Nieważne, że w żaden sposób nie uczynił im krzywdy. Podlatywały i podpalały kolejne pasma, czego zbyt zajęty mężczyzna - czarodziej? - zdawał się nie zauważać. Azjatka sięgnęła więc po swoją różdżkę, ledwo otrząśnięta z kuriozalnego zdumienia, i wycelowała nią w bok półolbrzyma. - Balneo - zaintonowała cicho, szpicem kasztanowego drewna wskazując jego głowę. - Proszę się nie gniewać, ale jaszczurkom zależało, by to pana puścić z dymem - wyjaśniła. Mówiła przy tym prędko, byle tylko go nie zdenerwować, nie sprowokować, by w przypływie złości zmiażdżył jej czaszkę. A jednak nie była tchórzem. Postąpiła krok naprzód, w kierunku monumentalnego jegomościa, i wspięła się na palce, krańcem różdżki ledwo sięgnąwszy do jednego z nadpalonych kosmyków mokrych już włosów. - Powinnam oblać pana jeszcze z drugiej strony - dodała pomrukiem, marszcząc brwi. Gdzieś stamtąd wciąż zdawały się dochodzić smugi świeżego dymu. A jej, cóż - poniekąd sprawiało przyjemność gaszenie go właśnie w ten sposób.
- Jaka mokra pizda - zaśmiał się wozak, uważnie wpatrzony w serwowane mu przedstawienie. - Zróbcie coś jeszcze, zasrańce - w końcu coś działo się w nudnawym sklepiku; dirikraki w klatce naprzeciwko nie oferowały mu tylu humorystycznych doznań.
- Avis - Wren wyczarowała stadko kolorowych ptaków, które odwróciły uwagę smoczogników, a potem prześlizgnęła się w ciasną przestrzeń po równoległej stronie Rubeusa. Miała rację. Kilka pukli zajęło się już ogniem. - Ostatni raz - zapewniła go miękko - choć wszystko w jej środku drżało zdenerwowaniem - i zaintonowała zaklęcie, tym razem niewerbalnie, oblewając go nieistniejącym kubłem zimnej wody, który - na szczęście - uporał się ze zdemolowaną przez magiczne stworzenia fryzurą. - A dłonie? Pieką? - spytała więc, chyba taką obierając taktykę: pomóc mu, by i jego uwagę odwrócić od ewentualnego porachowania jej kości.
Nie zauważyła nawet, że w całym tym popłochu przewrócili jeszcze klatkę z toksyczkami, które zajęły się rozłażeniem we wszystkich kierunkach po drewnianej podłodze.
Czuła, że serce stanęło jej w piersi, musiało; podrywał ją z podłogi z tak diabelną łatwością jakby nie ważyła ani grama, by później wielką jak patelnia dłonią uderzać w budzący się ogień.
- Merlinie - wydusiła z siebie tylko pod nosem, zdumiona, wytrącona z codziennej równowagi na tyle, by przez moment po prostu tkwić tam jak kołek. - Dobrze jest - odetchnęła, nieświadoma, że słowa w ogóle opuściły gardło. Radził sobie z pączkami płomieni; nie było, zresztą, dla niej miejsca, by jakkolwiek mogła pomóc.
Spojrzała za to w górę. Smoczogniki tańczyły blisko ich głów taniec wolności, wyraźnie zadowolone i dzikie, niektóre z nich zaś zaplątały się w kosmykach włosów półolbrzyma, w próbie ucieczki plując nań iskrami ze smukłych ogonów. Wren znów otworzyła szerzej usta; widziała jak z jego pukli sączy się dym, gdzieniegdzie brąz pochłaniały już czerwień i pomarańcz - a smoczogniki wydawały się obrać go sobie za cel. Nieważne, że pomagał w ocaleniu ich gniazda. Nieważne, że w żaden sposób nie uczynił im krzywdy. Podlatywały i podpalały kolejne pasma, czego zbyt zajęty mężczyzna - czarodziej? - zdawał się nie zauważać. Azjatka sięgnęła więc po swoją różdżkę, ledwo otrząśnięta z kuriozalnego zdumienia, i wycelowała nią w bok półolbrzyma. - Balneo - zaintonowała cicho, szpicem kasztanowego drewna wskazując jego głowę. - Proszę się nie gniewać, ale jaszczurkom zależało, by to pana puścić z dymem - wyjaśniła. Mówiła przy tym prędko, byle tylko go nie zdenerwować, nie sprowokować, by w przypływie złości zmiażdżył jej czaszkę. A jednak nie była tchórzem. Postąpiła krok naprzód, w kierunku monumentalnego jegomościa, i wspięła się na palce, krańcem różdżki ledwo sięgnąwszy do jednego z nadpalonych kosmyków mokrych już włosów. - Powinnam oblać pana jeszcze z drugiej strony - dodała pomrukiem, marszcząc brwi. Gdzieś stamtąd wciąż zdawały się dochodzić smugi świeżego dymu. A jej, cóż - poniekąd sprawiało przyjemność gaszenie go właśnie w ten sposób.
- Jaka mokra pizda - zaśmiał się wozak, uważnie wpatrzony w serwowane mu przedstawienie. - Zróbcie coś jeszcze, zasrańce - w końcu coś działo się w nudnawym sklepiku; dirikraki w klatce naprzeciwko nie oferowały mu tylu humorystycznych doznań.
- Avis - Wren wyczarowała stadko kolorowych ptaków, które odwróciły uwagę smoczogników, a potem prześlizgnęła się w ciasną przestrzeń po równoległej stronie Rubeusa. Miała rację. Kilka pukli zajęło się już ogniem. - Ostatni raz - zapewniła go miękko - choć wszystko w jej środku drżało zdenerwowaniem - i zaintonowała zaklęcie, tym razem niewerbalnie, oblewając go nieistniejącym kubłem zimnej wody, który - na szczęście - uporał się ze zdemolowaną przez magiczne stworzenia fryzurą. - A dłonie? Pieką? - spytała więc, chyba taką obierając taktykę: pomóc mu, by i jego uwagę odwrócić od ewentualnego porachowania jej kości.
Nie zauważyła nawet, że w całym tym popłochu przewrócili jeszcze klatkę z toksyczkami, które zajęły się rozłażeniem we wszystkich kierunkach po drewnianej podłodze.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Gazety to na szczęście udało się dogasić, ale to fartem właściwie, bo gdyby nie wielkie łapska to by pewnie pożar inne klatki zjadł. Odetchnął z ulgą. Może i Hagrid był nieco nieporadny przez te niemal trzy metry wzrostu, ale ostatnie czego by chciał to by jakieś biedne zwierzaczki ucierpiały. By się sam spalić dał byleby tylko im dobrze było, taka prawda. Ta rozwiana pani zwierzaczkiem nie była, ale jej cierpienia też przecież nie chciał, wiec jak powiedziała, że dobrze jest to odetchnął z ulgą, nie zauważając jak w jego włosach powoli rozpętuje się mały pożar. Łeb miał mocny, ale raczej do picia. Pożaru to by pewnie tak łatwo nie zniósł. Dopiero gdy jakieś tam ciepło mniej więcej na głowie poczuł to i tak szybko się to zmieniło, bo już po chwili z czupryny zaczęła kapać lodowata woda, a Hagrid stał kompletnie wryty w podłogę i bez słowa próbował zrozumieć to się właściwie wydarzyło. Pora kąpieli była raczej rano i to też raczej okazjonalnie, a dzisiaj przecież był wtorek, a nie niedziela. Co to za czary...? Przecież aż tak po tym spacerze śmierdzieć nie mógł. No chyba, że po paru tygodniach w porcie to i zapach moczu na niego przeszedł. Szkoda by było, smrodu moczu nigdy nie lubił. Wozak śmiał się niebogłosy, ale kasjerka dalej miała to w głębokim poważaniu. Widocznie często tu takie sceny były, chociaż to też trochę dziw. Hagrid dalej stał i tak dziwił się wgapiony w kobietę gdy kolejny chlust lodowatej wody przeszedł mu po plecach lecąc prosto wzdłuż kręgosłupa. Niczym dziecko rozproszył swoją uwagę od tej wody jak z różdżki pani poleciały ptaszki. To były zdecydowanie ładniejsze czary niż takie zimno płynące po plecach. Przyjemniej się na ptaszki patrzyło. Dostał tak cztery razy, stojąc jak wryty.
- Ta, ja... Podziękował, bo to ten... - w pobliżu na jakimś akwarium leżał akurat ładny pomarańczowy ręcznik, no jaki fart. - Muszę częściej kłaki wiązać, hehe, nawet żem nie zauważył jak te słodziaczki wyleciały, a tu paczy Pani jak to jest - Hagrid przetarł pysk i kawałek karku tym ręcznikiem.
Szmata śmierdziała gorzej niż port, ale przynajmniej sucha była. Z akwarium za to wyleciały w ich stronę małe owady, nieco mniejsze od paznokcia tej pańci.
- Oj - powiedział jedynie gdy te wirowały zbliżając się prosto do kobiety. - To żądlibąki są, oj... - wymsknęło się mu jeszcze, ale te były już cale od miłej pani.
Taki żadlibąk to krzywdy zrobić nie umiał, ale skutki jakie były to każdy porządny uczeń u Kettleburna wiedzieć musiał. Jak mocno użądliły to się kilka dni lewitowało nawet, co może i zabawne było, ale to już zależy co kto chciał. Hagrid nigdy nie lewitował, nie licząc jak go Tonks za nogi powiesił. Kiedyś nawet żądlibąk go dziabnął, ale tak ledwo ledwo. Kettleburn mówił, że z godzinę wisieć nad ziemią powinien, ale może Rubeus za duży na to był, bo chociaż skakał i skakał do góry to nic się nie stało.
- Pani uważa! - krzyknął nieco głośniej i rzucił się by kobietę odciągnąć, chociaż raczej nie miał ku temu szans.
- Ta, ja... Podziękował, bo to ten... - w pobliżu na jakimś akwarium leżał akurat ładny pomarańczowy ręcznik, no jaki fart. - Muszę częściej kłaki wiązać, hehe, nawet żem nie zauważył jak te słodziaczki wyleciały, a tu paczy Pani jak to jest - Hagrid przetarł pysk i kawałek karku tym ręcznikiem.
Szmata śmierdziała gorzej niż port, ale przynajmniej sucha była. Z akwarium za to wyleciały w ich stronę małe owady, nieco mniejsze od paznokcia tej pańci.
- Oj - powiedział jedynie gdy te wirowały zbliżając się prosto do kobiety. - To żądlibąki są, oj... - wymsknęło się mu jeszcze, ale te były już cale od miłej pani.
Taki żadlibąk to krzywdy zrobić nie umiał, ale skutki jakie były to każdy porządny uczeń u Kettleburna wiedzieć musiał. Jak mocno użądliły to się kilka dni lewitowało nawet, co może i zabawne było, ale to już zależy co kto chciał. Hagrid nigdy nie lewitował, nie licząc jak go Tonks za nogi powiesił. Kiedyś nawet żądlibąk go dziabnął, ale tak ledwo ledwo. Kettleburn mówił, że z godzinę wisieć nad ziemią powinien, ale może Rubeus za duży na to był, bo chociaż skakał i skakał do góry to nic się nie stało.
- Pani uważa! - krzyknął nieco głośniej i rzucił się by kobietę odciągnąć, chociaż raczej nie miał ku temu szans.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Zdumienie zdawało się być opłacalniejsze od wzburzenia. Los uśmiechnął się do niej gdy tytan jedynie sięgnął po ręcznik, zamiast po jej kark, cuchnącym materiałem ocierając skapującą z ciemnobrązowych pukli wodę. Musiała być zimna. Na tyle, by ugasić pożar, a jednocześnie nawet tak grubą skórę pokryć nieprzyjemnym dreszczem - trudno, w innym wypadku sam stałby się smoczognikiem, zapłonął niczym na wielkim stosie ułożonym z drewna przynajmniej kilku drzew. Czarownica skinęła lekko głową słysząc niemrawe, nieporadne podziękowanie, różdżkę przyciskając zaś do swego boku, wciąż w gotowości, gdyby wyczarowane ptaszki przestały stworzeniom wystarczać. Plujące ogniem jaszczurki goniły je teraz pod sufitem, po to by zjeść lub po prostu rozprostować skrzydła następstwem miesięcy w smutnej klatce - nieistotne.
- Nie ma za co - odparła miękko, lekko nawet uśmiechnięta, z głową gołębio przechyloną do boku, gdy tak musiała spoglądać ku górze, by przyjrzeć się jego twarzy. Gdyby skrócić go o prawie połowę, byłby niewątpliwie przystojnym mężczyzną. Trochę brudnym, zaniedbanym, przesiąkniętym portowym odorem ryb i podgniłego drewna, lecz wciąż przystojnym. - Czy ktoś tu w ogóle pracuje? Źle zabezpieczone klatki prawie doprowadziły do pożaru. A część asortymentu wyleciała na spacer - Wren odezwała się potem głośniej, ostrzej, słowa te kierując w eter. Ze swojej pozycji nie mogła dostrzec kasjerki leniwie przerzucającej strony czasopisma, która na dźwięk zażaleń klienta jedynie ziewnęła ostentacyjnie i zaczytała się w następnym artykule. Brak odzewu sprawił, że czarownica westchnęła głęboko i ułożyła dłonie na biodrach, uwagę kierując na rozbrykane jaszczurki wirujące daleko nad ich głowami. I to właśnie okazało się jej zgubą. Śledzenie wzrokiem lotu jednego ze stworzeń uniemożliwiło jej absolutnie dostrzeżenie szafirowego bączka mknącego nagle w jej kierunku; obracał się względem własnej osi, lecąc tak szybko, że właściwie przypominał jedynie kłębek koloru przecinający powietrze. - Co...? - zdążyło wymsknąć się jej jeszcze, zanim w Zwierzyńcu doszło do kolejnego kataklizmu niefortunnych zdarzeń.
Hagrid rzucił się jej na ratunek, jednocześnie uderzając ramieniem w pobliską klatkę, która niczym domino powaliła na ziemię kolejne. Również wozak wydostał się ze swego więzienia, przez moment tarzając się na ziemi ze śmiechu, lecz odskoczył szybciutko, gdy o podłogową deskę grzmotnęła stopa półolbrzyma. Azjatka natomiast - nie uniknęła spotkania z żądlibąkiem. Fikuśne stworzonko zdążyło ukłuć ją lekko w ramię, zanim i ono odleciało na bok - próbowało uniknąć pacnięcia przez mokry, zlepiony pukiel włosów mężczyzny, na tyle szybkie, by rzeczywiście wyjść z tego bez szwanku.
- Merlinie... - mruknęła czarownica dopiero wtedy, gdy pobojowisko ucichło, a na polu walki osiadł metaforyczny pył. Żądlibąki dokuczały wypuszczonemu na wolność psidwakowi, toksyczki rozeszły się już daleko od swojego kojca - w tym jeden przesiadywał właśnie na bucie Rubeusa, wydzieliną powoli przeżerając się przez skórę obuwia -, a ona - lewitowała nad ziemią, tuż nad zgrają zdezorientowanych szczurów, z ręką przyciśniętą do miejsca, w którym zwierzę wpuściło do jej krwioobiegu unoszącą substancję. Nieporadnie poruszając kończynami Wren przesunęła się w powietrzu i profilaktycznie chwyciła kawałek płaszcza Hagrida, byle tylko nie odlecieć gdzieś w nieznane. Dość miała na ten dzień niespodzianek - choć nie mogła skłamać, że nie były one w pewien sposób ekscytujące. Nawet jej lewitacja. - Myślę, że co złego to nie my - zaproponowała; kasjerka wciąż nie pojawiła się na horyzoncie, a to oznaczało, że mogliby stąd uciec właściwie niepostrzeżenie. - Chyba że chce pan spróbować tu ogarnąć, nie bronię. Ale trudno będzie to zrobić z poparzoną stopą - wskazała prędko na toksyczka. Niewiele już brakowało, by przedostał się do nagiego, bezbronnego ciała półolbrzyma.
No to co dokładnie nabroiliśmy?
k1, k2 - niedużo, wywróciło się kilka klatek z sowami. ptaki są oburzone, ale nie stało im się nic złego, wystarczy poustawiać ich kojce do pionu, psidwaka zagonić do jego małego królestwa a wozaka z powrotem umieścić w zagródce.
k3, k4 - nie jest dobrze, panie. nieopodal nas cała podłoga usłana jest gumochłonami, których szklane terrarium leży w kawałkach. nie wiemy ile dokładnie ich jest, ale na pewno dużo.
k5, k6 - raban wypuścił z niby to zabezpieczonej klatki sklątkę tylnowybuchową, która mierzy w hagrida swoim odwłokiem i wystrzeliwuje w jego kierunku powitalny pocisk złożony z kilkudziesięciu złośliwych iskier.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Nie ma za co - odparła miękko, lekko nawet uśmiechnięta, z głową gołębio przechyloną do boku, gdy tak musiała spoglądać ku górze, by przyjrzeć się jego twarzy. Gdyby skrócić go o prawie połowę, byłby niewątpliwie przystojnym mężczyzną. Trochę brudnym, zaniedbanym, przesiąkniętym portowym odorem ryb i podgniłego drewna, lecz wciąż przystojnym. - Czy ktoś tu w ogóle pracuje? Źle zabezpieczone klatki prawie doprowadziły do pożaru. A część asortymentu wyleciała na spacer - Wren odezwała się potem głośniej, ostrzej, słowa te kierując w eter. Ze swojej pozycji nie mogła dostrzec kasjerki leniwie przerzucającej strony czasopisma, która na dźwięk zażaleń klienta jedynie ziewnęła ostentacyjnie i zaczytała się w następnym artykule. Brak odzewu sprawił, że czarownica westchnęła głęboko i ułożyła dłonie na biodrach, uwagę kierując na rozbrykane jaszczurki wirujące daleko nad ich głowami. I to właśnie okazało się jej zgubą. Śledzenie wzrokiem lotu jednego ze stworzeń uniemożliwiło jej absolutnie dostrzeżenie szafirowego bączka mknącego nagle w jej kierunku; obracał się względem własnej osi, lecąc tak szybko, że właściwie przypominał jedynie kłębek koloru przecinający powietrze. - Co...? - zdążyło wymsknąć się jej jeszcze, zanim w Zwierzyńcu doszło do kolejnego kataklizmu niefortunnych zdarzeń.
Hagrid rzucił się jej na ratunek, jednocześnie uderzając ramieniem w pobliską klatkę, która niczym domino powaliła na ziemię kolejne. Również wozak wydostał się ze swego więzienia, przez moment tarzając się na ziemi ze śmiechu, lecz odskoczył szybciutko, gdy o podłogową deskę grzmotnęła stopa półolbrzyma. Azjatka natomiast - nie uniknęła spotkania z żądlibąkiem. Fikuśne stworzonko zdążyło ukłuć ją lekko w ramię, zanim i ono odleciało na bok - próbowało uniknąć pacnięcia przez mokry, zlepiony pukiel włosów mężczyzny, na tyle szybkie, by rzeczywiście wyjść z tego bez szwanku.
- Merlinie... - mruknęła czarownica dopiero wtedy, gdy pobojowisko ucichło, a na polu walki osiadł metaforyczny pył. Żądlibąki dokuczały wypuszczonemu na wolność psidwakowi, toksyczki rozeszły się już daleko od swojego kojca - w tym jeden przesiadywał właśnie na bucie Rubeusa, wydzieliną powoli przeżerając się przez skórę obuwia -, a ona - lewitowała nad ziemią, tuż nad zgrają zdezorientowanych szczurów, z ręką przyciśniętą do miejsca, w którym zwierzę wpuściło do jej krwioobiegu unoszącą substancję. Nieporadnie poruszając kończynami Wren przesunęła się w powietrzu i profilaktycznie chwyciła kawałek płaszcza Hagrida, byle tylko nie odlecieć gdzieś w nieznane. Dość miała na ten dzień niespodzianek - choć nie mogła skłamać, że nie były one w pewien sposób ekscytujące. Nawet jej lewitacja. - Myślę, że co złego to nie my - zaproponowała; kasjerka wciąż nie pojawiła się na horyzoncie, a to oznaczało, że mogliby stąd uciec właściwie niepostrzeżenie. - Chyba że chce pan spróbować tu ogarnąć, nie bronię. Ale trudno będzie to zrobić z poparzoną stopą - wskazała prędko na toksyczka. Niewiele już brakowało, by przedostał się do nagiego, bezbronnego ciała półolbrzyma.
No to co dokładnie nabroiliśmy?
k1, k2 - niedużo, wywróciło się kilka klatek z sowami. ptaki są oburzone, ale nie stało im się nic złego, wystarczy poustawiać ich kojce do pionu, psidwaka zagonić do jego małego królestwa a wozaka z powrotem umieścić w zagródce.
k3, k4 - nie jest dobrze, panie. nieopodal nas cała podłoga usłana jest gumochłonami, których szklane terrarium leży w kawałkach. nie wiemy ile dokładnie ich jest, ale na pewno dużo.
k5, k6 - raban wypuścił z niby to zabezpieczonej klatki sklątkę tylnowybuchową, która mierzy w hagrida swoim odwłokiem i wystrzeliwuje w jego kierunku powitalny pocisk złożony z kilkudziesięciu złośliwych iskier.
[bylobrzydkobedzieladnie]
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Ostatnio zmieniony przez Wren Chang dnia 17.12.20 22:29, w całości zmieniany 2 razy
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 5
'k6' : 5
Kobieta no to niezbyt zadowolona była, że nikt z obsługi się nią nie zajął. Nie ma co się dziwić w sumie, pani taka smukła i ładnie ubrana, że pewno przyzwyczajona. Tylko włos miała rozwiany i minę jakąś nietęgą, ale patrząc na to pobojowisko dookoła to też nie dziwota. Jak zaczęła głośno wypominać co właściwie wokół nich się działo to Hagrid miał ochotę złapać ją za usta i zatkać je jak najprędzej. Nie powinien tam przychodzić tak w ogóle, tylko siedzieć w porcie i łba nie wychylać. Port już jako tako znał, a chociaż na Pokątnej swego czasu był to jednak lata temu, a i wtedy brali go za dziwaka. W jakimś krawieckim jak mu szatę mierzyli to jedną na plecach rozerwał jak ubierał, tatko wtedy musiał zapłacić i niezbyt pocieszony był, bo się w domu nie przelewało. A na pierwszym roku jak różdżkę kupował to kilkadziesiąt innych strącił aż się na ziemie potoczyły i gdzieś pod blat wpadły. Ot, niezdara i tyle. Ale jak to być zdarnym jak łapska wielkie jak talerze już za maleńkości miał.
- Cichaj Pani... - wyszeptał przykładając palec do własnych ust. - Lepij to posprzątać raz dwa i spieprzać stąd, bo jak mnie złapią to czort wie...
Kobieta wyleciała w powietrze. Nie dosłownie, ale patrząc na pobojowisko to niewiele brakło. Powoli unosiła się nad ziemie po użądleniu żądlibąka aż w końcu złapała się płaszcza Hagrida by za daleko nie odlecieć. Rubeus instynktownie złapał ją za nogę, może nawet trochę za mocno, ale reakcja była szybka. Wyglądała teraz jak taki balonik, tylko niezbyt spuchnięty, a raczej chudy i kościsty. Coś tam wspomniała o stopie, a Hagrid spojrzał w dół. Rzeczywiście, buta przepalał mu właśnie toksyczek, który wyglądał jak kolorowy ślimaczek. Akurat siedział sobie na wysokości dużego palca u nogi, ale zapadał się w dół co mogło znaczyć jedno - zaraz dojdzie do skóry. Półolbrzym schylił się, nie puszczając dalej nogi wiszącej nad nim kobiety, i dwoma palcami ściągnął z buta ślimaczka prosto za skorupkę, kładąc go na podłodze obok która od razu zaczęła się wypalać. Sprytne to stworzonko, bardzo urocze, ale jakby tak po stopie przejechało to pewnie nieprzyjemne by to było. Hagrid wyprostował się, przez chwile nawet zapominając, że dalej tuż nad nim ktoś wisi, tak zafascynowany robaczkiem. Wydawało się, że dookoła cisza i spokój dopóki coś nie zaszeleściło.
- Widzi Pani, co to teraz, co to teraz... - zaczął, ale nie skończył, bo w jego stronę jakieś dziwne stworzenie którego wcześniej na oczy nie widział wystrzeliło właśnie iskry prosto z... - Cholibka - rzucił tylko w eter by zaraz potem ratować twarz.
Wystarczyło już, że lekko sfajczyły mu się włosy, nie byłoby miło gdyby broda też się ogniem zajęła. Oczy osłonił w porę, całe szczęście, ale iskry trafiły do brody, którą musiał gasić obiema dłońmi.
- CHOLIBKA - powiedział ciężej jak się zorientował, że przecież kobietę puścił.
Co się stało dalej z Wren-balonikiem
k1, k2 - fart po naszej stronie, ugryzienie było delikatne, więc Wren nie odleciała za daleko, dalej też trzymała się płaszcza Hagrida. Problem polega na tym, że ekspedientce w końcu chciało się ruszyć tyłek i zmierza właśnie w naszą stronę.
k3, k4 - udało jej się utrzymać płaszcz Hagrida, ale w tym całym zamieszaniu pomiędzy jej warstwę wierzchnią, a bieliznę dostał się gumochłon, który teraz próbował się dostać prosto do majtek kobiety.
k5, k6 - Wren puściła w tym zamieszaniu płaszcz Hagrida i poleciała prosto pod sufit
- Cichaj Pani... - wyszeptał przykładając palec do własnych ust. - Lepij to posprzątać raz dwa i spieprzać stąd, bo jak mnie złapią to czort wie...
Kobieta wyleciała w powietrze. Nie dosłownie, ale patrząc na pobojowisko to niewiele brakło. Powoli unosiła się nad ziemie po użądleniu żądlibąka aż w końcu złapała się płaszcza Hagrida by za daleko nie odlecieć. Rubeus instynktownie złapał ją za nogę, może nawet trochę za mocno, ale reakcja była szybka. Wyglądała teraz jak taki balonik, tylko niezbyt spuchnięty, a raczej chudy i kościsty. Coś tam wspomniała o stopie, a Hagrid spojrzał w dół. Rzeczywiście, buta przepalał mu właśnie toksyczek, który wyglądał jak kolorowy ślimaczek. Akurat siedział sobie na wysokości dużego palca u nogi, ale zapadał się w dół co mogło znaczyć jedno - zaraz dojdzie do skóry. Półolbrzym schylił się, nie puszczając dalej nogi wiszącej nad nim kobiety, i dwoma palcami ściągnął z buta ślimaczka prosto za skorupkę, kładąc go na podłodze obok która od razu zaczęła się wypalać. Sprytne to stworzonko, bardzo urocze, ale jakby tak po stopie przejechało to pewnie nieprzyjemne by to było. Hagrid wyprostował się, przez chwile nawet zapominając, że dalej tuż nad nim ktoś wisi, tak zafascynowany robaczkiem. Wydawało się, że dookoła cisza i spokój dopóki coś nie zaszeleściło.
- Widzi Pani, co to teraz, co to teraz... - zaczął, ale nie skończył, bo w jego stronę jakieś dziwne stworzenie którego wcześniej na oczy nie widział wystrzeliło właśnie iskry prosto z... - Cholibka - rzucił tylko w eter by zaraz potem ratować twarz.
Wystarczyło już, że lekko sfajczyły mu się włosy, nie byłoby miło gdyby broda też się ogniem zajęła. Oczy osłonił w porę, całe szczęście, ale iskry trafiły do brody, którą musiał gasić obiema dłońmi.
- CHOLIBKA - powiedział ciężej jak się zorientował, że przecież kobietę puścił.
Co się stało dalej z Wren-balonikiem
k1, k2 - fart po naszej stronie, ugryzienie było delikatne, więc Wren nie odleciała za daleko, dalej też trzymała się płaszcza Hagrida. Problem polega na tym, że ekspedientce w końcu chciało się ruszyć tyłek i zmierza właśnie w naszą stronę.
k3, k4 - udało jej się utrzymać płaszcz Hagrida, ale w tym całym zamieszaniu pomiędzy jej warstwę wierzchnią, a bieliznę dostał się gumochłon, który teraz próbował się dostać prosto do majtek kobiety.
k5, k6 - Wren puściła w tym zamieszaniu płaszcz Hagrida i poleciała prosto pod sufit
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Zwierzyniec Pani Pickle
Szybka odpowiedź