Salon
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Salon
Salon oparty na budowie sali w średniowiecznym stylu, jest podzielony na dwie sekcje: małą bibliotekę stanowiącą oddzielną część oraz salę muzyczną. Dzięki temu każdy z domowników może poczuć się bardziej komfortowo. Kominek z freskiem oraz mottem Yaxley'ów dość często służy jako miejsce, przy którym można się ogrzać, ale również jako ostateczna droga komunikacji.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 05.11.16 19:35, w całości zmieniany 8 razy
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Bała się tego, co działo się w jej głowie, co wyczyniało w duszy. Bała się w ogóle, maja nieodparte wrażenie, że wszystko co znała, po prostu rozsypuje się, a maleńkie okruchy, które próbowała chwytać w dłonie, wysuwały się porywane szalejącym wiatrem. A ona mogła tylko z przerażeniem patrzeć, jak falują w powietrzu i rozpraszają się w panującym wokół mroku. Że w końcu i ona sama rozpadnie się, jak porcelanowa lalka, którą ktoś niefortunnie upuścił na marmurowa podłogę.
Pierwsza, szaleńcza panika minęła, gdy w końcu po zrozpaczonych i nieskutecznych próbach przywołania patronusa, dostała wiadomość, że Percy żył. Nawet, jeśli biały kryształ niezmiennie szklił się złowrogim szkarłatem, znacząc krwawym blaskiem także długie smugi łez. Ocierała je bez ustanku, znacząc długie rękawy sukni słoną wilgocią. Podnosiła się z kolan powoli, ale realny ból w piersi przypominał jeszcze boleśniej, że nie była sama. Cokolwiek działo się z nią samą, pod sercem, jeszcze bardziej przestraszone niż jej - dygotało drugie. Mniejsze, bardziej kruche, wciąż opierające swą siłę na jej własnej. I to dla niego zmusiła ciało do powstania.
Przez pierwsze kilka dni, nie wychodziła z komnat, które na nowo otrzymały status jej własnych. Chłodne mury dworu Carrow stanowiły mur, który oddzielił ją od panującego chaosu. Nie chciała wiedzieć więcej, nawet jeśli otrzymała ich wystarczająco wiele, by zrozumieć, w jakiej sytuacji się znalazła. Znalazła się gdzieś pomiędzy. W skrajnej mieszance krytyki, pogardy i litości. Żadnej się nie bała, na żadna nie odpowiadała, choć tych kilka listów, na które się zdobyła, miały znaczenie o wiele większe. Miała być silna, obiecała przecież, a mimo to, kobieca słabość brała górę, pogrążając ją we łzach, skuloną w rogu łóżka i nigdy nie dając zobaczyć się w takich chwilach nikomu. Prawie. Nie pamiętała nawet, ile razy ojciec odprowadzał ją do komnat, ile razy oplatał ramionami, ile razy po prostu trwał obok. Nawet jeśli nie mógł trwać zawsze.
List, który trzymała w bladych palcach, pierwszy raz od kilku dni, wywołał w niej coś więcej niż atak płaczu. Być może kierowana nagłym impulsem, być może intuicją, zamiast kreślić atramentowe słowa na pergaminie, zdecydowała ułożyć na ustach. Morgoth docierał inaczej, trafiając w dygoczące struny serca zbyt celnie, by mogła zignorować. Była na tyle przytomna, by zmienić zmięta suknię na nową, malowaną rodowymi barwami Carrow. Czerń i czerwień. I gdyby tylko mogła, zaśmiałby się bezgłośnie, na myśl, jak bardzo oddawały jej aktualny stan egzystencji.
Być może pozwoliła sobie na bezmyślność, gdy wsuwała na ramiona płaszcz, pospiesznie, zjawiając się w rodowej stajni. Jej aetonanka tupała niespokojnie, gdy wyprowadzała ją na korytarz, ale wyczuła, ze Inara potrzebowała jej skrzydeł. ledwie zdążyła uprzedzić ojca, gdzie się wybiera i już odbijała się od pogrążonej w cieniu ziemi. sama alchemiczka, przytulona do grzbietu wierzchowca, poczuła gwałtownie napierająca ulgę. Wiatr szarpnął kapturem, zrywając go z włosów i pozwalając, by te rozlały się wokół twarzy, niczym czarna aureola. Nie gnały na złamanie karku. Siwa aetonaknka płynęła przez powietrze płynnie, łagodnym łukiem wzbijając się wyżej, ponad ciemniejące drzewa. Cel był jeden i wierzchowiec rozpoznał go bez trudu, nawykły do odwiedzić Yaxley's Hall. Ciepło bijące od zwierzęcia, kojąco przeganiało myśli co będzie, jak pojawi się na miejscu.
Wylądowały równie łagodnie, zatrzymując się w ogrodzie i alarmując jednego ze skrzatów, który bardzo szybko rozpoznał jeźdźca, którego spiesznie poprowadzono wąską ścieżka do wejścia. Inara przekroczył próg w kilku krokach, niosąc za sobą szum furkoczącego płaszcza, zapachu wiatru i rozwianych włosów, o których zaplecenie się nie kłopotała. Składała cicha modlitwę, że Morgoth będzie pierwszy, który ją powita, na nowo kryjąc ją gdzieś w zaciszu komnat. Potrzebowała rozmowy. Rozpaczliwie, egoistycznie, z odkrytą słabością. Ale opadające na jej ramionach zaskoczenie zapowiedziało coś zupełnie innego.
Zatrzymała się w półkroku, z dłońmi przytrzymującymi zapięcia otulającego ja płaszcza. Wzrok prześlizgnął się od - początkowo odwróconej do niej tyłem - męskiej sylwetki, po te dużo mniejszą, siedzącą na miękkim stołku przy fortepianie. Zamrugała, początkowo nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa powitania, odnajdując w umyśle ledwie pustkę - Arthyen - imię odnalazła bez trudu, miękko osiadające na wargach, ale umysł rozegrał niezidentyfikowana mieszankę pomysłów, nie mogąc połączyć faktu, że dawno niewidziany przyjaciel znajdował się tu, a nie gdzieś daleko w podróży.
Minęła długa sekunda zawieszenia, nim poruszyła się, spetryfikowana widokiem jaki zastała. Oderwała spojrzenie od męskiego profilu i przeniosła je na to jaśniejsze, drobniejsze, malujące dziecięca twarzyczkę Arlany - Witaj urocza Panienko - do głosu wpłynęły łagodne tony, które ujmowały ją w towarzystwie maleńkiej arystokratki. Niewidzialna struna gdzieś w piersi pękła i mimo lekkiego wygięcia ust, alchemiczka miała wrażenie, że w jej własnych tęczówkach czaiły się łzy.
Pierwsza, szaleńcza panika minęła, gdy w końcu po zrozpaczonych i nieskutecznych próbach przywołania patronusa, dostała wiadomość, że Percy żył. Nawet, jeśli biały kryształ niezmiennie szklił się złowrogim szkarłatem, znacząc krwawym blaskiem także długie smugi łez. Ocierała je bez ustanku, znacząc długie rękawy sukni słoną wilgocią. Podnosiła się z kolan powoli, ale realny ból w piersi przypominał jeszcze boleśniej, że nie była sama. Cokolwiek działo się z nią samą, pod sercem, jeszcze bardziej przestraszone niż jej - dygotało drugie. Mniejsze, bardziej kruche, wciąż opierające swą siłę na jej własnej. I to dla niego zmusiła ciało do powstania.
Przez pierwsze kilka dni, nie wychodziła z komnat, które na nowo otrzymały status jej własnych. Chłodne mury dworu Carrow stanowiły mur, który oddzielił ją od panującego chaosu. Nie chciała wiedzieć więcej, nawet jeśli otrzymała ich wystarczająco wiele, by zrozumieć, w jakiej sytuacji się znalazła. Znalazła się gdzieś pomiędzy. W skrajnej mieszance krytyki, pogardy i litości. Żadnej się nie bała, na żadna nie odpowiadała, choć tych kilka listów, na które się zdobyła, miały znaczenie o wiele większe. Miała być silna, obiecała przecież, a mimo to, kobieca słabość brała górę, pogrążając ją we łzach, skuloną w rogu łóżka i nigdy nie dając zobaczyć się w takich chwilach nikomu. Prawie. Nie pamiętała nawet, ile razy ojciec odprowadzał ją do komnat, ile razy oplatał ramionami, ile razy po prostu trwał obok. Nawet jeśli nie mógł trwać zawsze.
List, który trzymała w bladych palcach, pierwszy raz od kilku dni, wywołał w niej coś więcej niż atak płaczu. Być może kierowana nagłym impulsem, być może intuicją, zamiast kreślić atramentowe słowa na pergaminie, zdecydowała ułożyć na ustach. Morgoth docierał inaczej, trafiając w dygoczące struny serca zbyt celnie, by mogła zignorować. Była na tyle przytomna, by zmienić zmięta suknię na nową, malowaną rodowymi barwami Carrow. Czerń i czerwień. I gdyby tylko mogła, zaśmiałby się bezgłośnie, na myśl, jak bardzo oddawały jej aktualny stan egzystencji.
Być może pozwoliła sobie na bezmyślność, gdy wsuwała na ramiona płaszcz, pospiesznie, zjawiając się w rodowej stajni. Jej aetonanka tupała niespokojnie, gdy wyprowadzała ją na korytarz, ale wyczuła, ze Inara potrzebowała jej skrzydeł. ledwie zdążyła uprzedzić ojca, gdzie się wybiera i już odbijała się od pogrążonej w cieniu ziemi. sama alchemiczka, przytulona do grzbietu wierzchowca, poczuła gwałtownie napierająca ulgę. Wiatr szarpnął kapturem, zrywając go z włosów i pozwalając, by te rozlały się wokół twarzy, niczym czarna aureola. Nie gnały na złamanie karku. Siwa aetonaknka płynęła przez powietrze płynnie, łagodnym łukiem wzbijając się wyżej, ponad ciemniejące drzewa. Cel był jeden i wierzchowiec rozpoznał go bez trudu, nawykły do odwiedzić Yaxley's Hall. Ciepło bijące od zwierzęcia, kojąco przeganiało myśli co będzie, jak pojawi się na miejscu.
Wylądowały równie łagodnie, zatrzymując się w ogrodzie i alarmując jednego ze skrzatów, który bardzo szybko rozpoznał jeźdźca, którego spiesznie poprowadzono wąską ścieżka do wejścia. Inara przekroczył próg w kilku krokach, niosąc za sobą szum furkoczącego płaszcza, zapachu wiatru i rozwianych włosów, o których zaplecenie się nie kłopotała. Składała cicha modlitwę, że Morgoth będzie pierwszy, który ją powita, na nowo kryjąc ją gdzieś w zaciszu komnat. Potrzebowała rozmowy. Rozpaczliwie, egoistycznie, z odkrytą słabością. Ale opadające na jej ramionach zaskoczenie zapowiedziało coś zupełnie innego.
Zatrzymała się w półkroku, z dłońmi przytrzymującymi zapięcia otulającego ja płaszcza. Wzrok prześlizgnął się od - początkowo odwróconej do niej tyłem - męskiej sylwetki, po te dużo mniejszą, siedzącą na miękkim stołku przy fortepianie. Zamrugała, początkowo nie mogąc znaleźć odpowiedniego słowa powitania, odnajdując w umyśle ledwie pustkę - Arthyen - imię odnalazła bez trudu, miękko osiadające na wargach, ale umysł rozegrał niezidentyfikowana mieszankę pomysłów, nie mogąc połączyć faktu, że dawno niewidziany przyjaciel znajdował się tu, a nie gdzieś daleko w podróży.
Minęła długa sekunda zawieszenia, nim poruszyła się, spetryfikowana widokiem jaki zastała. Oderwała spojrzenie od męskiego profilu i przeniosła je na to jaśniejsze, drobniejsze, malujące dziecięca twarzyczkę Arlany - Witaj urocza Panienko - do głosu wpłynęły łagodne tony, które ujmowały ją w towarzystwie maleńkiej arystokratki. Niewidzialna struna gdzieś w piersi pękła i mimo lekkiego wygięcia ust, alchemiczka miała wrażenie, że w jej własnych tęczówkach czaiły się łzy.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Jedną z wielu pierwszych rzeczy, które pamięć przywoływała, gdy tylko ktoś nieopatrznie wspominał Leofrica Yaxleya, była prosta nauka, płynąca ze słów za każdą Twoją decyzją kryje się odpowiedzialność, przed którą nie wolno ci uciec, Arthyen. Jak zatem jego niedościgniony wzór, autorytet, ojciec zareagowałby na to, co wydarzyło się w Stonehenge? Kiedy Morgoth i Cyneric zjawili się tuż po szczycie, Arthyena zalała fala gniewu i frustracji, które od tamtego czasu wciąż wrzały mu w żyłach, nawet jeżeli zachowywał pozorny spokój. Powierzchownie ten wewnętrzny ogień nie znajdował nawet odzwierciedlenia w łagodnej jasności jego oczu, choć przecież był, gdzieś tam w skamieniałym wnętrzu i nic nie było go w stanie zgasić. Jak niewiele było trzeba, by ci, którzy dotychczas nie poważyli się nawet pisnąć, zaczęli prawić swoje heretyckie poglądy z dumą, bez odrobiny wstydu. Opowiedziany mu przebieg spotkania, o ile właśnie takowym mianem można było określić to, co wydarzyło się w zrujnowanym już Stonehenge, wziąłby niechybnie za żart, gdyby nie rany odniesione przez braci. Każda kolejna przytoczona wypowiedź, oskarżenia, które zostały rzucone. Wreszcie pozrywane sojusze, a czasem i coś, co brzmiało jak wypowiedzenie wojny: czy tak miał teraz wyglądać ich świat? Całe szczęście, że pojawiła się pewna opozycja, przebłysk zdrowego rozsądku w całej tej bezkształtnej masie pozbawionej kręgosłupa moralnego. I być może dobrze, że koniec końców jego tam nie było. Nie dał sobie zatem prawa do komentowania głośno tego, co się tam wydarzyło. Nie miałby jednak skrupułów, gdyby był uczestnikiem tamtych wydarzeń. Nie miałby skrupułów stanąć naprzeciw tym, którzy postanowili reszcie społeczeństwa napluć w twarz i zapytać czemu? Dlaczego dobro niemagicznych, stawiają ponad dobro własnych rodzin? Żon, dzieci? Co chcieli po sobie pozostawić? Właśnie to?
Wszystkie te wątpliwości spędzały mu sen z powiek; spoglądał na Arlanę, gorączkowo zastanawiając się, jak najlepiej rozegrać karty, które dostali do ręki. Zapewnienie jej bezpieczeństwa było jasnym priorytetem, tuż obok tego, by pilnować interesów rodu. Nikogo innego nie miał. Nie był już jednak naiwny, za dobrze znając smak porażki; za dobrze znając bezbrzeżne meandry frustracji, gdy mimo najszczerszych starań, cały twój świat tłucze się na drobne kawałki i leży u twoich stóp, a ty próbując je pozbierać, dotkliwie ranisz sobie ręce. Czasem determinacja to za mało. Niczego nie dało się kontrolować, nawet jeżeli akurat szczęśliwe sploty wydarzeń dają ci ułudę, że tak właśnie jest. Czyż nie o tym myślał, kiedy znalazł Evangeline? Czyż nie był stuprocentowo pewny, że zrobił wszystko co tylko się dało, by była bezpieczna? Najwyraźniej za mało. Wciąż było wszystkiego za mało. Nie byłby jednak sobą, gdyby się temu poddał.
Nikły uśmiech tańczył w kącikach ust, gdy Arlana mimo drobnych pomyłek, radziła sobie z klawiszami bardzo przyzwoicie. Znał piosenkę, którą grała. Prosta melodia, jedna z pierwszych, których uczy się dzieci. Matka też próbowała go przed laty nauczyć, ale nic z tego; wciąż mylił kolejność nut. Mawiała, że muzykę trzeba słyszeć w duszy, on nie słyszał jednak nic, co mogłoby ją przypominać. A mimo to gdzieś na powierzchnię świadomości, nieśmiało wypłynęło wspomnienie tego, jak smukłe palce matki potrafiły wytańczyć odpowiednią kombinację, która zmieniała się w płynącą miarowo melodię. Tam, gdzie krótkie jeszcze ręce Arlany nie mogły sięgnąć, wspomógł ją Arthyen, naciskając w porę na odpowiedni klawisz. Psujesz, tato! Niecierpliwiła się. Nie zdążył jednak odpowiedzieć, wpierw usłyszawszy pospieszne kroki i stukot damskich obcasów. Spodziewając się ujrzeć w progu Rosalie bądź Leię, zastygł w bezruchu, gdy przybysz nie okazał się żadną z nich.
- Inara - ludzki odruch; choć na usta cisnęło się wyuczone lady Nott. Nie. Nie Nott. Carrow. Nie poprawił się jednak. Po pierwsze, ze względu na łączącą ich niegdyś przyjaźń, której dalekie echo wciąż drgało między nimi, nawet wtedy, gdy nie była już ona możliwa w swojej pierwotnej formie. Po drugie ze względu na to, że nie miało dla niego większego znaczenia to, co się wydarzyło, nawet jeśli było jedną z wielu składowych gniewu, który odczuwał na myśl o Stonehenge. Inara nie nosiła na sobie żadnych znamion winy męża. A każdego, kto w jego towarzystwie ośmieliłby się twierdzić inaczej, dość szybko by uciszył lub przynajmniej spróbował. Wzrok Arthyena utknął na twarzy Inary, naznaczonej bezsennością i widocznym smutkiem; po chwili ogarnął całą, drobną sylwetkę. Od rozwianych włosów, aż po suknię w barwach rodu Carrow. Przywołało to w pamięci jej obraz, gdy z fryzurą w podobnym nieładzie spotkał ją na jednej z wypraw. - Dobrze cię widzieć - dodał łagodnie, unosząc kącik ust w uśmiechu. Arlana natomiast nie zamierzała bynajmniej siedzieć przy nudnym pianinie, gdy oto pojawiła się Inara. Rysowane dla małej książeczki podróżnicze, wciąż zajmowały wysoką pozycję na półkach dziewczynki, a lady Carrow zajmowała szczególną pozycję na jej liście ulubionych osób. Ciocia Inara! Pisnęła, by pospiesznie zsunąć się ze stołka. Rąbek sukienki zaczepił się jej o rzeźbioną nóżkę mebla, ale Arthyen pospieszył z pomocą i już po chwili był wolna. W kilkunastu drobnych krokach, znalazła się tuż obok kobiety i wyciągnęła ręce, by ją uściskać.
Wszystkie te wątpliwości spędzały mu sen z powiek; spoglądał na Arlanę, gorączkowo zastanawiając się, jak najlepiej rozegrać karty, które dostali do ręki. Zapewnienie jej bezpieczeństwa było jasnym priorytetem, tuż obok tego, by pilnować interesów rodu. Nikogo innego nie miał. Nie był już jednak naiwny, za dobrze znając smak porażki; za dobrze znając bezbrzeżne meandry frustracji, gdy mimo najszczerszych starań, cały twój świat tłucze się na drobne kawałki i leży u twoich stóp, a ty próbując je pozbierać, dotkliwie ranisz sobie ręce. Czasem determinacja to za mało. Niczego nie dało się kontrolować, nawet jeżeli akurat szczęśliwe sploty wydarzeń dają ci ułudę, że tak właśnie jest. Czyż nie o tym myślał, kiedy znalazł Evangeline? Czyż nie był stuprocentowo pewny, że zrobił wszystko co tylko się dało, by była bezpieczna? Najwyraźniej za mało. Wciąż było wszystkiego za mało. Nie byłby jednak sobą, gdyby się temu poddał.
Nikły uśmiech tańczył w kącikach ust, gdy Arlana mimo drobnych pomyłek, radziła sobie z klawiszami bardzo przyzwoicie. Znał piosenkę, którą grała. Prosta melodia, jedna z pierwszych, których uczy się dzieci. Matka też próbowała go przed laty nauczyć, ale nic z tego; wciąż mylił kolejność nut. Mawiała, że muzykę trzeba słyszeć w duszy, on nie słyszał jednak nic, co mogłoby ją przypominać. A mimo to gdzieś na powierzchnię świadomości, nieśmiało wypłynęło wspomnienie tego, jak smukłe palce matki potrafiły wytańczyć odpowiednią kombinację, która zmieniała się w płynącą miarowo melodię. Tam, gdzie krótkie jeszcze ręce Arlany nie mogły sięgnąć, wspomógł ją Arthyen, naciskając w porę na odpowiedni klawisz. Psujesz, tato! Niecierpliwiła się. Nie zdążył jednak odpowiedzieć, wpierw usłyszawszy pospieszne kroki i stukot damskich obcasów. Spodziewając się ujrzeć w progu Rosalie bądź Leię, zastygł w bezruchu, gdy przybysz nie okazał się żadną z nich.
- Inara - ludzki odruch; choć na usta cisnęło się wyuczone lady Nott. Nie. Nie Nott. Carrow. Nie poprawił się jednak. Po pierwsze, ze względu na łączącą ich niegdyś przyjaźń, której dalekie echo wciąż drgało między nimi, nawet wtedy, gdy nie była już ona możliwa w swojej pierwotnej formie. Po drugie ze względu na to, że nie miało dla niego większego znaczenia to, co się wydarzyło, nawet jeśli było jedną z wielu składowych gniewu, który odczuwał na myśl o Stonehenge. Inara nie nosiła na sobie żadnych znamion winy męża. A każdego, kto w jego towarzystwie ośmieliłby się twierdzić inaczej, dość szybko by uciszył lub przynajmniej spróbował. Wzrok Arthyena utknął na twarzy Inary, naznaczonej bezsennością i widocznym smutkiem; po chwili ogarnął całą, drobną sylwetkę. Od rozwianych włosów, aż po suknię w barwach rodu Carrow. Przywołało to w pamięci jej obraz, gdy z fryzurą w podobnym nieładzie spotkał ją na jednej z wypraw. - Dobrze cię widzieć - dodał łagodnie, unosząc kącik ust w uśmiechu. Arlana natomiast nie zamierzała bynajmniej siedzieć przy nudnym pianinie, gdy oto pojawiła się Inara. Rysowane dla małej książeczki podróżnicze, wciąż zajmowały wysoką pozycję na półkach dziewczynki, a lady Carrow zajmowała szczególną pozycję na jej liście ulubionych osób. Ciocia Inara! Pisnęła, by pospiesznie zsunąć się ze stołka. Rąbek sukienki zaczepił się jej o rzeźbioną nóżkę mebla, ale Arthyen pospieszył z pomocą i już po chwili był wolna. W kilkunastu drobnych krokach, znalazła się tuż obok kobiety i wyciągnęła ręce, by ją uściskać.
Gość
Gość
stąd
Poruszanie się po posiadłości stanowiło dla niej wyzwanie, lecz nadchodzące tygodnie miały to zmienić. Kilka godzin temu Yaxley’s Hall stało się dla niej domem i choć w jego murach wciąż jeszcze czuła się nieswojo, nie zamierzała długo poddawać się temu wrażeniu. Tęsknota za Wyspą Wight, choć głęboka, leżała już w strefie sentymentów, a tym nie wolno było wkraczać do świadomości młodej czarownicy na długo. To przyszłości należało się poświęcić, kierując wszystkie siły na zapewnienie dobrobytu rodzinie oraz potęgi nazwisku. Marine już od jutra miała skupić się na zupełnie nowych zadaniach, niż dotychczas, lecz jeszcze tej nocy zamierzała wykorzystać chwilę na ostatecznie pożegnanie się z przeszłością.
Trzymając Morgotha za rękę, prowadziła go korytarzem w kierunku, o który zapytała już wcześniej. Miała wielką nadzieję, że nie zgubi drogi, choć w towarzystwie męża było to chyba niemożliwe; to była jego posiadłość, jego rezydencja i jego ziemie. Znał je jak własną kieszeń i czerpał z tego powiązania tak samo, jak Marine jeszcze do niedawna czerpała z bycia córką Wyspy Wight. Jego przywiązanie do tego miejsca było odczuwalne i stanowiło tylko kolejną z rzeczy, za które w pewien sposób podziwiała go młoda żona. Byli do siebie podobni bardziej, niż wcześniej sądziła, a zwyczajnie ludzka strona mężczyzny stanowiła idealny kontrast z tym, co zaprezentował w Stonehenge. Poznawanie się miało stanowić wspaniałą podróż dla nich obojga.
Choć gonił ich czas, niespiesznie poruszali się korytarzem, chłonąc każdą ze wspólnych sekund; nie powinni byli oddalać się z wesela, lecz pragnienie prywatności było silniejsze. Zupełnie inna jej odsłona miała być im przedstawiona po północy, lecz na razie w intencjach Marine dominowała niewinność i tylko odrobina przekory. Im bliżej znajdowali się celu, tym szybciej biło jej serce; niepewna efektu swoich starań nagle zaczęła odrobinę stresować się całą sytuacją.
Od wieków prezent ślubny od żony dla męża był tylko jeden – poczęcie dziecka, syna, mającego stanowić przedłużenie rodowej linii oraz umocnienie nazwiska. Panna młoda znała swoje obowiązki, lecz myśl o macierzyństwie uparcie spychała na granice świadomości; nie chciała wyobrażać sobie niczego, co wiązało się z posiadaniem dziecka, jeszcze nie teraz. Nie mogła odkładać tych myśli w nieskończoność, lecz mechanizm wyparcia od lat był w niej niezwykle silnie zakorzeniony, dlatego póki co tupot dziecięcych stóp nie zaprzątał jej wyobraźni. Wymyśliła zupełnie inny prezent, nawiązujący do niej samej i Morgotha o wiele bardziej, niż wszelkie odległe wizje powiększonej rodziny.
Znaleźli się wreszcie we właściwym miejscu. Drzwi do salonu ustąpiły po mocniejszym naciśnięciu klamki, a Marine wprowadziła męża do pomieszczenia, w którym znajdował się fortepian oraz kilka innych instrumentów. Jedynym źródłem światła była łuna z ognisk rozpalonych w ogrodach, która wpadała przez strzeliste okna, dlatego subtelny ruch różdżką wystarczył, by pobudzić do życia samotny kandelabr na przeciwległej ścianie. Czarownica stanęła przed młodym lordem i spojrzała mu w oczy, pragnąc zadośćuczynić za brak jakiegokolwiek wyjaśnienia. Nie znajdywała słów, jakimi mogłaby wyrazić to wszystko, co chciała mu przekazać; wydawało jej się, że najwłaściwsze padły już w Widmowym Lesie, a jednak chciała mu wyznać coś jeszcze. Skoro nie umiała ubrać tego w słowa, postanowiła wykorzystać muzykę.
Spojrzeniem wskazała Morgothowi jedną z kanap, a gdy upewniła się, że nie będzie oponował, oddaliła się od niego i zajęła miejsce przed fortepianem; tym samym, który rodzina Lestrange podarowała Rosalie z okazji zaślubin. Marine uśmiechnęła się lekko, czując pod palcami znajomy instrument, a potem przymknęła na moment oczy i wzięła głęboki wdech. Wypuściła powietrze niemalże równocześnie z urokiem, który posłała w stronę harfy, wiolonczeli i klarnetu, mających jej za moment cicho towarzyszyć; dziadek Blaise był wyraźnie dumny, gdy opanowała wreszcie to zaklęcie. Wyprostowała się, zerknęła przez ramię na męża i powróciła spojrzeniem do klawiszy, nad którymi z pamięci ułożyła palce.
Zaczęła grać bez ostrzeżenia, bez żadnego wstępu, tak samo jak sny, w których oboje odgrywali swoje role, wtargnęły do ich umysłu. To one były inspiracją do skomponowania melodii, jaką zamierzała podarować mu w prezencie. Budowanie napięcia poprzez tempo nie sprawiało jej problemu, a wygrywając kolejne nuty dawała się ponieść własnej ekspresji, pochylając nad instrumentem i dokładając wszelkich starań, by jej wykonanie nie było tylko pustym popisem umiejętności muzycznych. Morgoth wiedział już, jak była utalentowana; teraz chciała mu przekazać o wiele więcej. Ranny smok, śmiercionośny przypływ, urzekająca syrena, lot na smoku i walka z rycerzem – to wszystko przewijało się w jej wyobrażeniach w momentach, które spędziła w pokoju muzycznym Thorness Manor, komponując ten utwór. Miała nadzieję, że i on, słuchając tej muzyki, widzi dokładnie to samo. Obrazy, które ich połączyły, a które wreszcie należało zostawić za sobą. Nie byli już nieznajomymi ze snów, a mężem i żoną – nowa rola nie mogła odgrywać się w świecie fantazji lub powstawać na niepewnym gruncie. Przed nimi majaczyło jeszcze zniszczenie bransoletki, lecz upiory mogli odegnać już teraz, jeśli tylko chcieli. Ona była na to zdecydowana. Darowała mu w prezencie melodię oraz finał ich sennej historii, który miał się okazać jedynie preludium do czegoś znacznie ważniejszego i trwalszego. Realnego.
Wkładała całą swoją energię w utrzymanie szybkiego tempa; nie pomyliła się ani razu, a zaczarowane instrumenty wtórowały jej do samego końca. Ten nadszedł równie nagle, co początek – energiczna melodia skończyła się nagle, a kilka dodatkowych muśnięć klawiszy zaznaczyło przejście w nowy ład i porządek. Marine oderwała wreszcie dłonie od fortepianu, a wraz z nim ucichło wszystko dookoła. Tylko jej oddech, urwany i niespokojny, dało się słyszeć w pomieszczeniu, gdy odwracała się na stołku i spoglądała na męża, oczekując na jego reakcję. Oddała mu się cała, w sposób o jakim nie mógł nawet marzyć nikt inny.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Goście przepływali między jego spojrzeniem, skupiając na sobie większą lub mniejszą uwagę, lecz nie czuł z tego powodu żadnego żalu. Nie oni stanowili większą całość wydarzenia, a pozostawali tłem i wypełnieniem, które zawsze było obecne przy uroczystościach szlacheckich. Nieważne czy chodziło o pogrzeb, chrzest czy może ślub. Obecność co poniektórych zdawała się być niemalże równym ciosem, jednak Morgoth nie zamierzał poświęcać im czasu, czerpiąc z tego, że tego jednego dnia mógł zapomnieć o wszelkich powinnościach, gdyby tylko chciał. Polityczna natura pchała go jednak dalej i nie był w stanie uwolnić się od swych rozmyślań, delikatnych sugestii, rozmów — wyczekiwano na to, że będzie miał odpowiedź na wszystko jako głowa starego rodu. Dopiero ojciec wraz z matką przybyli mu na ratunek, skutecznie przeganiając swoją obecnością wszelkich oponentów, którzy nie rozumieli, że właśnie tej nocy lord nestor nie miał angażować się w żadne sprawy poza swoim własnym weselem. I przypominając jemu samemu, by nie trwał wśród odmiennych kwestii. Mało wylewne gratulacje złożone z rąk dawnego seniora nie były niczym zaskakującym — wszystko, czego Morgoth chciał pożądać od ojca, już zostało mu oddane wraz z ostatnim gestem tuż przed ceremonią. To na matce skupiło się jego spojrzenie oraz uwaga. Delikatna, a zarazem niezłomna nie miała sobie równych wśród szlacheckich potomkiń, odrzucając nazwisko Flint i stając się doskonałą reprezentantką rodziny Yaxley, gdzie dumnie wychowywała swoje potomstwo. Nie zapominała jednak o swych korzeniach, za co mężczyzna był jej wdzięczny od zawsze. Wiedziała to. Potrafiła połączyć burzę z harmonią w sposób o wiele doskonalszy od ideału, a teraz była tytułowana najznamienitszymi przymiotami, stając się z żony nestora matką kolejnego. Na twarzy Beatrice nie widniały łzy ani przesadne szczęście. Morgoth dostrzegał pod tym całym spokojem nieco smutku, który posiadała każda matka, gdy jej dziecko przechodziło w ręce innego człowieka. Dumna, acz niesamowicie ludzka — to ona wpoiła swym potomkom zasady, które przestrzegali po dziś dzień. Nie istniało żadne podziękowanie oddające wdzięczność za jej oddanie oraz ciepło, lecz ten moment nie miał pozostać bez żadnej odpowiedzi. Nowy nestor wyciągnął dłoń, chcąc ofiarować matce pierwszy taniec zaraz po tym zakończonym wraz z małżonką. I chociaż na sali balowej było wiele innych par, Yaxley widział tylko blondwłosą panią matkę, która nie odstępowała urodą najpiękniejszym ze zgromadzonych w Yaxley's Hall dam. Młody wiek wciąż pozwalał jej na błyszczenie na salonach oraz wytrwałe dotrzymywanie synowi kroku w wymagającym tańcu. Jednak gdy melodia utworu przycichła, Beatrice uśmiechnęła się czule i oddała mu pokłon, który czyniła zawsze przed głową rodziny — niezależnie czy był to teść, czy mąż. Teraz miała przyjść kolej na syna. Morgoth chciał ją unieść, by nie musiała tego robić w stosunku do niego, lecz dłoń Marine pojawiła się dość niespodziewanie, odnajdując jego palce i ściągając na siebie uwagę pana młodego. Ten posłał jeszcze spojrzenie matce — ta patrzyła na niego ciepło i wymownie, po czym wycofała się, poddając wezwaniu Leona Vasilasa czekającego na kolejny taniec. Odprowadzając wzrokiem ostatnie kroki matki, młody Yaxley uległ i dał się poprowadzić w strony odleglejsze od sali balowej, głosów oraz muzyki.
Obserwował, jak czasami gorączkowo rozglądała się w poszukiwaniu drogi, zupełnie jakby próbowała sobie przypomnieć, w który korytarz miała skręcić. I chociaż mógł spytać, dokąd się udawali i wspomóc ją swoją wiedzą na temat pałacowych zawiłości, nie zrobił tego. Pozwalał na prowadzenie, zdając sobie sprawę, że był to jedyne moment samotności — wkrótce musieli wrócić na dalsze obchody nie tylko swojego wesela, ale również i Samhain, który miał trwać nieprzerwanie aż do pierwszych promieni słońca. Rozpraszające cienie miały powitać nowy dzień, a wraz z nim kolejną szlachecką parę złączoną węzłem nierozrywalnego małżeństwa. Ni mniej, ni więcej chciał czerpać z tej urwanej chwili, oddając Marine całą uwagę. Domyślał się tego, co mogło kryć się za oderwaniem go od głównej uroczystości, lecz każdy krok był niczym odkrywanie nowej ścieżki, którą miał od teraz iść wraz z nią — ramię w ramię, czasem prowadzony lub czasem samemu będąc przewodnikiem. Wyczuł w pewnym momencie delikatne drżenie przechodzące przez ciało panny młodej, dlatego uścisnął delikatnie jej dłoń, chcąc przynajmniej w ten sposób przekazać jej swoje wsparcie. Porozumiewanie się bez słów opanowali już dawno temu do perfekcji, a teraz mogli pełnoprawnie z tego korzystać, co jeszcze parę godzin temu było wręcz niewłaściwe. Już nie. Zatrzymali się przed drzwiami salonu, a Morgoth pozwolił się wprowadzić do środka, odnajdując spojrzenie śpiewaczki, które rozkazywało, by zajął miejsce na jednej z ciemno obitych kanap. Wykonał polecenie, pozwalając sobie na ułożenie dłoni na oparciu i przyglądanie się zasiadającej przed fortepianem lady Yaxley. Ta dostrzegając jego gotowość, uderzyła w klawisze, wyzwalając z fortepianu przejmujące już od pierwszej chwili nuty. Nie musiała się martwić — pomimo aktualnego braku wspólnego śnienia, zrozumiał. Wszystko, co chciała mu przekazać i co chciała, żeby zobaczył, dotarło do niego w momencie, w którym kolejne dźwięki wydobywały się z instrumentów, tworząc jedną spójną całość. Kompozycja podążała za lawiną zdarzeń, rozpoczynającą całą ich znajomość, a odwzorowanie momentów próby i grozy nie dało się nie wyczuć, gdy palce artystki przebiegały gwałtowniej i mocniej. Jeszcze niedawno obserwował operowe dzieła, które wystawiane były z pełną emocjonalnością, jednak pomimo tego, że nie dostrzegał twarzy Marine i pojawiających się na niej uczuć, dreszcz przejęcia przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Zasłuchany w opowieść, którą mu opowiadała, a której był częścią, nie potrafił myśleć o niczym innym — obrazy z doskonale zapamiętanych snów pojawiały się przed oczami wyobraźni, zlewając się w jedną symfonię wybrzmień. Aż w końcu melodia zakończyła się tak samo gwałtownie, jak rozpoczęła, ściągając młodego nestora na ziemię ku własnemu salonowi i trwającej od kilku minut chwili. Jego spojrzenie, nieprzerwanie wbite w małżonkę, odnalazło jej oczy z łatwością, lecz nie poruszył się, gdy czekała na jego reakcję. Nie odezwał się. Nie wiedział tak naprawdę, ile tak trwali w tej stagnacji, aż w końcu zdjął prawą nogę z lewej, by niespiesznie powstać. Nie pamiętał już o gościach czy ceremonii — liczyło się tylko dotarcie do niej i spojrzenie na nią z bliska. Na końcu języka najstraszniejsza bitwa, inną zaś walkę toczy w głowie, myśli gonitwa. Stanął przed siedzącą wciąż Marine, patrząc na nią uważnie. Nie posiadał słów, którymi mógłby oddać to, co czuł — ani stan, ani wdzięczność, ani uwielbienie, które wobec niej posiadał. Był pustką, a zarazem pełnią. Wyciągnął jedynie dłoń, by obdarować czarownicę dotykiem na policzkach, a potem linii żuchwy. Delikatnie, niespiesznie, odrealnie. - Mín draca ástígend - powiedział w końcu cicho i głęboko, nie przestając intensywnie wpatrywać się w jej oczy. Pragnął jej na tak wiele sposobów, sądząc, że nigdy nie przestanie już odnajdywać nowych dróg prowadzących i ciągnących go ku niej. Za każdym razem ona odkrywała przed nim nowe, odmienne, nie mniej znaczące. Była tajemnicą, która nęciła wielkim sekretem, lecz równocześnie szukający nie chciał znaleźć się na końcu fascynujących doznań, chcąc trwać w przygodzie bez przerwy. I była jego. Przesunął dłonią przez jej ciało, by natrafić na szyję, ramię, jej palce. By podnieść jej dłoń ku swoim ustom i złożyć na nich nabożny pocałunek. By następnie spleść ich ręce razem po raz kolejny i pociągnąć ją, by powstała. By skierowała swoje kroki do wyjścia. Teraz on chciał, by poszła za nim. Pokonywali kolejne zakręty w milczeniu, wracając po swoich własnych śladach do ogrodów, gdzie jeszcze kilka godzin temu stali naprzeciw siebie, ślubując ostateczność i wieczność. Było to zaledwie jedno uderzenie serca wcześniej, a już znajdowali się w innej rzeczywistości, odkrywając siebie w sposób uprzednio nieznany i niedostępny. Morgoth prowadził żonę jednak dalej za ołtarz — ku wielkiemu ognisku za nim, które nie przestało płonąć i nie miało wygasnąć aż do świtu. To właśnie tam przystanął, wypuszczając dłoń Marine i postępując kilka kroków naprzód.
Flēoge. Jedno słowo niczym zaklęcie wybrzmiało z jego ust, niosąc się wraz z wiatrem, który leciał, nawołując nowego przybysza. Spojrzenie czarodzieja przez moment wędrowało uważnie po niebie, aż w końcu nadeszła odpowiedź. Delikatny uśmiech pojawił się na twarzy arystokraty, gdy tylko usłyszał początkowo cichy, lecz z każdą chwilą przybierający na silę szum. Odsunął się w bok, pozostawiając jedynie młodą lady Yaxley naprzeciw płonącego stosu, jednak wciąż był obok, wypatrując gościa. Wiatr go nie zawiódł. Przez języki ognia głównego ogniska ceremonialnego przepłynęła postać, której skrzydła wywołały podmuch i rozgoniły na krótką chwilę płomienie, tworząc bezpieczne przejście. Koń nie bał się sięgającego mu brzucha gorąca, opadając z gracją na ziemię; jego grzywa i maść płonęły w srebrze, a każdy zarysowany idealnie mięsień żył przy najmniejszym poruszeniu się. Potężny granian machnął łbem, podrzucając go parę razy w górę, by stanąć dęba, orając przednimi nogami powietrze. Jego skrzydła zawtórowały, wzburzając podmuch, uderzający w stojących przed nim ludzi, gdy prezentował się w całej okazałości. Z natury płochliwy nie wyglądał na przerażonego, a wręcz przeciwnie. Rżenie wydobyło się z gardzieli na moment przed ponownym opadnięciem na grunt i powolnym, acz pewnym ruszeniem ku obleczonej w jego własne barwy dziewczyny. - To Eurydike. - Morgoth przerwał ciszę, patrząc na Marine, która przyciągała do siebie swój podarunek, a każdy krok zmniejszał odległość między czarownicą a stworzeniem. Majestat spotykał się z gracją, a piękno warte było odpowiedzią drugiego piękna.
Obserwował, jak czasami gorączkowo rozglądała się w poszukiwaniu drogi, zupełnie jakby próbowała sobie przypomnieć, w który korytarz miała skręcić. I chociaż mógł spytać, dokąd się udawali i wspomóc ją swoją wiedzą na temat pałacowych zawiłości, nie zrobił tego. Pozwalał na prowadzenie, zdając sobie sprawę, że był to jedyne moment samotności — wkrótce musieli wrócić na dalsze obchody nie tylko swojego wesela, ale również i Samhain, który miał trwać nieprzerwanie aż do pierwszych promieni słońca. Rozpraszające cienie miały powitać nowy dzień, a wraz z nim kolejną szlachecką parę złączoną węzłem nierozrywalnego małżeństwa. Ni mniej, ni więcej chciał czerpać z tej urwanej chwili, oddając Marine całą uwagę. Domyślał się tego, co mogło kryć się za oderwaniem go od głównej uroczystości, lecz każdy krok był niczym odkrywanie nowej ścieżki, którą miał od teraz iść wraz z nią — ramię w ramię, czasem prowadzony lub czasem samemu będąc przewodnikiem. Wyczuł w pewnym momencie delikatne drżenie przechodzące przez ciało panny młodej, dlatego uścisnął delikatnie jej dłoń, chcąc przynajmniej w ten sposób przekazać jej swoje wsparcie. Porozumiewanie się bez słów opanowali już dawno temu do perfekcji, a teraz mogli pełnoprawnie z tego korzystać, co jeszcze parę godzin temu było wręcz niewłaściwe. Już nie. Zatrzymali się przed drzwiami salonu, a Morgoth pozwolił się wprowadzić do środka, odnajdując spojrzenie śpiewaczki, które rozkazywało, by zajął miejsce na jednej z ciemno obitych kanap. Wykonał polecenie, pozwalając sobie na ułożenie dłoni na oparciu i przyglądanie się zasiadającej przed fortepianem lady Yaxley. Ta dostrzegając jego gotowość, uderzyła w klawisze, wyzwalając z fortepianu przejmujące już od pierwszej chwili nuty. Nie musiała się martwić — pomimo aktualnego braku wspólnego śnienia, zrozumiał. Wszystko, co chciała mu przekazać i co chciała, żeby zobaczył, dotarło do niego w momencie, w którym kolejne dźwięki wydobywały się z instrumentów, tworząc jedną spójną całość. Kompozycja podążała za lawiną zdarzeń, rozpoczynającą całą ich znajomość, a odwzorowanie momentów próby i grozy nie dało się nie wyczuć, gdy palce artystki przebiegały gwałtowniej i mocniej. Jeszcze niedawno obserwował operowe dzieła, które wystawiane były z pełną emocjonalnością, jednak pomimo tego, że nie dostrzegał twarzy Marine i pojawiających się na niej uczuć, dreszcz przejęcia przebiegł mu wzdłuż kręgosłupa. Zasłuchany w opowieść, którą mu opowiadała, a której był częścią, nie potrafił myśleć o niczym innym — obrazy z doskonale zapamiętanych snów pojawiały się przed oczami wyobraźni, zlewając się w jedną symfonię wybrzmień. Aż w końcu melodia zakończyła się tak samo gwałtownie, jak rozpoczęła, ściągając młodego nestora na ziemię ku własnemu salonowi i trwającej od kilku minut chwili. Jego spojrzenie, nieprzerwanie wbite w małżonkę, odnalazło jej oczy z łatwością, lecz nie poruszył się, gdy czekała na jego reakcję. Nie odezwał się. Nie wiedział tak naprawdę, ile tak trwali w tej stagnacji, aż w końcu zdjął prawą nogę z lewej, by niespiesznie powstać. Nie pamiętał już o gościach czy ceremonii — liczyło się tylko dotarcie do niej i spojrzenie na nią z bliska. Na końcu języka najstraszniejsza bitwa, inną zaś walkę toczy w głowie, myśli gonitwa. Stanął przed siedzącą wciąż Marine, patrząc na nią uważnie. Nie posiadał słów, którymi mógłby oddać to, co czuł — ani stan, ani wdzięczność, ani uwielbienie, które wobec niej posiadał. Był pustką, a zarazem pełnią. Wyciągnął jedynie dłoń, by obdarować czarownicę dotykiem na policzkach, a potem linii żuchwy. Delikatnie, niespiesznie, odrealnie. - Mín draca ástígend - powiedział w końcu cicho i głęboko, nie przestając intensywnie wpatrywać się w jej oczy. Pragnął jej na tak wiele sposobów, sądząc, że nigdy nie przestanie już odnajdywać nowych dróg prowadzących i ciągnących go ku niej. Za każdym razem ona odkrywała przed nim nowe, odmienne, nie mniej znaczące. Była tajemnicą, która nęciła wielkim sekretem, lecz równocześnie szukający nie chciał znaleźć się na końcu fascynujących doznań, chcąc trwać w przygodzie bez przerwy. I była jego. Przesunął dłonią przez jej ciało, by natrafić na szyję, ramię, jej palce. By podnieść jej dłoń ku swoim ustom i złożyć na nich nabożny pocałunek. By następnie spleść ich ręce razem po raz kolejny i pociągnąć ją, by powstała. By skierowała swoje kroki do wyjścia. Teraz on chciał, by poszła za nim. Pokonywali kolejne zakręty w milczeniu, wracając po swoich własnych śladach do ogrodów, gdzie jeszcze kilka godzin temu stali naprzeciw siebie, ślubując ostateczność i wieczność. Było to zaledwie jedno uderzenie serca wcześniej, a już znajdowali się w innej rzeczywistości, odkrywając siebie w sposób uprzednio nieznany i niedostępny. Morgoth prowadził żonę jednak dalej za ołtarz — ku wielkiemu ognisku za nim, które nie przestało płonąć i nie miało wygasnąć aż do świtu. To właśnie tam przystanął, wypuszczając dłoń Marine i postępując kilka kroków naprzód.
Flēoge. Jedno słowo niczym zaklęcie wybrzmiało z jego ust, niosąc się wraz z wiatrem, który leciał, nawołując nowego przybysza. Spojrzenie czarodzieja przez moment wędrowało uważnie po niebie, aż w końcu nadeszła odpowiedź. Delikatny uśmiech pojawił się na twarzy arystokraty, gdy tylko usłyszał początkowo cichy, lecz z każdą chwilą przybierający na silę szum. Odsunął się w bok, pozostawiając jedynie młodą lady Yaxley naprzeciw płonącego stosu, jednak wciąż był obok, wypatrując gościa. Wiatr go nie zawiódł. Przez języki ognia głównego ogniska ceremonialnego przepłynęła postać, której skrzydła wywołały podmuch i rozgoniły na krótką chwilę płomienie, tworząc bezpieczne przejście. Koń nie bał się sięgającego mu brzucha gorąca, opadając z gracją na ziemię; jego grzywa i maść płonęły w srebrze, a każdy zarysowany idealnie mięsień żył przy najmniejszym poruszeniu się. Potężny granian machnął łbem, podrzucając go parę razy w górę, by stanąć dęba, orając przednimi nogami powietrze. Jego skrzydła zawtórowały, wzburzając podmuch, uderzający w stojących przed nim ludzi, gdy prezentował się w całej okazałości. Z natury płochliwy nie wyglądał na przerażonego, a wręcz przeciwnie. Rżenie wydobyło się z gardzieli na moment przed ponownym opadnięciem na grunt i powolnym, acz pewnym ruszeniem ku obleczonej w jego własne barwy dziewczyny. - To Eurydike. - Morgoth przerwał ciszę, patrząc na Marine, która przyciągała do siebie swój podarunek, a każdy krok zmniejszał odległość między czarownicą a stworzeniem. Majestat spotykał się z gracją, a piękno warte było odpowiedzią drugiego piękna.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W ciągu kilkudziesięciu minut zmieniło się między nimi tak wiele, granica przyzwoitości i tego, co wypadało, została przesunięta na korzyść młodych małżonków, którzy nie musieli już zważać na każdy krok w kontakcie ze sobą. Spojrzenia wreszcie mogły wyrażać więcej, a gesty nosić znamiona uzasadnionej zaborczości – od niedawna stanowili jedno, a płynąca z tej świadomości siła dodawała im pewności siebie. Marine nie była już spłoszona, oczekując na reakcję męża, wiedziała bowiem, że ta będzie szczera i pochodząca prosto z jego serca. Nie musiał mówić wiele, właściwie nie musiał nawet odzywać się wcale, wszystko bowiem wyczytała z jego spojrzenia i zachowania, gdy podszedł do niej i ujął jej dłoń w swoje, składając później wdzięczny pocałunek. Zgodnie z jego życzeniem powstała ze swojego stołka i przez moment jeszcze spoglądała mu w oczy, wykorzystując chwilę prywatności na próbę dostrzeżenia, czy z jego strony cokolwiek się zmieniło. Kojąca zieleń utwierdziła ją w przekonaniu, że Morgoth zawsze już miał okazywać jej wsparcie i należny szacunek, a oddanie, które ujrzała w jego spojrzeniu, wyciszyło jej obawy.
Tak często popadała w zamyślenie odnośnie nadciągających obowiązków, że stało się to częścią składową jej codziennych myśli; spośród nich wyzierała obawa, że zostanie w tym wszystkim sama. Że olbrzymi pałac nie stanie się jej domem, że przez jego mieszkańców będzie nieustannie kontrolowana i oceniania, że znajdzie się w złotej klatce, która choć piękna, będzie stanowiła jej więzienie. Strachów było dużo, a nastoletni umysł potrafił przepędzić tylko część, lecz w spojrzeniach takich jak to, którym obdarzał ją teraz Morgoth, odnajdywała ukojenie oraz nadzieję. Nie bała się już samotności, bo wyczuwała, że mąż będzie tuż obok – i choć obecność ta nie miała objawiać się w fizycznym towarzyszeniu sobie niemalże nieustannie, ani trochę jej to nie przeszkadzało. Wiedziała, że będzie obecna w jego myślach i intencjach, a wszystkie działania, jakie podejmie nestor Yaxley będą miały na uwadze jej osobę. Rodzina, obowiązek i honor były dla niego niezwykle ważne, a Marine stawała się właśnie częścią familii.
Nie była naiwna, a choć nie rozmawiali jeszcze ze sobą na temat Stonehenge, doskonale wiedziała za kogo właśnie wyszła i po której stronie leżała lojalność Morgotha. Nadeszła wojna, a on znajdował się na pierwszej linii – chciała zapewnić mu bezpieczeństwo za wszelką cenę, lecz nie mogła być pewna, że uda jej się to uczynić. Jej zadanie polegało teraz na czymś zgoła innym. Poza reprezentacyjną funkcją żony nestora, chciała być dla swojego męża wsparciem nie mniejszym niż to, które otrzymywała od niego. Chciała być bezpieczną przystanią, do której wracał po kolejnym sztormie. Powierniczką, która odpuści mu wszystkie grzechy – wiedziała już, że byłaby w stanie to zrobić, bo w Widmowym Lesie przysięgali sobie ukazując te strony osobowości, których wcześniej nie znali. Zamierzała czerpać z jego siły i oddawać mu ją w dwójnasób; a jej intencje były tylko tak czyste i nieskalane, jak ona sama.
Nie mogli jednak wiecznie napawać się swoją obecnością, uznając ją niemalże za prezent dla samych siebie. Obowiązki wzywały ich oboje, lecz zanim mieli powrócić do oficjalnej części uroczystości i na nowo stanąć między gośćmi jeszcze jeden prezent domagał się wręczenia. Skłamałaby, gdyby udawała, że nie jest zaintrygowana tym, co przygotował dla niej mąż. W pierścionku zaręczynowym skrywała się przecież łuska Wyspiarki, a więc zmysł do trafionych podarków był u Morgotha naprawdę wspaniale rozwinięty. Dała się więc poprowadzić z powrotem do ogrodu, ani razu nie spoglądając za siebie; wszyscy goście musieli uzbroić się w cierpliwość. Małżeństwo minęło ołtarz, przed którym przysięgali sobie jakiś czas temu, a kolejna błyskawica przecięła niego. Marine spojrzała w górę, lecz kłębowisko chmur nie wzbudziło w niej niepokoju, choć przecież powinno; za jakiś czas burza miała rozszaleć się na dobre, pustosząc okolicę, ale młoda czarownica z brawurową wręcz pewnością sądziła, że żywioł ominie jej nowe domostwo, oszczędzając także stare - Wyspa Wight pod jej nieobecność musiała pozostać bezpieczna.
Dotarli do ostatniego ogniska, oddalonego najbardziej ze wszystkich, a ciekawość panny młodej sięgała już zenitu, starała się jednak utrzymać ją na wodzy. Gdy jednak płomienie przecięło majestatyczne stworzenie, odpowiadające na wezwanie jej męża, nie mogła powstrzymać rozanielonego wyrazu twarzy.
To Eurydike.
Imię graniana niosło ze sobą tak wiele znaczeń, które znali tylko oni, że wdzięczność Marine wydawała się być niezmierzona. W ich finalnym śnie to ona, niczym Orfeusz, poszukiwała Morgotha w zaświatach i choć tamten świat fantazji mieli zostawić za sobą, jego ostatnie nuty przebrzmiewać miały przez całe ich życie w postaci subtelnych wspomnień, takich jak melodia skomponowana przez śpiewaczkę czy imię zwierzęcia, otrzymanego w prezencie ślubnym.
Powolnym krokiem podeszła do graniania, zafascynowana nie tylko jego wyjątkową maścią, ale i charakterem, który prezentował. Choć młody, wcale nie wydawał się być spłoszony, stał pewnie przed swoją nową właścicielką i z dystansem oczekiwał na pierwszą pieszczotę. A ta nadeszła po chwili; Marine ostrożnie dotknęła szyi zwierzęcia z boku i powoli przesunęła po ciele w stronę pyska. Nie traciła kontaktu wzrokowego głęboko wierząc w to, że nawiązanie pierwszej więzi miało rzutować na dalsze relacje pomiędzy nią a wierzchowcem. Nieustraszona Eurdyka nie przestraszyła się nawet kolejnych piorunów, lecz burza wzmagała się, a deszcz zagrażał oprawie uroczystości.
Marine zerknęła przez ramię na męża i z żalem odstąpiła od zwierzęcia, które należało odprowadzić do stajni. Podeszła bliżej lorda nestora, bez skrępowania skracając dystans do minimum.
- Dziękuję – wyszeptała mu do ucha, wspinając się na palce i przytrzymując swoją dłoń na jego plecach.
Przed nimi widniał ostatni oficjalny akt uroczystości, nawiązujący do Nocy Duchów na najwłaściwszy ze sposobów. To dziś granica pomiędzy światami była najcieńsza i pomimo żywiołu, jaki panoszył się nad całym hrabstwem, ceremonii miało stać się zadość. Dlatego małżonkowie ruszyli z powrotem do posiadłości, by zaprosić swoich gości do doświadczenia wraz z nimi mistycyzmu mijającej nocy.
| do ogrodów
Tak często popadała w zamyślenie odnośnie nadciągających obowiązków, że stało się to częścią składową jej codziennych myśli; spośród nich wyzierała obawa, że zostanie w tym wszystkim sama. Że olbrzymi pałac nie stanie się jej domem, że przez jego mieszkańców będzie nieustannie kontrolowana i oceniania, że znajdzie się w złotej klatce, która choć piękna, będzie stanowiła jej więzienie. Strachów było dużo, a nastoletni umysł potrafił przepędzić tylko część, lecz w spojrzeniach takich jak to, którym obdarzał ją teraz Morgoth, odnajdywała ukojenie oraz nadzieję. Nie bała się już samotności, bo wyczuwała, że mąż będzie tuż obok – i choć obecność ta nie miała objawiać się w fizycznym towarzyszeniu sobie niemalże nieustannie, ani trochę jej to nie przeszkadzało. Wiedziała, że będzie obecna w jego myślach i intencjach, a wszystkie działania, jakie podejmie nestor Yaxley będą miały na uwadze jej osobę. Rodzina, obowiązek i honor były dla niego niezwykle ważne, a Marine stawała się właśnie częścią familii.
Nie była naiwna, a choć nie rozmawiali jeszcze ze sobą na temat Stonehenge, doskonale wiedziała za kogo właśnie wyszła i po której stronie leżała lojalność Morgotha. Nadeszła wojna, a on znajdował się na pierwszej linii – chciała zapewnić mu bezpieczeństwo za wszelką cenę, lecz nie mogła być pewna, że uda jej się to uczynić. Jej zadanie polegało teraz na czymś zgoła innym. Poza reprezentacyjną funkcją żony nestora, chciała być dla swojego męża wsparciem nie mniejszym niż to, które otrzymywała od niego. Chciała być bezpieczną przystanią, do której wracał po kolejnym sztormie. Powierniczką, która odpuści mu wszystkie grzechy – wiedziała już, że byłaby w stanie to zrobić, bo w Widmowym Lesie przysięgali sobie ukazując te strony osobowości, których wcześniej nie znali. Zamierzała czerpać z jego siły i oddawać mu ją w dwójnasób; a jej intencje były tylko tak czyste i nieskalane, jak ona sama.
Nie mogli jednak wiecznie napawać się swoją obecnością, uznając ją niemalże za prezent dla samych siebie. Obowiązki wzywały ich oboje, lecz zanim mieli powrócić do oficjalnej części uroczystości i na nowo stanąć między gośćmi jeszcze jeden prezent domagał się wręczenia. Skłamałaby, gdyby udawała, że nie jest zaintrygowana tym, co przygotował dla niej mąż. W pierścionku zaręczynowym skrywała się przecież łuska Wyspiarki, a więc zmysł do trafionych podarków był u Morgotha naprawdę wspaniale rozwinięty. Dała się więc poprowadzić z powrotem do ogrodu, ani razu nie spoglądając za siebie; wszyscy goście musieli uzbroić się w cierpliwość. Małżeństwo minęło ołtarz, przed którym przysięgali sobie jakiś czas temu, a kolejna błyskawica przecięła niego. Marine spojrzała w górę, lecz kłębowisko chmur nie wzbudziło w niej niepokoju, choć przecież powinno; za jakiś czas burza miała rozszaleć się na dobre, pustosząc okolicę, ale młoda czarownica z brawurową wręcz pewnością sądziła, że żywioł ominie jej nowe domostwo, oszczędzając także stare - Wyspa Wight pod jej nieobecność musiała pozostać bezpieczna.
Dotarli do ostatniego ogniska, oddalonego najbardziej ze wszystkich, a ciekawość panny młodej sięgała już zenitu, starała się jednak utrzymać ją na wodzy. Gdy jednak płomienie przecięło majestatyczne stworzenie, odpowiadające na wezwanie jej męża, nie mogła powstrzymać rozanielonego wyrazu twarzy.
To Eurydike.
Imię graniana niosło ze sobą tak wiele znaczeń, które znali tylko oni, że wdzięczność Marine wydawała się być niezmierzona. W ich finalnym śnie to ona, niczym Orfeusz, poszukiwała Morgotha w zaświatach i choć tamten świat fantazji mieli zostawić za sobą, jego ostatnie nuty przebrzmiewać miały przez całe ich życie w postaci subtelnych wspomnień, takich jak melodia skomponowana przez śpiewaczkę czy imię zwierzęcia, otrzymanego w prezencie ślubnym.
Powolnym krokiem podeszła do graniania, zafascynowana nie tylko jego wyjątkową maścią, ale i charakterem, który prezentował. Choć młody, wcale nie wydawał się być spłoszony, stał pewnie przed swoją nową właścicielką i z dystansem oczekiwał na pierwszą pieszczotę. A ta nadeszła po chwili; Marine ostrożnie dotknęła szyi zwierzęcia z boku i powoli przesunęła po ciele w stronę pyska. Nie traciła kontaktu wzrokowego głęboko wierząc w to, że nawiązanie pierwszej więzi miało rzutować na dalsze relacje pomiędzy nią a wierzchowcem. Nieustraszona Eurdyka nie przestraszyła się nawet kolejnych piorunów, lecz burza wzmagała się, a deszcz zagrażał oprawie uroczystości.
Marine zerknęła przez ramię na męża i z żalem odstąpiła od zwierzęcia, które należało odprowadzić do stajni. Podeszła bliżej lorda nestora, bez skrępowania skracając dystans do minimum.
- Dziękuję – wyszeptała mu do ucha, wspinając się na palce i przytrzymując swoją dłoń na jego plecach.
Przed nimi widniał ostatni oficjalny akt uroczystości, nawiązujący do Nocy Duchów na najwłaściwszy ze sposobów. To dziś granica pomiędzy światami była najcieńsza i pomimo żywiołu, jaki panoszył się nad całym hrabstwem, ceremonii miało stać się zadość. Dlatego małżonkowie ruszyli z powrotem do posiadłości, by zaprosić swoich gości do doświadczenia wraz z nimi mistycyzmu mijającej nocy.
| do ogrodów
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
?? grudzień 1956
To jest to czym powinna zajmować się lady. Nie pracą w ministerstwie, urzędach czy co gorsze w lecznicach, ale leżeniem na wygodnej kanapie i wyglądaniem przepięknie. Nawet podczas tego cudownego okresu, jakim była ciąża. Według uzdrowicieli byłam już na półmetku, a ja nie mogłam uwierzyć w fakt, że jeszcze tyle zostało i jeszcze tyle zdążę do tego czasu urosnąć. Chociaż dumnie eksponowałam swój brzuch, tak bałam się tego jak będę wyglądać pod koniec swojej ciąży. W dodatku było mi coraz ciężej i raczej już nie wyruszałam nigdzie samodzielnie. Miałam jednak nadzieję, że będę w wystarczająco dobrym stanie, aby móc z rodziną cieszyć się podczas Świąt i z pełną gracją wystąpię u boku swojego męża podczas wydarzenia sylwestrowego. Ciekawe czy lady Nott ponownie zdecyduje się na przygotowanie balu po tym, co wydarzyło się rok temu.
Leżałam na kanapie i korzystając z faktu, że nikogo przy mnie nie było, pozwoliłam sobie unieść nogi i umieścić je na miękkich poduszkach okrywając się kocem. W kominku palił się ogień, a obok siebie miałam ciepłą herbatę oraz tomik najnowszej poezji.
Nie wiem ile czasu tu właściwie spędziłam. Mogłam tak długo, ponieważ było to dla mnie niezwykle odprężające zajęcie i absolutnie nie przeszkadzał mi fakt, że nigdzie się nie ruszałam. Chociaż nie byłam kobietą, która potrafiła długo usiedzieć w jednym miejscu, to w momencie gdy było mi dobrze, tak wtedy mi to nie przeszkadzało. Byłam także spokojna, moje nerwy zostały ukojone wraz z powrotem męża z wyprawy i teraz mogłam w stu procentach zrelaksować się i skupić na sobie, aby moje dziecko mogło się dobrze rozwijać. W końcu to bardzo ważne.
Byłam jakoś w połowie tomiku i moja herbata była już zimna, gdy oderwałam wzrok od druku. Poczułam się co najmniej dziwnie i nie do końca byłam w stanie stwierdzić, co właściwie mnie zaniepokoiło. Odłożyłam książkę na bok i wstałam z kanapy, poszłam sprawdzić czy może ktoś właśnie nie wszedł do posiadłości zachowując się przy tym jak jakiś złodziejaszek wydając ciche i niepokojące dźwięki. Ale w głównym holu nikogo nie dostrzegłam. Po za tym, gdyby coś było na rzeczy, to skrzaty zareagowałyby jako pierwsze, a żaden z nich nie pojawił się tuż obok mnie zapowiadając nieproszonego gościa. Prawdę mówiąc nawet nie wiedziałam czy ktoś oprócz mnie znajduje się teraz na terenie Yaxley’s Hall.
Wzruszyłam ramionami, najwidoczniej musiało mi się tylko coś przewidzieć, dlatego przestałam się tym interesować. Podeszłam do okna, aby wyjrzeć na ogród i przez chwilę popatrzeć na coś innego niż przepiękne zdobienia ścian salonu; zawołałam skrzata, aby podał mi nową gorącą herbatę; przejrzałam się w lustrze najpierw z prawej, a potem z lewej strony by na koniec stwierdzić, że prawa strona mojego brzucha wygląda zdecydowanie ładniej. A na sam koniec wróciłam do kanapy, usiadłam wygodnie popijając z filiżanki ciepły napój, kiedy znowu to poczułam.
Czyli jednak mi się nie wydawało. Odstawiłam filiżankę, aby wolnymi dłońmi powędrować do mojego łona, gdzie poczułam dziwne łaskotanie. Jakby motyl swoimi skrzydłami połaskotał mnie w skórę, tyle że od środka. I nie mam pojęcia dlaczego, ale w moich oczach pojawiły się łzy. Uzdrowiciel mówił, że teraz tak będzie, bo organizm kobiety tak reaguje na rozwijające się potomstwo. Nie do końca to zrozumiałam. Poczułam się jednak tak bardzo szczęśliwa i naszła mnie ogromna chęć podzielenia się tym z kimś. I chociaż starałam się nie przeszkadzać mojemu mężu podczas jego pracy, tak teraz nie mogłam czekać.
- Skrzacie - wezwałam go do siebie. - Proszę poprosić mojego męża, aby do mnie przyszedł.
Czekając na Cynerica otarłam łzy z policzków i z szerokim uśmiechem gładziłam się po materiale sukni.
To jest to czym powinna zajmować się lady. Nie pracą w ministerstwie, urzędach czy co gorsze w lecznicach, ale leżeniem na wygodnej kanapie i wyglądaniem przepięknie. Nawet podczas tego cudownego okresu, jakim była ciąża. Według uzdrowicieli byłam już na półmetku, a ja nie mogłam uwierzyć w fakt, że jeszcze tyle zostało i jeszcze tyle zdążę do tego czasu urosnąć. Chociaż dumnie eksponowałam swój brzuch, tak bałam się tego jak będę wyglądać pod koniec swojej ciąży. W dodatku było mi coraz ciężej i raczej już nie wyruszałam nigdzie samodzielnie. Miałam jednak nadzieję, że będę w wystarczająco dobrym stanie, aby móc z rodziną cieszyć się podczas Świąt i z pełną gracją wystąpię u boku swojego męża podczas wydarzenia sylwestrowego. Ciekawe czy lady Nott ponownie zdecyduje się na przygotowanie balu po tym, co wydarzyło się rok temu.
Leżałam na kanapie i korzystając z faktu, że nikogo przy mnie nie było, pozwoliłam sobie unieść nogi i umieścić je na miękkich poduszkach okrywając się kocem. W kominku palił się ogień, a obok siebie miałam ciepłą herbatę oraz tomik najnowszej poezji.
Nie wiem ile czasu tu właściwie spędziłam. Mogłam tak długo, ponieważ było to dla mnie niezwykle odprężające zajęcie i absolutnie nie przeszkadzał mi fakt, że nigdzie się nie ruszałam. Chociaż nie byłam kobietą, która potrafiła długo usiedzieć w jednym miejscu, to w momencie gdy było mi dobrze, tak wtedy mi to nie przeszkadzało. Byłam także spokojna, moje nerwy zostały ukojone wraz z powrotem męża z wyprawy i teraz mogłam w stu procentach zrelaksować się i skupić na sobie, aby moje dziecko mogło się dobrze rozwijać. W końcu to bardzo ważne.
Byłam jakoś w połowie tomiku i moja herbata była już zimna, gdy oderwałam wzrok od druku. Poczułam się co najmniej dziwnie i nie do końca byłam w stanie stwierdzić, co właściwie mnie zaniepokoiło. Odłożyłam książkę na bok i wstałam z kanapy, poszłam sprawdzić czy może ktoś właśnie nie wszedł do posiadłości zachowując się przy tym jak jakiś złodziejaszek wydając ciche i niepokojące dźwięki. Ale w głównym holu nikogo nie dostrzegłam. Po za tym, gdyby coś było na rzeczy, to skrzaty zareagowałyby jako pierwsze, a żaden z nich nie pojawił się tuż obok mnie zapowiadając nieproszonego gościa. Prawdę mówiąc nawet nie wiedziałam czy ktoś oprócz mnie znajduje się teraz na terenie Yaxley’s Hall.
Wzruszyłam ramionami, najwidoczniej musiało mi się tylko coś przewidzieć, dlatego przestałam się tym interesować. Podeszłam do okna, aby wyjrzeć na ogród i przez chwilę popatrzeć na coś innego niż przepiękne zdobienia ścian salonu; zawołałam skrzata, aby podał mi nową gorącą herbatę; przejrzałam się w lustrze najpierw z prawej, a potem z lewej strony by na koniec stwierdzić, że prawa strona mojego brzucha wygląda zdecydowanie ładniej. A na sam koniec wróciłam do kanapy, usiadłam wygodnie popijając z filiżanki ciepły napój, kiedy znowu to poczułam.
Czyli jednak mi się nie wydawało. Odstawiłam filiżankę, aby wolnymi dłońmi powędrować do mojego łona, gdzie poczułam dziwne łaskotanie. Jakby motyl swoimi skrzydłami połaskotał mnie w skórę, tyle że od środka. I nie mam pojęcia dlaczego, ale w moich oczach pojawiły się łzy. Uzdrowiciel mówił, że teraz tak będzie, bo organizm kobiety tak reaguje na rozwijające się potomstwo. Nie do końca to zrozumiałam. Poczułam się jednak tak bardzo szczęśliwa i naszła mnie ogromna chęć podzielenia się tym z kimś. I chociaż starałam się nie przeszkadzać mojemu mężu podczas jego pracy, tak teraz nie mogłam czekać.
- Skrzacie - wezwałam go do siebie. - Proszę poprosić mojego męża, aby do mnie przyszedł.
Czekając na Cynerica otarłam łzy z policzków i z szerokim uśmiechem gładziłam się po materiale sukni.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź