Biuro kontroli wilkołaków
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Biuro kontroli wilkołaków
Biuro jest obszernym, zatłoczonym kompleksem pomieszczeń, w którym pracują badacze wilkołaków oraz gdzie opiekę nad ich rejestrem sprawują urzędnicy. Tuż przy wejściu znajduje się hebanowa lada ze starszawym czarodziejem witającym petentów; pełni funkcję głównie informacyjną. Nieopodal niego, na podwyższonym stole, znajduje się gruba księga oprawiona w szkarłatną skórę - sławetny rejestr.
Głębiej stoją ciężkie biurka, obłożone papierzyskami niemal uginają się pod ich ciężarem, a czarodzieje co dzień ciężko pracują nad porządkiem w dokumentach. Pokoje znajdujące się głębiej kompleksu przeznaczone zostały na użytek prac badawczych powiązanych z likantropią.
Głębiej stoją ciężkie biurka, obłożone papierzyskami niemal uginają się pod ich ciężarem, a czarodzieje co dzień ciężko pracują nad porządkiem w dokumentach. Pokoje znajdujące się głębiej kompleksu przeznaczone zostały na użytek prac badawczych powiązanych z likantropią.
- Bethany… Bethany Whinky. – Szept Minerwy rozniósł się po pustym archiwum wypełnionym wysoko piętrzącymi się regałami, kiedy dziewczę odczytało z dokumentów nazwisko, oddechem zdmuchując kurz z dokumentu. Zachwiała się na szczycie wysoko wystawionej drabiny, po czym zgrabnie z niej zeskoczyła kilkoma susami: znalazła, co chciała.
Bethany Whinky, ugryziona szesnastego marca roku 1951, jej akta prawie zatęchły w swojej teczce; do niedawna uznana za zaginioną. Odnaleziona – gen likantropii poczynił w jej ciele okrutne zmiany. Podobno, brygadziści znaleźli ją ostatniej pełni. Wpis do rejestru i marny stan zdrowia uchroniły ją przed pewną śmiercią, zarżnęliby ją jak psa. Bo psem była – przynajmniej z punktu Brygady, Minerwa nie potrafiła patrzeć na wilkołaki jak na zwierzęta. Przecież każde z nich było człowiekiem zanim zostało ugryzione, zanim została nałożona… klątwa. I przecież ugryziony mógł zostać każdy, niezależnie od płci, pochodzenia, krwi, czy nawet zdolności magicznych; czy charłak ugryziony przez wilkołaka nie stałby się jednym z nich? Nie wiedziała. I nie miała najmniejszej ochoty na eksperymenty, klątwę należało zdusić w zarodku: nie, nie śmiercią, śmierć nigdy nie była rozwiązaniem. Łamacze klątw, alchemicy, specjaliści od transmutacji: wszyscy mogli się tym zainteresować. W głębi ducha pokładała nadzieję w grupie badawczej dowodzonej przez lady Carrow, lecz nie odważyła się jeszcze powiedzieć tego na głos. Dostrzegła ogromny potencjał wśród ludzi, których poznała. I miała nadzieję, naprawdę wielką nadzieję, że uda im się dokonać czegoś przełomowego: i niezależnie od tego, jak wiele miało ją to kosztować sił, energii czy czasu, miała zamiar pomóc doprowadzić ten projekt do końca.
Bethany Whinky raczej w tym nie pomoże, Minerwa nie przestawała o niej myśleć, kiedy mijała odźwiernego, uprzejmie żegnając go szerokim uśmiechem ani kiedy przemierzała dalsze korytarze, cicho stukając niskimi obcasami skórzanych butów. Zmierzała do laboratorium, gdzie powinna przebywać wymęczona Bethany. Musiała z nią porozmawiać, poczynić niezbędne notatki i wyciągnąć z nich odpowiednie wnioski, nawet jeśli… będzie to trudne. Jak odczytała z raportu pozostawionego przez brygadzistów, Bethany nie bardzo kontaktowała już z rzeczywistością. Opieka uzdrowicielska cudem zgodziła się na to krótkie badanie, zapewniając, że dziewczynie potrzebny był teraz przede wszystkim spokój: zgadzała się z nimi. I była przekonana, że jej wywiad mógłby zaczekać, ale – niestety – jej przełożeni byli innego zdania, a zdanie Minerwy wciąż liczyło się nieszczególnie. Miała dopiero dwadzieścia lat, ledwie wstała od hogwarckiej ławki: choć sama dałaby sobie rękę uciąć za to, że głowę miała mądrzejszą i bardziej na karku od połowy rzekomych naukowców sprawujących nad nią pieczę. Jednocześnie, zdawała sobie sprawę z tego, że wciąż musiała ich słuchać. Wczoraj, dziś, jutro – i zapewne jeszcze bardzo długo, bo oprócz tego, że była młoda, była również kobietą.
Stojąc w ministerialnej windzie, czytała odnalezione dokumenty dalej: Bethany Whinky, urodzona… Minerwa aż zmarszczyła brew, naprawdę? Urodzona w 40 roku, zaledwie piętnaście lat temu, ugryziona cztery lata temu, nic dziwnego, że zgłoszono ją do rejestru – nie było wyjścia, inaczej zabraliby ją do Hogwartu, a tam mogła stać się już tylko tragedia. Westchnęła, teraz wieści o złym stanie dziewczynki wydawały się jej jeszcze bardziej druzgoczące. Przykre. Naprawdę – oni mogą nazywać ją zwierzęciem? Nie mieli wyobraźni, przecież to mogło zdarzyć się ich dzieciom.
Chowając dokumenty pod pachę Minerwa zastukała do Biura Kontroli Wilkołaków piąstką i minęła hebanowe drzwi, odwieszając klucz do archiwum na właściwe miejsce. Powitała przełożonego grzecznym uśmiechem, bez słowa, nie chcąc przerywać jego pracy ani mu w niej przeszkadzać. Trójka pracowników siedziała przy swoich biurkach, zajęta bez wątpienia arcyważnymi papierami. Minerwa zatrzymała się przed rozpostartą księgą zawierającą rejestr wilkołaków i zgodnie z oznaczeniem odczytanym z odnalezionych dokumentów odnalazła małą Bethany. Wykreśloną, oznaczoną jako martwą. Uniosła różdżkę, stukając w jej imię trzykrotnie, aż przekreślenie ustąpiło, po czym przez moment wpatrywała się w kaligrafowane oznaczenie. Wstała z martwych. Choć, jak dosłyszała właśnie wśród szmerów wypełniających biuro, jej rodzice nie wydali się przejęci tym faktem. Westchnąwszy, minęła biurka, by wyjść do Bethany.
- Dzień dobry – Uśmiechnęła się zachęcająco, choć dziewczynka nawet na nią nie spojrzała. Nie była wiele niższa od niej, choć wydawała się dużo bardziej zabiedzona, już czysta, już wstępnie opatrzona przez uzdrowicieli z czarodziejskiego pogotowia ratunkowego. Już po wstępnych rozmowach. A rozmawia niechętnie, wspominali jej o tym.
Odłożyła dokumenty na puste biurko, siadając obok.
- Nazywam się Minerwa i jestem tu, żeby ci pomóc. Odpowiesz mi na kilka pytań? – Jej ton był łagodny, spokojny. Pełen nadziei, choć twarz dziewczyny w żaden sposób nie wskazywała na to, by miała zamiar współpracować. – Betty, wiem, że to trudne, ale możesz nam bardzo pomóc, dzieląc się swoimi doświadczeniami. Chodzi mi o twoje… przemiany. Możemy porozmawiać?
Dziewczyna odwróciła twarz w stronę okna, bez słowa. Minnie przygryzła wargę.
- Pytam, żeby móc ci pomóc. Zajmujemy się tutaj badaniem… ludzi… podobnych tobie. Chcemy was zrozumieć. Obserwować. Być może uda nam się nauczyć was pewnej… kontroli. – Biuro Kontroli Wilkołaków: tak, w ten sposób ta nazwa brzmiała dobrze. Może za parę lat, dekad, ale nie dzisiaj. Minnie cicho westchnęła, kiedy nie doczekała się żadnej reakcji ze strony zagubionej dziewczyny. – Mogłabyś mi opowiedzieć o sobie, Betty?
Cisza – znów. Minerwa wyprostowała się na krześle, usiłując kontynuować mimo wszystko:
- Wiemy, że przemiany są powiązane z pełnią księżyca, ale, powiedz proszę, czy księżyc musiał cię widzieć, żeby przemiana się rozpoczęła? Czy działa się… niezależnie od tego, gdzie byłaś? – Katalizator, to jego poszukiwali. Co nim było – układ gwiazd, konstelacja, dzień, może samo światło? Lekkie kiwnięcie głową, przeczące. Robimy postępy, Betty. – To się działo, niezależnie od tego, gdzie byłaś, tak? – Brak reakcji Minerwa wzięła za potwierdzenie, nie mogła zmuszać tej dziewczyny do wylewniejszych odpowiedzi, tak wiele przeszła. Powinna zapytać, czy to bolało, ale to pytanie nie przeszło jej przez gardło, nie trzeba było jasnowidza, żeby odpowiedzieć za nią. Powinna zapytać, co dokładnie czuła, statystyczny wykres odmalowany na mapie ciała wymagał dodatkowych danych, by precyzyjnie wskazać miejsce na ciele, w którym proces transmutacji dopiero się rozpoczyna. Ale ona – była na to za mała. Nie powinno jej być, ani tutaj, ani w wilczym ciele. Powinnaś odpocząć, Bethany.
- Wiesz, do pełni jeszcze kawał czasu, ale dzisiaj pięknie świeci słońce. Za oknem pada śnieg, kiedy ostatnio lepiłaś bałwana?
- Panno McGonagall! – aż się wzdrygnęła, kiedy w drzwiach stanął pan Tramp, już wiedziała, że będzie miała kłopoty. – Proszę wyjść, dokończymy sami, jeśli nie jest panna w stanie przeprowadzić prostego wywiadu.
- Panie Tramp, ja naprawdę… - Wiedziała jednak, że tłumaczenia nic tutaj nie zdziałają, jej przełożony był silnym, stanowczym mężczyzną, który zawsze osiągał to, czego chciał. A dzisiaj chciał informacji pochodzących od Bethany – kim była Minerwa, by móc kwestionować jego życzenie? Nikim, nie miała ani władzy, nie doświadczenia, w przeciwieństwie do niego. Spuściła wzrok, posłusznie wstając i skierowała się do drzwi, zostawiając w pomieszczeniu potrzebne dokumenty. Zawahała się, stając u progu, kątem oka zerkając na zastraszoną dziewczynkę: przepisy ministerialne bywały okrutne. Być może – z pewnością – miały na celu pewne wyższe dobro, lecz czy byli uprawnieni do osiągania go kosztem tej dziewczyny? Odwróciła wzrok, słysząc apodyktyczny ton głosu przełożonego, odwracać wzrok było łatwo. I nie powinna tego robić. Ale mądry człowiek wie, kiedy odpuścić, by w przyszłości móc stać się tym, który zostanie wysłuchany.
Ze złością, co zaakcentowała mocnym krokiem, powróciła do głównego biura, siadając przy jednym z biurek, na którym leżał przed nią stosik papierów, w tym: kilka raportów do opracowania i przeliczenia. Beznamiętnie przewróciła kartki, zamaczając leżące przy nich pióro w czarnym atramencie.
Bezrozumnie.
Następnym razem - być może.
[zt]
Bethany Whinky, ugryziona szesnastego marca roku 1951, jej akta prawie zatęchły w swojej teczce; do niedawna uznana za zaginioną. Odnaleziona – gen likantropii poczynił w jej ciele okrutne zmiany. Podobno, brygadziści znaleźli ją ostatniej pełni. Wpis do rejestru i marny stan zdrowia uchroniły ją przed pewną śmiercią, zarżnęliby ją jak psa. Bo psem była – przynajmniej z punktu Brygady, Minerwa nie potrafiła patrzeć na wilkołaki jak na zwierzęta. Przecież każde z nich było człowiekiem zanim zostało ugryzione, zanim została nałożona… klątwa. I przecież ugryziony mógł zostać każdy, niezależnie od płci, pochodzenia, krwi, czy nawet zdolności magicznych; czy charłak ugryziony przez wilkołaka nie stałby się jednym z nich? Nie wiedziała. I nie miała najmniejszej ochoty na eksperymenty, klątwę należało zdusić w zarodku: nie, nie śmiercią, śmierć nigdy nie była rozwiązaniem. Łamacze klątw, alchemicy, specjaliści od transmutacji: wszyscy mogli się tym zainteresować. W głębi ducha pokładała nadzieję w grupie badawczej dowodzonej przez lady Carrow, lecz nie odważyła się jeszcze powiedzieć tego na głos. Dostrzegła ogromny potencjał wśród ludzi, których poznała. I miała nadzieję, naprawdę wielką nadzieję, że uda im się dokonać czegoś przełomowego: i niezależnie od tego, jak wiele miało ją to kosztować sił, energii czy czasu, miała zamiar pomóc doprowadzić ten projekt do końca.
Bethany Whinky raczej w tym nie pomoże, Minerwa nie przestawała o niej myśleć, kiedy mijała odźwiernego, uprzejmie żegnając go szerokim uśmiechem ani kiedy przemierzała dalsze korytarze, cicho stukając niskimi obcasami skórzanych butów. Zmierzała do laboratorium, gdzie powinna przebywać wymęczona Bethany. Musiała z nią porozmawiać, poczynić niezbędne notatki i wyciągnąć z nich odpowiednie wnioski, nawet jeśli… będzie to trudne. Jak odczytała z raportu pozostawionego przez brygadzistów, Bethany nie bardzo kontaktowała już z rzeczywistością. Opieka uzdrowicielska cudem zgodziła się na to krótkie badanie, zapewniając, że dziewczynie potrzebny był teraz przede wszystkim spokój: zgadzała się z nimi. I była przekonana, że jej wywiad mógłby zaczekać, ale – niestety – jej przełożeni byli innego zdania, a zdanie Minerwy wciąż liczyło się nieszczególnie. Miała dopiero dwadzieścia lat, ledwie wstała od hogwarckiej ławki: choć sama dałaby sobie rękę uciąć za to, że głowę miała mądrzejszą i bardziej na karku od połowy rzekomych naukowców sprawujących nad nią pieczę. Jednocześnie, zdawała sobie sprawę z tego, że wciąż musiała ich słuchać. Wczoraj, dziś, jutro – i zapewne jeszcze bardzo długo, bo oprócz tego, że była młoda, była również kobietą.
Stojąc w ministerialnej windzie, czytała odnalezione dokumenty dalej: Bethany Whinky, urodzona… Minerwa aż zmarszczyła brew, naprawdę? Urodzona w 40 roku, zaledwie piętnaście lat temu, ugryziona cztery lata temu, nic dziwnego, że zgłoszono ją do rejestru – nie było wyjścia, inaczej zabraliby ją do Hogwartu, a tam mogła stać się już tylko tragedia. Westchnęła, teraz wieści o złym stanie dziewczynki wydawały się jej jeszcze bardziej druzgoczące. Przykre. Naprawdę – oni mogą nazywać ją zwierzęciem? Nie mieli wyobraźni, przecież to mogło zdarzyć się ich dzieciom.
Chowając dokumenty pod pachę Minerwa zastukała do Biura Kontroli Wilkołaków piąstką i minęła hebanowe drzwi, odwieszając klucz do archiwum na właściwe miejsce. Powitała przełożonego grzecznym uśmiechem, bez słowa, nie chcąc przerywać jego pracy ani mu w niej przeszkadzać. Trójka pracowników siedziała przy swoich biurkach, zajęta bez wątpienia arcyważnymi papierami. Minerwa zatrzymała się przed rozpostartą księgą zawierającą rejestr wilkołaków i zgodnie z oznaczeniem odczytanym z odnalezionych dokumentów odnalazła małą Bethany. Wykreśloną, oznaczoną jako martwą. Uniosła różdżkę, stukając w jej imię trzykrotnie, aż przekreślenie ustąpiło, po czym przez moment wpatrywała się w kaligrafowane oznaczenie. Wstała z martwych. Choć, jak dosłyszała właśnie wśród szmerów wypełniających biuro, jej rodzice nie wydali się przejęci tym faktem. Westchnąwszy, minęła biurka, by wyjść do Bethany.
- Dzień dobry – Uśmiechnęła się zachęcająco, choć dziewczynka nawet na nią nie spojrzała. Nie była wiele niższa od niej, choć wydawała się dużo bardziej zabiedzona, już czysta, już wstępnie opatrzona przez uzdrowicieli z czarodziejskiego pogotowia ratunkowego. Już po wstępnych rozmowach. A rozmawia niechętnie, wspominali jej o tym.
Odłożyła dokumenty na puste biurko, siadając obok.
- Nazywam się Minerwa i jestem tu, żeby ci pomóc. Odpowiesz mi na kilka pytań? – Jej ton był łagodny, spokojny. Pełen nadziei, choć twarz dziewczyny w żaden sposób nie wskazywała na to, by miała zamiar współpracować. – Betty, wiem, że to trudne, ale możesz nam bardzo pomóc, dzieląc się swoimi doświadczeniami. Chodzi mi o twoje… przemiany. Możemy porozmawiać?
Dziewczyna odwróciła twarz w stronę okna, bez słowa. Minnie przygryzła wargę.
- Pytam, żeby móc ci pomóc. Zajmujemy się tutaj badaniem… ludzi… podobnych tobie. Chcemy was zrozumieć. Obserwować. Być może uda nam się nauczyć was pewnej… kontroli. – Biuro Kontroli Wilkołaków: tak, w ten sposób ta nazwa brzmiała dobrze. Może za parę lat, dekad, ale nie dzisiaj. Minnie cicho westchnęła, kiedy nie doczekała się żadnej reakcji ze strony zagubionej dziewczyny. – Mogłabyś mi opowiedzieć o sobie, Betty?
Cisza – znów. Minerwa wyprostowała się na krześle, usiłując kontynuować mimo wszystko:
- Wiemy, że przemiany są powiązane z pełnią księżyca, ale, powiedz proszę, czy księżyc musiał cię widzieć, żeby przemiana się rozpoczęła? Czy działa się… niezależnie od tego, gdzie byłaś? – Katalizator, to jego poszukiwali. Co nim było – układ gwiazd, konstelacja, dzień, może samo światło? Lekkie kiwnięcie głową, przeczące. Robimy postępy, Betty. – To się działo, niezależnie od tego, gdzie byłaś, tak? – Brak reakcji Minerwa wzięła za potwierdzenie, nie mogła zmuszać tej dziewczyny do wylewniejszych odpowiedzi, tak wiele przeszła. Powinna zapytać, czy to bolało, ale to pytanie nie przeszło jej przez gardło, nie trzeba było jasnowidza, żeby odpowiedzieć za nią. Powinna zapytać, co dokładnie czuła, statystyczny wykres odmalowany na mapie ciała wymagał dodatkowych danych, by precyzyjnie wskazać miejsce na ciele, w którym proces transmutacji dopiero się rozpoczyna. Ale ona – była na to za mała. Nie powinno jej być, ani tutaj, ani w wilczym ciele. Powinnaś odpocząć, Bethany.
- Wiesz, do pełni jeszcze kawał czasu, ale dzisiaj pięknie świeci słońce. Za oknem pada śnieg, kiedy ostatnio lepiłaś bałwana?
- Panno McGonagall! – aż się wzdrygnęła, kiedy w drzwiach stanął pan Tramp, już wiedziała, że będzie miała kłopoty. – Proszę wyjść, dokończymy sami, jeśli nie jest panna w stanie przeprowadzić prostego wywiadu.
- Panie Tramp, ja naprawdę… - Wiedziała jednak, że tłumaczenia nic tutaj nie zdziałają, jej przełożony był silnym, stanowczym mężczyzną, który zawsze osiągał to, czego chciał. A dzisiaj chciał informacji pochodzących od Bethany – kim była Minerwa, by móc kwestionować jego życzenie? Nikim, nie miała ani władzy, nie doświadczenia, w przeciwieństwie do niego. Spuściła wzrok, posłusznie wstając i skierowała się do drzwi, zostawiając w pomieszczeniu potrzebne dokumenty. Zawahała się, stając u progu, kątem oka zerkając na zastraszoną dziewczynkę: przepisy ministerialne bywały okrutne. Być może – z pewnością – miały na celu pewne wyższe dobro, lecz czy byli uprawnieni do osiągania go kosztem tej dziewczyny? Odwróciła wzrok, słysząc apodyktyczny ton głosu przełożonego, odwracać wzrok było łatwo. I nie powinna tego robić. Ale mądry człowiek wie, kiedy odpuścić, by w przyszłości móc stać się tym, który zostanie wysłuchany.
Ze złością, co zaakcentowała mocnym krokiem, powróciła do głównego biura, siadając przy jednym z biurek, na którym leżał przed nią stosik papierów, w tym: kilka raportów do opracowania i przeliczenia. Beznamiętnie przewróciła kartki, zamaczając leżące przy nich pióro w czarnym atramencie.
Bezrozumnie.
Następnym razem - być może.
[zt]
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
| 14 XII
Kiedy już myślał, że udało mu się odgruzować biurko z grubej warstwy zaległych raportów, którymi na początku miesiąca hojnie obdarował go szef, okazało się, że nieco się pomylił. Pomyłka była tym dotkliwsza, że gdy wziął w dłonie ostatni nieruszony plik dokumentów i ze skupieniem godnym zawodowca uważnie mu się przyjrzał, doszedł do przykrego wniosku, że nie miał zielonego pojęcia, co z nim powinien począć.
Biuro Aurorów zaczęło się przerzedzać - zegar wywieszony na ścianie zdawał się krzyczeć, że już dawno minęła godzina, o której większość cywilizowanych pracowników Ministerstwa ustawiała się w kolejkach do kominków, aby posypać się proszkiem Fiuu i zniknąć w objęciach zielonkawych płomieni. Ale jako że Garrett Weasley do cywilizowanych czarodziejów raczej się nie zaliczał, wciąż tkwił przy znienawidzonym biurku, stukając niezamoczonym w atramencie gęsim piórem w pustą kartkę, jakby w czymkolwiek miało mu to pomóc. Znów wystygła mu kawa - dzisiaj już piąta (lub szósta) - więc niedbale stuknął osikową różdżką w krawędź kubka; para znów się wzniosła, a zaraz za nią charakterystyczny aromat, który zagwarantował mu zastrzyk nowych sił.
Sił, których potrzebował, by nie trzasnąć z impetem czołem o blat biurka i nie zasnąć nad arcynudną dokumentacją, która nie obchodziła go w najmniejszym stopniu i, prawdę mówiąc, nie należała nawet do wachlarza jego standardowych, aurorskich obowiązków.
Nigdy, nigdy więcej nie połamie nóg.
I nie pozwoli sobie na niemalże dwutygodniowy, szpitalniany urlop od życia, który musiał teraz w pocie czoła (i z łzami kręcącymi się przy kącikach oczu) odpracowywać po godzinach.
W końcu się poddał; położył się bezradnie na biurku, nie przejmując się nawet faktem, że jednocześnie zmiął zaświadczenie, które powinien był wypełnić.
Kapitulacja była gorzka, ale w pewien sposób zmotywowała go do dalszego działania.
Nie minęło parę minut, kiedy stał już w ministerialnej windzie, tępo wpatrując się w przyciski - które to było piętro? Wkoło kręciło się znacznie mniej urzędników niż w normalnych godzinach pracy, pewnie tych nieszczęśników, którzy tu zostali, spotkał równie okrutny los, co jego samego: bezlitosna pokuta w postaci męczeńskich nadgodzin.
Czwarte. Czwarte piętro - przypomniał sobie, z widoczną, wymalowaną w oczach ulgą wsłuchując się w dźwięk ruszającej niespiesznie windy.
Jego kroki pobrzmiewały echem na pustym korytarzu; jeszcze nie wiedział, co zrobi, gdy dojdzie do Biura Kontroli Wilkołaków, ale uznał to za całkiem przyzwoity impuls motywujący do działania. Opcji nie było wiele - albo znajdzie tam skazańca, ewentualnie nadgorliwego pracownika, albo zostanie zmuszony do włamu i kradzieży danych osobowych, bo przecież wymięty dokument, który ściskał właśnie w dłoni, miał być złożony na wczoraj.
Nie, to ten o nielegalnej hodowli mandragor w celach militarnych miał być złożony na wczoraj. Termin wilkołaka przypadł na dzień wcześniej.
Przeklął trochę za głośno, naciskając klamkę drzwi prowadzących do pomieszczenia biura.
- Minnie - rzucił mimowolnie ze szczerym zdziwieniem, bo pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to znajome włosy o złocistej barwie pszenicy. - Świetnie się składa, że tu jesteś - ale zawahał się, bo w jego głowie rozbudził się i przemówił uśpiony nadmiarem kofeiny rozsądek - ...nie, chwila, nie składa się świetnie; czemu jeszcze pracujesz? - spytał, zerkając na zegarek na nadgarstku, żeby upewnić się, czy nie zwariował - nie, wskazówki w rzeczywistości pokazywały godzinę, o której wszyscy zdrowi na umyśle czarodzieje uciekali już do domów. - Zresztą, mniejsza. Miałabyś chwilę, żeby mi pomóc? - Bo sam nie wiedział już, w co włożyć ręce i jak zdobyć potrzebne informacje; żywił głęboką nadzieję, że szef, dostrzegając jego nieporadność w papierkowej robocie, ostatecznie uzna, że Garrett nadaje się tylko i wyłącznie do pracy w terenie.
Bo tęsknił za nią. Dotkliwie i rozpaczliwie.
Kiedy już myślał, że udało mu się odgruzować biurko z grubej warstwy zaległych raportów, którymi na początku miesiąca hojnie obdarował go szef, okazało się, że nieco się pomylił. Pomyłka była tym dotkliwsza, że gdy wziął w dłonie ostatni nieruszony plik dokumentów i ze skupieniem godnym zawodowca uważnie mu się przyjrzał, doszedł do przykrego wniosku, że nie miał zielonego pojęcia, co z nim powinien począć.
Biuro Aurorów zaczęło się przerzedzać - zegar wywieszony na ścianie zdawał się krzyczeć, że już dawno minęła godzina, o której większość cywilizowanych pracowników Ministerstwa ustawiała się w kolejkach do kominków, aby posypać się proszkiem Fiuu i zniknąć w objęciach zielonkawych płomieni. Ale jako że Garrett Weasley do cywilizowanych czarodziejów raczej się nie zaliczał, wciąż tkwił przy znienawidzonym biurku, stukając niezamoczonym w atramencie gęsim piórem w pustą kartkę, jakby w czymkolwiek miało mu to pomóc. Znów wystygła mu kawa - dzisiaj już piąta (lub szósta) - więc niedbale stuknął osikową różdżką w krawędź kubka; para znów się wzniosła, a zaraz za nią charakterystyczny aromat, który zagwarantował mu zastrzyk nowych sił.
Sił, których potrzebował, by nie trzasnąć z impetem czołem o blat biurka i nie zasnąć nad arcynudną dokumentacją, która nie obchodziła go w najmniejszym stopniu i, prawdę mówiąc, nie należała nawet do wachlarza jego standardowych, aurorskich obowiązków.
Nigdy, nigdy więcej nie połamie nóg.
I nie pozwoli sobie na niemalże dwutygodniowy, szpitalniany urlop od życia, który musiał teraz w pocie czoła (i z łzami kręcącymi się przy kącikach oczu) odpracowywać po godzinach.
W końcu się poddał; położył się bezradnie na biurku, nie przejmując się nawet faktem, że jednocześnie zmiął zaświadczenie, które powinien był wypełnić.
Kapitulacja była gorzka, ale w pewien sposób zmotywowała go do dalszego działania.
Nie minęło parę minut, kiedy stał już w ministerialnej windzie, tępo wpatrując się w przyciski - które to było piętro? Wkoło kręciło się znacznie mniej urzędników niż w normalnych godzinach pracy, pewnie tych nieszczęśników, którzy tu zostali, spotkał równie okrutny los, co jego samego: bezlitosna pokuta w postaci męczeńskich nadgodzin.
Czwarte. Czwarte piętro - przypomniał sobie, z widoczną, wymalowaną w oczach ulgą wsłuchując się w dźwięk ruszającej niespiesznie windy.
Jego kroki pobrzmiewały echem na pustym korytarzu; jeszcze nie wiedział, co zrobi, gdy dojdzie do Biura Kontroli Wilkołaków, ale uznał to za całkiem przyzwoity impuls motywujący do działania. Opcji nie było wiele - albo znajdzie tam skazańca, ewentualnie nadgorliwego pracownika, albo zostanie zmuszony do włamu i kradzieży danych osobowych, bo przecież wymięty dokument, który ściskał właśnie w dłoni, miał być złożony na wczoraj.
Nie, to ten o nielegalnej hodowli mandragor w celach militarnych miał być złożony na wczoraj. Termin wilkołaka przypadł na dzień wcześniej.
Przeklął trochę za głośno, naciskając klamkę drzwi prowadzących do pomieszczenia biura.
- Minnie - rzucił mimowolnie ze szczerym zdziwieniem, bo pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to znajome włosy o złocistej barwie pszenicy. - Świetnie się składa, że tu jesteś - ale zawahał się, bo w jego głowie rozbudził się i przemówił uśpiony nadmiarem kofeiny rozsądek - ...nie, chwila, nie składa się świetnie; czemu jeszcze pracujesz? - spytał, zerkając na zegarek na nadgarstku, żeby upewnić się, czy nie zwariował - nie, wskazówki w rzeczywistości pokazywały godzinę, o której wszyscy zdrowi na umyśle czarodzieje uciekali już do domów. - Zresztą, mniejsza. Miałabyś chwilę, żeby mi pomóc? - Bo sam nie wiedział już, w co włożyć ręce i jak zdobyć potrzebne informacje; żywił głęboką nadzieję, że szef, dostrzegając jego nieporadność w papierkowej robocie, ostatecznie uzna, że Garrett nadaje się tylko i wyłącznie do pracy w terenie.
Bo tęsknił za nią. Dotkliwie i rozpaczliwie.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Często zostawała po godzinach, częściowo z poczucia obowiązku, a częściowo z poczucia misji. Ostatnie badania, które prowadzili, doskonale łączył się z jej spostrzeżeniami wyniesionymi z pracy, nic dziwnego, że Ministerstwo ją do nich przydzieliło - lecz całe to przedsięwzięcie wymagało olbrzymich nakładów pracy. Wilkołakami nikt się nie przejmował, czarodzieje nimi wzgardzili, uważając je za istoty niegodne, zwierzęta - jak mogli? To nic, że miała iść do domu dobre trzy godziny temu, to nic, że ostatni pracownicy biura kontroli wilkołaków dawno się stąd ewakuowali, to nawet nic, że knot palącej się przy jej biurku świecy powoli dogasał - weźmie najwyżej tę z biurka obok, tej nikt nigdy nie używa. Miała przed sobą plik dokumentów, w większości był to raporty Brygadzistów, ich obserwacje, którym trzeba się było przyjrzeć, poszukać niepokojących oznak lub zestawić ze sobą, identyfikując kolejną zagubioną osobę. Brygadziści robili naprawdę świetną robotę - szkoda, ze większość z nich nawet nie rozumiała, jak ważna dla świata była ich praca. Uchwyciła kubek, w którym wciąż parzyła się herbata i upiła łyk, przewracając kolejne papiery wetknięte w otwartą przed nią tekę.
Kiedy zostawała sama po godzinach, wreszcie nikt jej nie przeszkadzał. Współpracownicy, inni urzędujący tutaj czarodzieje, różnie podchodzili do swoich obowiązków. Jedni złorzeczyli wilkołakom, inni z nich żartowali, jeszcze inni od rana do nocy rozmawiali na tematy niezwiązane z pracą, Minerwa tego nie lubiła. Zawsze preferowała w pracy ciszę, tylko ona pozwalała jej na pełną koncentrację na powierzonym zadaniu. Zresztą, ostatnimi czasy pracy naprawdę było dużo - i ktoś musiał ją wykonać, roczne raporty, roczne sprawozdania, zbliżał się przecież Nowy Rok i podsumowania z poprzedniego trzeba było zapiąć na ostatni guzik, łącznie ze statystykami, tabelami aktywności, wynikami badań... Absolutnie - lub absurdalnie - naturalne wydawało jej się, że będzie to ona. Nie potrafiłaby siedzieć z założonymi rękami, wiedząc, jak wiele pracy wciąż zalega w Biurze. Zresztą - po pracy i tak nie miała się czym zająć, a samotność czterech ścian w wynajmowanej sypialni przytłaczała bardziej, niż samotność tutaj, gdzie korytarzem czasem nawet o tej porze chodzili ludzie, a dokumenty całkowicie zaprzątały jej myśli.
Prawie - czasem coś przejmowało jej uwagę.
Na przykład, niespodziewani goście, Minerwa uniosła głowę znad biurka, wyglądając zza stery naukowych książek na drzwi; nieczęsto ktoś pojawiał się tutaj o podobnej porze, jeszcze rzadziej - bez pukania! Jej twarz rozświetlił łagodny uśmiech, kiedy dostrzegła Garretta.
- Dobrze cię widzieć! - przywitała go od razu, wstając od biurka mieszczącego się raczej w głębi sali. Przerzuciła włosy przez ramię, poprawiając szary sweterek i przeszła bliżej frontu, gdzie pojawił się auror. Zdziwiona pytaniem, otworzyła szerzej oczy, z założonymi rękoma przysiadając na blacie jednego z biurek znajdujących się tuż przy wejściu. - Mamy mnóstwo rzeczy do zrobienia przed końcem roku - odpowiedziała, jakby zupełnie nie rozumiała zdziwienia w jego głosie. - Musimy domknąć wszystkie sprawozdania z obserwacji, a w niektórych z nich jest taki bałagan, że sama nie mogę się w nich połapać. - Musiał je pisać pan Pickle, Minerwa nie dostrzegała absurdu w wykorzystywanej przez siebie liczbie mnogiej. - Też zostałeś dłużej? - zapytała wciąż z uśmiechem, jakby pytała o rzecz najzupełniej w świecie naturalną, a nawet - przyjemną, nie dostrzegając zmęczenia na jego twarzy.
- Oczywiście, jeśli tylko będę w stanie. W czym rzecz? Ach, swoją drogą - Uniosła palec wskazujący lekko do góry, jak gdyby przypomniała sobie nagle o czymś bardzo ważnym i prędko pomknęła do swojego biurka. - Pamiętasz tę sprawę sprzed paru miesięcy, zaginięcie Bethany Whinky? Ktoś od was nie podpisał się pod sprawozdaniem, a nie chciałam niepokoić szefostwa. Rozpoznasz charakter pisma? - Odnajdując w wysokim stosiku leżących na sobie papierzysk jedno, lekko wystające na bok, z chirurgiczną precyzją wysunęła je ze sterty i wraz z nim wróciła do aurora, przekazując mu dokument - z nieco zmartwioną miną, naprawdę nie lubiła sprawiać kłopotów.
Kiedy zostawała sama po godzinach, wreszcie nikt jej nie przeszkadzał. Współpracownicy, inni urzędujący tutaj czarodzieje, różnie podchodzili do swoich obowiązków. Jedni złorzeczyli wilkołakom, inni z nich żartowali, jeszcze inni od rana do nocy rozmawiali na tematy niezwiązane z pracą, Minerwa tego nie lubiła. Zawsze preferowała w pracy ciszę, tylko ona pozwalała jej na pełną koncentrację na powierzonym zadaniu. Zresztą, ostatnimi czasy pracy naprawdę było dużo - i ktoś musiał ją wykonać, roczne raporty, roczne sprawozdania, zbliżał się przecież Nowy Rok i podsumowania z poprzedniego trzeba było zapiąć na ostatni guzik, łącznie ze statystykami, tabelami aktywności, wynikami badań... Absolutnie - lub absurdalnie - naturalne wydawało jej się, że będzie to ona. Nie potrafiłaby siedzieć z założonymi rękami, wiedząc, jak wiele pracy wciąż zalega w Biurze. Zresztą - po pracy i tak nie miała się czym zająć, a samotność czterech ścian w wynajmowanej sypialni przytłaczała bardziej, niż samotność tutaj, gdzie korytarzem czasem nawet o tej porze chodzili ludzie, a dokumenty całkowicie zaprzątały jej myśli.
Prawie - czasem coś przejmowało jej uwagę.
Na przykład, niespodziewani goście, Minerwa uniosła głowę znad biurka, wyglądając zza stery naukowych książek na drzwi; nieczęsto ktoś pojawiał się tutaj o podobnej porze, jeszcze rzadziej - bez pukania! Jej twarz rozświetlił łagodny uśmiech, kiedy dostrzegła Garretta.
- Dobrze cię widzieć! - przywitała go od razu, wstając od biurka mieszczącego się raczej w głębi sali. Przerzuciła włosy przez ramię, poprawiając szary sweterek i przeszła bliżej frontu, gdzie pojawił się auror. Zdziwiona pytaniem, otworzyła szerzej oczy, z założonymi rękoma przysiadając na blacie jednego z biurek znajdujących się tuż przy wejściu. - Mamy mnóstwo rzeczy do zrobienia przed końcem roku - odpowiedziała, jakby zupełnie nie rozumiała zdziwienia w jego głosie. - Musimy domknąć wszystkie sprawozdania z obserwacji, a w niektórych z nich jest taki bałagan, że sama nie mogę się w nich połapać. - Musiał je pisać pan Pickle, Minerwa nie dostrzegała absurdu w wykorzystywanej przez siebie liczbie mnogiej. - Też zostałeś dłużej? - zapytała wciąż z uśmiechem, jakby pytała o rzecz najzupełniej w świecie naturalną, a nawet - przyjemną, nie dostrzegając zmęczenia na jego twarzy.
- Oczywiście, jeśli tylko będę w stanie. W czym rzecz? Ach, swoją drogą - Uniosła palec wskazujący lekko do góry, jak gdyby przypomniała sobie nagle o czymś bardzo ważnym i prędko pomknęła do swojego biurka. - Pamiętasz tę sprawę sprzed paru miesięcy, zaginięcie Bethany Whinky? Ktoś od was nie podpisał się pod sprawozdaniem, a nie chciałam niepokoić szefostwa. Rozpoznasz charakter pisma? - Odnajdując w wysokim stosiku leżących na sobie papierzysk jedno, lekko wystające na bok, z chirurgiczną precyzją wysunęła je ze sterty i wraz z nim wróciła do aurora, przekazując mu dokument - z nieco zmartwioną miną, naprawdę nie lubiła sprawiać kłopotów.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Wbrew wszystkiemu - głównie wbrew zmęczeniu odbijającemu się na jego twarzy, które barwiło policzki bladością, sprawiało, że nawet złociste zazwyczaj piegi zdawały się wyblakłe i kreśliło pod oczami sine półokręgi - wysłał Minerwie łagodny uśmiech, bo jej lekkość i optymizm w pewien sposób podnosiły go na duchu. Po każdej wypowiedzianej przez nią zgłosce dało się wyczuć, że była młoda, niedoświadczona, że pracowała tu od niedawna; kierowało nią wyłącznie powołanie, entuzjazmowała się najnudniejszymi czynnościami, uparcie wierząc, że ułatwia innym pracę i że dostrzeże w ich oczach choćby niemą podziękę.
Kiedyś też taki był - wypełniał kolejne rzędy w bezsensownych, piętrzących się do sufitu raportach, sprawdzał rzędy liczb, poprawiał błędy w nazwiskach, czując, jak wykonywana przez niego syzyfowa praca zbliża go do dorosłości i otrzymywania należytego szacunku.
Tyle jego, że szybko zmądrzał i spostrzegł, że już nawet tygodniowe leżenie w szpitalnym łóżku po nieudanej interwencji jest przyjemniejsze od batalii z dokumentacją.
- Odrabiam mój niezapowiedziany urlop z końca listopada - rzucił w odpowiedzi z nieznacznym półuśmiechem, doskonale wiedząc, że Minnie zrozumie, co miał na myśli; połamane nogi skutecznie przykuły go do łóżka na wiele dni i jakkolwiek mocno protestował i rozważał przedwczesny powrót do pracy, uzdrowiciele posuwali się już do gróźb rzucenia zaklęcia trwałego przylepca.
Nikt nie pozwalał mu na bunt i musiał to przecierpieć.
Cierpiał po dziś dzień, będzie cierpiał do końca miesiąca; zegarek niepokojąco wskazywał, że pozostały mu jeszcze dwie godziny nadprogramowego przerzucania dokumentów w opuszczonej kwaterze głównej aurorów; wieczór już dawno odbił się na zimowym niebie ciemnym granatem.
Zanim zdążył wyjaśnić przyczynę swojego najścia, doszło go kolejne pytanie - bez większych protestów uchwycił w dłoń podany przez dziewczynę arkusz i przyjrzał mu się ze sporą dozą uwagi. Naprawdę ciężko było mu rozpoznać charakter pisma; ciemny atrament, koślawe, pochylone i drobne litery - ale przecież w biurze wszyscy bazgrolili, bo nikt nie przykładał uwagi do raportów i niechcianej dokumentacji.
- To pewnie Fancourt - rzucił po chwili dokładnej analizy, bo przecież pamiętał, że jeszcze w zeszłym tygodniu Hugh wylądował w szpitalu po brutalnym i, z tego co słyszał, pełnym tryskającej krwi i rozerwanych mięśni rozszczepieniu. Choć to dość okrutne stwierdzenie, działało to na Garretta korzyść; na jeden dzień przejął obowiązki bardziej doświadczonego aurora, a po wykonaniu ich bez zarzutu pewnie zyskał w oczach szefa.
Żyć nie umierać.
- Teraz leży w Mungu, ale powinien na dniach wrócić do pracy - powiedział w końcu, wysyłając Minnie kolejny ciepły uśmiech; z racji dziecięcej jeszcze twarzy wyglądała jak podlotek zagubiony w odmętach dorosłego życia, choć zachwycony tym, że wreszcie ktoś traktuje go poważnie. Na pewien sposób było to rozczulające. - Mogę mu to położyć na biurku, na pewno złoży podpis, jak tylko będzie mógł. - Sam nie chciał swoim nazwiskiem dawać gwarancji, że raport został spisany prawidłowo - po pierwsze, gubił się w tym gąszczu mikroskopijnych liter, po drugie, nie wierzył zbytnio w odpowiedzialność ani dojrzałość Fancourta, który pomiędzy wersami dopisał gdzieś na pewno, że Pustułki śmierdzą. - Jeżeli coś jeszcze mogę dla ciebie zrobić, daj znać - dodał, na chwilę zapominając, że tak właściwie to on przyszedł do niej z prośbą; pomoc innym przychodziła mu z większą łatwością niż domaganie się jej, ale stłumił westchnięcie, myśląc tylko o tym, że im szybciej to załatwi, tym prędzej powróci do domu.
Pomijając fakt, że to była tylko jedna z wielu prac, które powinien dziś wykonać.
- Minnie, nie wiesz może, gdzie znajdę raporty z... - i spojrzał na dzielnie dzierżony w dłoni plik dokumentów, uświadamiając sobie, że trzymał go do góry nogami; obrócił go i wczytał się w rzędy liter - z września? Potrzebuję informacji na temat okoliczności - mimowolna chwila przerwy - unieszkodliwienia Cuthberta Wooda. - Ledwo powstrzymał słowo morderstwo przed wypadnięciem z ust; w jego mniemaniu brutalność pracy brygadzistów zakrawała o absurd, skoro ludzie zarażeni likantropią w większości przypadków byli niewinni, a służby i tak nie stroniły od morderstw, tłumacząc je sytuacjami kryzysowymi i samoobroną. - I jego dane osobowe też by mi się przydały - dodał trochę ciszej, raz jeszcze unosząc lekko kąciki ust, zupełnie jakby wcale nie mówił właśnie o prawdziwej osobie, czarodzieju, który zginął wyłącznie dlatego, że miał nieszczęście trafić na bezlitosnych brygadzistów.
Kiedyś też taki był - wypełniał kolejne rzędy w bezsensownych, piętrzących się do sufitu raportach, sprawdzał rzędy liczb, poprawiał błędy w nazwiskach, czując, jak wykonywana przez niego syzyfowa praca zbliża go do dorosłości i otrzymywania należytego szacunku.
Tyle jego, że szybko zmądrzał i spostrzegł, że już nawet tygodniowe leżenie w szpitalnym łóżku po nieudanej interwencji jest przyjemniejsze od batalii z dokumentacją.
- Odrabiam mój niezapowiedziany urlop z końca listopada - rzucił w odpowiedzi z nieznacznym półuśmiechem, doskonale wiedząc, że Minnie zrozumie, co miał na myśli; połamane nogi skutecznie przykuły go do łóżka na wiele dni i jakkolwiek mocno protestował i rozważał przedwczesny powrót do pracy, uzdrowiciele posuwali się już do gróźb rzucenia zaklęcia trwałego przylepca.
Nikt nie pozwalał mu na bunt i musiał to przecierpieć.
Cierpiał po dziś dzień, będzie cierpiał do końca miesiąca; zegarek niepokojąco wskazywał, że pozostały mu jeszcze dwie godziny nadprogramowego przerzucania dokumentów w opuszczonej kwaterze głównej aurorów; wieczór już dawno odbił się na zimowym niebie ciemnym granatem.
Zanim zdążył wyjaśnić przyczynę swojego najścia, doszło go kolejne pytanie - bez większych protestów uchwycił w dłoń podany przez dziewczynę arkusz i przyjrzał mu się ze sporą dozą uwagi. Naprawdę ciężko było mu rozpoznać charakter pisma; ciemny atrament, koślawe, pochylone i drobne litery - ale przecież w biurze wszyscy bazgrolili, bo nikt nie przykładał uwagi do raportów i niechcianej dokumentacji.
- To pewnie Fancourt - rzucił po chwili dokładnej analizy, bo przecież pamiętał, że jeszcze w zeszłym tygodniu Hugh wylądował w szpitalu po brutalnym i, z tego co słyszał, pełnym tryskającej krwi i rozerwanych mięśni rozszczepieniu. Choć to dość okrutne stwierdzenie, działało to na Garretta korzyść; na jeden dzień przejął obowiązki bardziej doświadczonego aurora, a po wykonaniu ich bez zarzutu pewnie zyskał w oczach szefa.
Żyć nie umierać.
- Teraz leży w Mungu, ale powinien na dniach wrócić do pracy - powiedział w końcu, wysyłając Minnie kolejny ciepły uśmiech; z racji dziecięcej jeszcze twarzy wyglądała jak podlotek zagubiony w odmętach dorosłego życia, choć zachwycony tym, że wreszcie ktoś traktuje go poważnie. Na pewien sposób było to rozczulające. - Mogę mu to położyć na biurku, na pewno złoży podpis, jak tylko będzie mógł. - Sam nie chciał swoim nazwiskiem dawać gwarancji, że raport został spisany prawidłowo - po pierwsze, gubił się w tym gąszczu mikroskopijnych liter, po drugie, nie wierzył zbytnio w odpowiedzialność ani dojrzałość Fancourta, który pomiędzy wersami dopisał gdzieś na pewno, że Pustułki śmierdzą. - Jeżeli coś jeszcze mogę dla ciebie zrobić, daj znać - dodał, na chwilę zapominając, że tak właściwie to on przyszedł do niej z prośbą; pomoc innym przychodziła mu z większą łatwością niż domaganie się jej, ale stłumił westchnięcie, myśląc tylko o tym, że im szybciej to załatwi, tym prędzej powróci do domu.
Pomijając fakt, że to była tylko jedna z wielu prac, które powinien dziś wykonać.
- Minnie, nie wiesz może, gdzie znajdę raporty z... - i spojrzał na dzielnie dzierżony w dłoni plik dokumentów, uświadamiając sobie, że trzymał go do góry nogami; obrócił go i wczytał się w rzędy liter - z września? Potrzebuję informacji na temat okoliczności - mimowolna chwila przerwy - unieszkodliwienia Cuthberta Wooda. - Ledwo powstrzymał słowo morderstwo przed wypadnięciem z ust; w jego mniemaniu brutalność pracy brygadzistów zakrawała o absurd, skoro ludzie zarażeni likantropią w większości przypadków byli niewinni, a służby i tak nie stroniły od morderstw, tłumacząc je sytuacjami kryzysowymi i samoobroną. - I jego dane osobowe też by mi się przydały - dodał trochę ciszej, raz jeszcze unosząc lekko kąciki ust, zupełnie jakby wcale nie mówił właśnie o prawdziwej osobie, czarodzieju, który zginął wyłącznie dlatego, że miał nieszczęście trafić na bezlitosnych brygadzistów.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Martwiła się. Garrett wykazał się niezwykłą odwagą, kiedy wraz z pozostałymi wyruszył do Tower of London ratować przyjaciół, a takie poświęcenie zasługiwało na najwyższe uznanie. Przypłacił swoją misję zdrowiem, bardzo poważnie, uświadamiając im wszystkim, w jak bardzo niebezpieczną grę się wplątali. Ale była to gra warta zachodu. Gra o najwyższe dobro. Nie takie, o jakim kiedyś mówił Grindelwald, takie prawdziwe dobro. W to wierzyła. Odpowiedziała niepewnym uśmiechem, mimowolnie uciekając wzrokiem na jego nogi, jakby przez materiał spodni miała dostrzec pogruchotane gości. Nie widziała ich wtedy, ale potrafiła sobie to wyobrazić wystarczająco plastycznie. Dobrze, że nie wypuścili go jeszcze w teren, Garrett był niespokojnym duchem, nie lubił siedzieć bezczynnie. Dobrze, że miał chociaż dokumenty do uzupełniania - naiwnie wierzyła, że zajmowanie się jakże potrzebnymi papierami sprawi, że przynajmniej na chwilę zapomni o tym wszystkim - i poczuje się potrzebny, robiąc coś pożytecznego. Jeśli nie mógł pomoc w terenie, mógł próbować w ten sposób.
- Jak się teraz czujesz? - Wiedziała, że odpowie, że dobrze, ale może chociaż brzmienie jego głosu zdradzi choć część prawdy; chłopcy zawsze woleli udawać bohaterów. I niech im będzie, można było chociaż udawać, że się w to wierzy. - Mogłeś wysłać wiadomość, żebym zeszła na drugie piętro. Powinieneś oszczędzać siły. - Bo niezależnie od wiary połamane nogi przede wszystkim musiały dużo odpoczywać, a dla niej to przecież żaden problem przeskoczyć kilka schodków z teczką dokumentów pod pachą. W przeciwieństwie do aurora - lubiła je, były poukładane, porządne, schludne i porządkowały wszystko, czego dotyczyły. Pomagały mieć rozpisane czarno na białym co, gdzie i kiedy się wydarzyło. Bez dokumentów Ministerstwo spłonęłoby w chaosie - a Minnie chaosu nie lubiła.
Skinęła głową słysząc nazwisko aurora, które poszukiwała i przeleciała wzrokiem raz jeszcze po artykule.
- To coś poważnego? - zapytała, wznosząc ku niemu spojrzenie błękitnych oczu, z troską, znała pana Fancourta tylko z widzenia, z ministerialnych korytarzy, nic ponadto, ale wysoko ceniła sobie pracę wszystkich ludzi z biura aurorów. Wykonywali naprawdę kawał dobrej roboty, ciężkiej, niebezpiecznej i bardzo potrzebnej. Nie widywała ich często na miejscu, przecież częściej byli w terenie, ale skutki ich pracy często obserwowała u siebie, przy rejestrze. Brygadziści nie byli przecież jedynymi, którzy natrafiali na ślady tych stworzeń. - Może sama do niego pójdę? - rzuciła, właściwie tonem przemyślenia, ale z jej spojrzenia dało się wywnioskować, że pytała Garretta o zdanie; znał go przecież o wiele lepiej niż ona. - Nie martwiłby się tym raportem dłużej, gdyby załatwił to od razu... a przy okazji mogłabym mu przynieść coś smacznego na poprawę nastroju. - Minnie naprawdę naiwnie wierzyła, że pamiętał o tym raporcie, a wspomnienie braku odpisu spędzało mu sen z powiek. Uśmiechnęła się szerzej. - Dziękuję, jesteś bardzo pomocny - zapewniła go mimo wszystko, znajomość doświadczonego aurora dodawała jej pewności siebie w nielicznych kontaktach z biurem, jakie nawiązywała. Wiedziała, że jego słowa nie były jedynie pustą uprzejmością i że w razie czego naprawdę mogła na niego liczyć - a to znaczyło dla niej bardzo wiele. Wciąż nie rozumiała ogromu powiązań, używanych skrótów, wciąż czasem zdarzało się jej zabłądzić w korytarzach. Teraz jednak nie trzeba jej było nic więcej.
Wysłuchała go uważnie, po czym w zamyśleniu przetarła dłonią brodę, zastanawiając się, gdzie mogłaby odnaleźć wspomniane przez niego akta. Uniosła lekko brew, kiedy użył słowa unieszkodliwienie, wiedziała, co miał na myśli. I wiedziała, że większość brygadzistów było zadufanymi w sobie fanatykami czystości krwi, którzy nienawidzili wilkołaków dla samej nienawiści, nawet nie próbując zrozumieć istoty tej straszliwej klątwy. Westchnęła, spoglądając na niego porozumiewawczo. Pracowała tutaj za krótko, żeby wykształcić w sobie podobną obojętność, z jaką auror oddzielał od siebie tragizm tych historii.
- Wykreślałam go z rejestru dzisiaj rano - przyznała, dla upewnienia się spoglądając na księgę otwartą na najbliższym z biurek, była zamknięta. - Pełna akta są w naszym archiwum, już ich dla ciebie szukam. Usiądź, proszę, to chwilę potrwa... może zrobić ci herbatę? - Obejrzała się na aurora przez ramię, przechodząc już wzdłuż pokoju i stanąwszy w progu jednego z dalszych pomieszczeń, oświetliła je krótkim machnięciem różdżki. - Widziałam zdjęcia - dodała, nie przekroczywszy progu wewnętrznego archiwum. - Nie wiem, jak oni mogli... - zmasakrować go w taki sposób? zniszczyć? roznieść? Czy w ogóle miał szansę się bronić? Skrzywiła się z niesmakiem, kręcąc przecząco głową. - Potwornie zmizerniał przed śmiercią, ważył niecałe sześćdziesiąt kilogramów. - Czy człowiek tej postury naprawdę mógł stanowić większe zagrożenie?
- Jak się teraz czujesz? - Wiedziała, że odpowie, że dobrze, ale może chociaż brzmienie jego głosu zdradzi choć część prawdy; chłopcy zawsze woleli udawać bohaterów. I niech im będzie, można było chociaż udawać, że się w to wierzy. - Mogłeś wysłać wiadomość, żebym zeszła na drugie piętro. Powinieneś oszczędzać siły. - Bo niezależnie od wiary połamane nogi przede wszystkim musiały dużo odpoczywać, a dla niej to przecież żaden problem przeskoczyć kilka schodków z teczką dokumentów pod pachą. W przeciwieństwie do aurora - lubiła je, były poukładane, porządne, schludne i porządkowały wszystko, czego dotyczyły. Pomagały mieć rozpisane czarno na białym co, gdzie i kiedy się wydarzyło. Bez dokumentów Ministerstwo spłonęłoby w chaosie - a Minnie chaosu nie lubiła.
Skinęła głową słysząc nazwisko aurora, które poszukiwała i przeleciała wzrokiem raz jeszcze po artykule.
- To coś poważnego? - zapytała, wznosząc ku niemu spojrzenie błękitnych oczu, z troską, znała pana Fancourta tylko z widzenia, z ministerialnych korytarzy, nic ponadto, ale wysoko ceniła sobie pracę wszystkich ludzi z biura aurorów. Wykonywali naprawdę kawał dobrej roboty, ciężkiej, niebezpiecznej i bardzo potrzebnej. Nie widywała ich często na miejscu, przecież częściej byli w terenie, ale skutki ich pracy często obserwowała u siebie, przy rejestrze. Brygadziści nie byli przecież jedynymi, którzy natrafiali na ślady tych stworzeń. - Może sama do niego pójdę? - rzuciła, właściwie tonem przemyślenia, ale z jej spojrzenia dało się wywnioskować, że pytała Garretta o zdanie; znał go przecież o wiele lepiej niż ona. - Nie martwiłby się tym raportem dłużej, gdyby załatwił to od razu... a przy okazji mogłabym mu przynieść coś smacznego na poprawę nastroju. - Minnie naprawdę naiwnie wierzyła, że pamiętał o tym raporcie, a wspomnienie braku odpisu spędzało mu sen z powiek. Uśmiechnęła się szerzej. - Dziękuję, jesteś bardzo pomocny - zapewniła go mimo wszystko, znajomość doświadczonego aurora dodawała jej pewności siebie w nielicznych kontaktach z biurem, jakie nawiązywała. Wiedziała, że jego słowa nie były jedynie pustą uprzejmością i że w razie czego naprawdę mogła na niego liczyć - a to znaczyło dla niej bardzo wiele. Wciąż nie rozumiała ogromu powiązań, używanych skrótów, wciąż czasem zdarzało się jej zabłądzić w korytarzach. Teraz jednak nie trzeba jej było nic więcej.
Wysłuchała go uważnie, po czym w zamyśleniu przetarła dłonią brodę, zastanawiając się, gdzie mogłaby odnaleźć wspomniane przez niego akta. Uniosła lekko brew, kiedy użył słowa unieszkodliwienie, wiedziała, co miał na myśli. I wiedziała, że większość brygadzistów było zadufanymi w sobie fanatykami czystości krwi, którzy nienawidzili wilkołaków dla samej nienawiści, nawet nie próbując zrozumieć istoty tej straszliwej klątwy. Westchnęła, spoglądając na niego porozumiewawczo. Pracowała tutaj za krótko, żeby wykształcić w sobie podobną obojętność, z jaką auror oddzielał od siebie tragizm tych historii.
- Wykreślałam go z rejestru dzisiaj rano - przyznała, dla upewnienia się spoglądając na księgę otwartą na najbliższym z biurek, była zamknięta. - Pełna akta są w naszym archiwum, już ich dla ciebie szukam. Usiądź, proszę, to chwilę potrwa... może zrobić ci herbatę? - Obejrzała się na aurora przez ramię, przechodząc już wzdłuż pokoju i stanąwszy w progu jednego z dalszych pomieszczeń, oświetliła je krótkim machnięciem różdżki. - Widziałam zdjęcia - dodała, nie przekroczywszy progu wewnętrznego archiwum. - Nie wiem, jak oni mogli... - zmasakrować go w taki sposób? zniszczyć? roznieść? Czy w ogóle miał szansę się bronić? Skrzywiła się z niesmakiem, kręcąc przecząco głową. - Potwornie zmizerniał przed śmiercią, ważył niecałe sześćdziesiąt kilogramów. - Czy człowiek tej postury naprawdę mógł stanowić większe zagrożenie?
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Im więcej czasu spędzał na mimowolnym obserwowaniu Minnie na tle ministerialnych ścian, tym bardziej dochodził do wniosku, że w to środowisko wpisywała się w absurdalny sposób naturalnie - podczas gdy on stronił od stosów dokumentacji i lawirowania pomiędzy niebosiężnymi stosami dokumentacji, panna McGonagall znajdowała się w nich z niespotykaną prostotą. Już na pierwszy rzut oka można było poznać, że czuła się usatysfakcjonowana. Nie wiedział, jak to robiła, ale Garrett na jej twarzy nie dostrzegał większych oznak zmęczenia - wyglądała, jakby tryskała entuzjazmem i świeżością nawet pomimo gnuśnienia w czterech ścianach biura kontroli wilkołaków. W pewien sposób bardzo ją za to podziwiał.
On sam stał się przecież przerażającym uosobieniem nieszczęścia - włosy ściśnięte w pospiesznym kucyku układały się jeszcze chaotyczniej niż zwykle, pod oczami jak zawsze odciskały się sinawe kręgi, kulał, gdy próbował przemieszczać się zbyt szybko, a w jasnoniebieskich tęczówkach tańczyło szaleństwo spowodowane nieustanną pracą; czuł się jednak znacznie lepiej niż wyglądał, nawet jeśli jego organizm mimo nieschodzącego z ust uśmiechu zdawał się nieprzerwanie wołać o pomoc.
Lub chociaż kolejną filiżankę wypełnioną parującą kawą.
- Dobrze - powiedział krótko, ciepło, nawet nie zdając sobie sprawy, że idealnie wpisał się w przewidywania młodej urzędniczki. - Nie było takiej potrzeby, nawet ja potrzebuję czasem ruszyć się z biura - ciągnął, bo każde niezwiązane z papierkową robotą słowo, które wypowiadał, smakowało samą słodyczą. - Jeszcze trochę i przyrósłbym do krzesła. - A gdy nawet Garry nie wiedział już, czy wciąż żartuje, czy może zaczął narzekać, doszedł do właściwego wniosku, że czas się zamknąć, zacisnąć zęby i powrócić do konkretów.
Zmrużył ledwo zauważalnie oczy, zastanawiając się, jak najlepiej określić stan Fancourta.
- Nie, nic poważnego - powiedział po chwili, bo w jego mniemaniu obrażeniom mężczyzny rzeczywiście było daleko do zasłużenia na miano znaczących. Jednakże fakt, że aurorzy posiadali spaczone pojęcie niebezpieczeństwa, nigdy nie stanowił tajemnicy - każdy z nich na swój sposób musiał mieć nierówno pod sufitem, w innym wypadku tak chętnie nie pchaliby się w paszczę lwa i nie wbijali kija w mrowisko.
A Garrett nie stanowił przecież wyjątku.
- Rozszczepił się w trakcie ostatniej misji - rzucił, po czym nie mógł powstrzymać cichego parsknięcia śmiechem, bo przypomniał sobie anegdotę, którą usłyszał w biurze - nie miał jednak pojęcia, czy Minnie doceni czarny humor. - Już dawno by go poskładali, gdyby nie to, że przez dwa dni szukali jego dłoni - zdecydował się kontynuować i dalej bawiło go to tak bardzo, jak wtedy, gdy usłyszał tę historię po raz pierwszy. - Podobno znaleziono ją dopiero w jakimś sklepie na Nokturnie. Jako eksponat. Ale ktoś dobrze ją zakonserwował, bo ponoć uzdrowiciele są w stanie bez problemu przyłączyć ją do reszty ciała. Możesz rzeczywiście go odwiedzić, ale uważaj, bo reaguje alergicznie na wszystkie żarty o rękach i dłoniach - uśmiechnął się raz jeszcze, uświadamiając sobie, że dziewczyna pewnie wcale nie uzna tej historii za zabawną.
Odchrząknął więc, starając się zachować powagę, ale rozbawienie samo odeszło, gdy temat rozmowy podryfował w stronę spraw o większej wadze, tych, które mogły niepokoić.
Bo sytuacja w Ministerstwie już dawno stała się niespokojna, jeszcze przed tym, jak Wilhelmina otworzyła wór z niedorzecznymi, choć bardzo szkodliwymi dekretami.
- Jeżeli nie byłoby to problemem, to poproszę - z entuzjazmem przystał na propozycję herbaty, wbrew wszystkiemu ciesząc się w duchu, że minie trochę czasu, zanim powróci do pustego biura aurorów. Nawet jeżeli potem będzie musiał spędzić w nim kilka kolejnych godzin, tępo wpatrując się to w dokumenty, to w przeciwległą ścianę.
Gdy dotarły do niego następne słowa Minnie, z początku milczał. Też widział zdjęcia, słyszał relacje z niemalże pierwszej ręki, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak wyglądała ta akcja - wszystkie były podobne, łowcy wilkołaków jak zawsze pogwałcali ludzkie prawa, za nic sobie mając szacunek do ludzkich istnień.
Widział to na własne oczy zbyt wiele razy, by wciąż wierzyć, że bunt i otwarty sprzeciw cokolwiek zmienią; bestialskie praktyki stały się już integralną częścią tego zawodu i potrzeba by sporo czasu, by wyplenić te brutalne tradycje w zarodku.
- Wiem - powiedział tylko i naprawdę chciał dodać, że to naprawią, że zmienią świat, że sprawią, że inni zdołają widzieć świat tak jak oni - uświadomią sobie, że osoby dotknięte klątwą likantropii wciąż są ludźmi. Ale nie potrafił przecisnąć tego przez gardło. Spojrzał z troską i smutkiem na Minnie, w milczeniu badając, jak sobie z tym radzi - oddałby wiele, by móc jej pomóc, sprawić, by poczuła się lepiej.
- Coś obiło mi się o uszy, że bierzesz udział w badaniach - zmienił raptownie temat, mając naiwnie nadzieję, że Minnie uzna to za przypadek, a nie za próbę odwiedzenia jej myśli od spraw zbyt przerażających, by poświęcanie im czasu mogło być zdrowe.
On sam stał się przecież przerażającym uosobieniem nieszczęścia - włosy ściśnięte w pospiesznym kucyku układały się jeszcze chaotyczniej niż zwykle, pod oczami jak zawsze odciskały się sinawe kręgi, kulał, gdy próbował przemieszczać się zbyt szybko, a w jasnoniebieskich tęczówkach tańczyło szaleństwo spowodowane nieustanną pracą; czuł się jednak znacznie lepiej niż wyglądał, nawet jeśli jego organizm mimo nieschodzącego z ust uśmiechu zdawał się nieprzerwanie wołać o pomoc.
Lub chociaż kolejną filiżankę wypełnioną parującą kawą.
- Dobrze - powiedział krótko, ciepło, nawet nie zdając sobie sprawy, że idealnie wpisał się w przewidywania młodej urzędniczki. - Nie było takiej potrzeby, nawet ja potrzebuję czasem ruszyć się z biura - ciągnął, bo każde niezwiązane z papierkową robotą słowo, które wypowiadał, smakowało samą słodyczą. - Jeszcze trochę i przyrósłbym do krzesła. - A gdy nawet Garry nie wiedział już, czy wciąż żartuje, czy może zaczął narzekać, doszedł do właściwego wniosku, że czas się zamknąć, zacisnąć zęby i powrócić do konkretów.
Zmrużył ledwo zauważalnie oczy, zastanawiając się, jak najlepiej określić stan Fancourta.
- Nie, nic poważnego - powiedział po chwili, bo w jego mniemaniu obrażeniom mężczyzny rzeczywiście było daleko do zasłużenia na miano znaczących. Jednakże fakt, że aurorzy posiadali spaczone pojęcie niebezpieczeństwa, nigdy nie stanowił tajemnicy - każdy z nich na swój sposób musiał mieć nierówno pod sufitem, w innym wypadku tak chętnie nie pchaliby się w paszczę lwa i nie wbijali kija w mrowisko.
A Garrett nie stanowił przecież wyjątku.
- Rozszczepił się w trakcie ostatniej misji - rzucił, po czym nie mógł powstrzymać cichego parsknięcia śmiechem, bo przypomniał sobie anegdotę, którą usłyszał w biurze - nie miał jednak pojęcia, czy Minnie doceni czarny humor. - Już dawno by go poskładali, gdyby nie to, że przez dwa dni szukali jego dłoni - zdecydował się kontynuować i dalej bawiło go to tak bardzo, jak wtedy, gdy usłyszał tę historię po raz pierwszy. - Podobno znaleziono ją dopiero w jakimś sklepie na Nokturnie. Jako eksponat. Ale ktoś dobrze ją zakonserwował, bo ponoć uzdrowiciele są w stanie bez problemu przyłączyć ją do reszty ciała. Możesz rzeczywiście go odwiedzić, ale uważaj, bo reaguje alergicznie na wszystkie żarty o rękach i dłoniach - uśmiechnął się raz jeszcze, uświadamiając sobie, że dziewczyna pewnie wcale nie uzna tej historii za zabawną.
Odchrząknął więc, starając się zachować powagę, ale rozbawienie samo odeszło, gdy temat rozmowy podryfował w stronę spraw o większej wadze, tych, które mogły niepokoić.
Bo sytuacja w Ministerstwie już dawno stała się niespokojna, jeszcze przed tym, jak Wilhelmina otworzyła wór z niedorzecznymi, choć bardzo szkodliwymi dekretami.
- Jeżeli nie byłoby to problemem, to poproszę - z entuzjazmem przystał na propozycję herbaty, wbrew wszystkiemu ciesząc się w duchu, że minie trochę czasu, zanim powróci do pustego biura aurorów. Nawet jeżeli potem będzie musiał spędzić w nim kilka kolejnych godzin, tępo wpatrując się to w dokumenty, to w przeciwległą ścianę.
Gdy dotarły do niego następne słowa Minnie, z początku milczał. Też widział zdjęcia, słyszał relacje z niemalże pierwszej ręki, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak wyglądała ta akcja - wszystkie były podobne, łowcy wilkołaków jak zawsze pogwałcali ludzkie prawa, za nic sobie mając szacunek do ludzkich istnień.
Widział to na własne oczy zbyt wiele razy, by wciąż wierzyć, że bunt i otwarty sprzeciw cokolwiek zmienią; bestialskie praktyki stały się już integralną częścią tego zawodu i potrzeba by sporo czasu, by wyplenić te brutalne tradycje w zarodku.
- Wiem - powiedział tylko i naprawdę chciał dodać, że to naprawią, że zmienią świat, że sprawią, że inni zdołają widzieć świat tak jak oni - uświadomią sobie, że osoby dotknięte klątwą likantropii wciąż są ludźmi. Ale nie potrafił przecisnąć tego przez gardło. Spojrzał z troską i smutkiem na Minnie, w milczeniu badając, jak sobie z tym radzi - oddałby wiele, by móc jej pomóc, sprawić, by poczuła się lepiej.
- Coś obiło mi się o uszy, że bierzesz udział w badaniach - zmienił raptownie temat, mając naiwnie nadzieję, że Minnie uzna to za przypadek, a nie za próbę odwiedzenia jej myśli od spraw zbyt przerażających, by poświęcanie im czasu mogło być zdrowe.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Martwiła się. Podziwiała aurorów za ich oddanie, odwagę i poświęcenie, z jakim wykonywali swoją pracę, ale Garrett miał na głowie więcej zmartwień niż przeciętny łowca czarnoksiężników: miał na głowie dodatkowo ratowanie świata, organizację Zakonu, i... i ciężar wyprawy do Tower, gdzie narażał naprawdę wiele - życie, pozycję, pracę... narażał z poświęceniem dla Zakonników, których nie udało się już uratować. Czy nie wyrzucał sobie porażki? Czy nie prześladowały go nocami ich duchy? Wiedziała, że zrobił wszystko, co w jego mocy, żeby ich uratować, była tego pewna, ale wiedziała też, jak łatwo jest zawieść samego siebie. Do tego dokładał się cyrk z lady Lyrą Już-Prawie-Nie-Weasley, odniesione na misji rany, a co najmniej sprawiedliwe - konieczność nadrobienia wszystkiego tego, czego dotąd nie był w stanie zrobić. A przecież w Tower robił dokładnie to, co auror powinien robić: poświęcał się w imię idei i dla dobra słabszych.
Martwiła się naprawdę, Garrett wyglądał źle. Był zmęczony, wciąż osłabiony, kulał, potrzebował odpoczynku, na który nie mógł sobie pozwolić. Żałowała, że nie mogła zrobić więcej - pomóc i otoczyć go opieką, na którą zasługiwał. Robił to wszystko dla świata. Dla takich jak ona. Dla lepszego jutra.
- Usiądź, to zajmie chwilę - poprosiła niemal natychmiast po tym jak zgodnie z jej przewidywaniem wyznał, ze czuje się dobrze; być może niepotrzebnie wzgardziła w Hogwarcie lekcjami wróżbiarstwa, całkiem nieźle jej szło. To nieważne, ile czasu zajmie jej znalezienie odpowiedniego papieru, "to zajmie chwilę" brzmiało lepiej od "Morgano, Garrett, kulejesz, usiądź, zanim noga się pod tobą zawali", niezależnie od tego, o czym aktualnie myślała. Ton jej głosu był ciepły, uprzejmy. Troskliwość starała hamować, co wychodziło jej zresztą niezbyt zręcznie. Był człowiekiem czynu, nie powinno jej dziwić, że źle się czuł zamknięty w biurze, niezależnie od tego, jak mocno dokumenty, które wypełniał były gwarancją praworządności, o czym nikt nie powinien zapominać. - Wiesz już, kiedy będziesz mógł wrócić do pracy w terenie? - Niezależnie od tego, na ile narzekał, a na ile tylko żartował, bez wątpienia za nią tęsknił. Ta noga szybko się zaleczy, na takich jak on rany goiły się szybko. Na silnych, bohaterskich czarodziejach.
Spojrzała na niego z powagą, usłyszawszy, że Fancourtowi nie stało się nic poważnego - nic poważnego jeszcze nigdy nie zabrzmiało w jej uszach równie złowieszczo. Gdyby naprawdę było to nic poważnego, usłyszałaby zapewne: "skręcił sobie kostkę", "złamał nogę, schodząc po schodach" lub "nabił sobie guza, przeszukując ciemną piwnicę". Nic poważnego w ustach Garretta brzmiało conajmniej... och, tak. Rozszczepienie. Przez moment przyglądała mu się bez słowa ganiącym spojrzeniem na parsknięcie śmiechu, którego nie rozumiała. Biedny Fancourt!
- Och - odpowiedziała, usłyszawszy całą anegdotkę, jej twarz dziwnie pobielała - jak kreda przecinana niebieską pajęczyną pulsujących żył, ktoś gotów byłby w tym momencie powiedzieć, że Minnie miała błękitną krew. W niekontrolowanym odruchu złożyła dłonie razem, zaciskając jedną o drugą, trochę jakby chciała się upewnić, że wciąż obie znajdowały się na swoim miejscu. - To... to makabryczne. Ktoś... mógł ją kupić! - Przeniosła zaskoczony wzrok na Garretta, wypatrując na jego twarzy oznak oburzenia. Tego brakowało - ręki Fancourta jako eksponatu w salonie Malfoyów. Wzdrygnęła się z obrzydzenia, usiłując uciec wyobraźnią od tego potwornego widoku. - Ostatnio nauczyłam się robić świetne paluszki z ciasta, nadziewane czekoladą, na pewno mu zasmakują - Stwierdziła w końcu, dopiero po chwili marszcząc brew, nie, paluszki nie były jednak najlepszym pomysłem. - Ciasto - powtórzyła, patrząc w oczy Garrettowi, na jej policzkach w jednej chwili rozlały się czerwone rumieńce. Co za gafa! - Zrobię ciasto, jabłecznik. Tak będzie lepiej, prawda? - I z radością, nie czekając na odpowiedź, wykonała obrót na pięcie, odwracając się do niego plecami. Żeby zrobić herbatę, oczywiście. Zamknęła, oczy, wzięła głęboki wdech, trzymaj się, Fancourt. Machnięciem różdżki zagotowała wodę w imbryczku, drugim - wsunęła do niej torebkę herbaty.
Już w archiwum znalazła odpowiednią teczkę, z westchnieniem otwierając jej okładkę, by ostatni raz spojrzeć na ruchome zdjęcie w aktach. Był miłym człowiekiem, chorym, ale miłym. Likantropia nie wybierała, to była przecież klątwa jak każda inna. Przymusowa transmutacja. Westchnęła, wracając z teczką do aurora, położyła ją przed nim, machnięciem różdżki rozlewając herbatę do filiżanek i lewitując je obie bliżej nich. Milczenie Garretta było wymowne. Rozumiał jej złość, jej strach, jej niechęć, rozumiał tragizm tych ludzi i dramatów, jakie rozgrywały się na tym piętrze: u niej, w pokojach brygadzistów, w nędznych lochach Tower i w lasach, gdzie wilkołaki ginęły najczęściej.
- Jest jeszcze jedna, zaraz ją znajdę - mruknęła, podchodząc do szafek piętrzących się z boku pokoju. - Och, tak - Próba Garretta okazała się jednak skuteczna, myśli Minerwy skręciły na inne tory. - Zjawisko likantropii jest naprawdę niesamowite z punktu widzenia transmutacji. Wiesz, przemiana doskonała: żywe ciało w inne żywe ciało, które jednak nie zachowuje proporcji właściwości, nabiera nowych, silniejszych, bardziej rozwiniętych... za koszt intelektu, niestety, nie do końca nad sobą panują, wydaje się jednak, że bilans mimo to jest znacznie przechylony na korzyść drugiej formy - zalała go natychmiast potokiem słów. - Zawsze mnie to fascynowało, stąd tutaj jestem. Mam dostęp do tych ludzi, mogę z nimi rozmawiać, prowadzić obserwację... jakiś czas temu rzeczywiście Ministerstwo zaprosiło mnie do udziału w badaniach, chodziło o osłabienie wilkołaków, sprawienie, by nie były tak groźne. - W zamyśleniu zastygła na moment, nim odwróciła się z powrotem do aurora. - Na początku się wahałam. Myślałam: to po to, żeby ich łatwiej... - zabijać, wybacz, Garrett, nie przejdzie mi to przez gardło. - Ale może jest szansa? Może jeśli będą rzeczywiście słabsze, zaczną budzić mniejszy strach? Może jest szansa, żeby zaczęły się... kontrolować? - Co sprawiłoby, że stałyby się śmiertelnie niebezpieczne, gdyby w rzeczy samej były od kości złe. Ale miałyby możliwość wyboru. A wybór - jest w życiu ważny.
Martwiła się naprawdę, Garrett wyglądał źle. Był zmęczony, wciąż osłabiony, kulał, potrzebował odpoczynku, na który nie mógł sobie pozwolić. Żałowała, że nie mogła zrobić więcej - pomóc i otoczyć go opieką, na którą zasługiwał. Robił to wszystko dla świata. Dla takich jak ona. Dla lepszego jutra.
- Usiądź, to zajmie chwilę - poprosiła niemal natychmiast po tym jak zgodnie z jej przewidywaniem wyznał, ze czuje się dobrze; być może niepotrzebnie wzgardziła w Hogwarcie lekcjami wróżbiarstwa, całkiem nieźle jej szło. To nieważne, ile czasu zajmie jej znalezienie odpowiedniego papieru, "to zajmie chwilę" brzmiało lepiej od "Morgano, Garrett, kulejesz, usiądź, zanim noga się pod tobą zawali", niezależnie od tego, o czym aktualnie myślała. Ton jej głosu był ciepły, uprzejmy. Troskliwość starała hamować, co wychodziło jej zresztą niezbyt zręcznie. Był człowiekiem czynu, nie powinno jej dziwić, że źle się czuł zamknięty w biurze, niezależnie od tego, jak mocno dokumenty, które wypełniał były gwarancją praworządności, o czym nikt nie powinien zapominać. - Wiesz już, kiedy będziesz mógł wrócić do pracy w terenie? - Niezależnie od tego, na ile narzekał, a na ile tylko żartował, bez wątpienia za nią tęsknił. Ta noga szybko się zaleczy, na takich jak on rany goiły się szybko. Na silnych, bohaterskich czarodziejach.
Spojrzała na niego z powagą, usłyszawszy, że Fancourtowi nie stało się nic poważnego - nic poważnego jeszcze nigdy nie zabrzmiało w jej uszach równie złowieszczo. Gdyby naprawdę było to nic poważnego, usłyszałaby zapewne: "skręcił sobie kostkę", "złamał nogę, schodząc po schodach" lub "nabił sobie guza, przeszukując ciemną piwnicę". Nic poważnego w ustach Garretta brzmiało conajmniej... och, tak. Rozszczepienie. Przez moment przyglądała mu się bez słowa ganiącym spojrzeniem na parsknięcie śmiechu, którego nie rozumiała. Biedny Fancourt!
- Och - odpowiedziała, usłyszawszy całą anegdotkę, jej twarz dziwnie pobielała - jak kreda przecinana niebieską pajęczyną pulsujących żył, ktoś gotów byłby w tym momencie powiedzieć, że Minnie miała błękitną krew. W niekontrolowanym odruchu złożyła dłonie razem, zaciskając jedną o drugą, trochę jakby chciała się upewnić, że wciąż obie znajdowały się na swoim miejscu. - To... to makabryczne. Ktoś... mógł ją kupić! - Przeniosła zaskoczony wzrok na Garretta, wypatrując na jego twarzy oznak oburzenia. Tego brakowało - ręki Fancourta jako eksponatu w salonie Malfoyów. Wzdrygnęła się z obrzydzenia, usiłując uciec wyobraźnią od tego potwornego widoku. - Ostatnio nauczyłam się robić świetne paluszki z ciasta, nadziewane czekoladą, na pewno mu zasmakują - Stwierdziła w końcu, dopiero po chwili marszcząc brew, nie, paluszki nie były jednak najlepszym pomysłem. - Ciasto - powtórzyła, patrząc w oczy Garrettowi, na jej policzkach w jednej chwili rozlały się czerwone rumieńce. Co za gafa! - Zrobię ciasto, jabłecznik. Tak będzie lepiej, prawda? - I z radością, nie czekając na odpowiedź, wykonała obrót na pięcie, odwracając się do niego plecami. Żeby zrobić herbatę, oczywiście. Zamknęła, oczy, wzięła głęboki wdech, trzymaj się, Fancourt. Machnięciem różdżki zagotowała wodę w imbryczku, drugim - wsunęła do niej torebkę herbaty.
Już w archiwum znalazła odpowiednią teczkę, z westchnieniem otwierając jej okładkę, by ostatni raz spojrzeć na ruchome zdjęcie w aktach. Był miłym człowiekiem, chorym, ale miłym. Likantropia nie wybierała, to była przecież klątwa jak każda inna. Przymusowa transmutacja. Westchnęła, wracając z teczką do aurora, położyła ją przed nim, machnięciem różdżki rozlewając herbatę do filiżanek i lewitując je obie bliżej nich. Milczenie Garretta było wymowne. Rozumiał jej złość, jej strach, jej niechęć, rozumiał tragizm tych ludzi i dramatów, jakie rozgrywały się na tym piętrze: u niej, w pokojach brygadzistów, w nędznych lochach Tower i w lasach, gdzie wilkołaki ginęły najczęściej.
- Jest jeszcze jedna, zaraz ją znajdę - mruknęła, podchodząc do szafek piętrzących się z boku pokoju. - Och, tak - Próba Garretta okazała się jednak skuteczna, myśli Minerwy skręciły na inne tory. - Zjawisko likantropii jest naprawdę niesamowite z punktu widzenia transmutacji. Wiesz, przemiana doskonała: żywe ciało w inne żywe ciało, które jednak nie zachowuje proporcji właściwości, nabiera nowych, silniejszych, bardziej rozwiniętych... za koszt intelektu, niestety, nie do końca nad sobą panują, wydaje się jednak, że bilans mimo to jest znacznie przechylony na korzyść drugiej formy - zalała go natychmiast potokiem słów. - Zawsze mnie to fascynowało, stąd tutaj jestem. Mam dostęp do tych ludzi, mogę z nimi rozmawiać, prowadzić obserwację... jakiś czas temu rzeczywiście Ministerstwo zaprosiło mnie do udziału w badaniach, chodziło o osłabienie wilkołaków, sprawienie, by nie były tak groźne. - W zamyśleniu zastygła na moment, nim odwróciła się z powrotem do aurora. - Na początku się wahałam. Myślałam: to po to, żeby ich łatwiej... - zabijać, wybacz, Garrett, nie przejdzie mi to przez gardło. - Ale może jest szansa? Może jeśli będą rzeczywiście słabsze, zaczną budzić mniejszy strach? Może jest szansa, żeby zaczęły się... kontrolować? - Co sprawiłoby, że stałyby się śmiertelnie niebezpieczne, gdyby w rzeczy samej były od kości złe. Ale miałyby możliwość wyboru. A wybór - jest w życiu ważny.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Korciło go, żeby zapalić. Skarcił się w myśli - ostatnio zbyt często sięgał po używki, na przemian mamiąc umysł nikotynowym dymem i szklankami zalanymi bursztynowym trunkiem. Potrzebował przecież odskoczni, słabość jest rzeczą ludzką, nie powinien zarzucać sobie bezmyślności - a przynajmniej tak niemo powtarzał, próbując przed samym sobą usprawiedliwić własną nieudolność. A był to dopiero początek.
Usiadł. Zatonął we względnie wygodnym fotelu, ale stopień komfortu i przepychu przestał mieć jakiekolwiek znaczenie; liczyło się to, że wreszcie zdjął ciężar z wiecznie przeciążonej, bolącej jak dwa cruciatusy nogi. Wyprostował kolano. Skrzywił się ledwo zauważalnie, staw cierpiętniczo zapulsował, a Garrett wypuścił nieco ciężej powietrze, mając nadzieję, że to ciche westchnięcie ujdzie uwadze Minerwy.
Wzruszył lekko ramionami, średnio udolnie udając, że odsunięcie od akcji w terenie odbiło się na nim mniej dotkliwie niż w rzeczywistości.
- Podobno dopiero po świętach - dopiero zabrzmiało w jego ustach jakoś dziwnie; dwa tygodnie nie były długim okresem czasu, ktoś mógłby pomyśleć, że to i tak wyjątkowo szybko. Magiczne złamania zrastały się przez noc - jak okropne musiało być to, skoro już od kilku tygodni nie pozwalało Garrettowi normalnie funkcjonować? - Ale, znając życie, kolejny patrol dostanę w styczniu. - Oby; Garrett wiedział, że zawiódł, bez słowa znikając na przeszło tydzień. I tak aż dziw brał, że za więzienne ekscesy nie utracił pracy. Lub nawet wolności. Wyłącznie szczęśliwy zbieg okoliczności - czy przy tych wszystkich tragediach można było jeszcze mówić o szczęściu? - sprawił, że nikt nie połączył jego nagłej niedyspozycji z włamaniem do Tower of London. Może jednak czuwała nad nimi jakaś wyższa, sprawiedliwa siła.
Tak właśnie myślał - panna McGonagall nie podzieliła jego rozbawienia, ale jej oburzenie stanowiło oliwę dolaną do ognia. Garry uśmiechał się jeszcze szerzej, tłumiąc w sobie kolejny wybuch zdecydowanie niepoprawnego śmiechu.
- Chciałbym to zobaczyć - skwitował wizję Minnie, bo choć ta wywoływała u dziewczyny pełne niepokoju wzdrygnięcie, Garretta niezmiernie bawiła. Fancourt by go zabił, gdyby tylko mógł zobaczyć, jak wiele dał powodów do radości swojemu koledze z pracy - ponoć dorosłemu człowiekowi, który najchętniej jak dziecko chichotałby beztrosko z powodu jego nieszczęścia.
Ale w tych czasach trzeba czerpać radość ze wszystkich drobnostek.
Wspomnienie o czekoladowych paluszkach wymusiło u Garretta kolejne parsknięcie śmiechu, którego pomimo najszczerszych chęci nie zdołał zatuszować.
- Mam nadzieję, że kiedyś dasz mi spróbować tych wszystkich smakołyków - odparł lekko, beztrosko, głosem wyzbytym całej powagi. - Chyba że pieczesz ciasta tylko dla poszkodowanych. Wtedy będę miał motywację, żeby znowu połamać nogi. - A mówiąc to, sięgnął po filiżankę herbaty, która wylądowała na blacie tuż naprzeciwko niego. Krótko podziękował, do ust uniósł ją dopiero po chwili, standardowo parząc sobie język - w tym wypadku cierpliwość nie była jedną z jego cnót. Porcelanowe naczynie stuknęło cicho, gdy odłożył je na spodek.
Minnie podchwyciła temat badań; mówiąc o nim, zdawała się rozkwitać w oczach, widać było, że sprawia jej to nieziemską wręcz przyjemność. Była fascynatką, badaczem z krwi i kości, naukowcem o niezwykłych możliwościach i świetlanej karierze czekającej tuż przed koniuszkiem nosa. Wróżył jej wielką przyszłość.
Uśmiechnął się przyjaźnie, może z jakąś dumą tańczącą w kącikach oczu - cieszyły go sukcesy Minnie i to, że może się spełniać w wymarzonym zawodzie. Nic nie było piękniejsze od zajmowania się tym, co sprawia człowiekowi największą przyjemność. Wiedział o tym najlepiej; mimo że zawsze kochał książki, przed kursem aurorskim gnił, przekładając niezliczone tomiszcze starych ksiąg na piętrzących się ku niebu regałach.
Wysłuchał jej słów z uwagą, nie odrywając od dziewczyny spojrzenia. Znienacka spoważniał, zmarszczył lekko brwi, patrzył na Minerwę z troską.
- Myślisz, że możliwe jest odnalezienie leku? - Bo przecież to rozwiązałoby wszystkie problemy; odwiodłoby brygadzistów od siania bezpodstawnego mordu i zniszczenia, pomogło zarażonym klątwą. Tłumiąc cięższy oddech, sięgnął po teczkę, którą położyła na stole Minerwa. Otworzył ją i podążył spojrzeniem po zdjęciu wychudzonego człowieka, skreślonego tylko przez to, że miał pecha, po dłużących się wersach przepełnionych literami. Dlaczego nie istniało jakieś proste rozwiązanie?
Usiadł. Zatonął we względnie wygodnym fotelu, ale stopień komfortu i przepychu przestał mieć jakiekolwiek znaczenie; liczyło się to, że wreszcie zdjął ciężar z wiecznie przeciążonej, bolącej jak dwa cruciatusy nogi. Wyprostował kolano. Skrzywił się ledwo zauważalnie, staw cierpiętniczo zapulsował, a Garrett wypuścił nieco ciężej powietrze, mając nadzieję, że to ciche westchnięcie ujdzie uwadze Minerwy.
Wzruszył lekko ramionami, średnio udolnie udając, że odsunięcie od akcji w terenie odbiło się na nim mniej dotkliwie niż w rzeczywistości.
- Podobno dopiero po świętach - dopiero zabrzmiało w jego ustach jakoś dziwnie; dwa tygodnie nie były długim okresem czasu, ktoś mógłby pomyśleć, że to i tak wyjątkowo szybko. Magiczne złamania zrastały się przez noc - jak okropne musiało być to, skoro już od kilku tygodni nie pozwalało Garrettowi normalnie funkcjonować? - Ale, znając życie, kolejny patrol dostanę w styczniu. - Oby; Garrett wiedział, że zawiódł, bez słowa znikając na przeszło tydzień. I tak aż dziw brał, że za więzienne ekscesy nie utracił pracy. Lub nawet wolności. Wyłącznie szczęśliwy zbieg okoliczności - czy przy tych wszystkich tragediach można było jeszcze mówić o szczęściu? - sprawił, że nikt nie połączył jego nagłej niedyspozycji z włamaniem do Tower of London. Może jednak czuwała nad nimi jakaś wyższa, sprawiedliwa siła.
Tak właśnie myślał - panna McGonagall nie podzieliła jego rozbawienia, ale jej oburzenie stanowiło oliwę dolaną do ognia. Garry uśmiechał się jeszcze szerzej, tłumiąc w sobie kolejny wybuch zdecydowanie niepoprawnego śmiechu.
- Chciałbym to zobaczyć - skwitował wizję Minnie, bo choć ta wywoływała u dziewczyny pełne niepokoju wzdrygnięcie, Garretta niezmiernie bawiła. Fancourt by go zabił, gdyby tylko mógł zobaczyć, jak wiele dał powodów do radości swojemu koledze z pracy - ponoć dorosłemu człowiekowi, który najchętniej jak dziecko chichotałby beztrosko z powodu jego nieszczęścia.
Ale w tych czasach trzeba czerpać radość ze wszystkich drobnostek.
Wspomnienie o czekoladowych paluszkach wymusiło u Garretta kolejne parsknięcie śmiechu, którego pomimo najszczerszych chęci nie zdołał zatuszować.
- Mam nadzieję, że kiedyś dasz mi spróbować tych wszystkich smakołyków - odparł lekko, beztrosko, głosem wyzbytym całej powagi. - Chyba że pieczesz ciasta tylko dla poszkodowanych. Wtedy będę miał motywację, żeby znowu połamać nogi. - A mówiąc to, sięgnął po filiżankę herbaty, która wylądowała na blacie tuż naprzeciwko niego. Krótko podziękował, do ust uniósł ją dopiero po chwili, standardowo parząc sobie język - w tym wypadku cierpliwość nie była jedną z jego cnót. Porcelanowe naczynie stuknęło cicho, gdy odłożył je na spodek.
Minnie podchwyciła temat badań; mówiąc o nim, zdawała się rozkwitać w oczach, widać było, że sprawia jej to nieziemską wręcz przyjemność. Była fascynatką, badaczem z krwi i kości, naukowcem o niezwykłych możliwościach i świetlanej karierze czekającej tuż przed koniuszkiem nosa. Wróżył jej wielką przyszłość.
Uśmiechnął się przyjaźnie, może z jakąś dumą tańczącą w kącikach oczu - cieszyły go sukcesy Minnie i to, że może się spełniać w wymarzonym zawodzie. Nic nie było piękniejsze od zajmowania się tym, co sprawia człowiekowi największą przyjemność. Wiedział o tym najlepiej; mimo że zawsze kochał książki, przed kursem aurorskim gnił, przekładając niezliczone tomiszcze starych ksiąg na piętrzących się ku niebu regałach.
Wysłuchał jej słów z uwagą, nie odrywając od dziewczyny spojrzenia. Znienacka spoważniał, zmarszczył lekko brwi, patrzył na Minerwę z troską.
- Myślisz, że możliwe jest odnalezienie leku? - Bo przecież to rozwiązałoby wszystkie problemy; odwiodłoby brygadzistów od siania bezpodstawnego mordu i zniszczenia, pomogło zarażonym klątwą. Tłumiąc cięższy oddech, sięgnął po teczkę, którą położyła na stole Minerwa. Otworzył ją i podążył spojrzeniem po zdjęciu wychudzonego człowieka, skreślonego tylko przez to, że miał pecha, po dłużących się wersach przepełnionych literami. Dlaczego nie istniało jakieś proste rozwiązanie?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Zajęta papierami, bo w końcu musiała znaleźć dla Garretta jeszcze jedną teczkę, miała doskonałą okazję, by udać, że nie usłyszała bolesnego westchnienia swojego gościa. Nie dlatego, że nie chciała, ani nie dlatego, że nie martwiła się o aurora. Głównie dlatego, że wiedziała, że pokrzepiające słowa nie pomogą mu w żaden sposób, a także dlatego, że przed chwilą powiedział, że czuł się dobrze. Jeśli ta iluzja dobrego samopoczucia miała pomóc mu się poczuć lepiej, Minnie mogła jedynie pomóc mu ją podtrzymać. Był przecież bohaterem, a bohaterowie zawsze czują się dobrze - ci, którzy się o nich troszczą, nie powinni robić tego nachalnie. Mimo to jej wzrok chwilę dłużej zatrzymał się na podpisie przypadkowo akurat w tym momencie uchwyconej teczki, to wszystko było takie niesprawiedliwe. To, że cierpiał i to, że się poświęcał, a przede wszystkim to, że jego poświęcenia nie doceniał szerszy krąg ludzi, działalność Zakonu musiała przecież pozostać tajemnicą. Tacy jak on zasługiwali na sławę - tacy jak on byli potrzebni, by dawać nadzieję. Westchnęła cicho, niekontrolowanie, przewracając kolejne teczki, aż wreszcie odnalazła odpowiednią.
Był człowiekiem czynu, oczywiście, że się niecierpliwił. Ale miała nadzieję, że był też człowiekiem rozsądnym, który uszanuje zalecenia uzdrowicieli. Takich jak on nie można było tracić.
- Świetnie się składa - odparła z zadziornym uśmiechem, maskując troskę, której, nie chciałaby tego, mógłby nie odróżnić od niechcianej litości. - Musisz być w pełni sił przez wigilię, czeka nas organizacja wielkiej uczty. Mam nadzieję, że dobrze gotujesz. - To nic, że ulice były ważniejsze, skup się na tym, co tu i teraz, Garry. - A później sylwester, spotkamy się w Dolinie Godryka? - Z pewnością, nawet jeśli Lyry tam miało nie być. - Jeśli przemęczysz nogi na patrolu, nigdy nie przegonisz mnie na łyżwach! - Kąciki jej ust uniosły się wyżej, a usta ułożyły się we wdzięcznym uśmiechu, to miała być zabawa, chwila na oderwanie się od wszystkiego, co otaczało ich na co dzień, ich wszystkich, choć Garretta bez wątpienia mocniej niż ją samą. Chciałaby móc zdjąć z niego choć część tego ciężaru - i pomóc mu zapomnieć, choć na chwilę.
- Nie powinieneś się śmiać, to niewłaściwe - upomniała go jednak ledwie chwilę później, dostrzegłszy rozbawiony wyraz na jego twarzy. Na Merlina, aurorzy już całkiem znieczulili się na ludzkie tragedie, a ręka Fancourta naprawdę mogła w krótkim czasie stać się eksponatem stojącym na komodzie jakiegoś ekstrawaganckiego odgałęzienia arystokracji. Poza tym, naprawdę nie chciała tak zabrzmieć, mówiąc o paluszkach, jej twarz oblał rumieniec tak pąsowy, że przybrał już barwę dojrzałego pomidora, ukrywanie zmieszania właściwie nie miało sensu. Zbliżyła się do biurka, przy którym usiadł Garrett i położyła przy nim odnalezioną teczkę.
- Tom drugi - wtrąciła tonem wyjaśnienia, powoli sunąć po obwolucie drobną dłonią, palcem wskazującym podkreśliła imię, chcąc upewnić - może się, może jego - że wewnątrz znajdowały się odpowiednie akta. Odetchnęła i usiadła obok, wspierając się łokciem o blat stołu. Raczej nie dla wygody, a dla zatuszowania rumieńca, którego uciążliwie wciąż czuła na twarzy. - Nie, ależ nie! - zaprzeczyła niemal natychmiast, nie tyle biorąc jego prośbę zbyt serio, bo przecież wątpiła, by Garrett naraził życie dla ciasta, co czując się paskudnie z samą sobą, że wcześniej o nim nie pomyślała - pomidor dojrzewał coraz mocniej, choć przed momentem zdać by się mogło, że mocniej się już nie dało. - Wiesz, że nie mam zbyt dużo czasu na spędzanie go w kuchni - Praca w Ministerstwie, badania nad wilkołakami, asystowanie profesorowi Bartiusowi, ciągła nauka, bo doskonale wiedziała, że po szkole nie mogła spocząć na laurach i nieustannie dokształcała się w swojej dziedzinie. A także praca własna, przecież nie porzuciła własnych studiów nad transmutacją. Jeśli miałaby wcisnąć w swój grafik szarlotkę, zapewne musiałaby ją wcisnąć zamiast snu. - Lubisz ciasto owocowe? - zapytała więc z troską, zmartwiona, czy aby na pewno nie odebrał jej słów opacznie. Bohaterowie tacy jak on zasługiwali przecież na te drobne wyrzeczenia, on uczynił większe, nie tylko w listopadzie w trakcie wycieczki do Tower, ale i wcześniej.
Westchnęła, a zamiana toru rozmowy na wilkołaki nadała jej pewności siebie, czerwony rumieniec nieco zelżał, a wzrok Minnie na moment zastygł na imieniu martwej już bestii, kiedy przyglądała się leżącej między nimi teczce. Wciąż w ciszy uchwyciła naczynie z herbatą i również upiła jej łyk, przeciągała odpowiedź.
- A czemu nie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, nie napastliwie, a nieco markotnie, z dużą dozą ostrożnej wątpliwości. - Nie jestem naiwna, wiem, że wielu próbowało już tego dokonać... ale każde wielkie odkrycie poprzedzone jest serią nieudanych. - Czy optymizm nie był potrzebny, zwłaszcza w czasach tak ponurych, w jakich przyszło nam żyć? - Wiem też, że Ministerstwo... nie oczekuje takiego rozwiązania. - Ono chce eksterminacji. Masowego mordu. Szerzenia nienawiści. To nie było właściwe. - Ale każde wielkie odkrycie zaczynało się też od czegoś małego. Jednego głosu, jednej myśli... dopiero wtedy ludzie zaczynali otwierać oczy - spojrzała na niego, niepewnie, jakby szukając potwierdzenia tych śmiałych słów - ... prawda?
Był człowiekiem czynu, oczywiście, że się niecierpliwił. Ale miała nadzieję, że był też człowiekiem rozsądnym, który uszanuje zalecenia uzdrowicieli. Takich jak on nie można było tracić.
- Świetnie się składa - odparła z zadziornym uśmiechem, maskując troskę, której, nie chciałaby tego, mógłby nie odróżnić od niechcianej litości. - Musisz być w pełni sił przez wigilię, czeka nas organizacja wielkiej uczty. Mam nadzieję, że dobrze gotujesz. - To nic, że ulice były ważniejsze, skup się na tym, co tu i teraz, Garry. - A później sylwester, spotkamy się w Dolinie Godryka? - Z pewnością, nawet jeśli Lyry tam miało nie być. - Jeśli przemęczysz nogi na patrolu, nigdy nie przegonisz mnie na łyżwach! - Kąciki jej ust uniosły się wyżej, a usta ułożyły się we wdzięcznym uśmiechu, to miała być zabawa, chwila na oderwanie się od wszystkiego, co otaczało ich na co dzień, ich wszystkich, choć Garretta bez wątpienia mocniej niż ją samą. Chciałaby móc zdjąć z niego choć część tego ciężaru - i pomóc mu zapomnieć, choć na chwilę.
- Nie powinieneś się śmiać, to niewłaściwe - upomniała go jednak ledwie chwilę później, dostrzegłszy rozbawiony wyraz na jego twarzy. Na Merlina, aurorzy już całkiem znieczulili się na ludzkie tragedie, a ręka Fancourta naprawdę mogła w krótkim czasie stać się eksponatem stojącym na komodzie jakiegoś ekstrawaganckiego odgałęzienia arystokracji. Poza tym, naprawdę nie chciała tak zabrzmieć, mówiąc o paluszkach, jej twarz oblał rumieniec tak pąsowy, że przybrał już barwę dojrzałego pomidora, ukrywanie zmieszania właściwie nie miało sensu. Zbliżyła się do biurka, przy którym usiadł Garrett i położyła przy nim odnalezioną teczkę.
- Tom drugi - wtrąciła tonem wyjaśnienia, powoli sunąć po obwolucie drobną dłonią, palcem wskazującym podkreśliła imię, chcąc upewnić - może się, może jego - że wewnątrz znajdowały się odpowiednie akta. Odetchnęła i usiadła obok, wspierając się łokciem o blat stołu. Raczej nie dla wygody, a dla zatuszowania rumieńca, którego uciążliwie wciąż czuła na twarzy. - Nie, ależ nie! - zaprzeczyła niemal natychmiast, nie tyle biorąc jego prośbę zbyt serio, bo przecież wątpiła, by Garrett naraził życie dla ciasta, co czując się paskudnie z samą sobą, że wcześniej o nim nie pomyślała - pomidor dojrzewał coraz mocniej, choć przed momentem zdać by się mogło, że mocniej się już nie dało. - Wiesz, że nie mam zbyt dużo czasu na spędzanie go w kuchni - Praca w Ministerstwie, badania nad wilkołakami, asystowanie profesorowi Bartiusowi, ciągła nauka, bo doskonale wiedziała, że po szkole nie mogła spocząć na laurach i nieustannie dokształcała się w swojej dziedzinie. A także praca własna, przecież nie porzuciła własnych studiów nad transmutacją. Jeśli miałaby wcisnąć w swój grafik szarlotkę, zapewne musiałaby ją wcisnąć zamiast snu. - Lubisz ciasto owocowe? - zapytała więc z troską, zmartwiona, czy aby na pewno nie odebrał jej słów opacznie. Bohaterowie tacy jak on zasługiwali przecież na te drobne wyrzeczenia, on uczynił większe, nie tylko w listopadzie w trakcie wycieczki do Tower, ale i wcześniej.
Westchnęła, a zamiana toru rozmowy na wilkołaki nadała jej pewności siebie, czerwony rumieniec nieco zelżał, a wzrok Minnie na moment zastygł na imieniu martwej już bestii, kiedy przyglądała się leżącej między nimi teczce. Wciąż w ciszy uchwyciła naczynie z herbatą i również upiła jej łyk, przeciągała odpowiedź.
- A czemu nie? - odpowiedziała pytaniem na pytanie, nie napastliwie, a nieco markotnie, z dużą dozą ostrożnej wątpliwości. - Nie jestem naiwna, wiem, że wielu próbowało już tego dokonać... ale każde wielkie odkrycie poprzedzone jest serią nieudanych. - Czy optymizm nie był potrzebny, zwłaszcza w czasach tak ponurych, w jakich przyszło nam żyć? - Wiem też, że Ministerstwo... nie oczekuje takiego rozwiązania. - Ono chce eksterminacji. Masowego mordu. Szerzenia nienawiści. To nie było właściwe. - Ale każde wielkie odkrycie zaczynało się też od czegoś małego. Jednego głosu, jednej myśli... dopiero wtedy ludzie zaczynali otwierać oczy - spojrzała na niego, niepewnie, jakby szukając potwierdzenia tych śmiałych słów - ... prawda?
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Kolejny raz ujmując w dłoń filiżankę, przyjrzał się z zastanowieniem jasnej porcelanie, choć nie był, broń Merlinie, fascynatem czy znawcą zastawy stołowej; jego myśli odpłynęły na chwilę gdzieś daleko, oscylując wkoło tematów, których nie odważyłby się poruszyć w otoczeniu ministerialnych ścian. Bo te ponoć miały uszy.
Powędrował spojrzeniem dalej, z nie do końca pełną świadomością przyglądając się Minerwie walczącej z plikiem dokumentów. Zakon, gęstniejąca atmosfera polityczna, Tower, niepokojące dekrety - to wszystko splatało się w wiązankę rozmywającą mu wzrok, zerkał w nieokreślony punkt w przestrzeni nad ramieniem Minnie, pozwalał myślom błądzić.
W końcu ocknął się; wysłał dziewczynie lekki uśmiech.
- Gotuję beznadziejnie - przyznał z rozbrajającą szczerością, a w jego głosie nie rozbrzmiała nawet nuta żalu. - Lepiej oddelegujcie mnie do jakiegokolwiek innego zadania, przydam się bardziej - dodał z rozbawieniem, a gdy Minnie wspomniała o sylwestrze, nieco wyżej uniósł kąciki ust. - Mam nadzieję, choć nie wykluczam możliwości sylwestra spędzonego w ministerstwie. - Kto wie, może świętowanie nowego roku bez tłumnie zbierających się czarodziejów bardziej wpisze się w jego potrzeby. Był zmęczony, potrzebował odpoczynku - także umysłowego, by nie musieć rozdawać uśmiechów, by móc spędzić czas w samotności, przeczytać dobrą książkę, wypalić na raz paczkę papierosów, pobłąkać się po mieszkaniu, wypić kawę na balkonie i zza metalowej barierki oglądać mugolskie fajerwerki błyskające na niebie.
Brakowało mu czasu spędzanego w samotności, łapanych swobodnie oddechów, choć, szczerze mówiąc, wolałby być wtedy z tą jedną, konkretną osobą.
- Musisz się przyzwyczaić, Minnie - zaczął lekko, ktoś mógłby nawet pokusić się o stwierdzenie, że z powagą. - Często zdarza mi się robić rzeczy niewłaściwe - droczył się dalej, wreszcie układając usta w szerokim, jakby zaczepnym uśmiechu. By nie stresować dziewczyny jeszcze bardziej (ten rumieniec co prawda był uroczy, lecz byłby okropnym człowiekiem, gdyby zdecydował się dręczyć ją dalej), sięgnął po kolejną z teczek, niespiesznie ją otworzył i spojrzał badawczo na kolejne rzędy spisanych liter. Nie był pewien, których informacji potrzebował najbardziej, nie wpatrywał się jeszcze zbyt uważnie w rubryczki, które powinien uzupełnić, spisując ten nieszczęsny, zaległy raport.
Machinalnie przewracał strony, wpatrując się w losowe miejsca na kartce, w przypadkowe zdania, w jakiekolwiek fragmenty metryki.
- Minnie - zaczął uspokajająco, sięgając po filiżankę; uniósł ją do ust i wziął raczej niewielki łyk - przecież nie mówię poważnie, nie oczekuję od ciebie żadnych serników, dyniowych ciast i makowców - dokończył głosem starszego brata, bo pewnych nawyków nie potrafił całkiem wyplenić. - Lubię każde ciasto, szczególnie upieczone przez tak zdolnego cukiernika. - Kolejny uśmiech, jasna filiżanka dzwoniąca w zderzeniu z porcelanowym talerzykiem. - Ale nie twórz nic specjalnie dla mnie, lepiej upiecz ciasto, które sama lubisz najbardziej i koniecznie przynieś je na święta do kwatery - rzucił, uważnie dobierając słowa; kwater było wiele, choćby ta aurorów, ale Garrett doskonale wiedział, że Minnie zrozumie, co miał na myśli. - Na pewno będzie znakomite.
Raz jeszcze powrócił spojrzeniem do dokumentacji, przewrócił stronę wypełnioną drobnym pismem, zmrużył lekko oczy, by zrozumieć treść spisanych niestarannie wyrazów. Likantropia, szacowana data ugryzienia, opis standardowych zachować podczas pełni, wspomnienie najbliższej rodziny.
Coś zakłuło go w okolicach obojczyka, gdy spostrzegł zdanie, którego wolałby nie przeczytać.
- Miał dzieci? - rzucił i dopiero wtedy zreflektował się, że powinien był zostawić tę uwagę dla siebie; uniósł spojrzenie znad dokumentów, zatrzymał je na Minerwie, marszcząc brwi w nieoczywistym wyrazie troski, której nawet nie starał się ukryć.
Zatęsknił za rozmową o cieście, dlaczego nawet przeszło mu przez myśl, żeby zmienić temat? Rozważył ponowne wspomnienie o kruszonkach, galaretkach i biszkoptach, ale nie potrafił już płynnie powrócić do beztroskiej dyskusji o rzeczach błahych.
Wyjął machinalnie różdżkę, oparł dłonie o krawędź blatu biurka i obracał jasne drewno między palcami, kolejny raz uciekając gdzieś myślami.
Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu przekazał Minnie wiadomość, że to właśnie jej optymizm jest najważniejszy, że zdziała cuda, że zazdrości jej pozytywnego podejścia i wiary w to, że uśmiechnie się do niej sprzyjający los.
- Prawda - dokończył ciepło z lekkim, ledwo widocznym skinieniem głowy.
Powędrował spojrzeniem dalej, z nie do końca pełną świadomością przyglądając się Minerwie walczącej z plikiem dokumentów. Zakon, gęstniejąca atmosfera polityczna, Tower, niepokojące dekrety - to wszystko splatało się w wiązankę rozmywającą mu wzrok, zerkał w nieokreślony punkt w przestrzeni nad ramieniem Minnie, pozwalał myślom błądzić.
W końcu ocknął się; wysłał dziewczynie lekki uśmiech.
- Gotuję beznadziejnie - przyznał z rozbrajającą szczerością, a w jego głosie nie rozbrzmiała nawet nuta żalu. - Lepiej oddelegujcie mnie do jakiegokolwiek innego zadania, przydam się bardziej - dodał z rozbawieniem, a gdy Minnie wspomniała o sylwestrze, nieco wyżej uniósł kąciki ust. - Mam nadzieję, choć nie wykluczam możliwości sylwestra spędzonego w ministerstwie. - Kto wie, może świętowanie nowego roku bez tłumnie zbierających się czarodziejów bardziej wpisze się w jego potrzeby. Był zmęczony, potrzebował odpoczynku - także umysłowego, by nie musieć rozdawać uśmiechów, by móc spędzić czas w samotności, przeczytać dobrą książkę, wypalić na raz paczkę papierosów, pobłąkać się po mieszkaniu, wypić kawę na balkonie i zza metalowej barierki oglądać mugolskie fajerwerki błyskające na niebie.
Brakowało mu czasu spędzanego w samotności, łapanych swobodnie oddechów, choć, szczerze mówiąc, wolałby być wtedy z tą jedną, konkretną osobą.
- Musisz się przyzwyczaić, Minnie - zaczął lekko, ktoś mógłby nawet pokusić się o stwierdzenie, że z powagą. - Często zdarza mi się robić rzeczy niewłaściwe - droczył się dalej, wreszcie układając usta w szerokim, jakby zaczepnym uśmiechu. By nie stresować dziewczyny jeszcze bardziej (ten rumieniec co prawda był uroczy, lecz byłby okropnym człowiekiem, gdyby zdecydował się dręczyć ją dalej), sięgnął po kolejną z teczek, niespiesznie ją otworzył i spojrzał badawczo na kolejne rzędy spisanych liter. Nie był pewien, których informacji potrzebował najbardziej, nie wpatrywał się jeszcze zbyt uważnie w rubryczki, które powinien uzupełnić, spisując ten nieszczęsny, zaległy raport.
Machinalnie przewracał strony, wpatrując się w losowe miejsca na kartce, w przypadkowe zdania, w jakiekolwiek fragmenty metryki.
- Minnie - zaczął uspokajająco, sięgając po filiżankę; uniósł ją do ust i wziął raczej niewielki łyk - przecież nie mówię poważnie, nie oczekuję od ciebie żadnych serników, dyniowych ciast i makowców - dokończył głosem starszego brata, bo pewnych nawyków nie potrafił całkiem wyplenić. - Lubię każde ciasto, szczególnie upieczone przez tak zdolnego cukiernika. - Kolejny uśmiech, jasna filiżanka dzwoniąca w zderzeniu z porcelanowym talerzykiem. - Ale nie twórz nic specjalnie dla mnie, lepiej upiecz ciasto, które sama lubisz najbardziej i koniecznie przynieś je na święta do kwatery - rzucił, uważnie dobierając słowa; kwater było wiele, choćby ta aurorów, ale Garrett doskonale wiedział, że Minnie zrozumie, co miał na myśli. - Na pewno będzie znakomite.
Raz jeszcze powrócił spojrzeniem do dokumentacji, przewrócił stronę wypełnioną drobnym pismem, zmrużył lekko oczy, by zrozumieć treść spisanych niestarannie wyrazów. Likantropia, szacowana data ugryzienia, opis standardowych zachować podczas pełni, wspomnienie najbliższej rodziny.
Coś zakłuło go w okolicach obojczyka, gdy spostrzegł zdanie, którego wolałby nie przeczytać.
- Miał dzieci? - rzucił i dopiero wtedy zreflektował się, że powinien był zostawić tę uwagę dla siebie; uniósł spojrzenie znad dokumentów, zatrzymał je na Minerwie, marszcząc brwi w nieoczywistym wyrazie troski, której nawet nie starał się ukryć.
Zatęsknił za rozmową o cieście, dlaczego nawet przeszło mu przez myśl, żeby zmienić temat? Rozważył ponowne wspomnienie o kruszonkach, galaretkach i biszkoptach, ale nie potrafił już płynnie powrócić do beztroskiej dyskusji o rzeczach błahych.
Wyjął machinalnie różdżkę, oparł dłonie o krawędź blatu biurka i obracał jasne drewno między palcami, kolejny raz uciekając gdzieś myślami.
Uśmiechnął się, a w tym uśmiechu przekazał Minnie wiadomość, że to właśnie jej optymizm jest najważniejszy, że zdziała cuda, że zazdrości jej pozytywnego podejścia i wiary w to, że uśmiechnie się do niej sprzyjający los.
- Prawda - dokończył ciepło z lekkim, ledwo widocznym skinieniem głowy.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Westchnęła, zupełnie tak, jakby jej największy zmartwieniem w tym momencie były potrawy, które ułożą na wigilijnym stole. Wokół nich roztaczał się mrok, groźna gęsta mgła, w której czeluściach mogło czaić się wszystko i nic. Zakon błądził po omacku, usiłując uratować świat przed czymś, czego do końca jeszcze nie znał, a oni mimo tej świadomości musieli przecież żyć normalnie. I teraz mieli zamiar przyrządzić normalną wigilię, prawie jak rodzinną, wśród normalnych ludzi, przed którymi nie musieli mieć sekretów ani pilnować języka sprzeciwiającego się rządom czarnoksiężników czy zepsutej arystokracji, i spędzić tam normalny wieczór. Nad ciastem, indykiem, krakersami i wszystkim, co w normalnych domach je się w trakcie wigilii. Będzie tęskniła za swoją rodziną - ale musiała trzymać się od niej z daleka, dla ich i dla własnego bezpieczeństwa. Dokonała wyboru - takiego samego, jak jej matka przed laty. Tylko w drugą stronę, a po tej stronie znowu nie miała nikogo.
- Bez obaw, rzeczy do zrobienia jest tyle, że z pewnością nie będzie ci się nudziło - odparła właściwie w zamyśleniu, Minerwa wolała, kiedy w jej życiu nie było miejsca na improwizację. Cokolwiek zaistniało w jej planach, musiało być dokładnie przemyślane, nie inaczej było z planowaną wigilią. Ale o tym jeszcze będą mieli przecież okazję porozmawiać. - Daj spokój, Garrett, nie warto. Tę jedną noc możesz się przecież zabawić. Zabawić i zapomnieć. - Spojrzała mu w oczy, troskliwie. - Potrzebujemy cię, a żebyś był z nami, musisz się czasem odprężyć. - Wśród przyjaciół, wśród ludzi, których bliskość odczujesz, Minnie tak naprawdę nie patrzyła na tę zabawę zbyt entuzjastycznie, pozbawiona wsparcia przyjaciółki obawiała się, że przytłoczy ją samotność, pomimo ludzi dookoła. Ale gdyby spędziła ten wieczór całkiem sama - przytłoczyłaby ją z całą pewnością. Musieli się nawzajem wspierać.
Nie odpowiedziała już, mając nadzieję, że ciepło, które wciąż czuła na twarzy, było już tylko wspomnieniem purpury, która niewątpliwie jeszcze przed momentem bogato zdobiła jej twarz. Wciąż była czerwona - ale skóra zaczynała blednąć, kiedy Garrett zmienił temat i zanurzył się w dokumentach upiętych wewnątrz teczki. Zajęło jej dłuższą chwilę, nim zdecydowała się wreszcie odjąć piąstkę od twarzy i westchnąć cicho, rzeczy niewłaściwe są złe, Garry, cisnęło się jej na usta. A do rzeczy niewłaściwych z całą pewnością należało drażnienie się z Minerwą oraz wprowadzanie jej w stan głębokiego zakłopotania. Nie wspominając już o tym, jak bardzo było to niewłaściwe wobec bezrękiego aurora! Nie będąc częścią ich jednostki nie mogła rozumieć w pełni ich żartów, sposobu, w jaki się ze sobą obchodzili, ani tym bardziej dystansu, jakiego potrzebowali, by odciąć się od codziennych im nieszczęść. Ze zmartwieniem uniosła na niego spojrzenie, słysząc swoje imię.
- Tak zrobię - westchnęła, kapitulując, bo argumentom Garretta nie dało się odjąć racji. Poczuła się dziwnie dobrze, słysząc mentorski głos starszego brata. Brakowało jej kogoś takiego - młodsi bracia byli pod jej opieką, kiedy się widywali, a ojciec nigdy nie zaakceptował w pełni istnienia magicznego świata. Nic dziwnego, był pastorem. - Mam nadzieję, że innym... aurorom też zasmakuje. - Nie chciała używać słowa "Zakonnicy", w Ministerstwie nigdy nie mogła wiedzieć, kto ich słyszał ani który z pokojów miał założony podsłuch. Możliwe, że biuro kontroli było czyste z jednego, bardzo prozaicznego powodu: w tym pomieszczeniu pracowało dużo osób, więc na co dzień obecny był silny gwar. Słowa za bardzo się ze sobą mieszało. Ale to nie miało znaczenia, teraz byli we dwoje - i byli też zobowiązani do zachowania każdej ostrożności, bo ich mała wielka tajemnica miała wagę złota.
- Syna - odparła markotnie, sprawdziła to. - Dwuletniego - dodała gorzko, przenosząc wzrok na papiery wewnątrz teczki, powoli obracane w dłoniach Garretta. To wszystko było tak bardzo niesprawiedliwe i brutalne, ani on nie zasłużył na śmierć, ani tym bardziej to dziecko na stratę ojca. Stał się półsierotą przez kaprys nadpobudliwego brygadzisty - to oni byli potworami, nie ci biedni ludzie pokarani klątwą. Wyraz troski ich połączył - tak jak łączyła ich walka o lepsze jutro i uśmiech pełen nadziei, który pojawił się ledwie chwilę później. Skinęła spokojnie głową.
- Spójrz - szepnęła, biorąc do ręki karteczkę, która wyleciała z teczki; bezwiednie poruszając ustami, doczytała jej treść w myślach. - Całkiem o tym zapomniałam, końcówka drugiego tomu znajduje się już w archiwum ogólnym. Powinniśmy wyjść, mogą ci się przydać. Pozwól, wezmę tylko klucze - Odsunęła się od stolika, w kilku susach przenosząc się do biurka swojego przełożonego, z którego zwinnym ruchem - pomimo rozgardiaszu, w którym poruszała się prawdopodobniej lepiej niż on sam i opadłszy na moment na jego miękkie krzesło - spomiędzy dziesiątek drobiazgów zabrała właściwy klucz, mosiężny, uwieszony na grubym, większym od jej dłoni kółku. - Chodźmy, to na dziesiątym piętrze - Zeskoczywszy z krzesełka, skinęła Garrettowi głową i czekając, aż ten dopije herbatę, zaklęciem nox zgasiła w gabinecie światła.
/zt x2
- Bez obaw, rzeczy do zrobienia jest tyle, że z pewnością nie będzie ci się nudziło - odparła właściwie w zamyśleniu, Minerwa wolała, kiedy w jej życiu nie było miejsca na improwizację. Cokolwiek zaistniało w jej planach, musiało być dokładnie przemyślane, nie inaczej było z planowaną wigilią. Ale o tym jeszcze będą mieli przecież okazję porozmawiać. - Daj spokój, Garrett, nie warto. Tę jedną noc możesz się przecież zabawić. Zabawić i zapomnieć. - Spojrzała mu w oczy, troskliwie. - Potrzebujemy cię, a żebyś był z nami, musisz się czasem odprężyć. - Wśród przyjaciół, wśród ludzi, których bliskość odczujesz, Minnie tak naprawdę nie patrzyła na tę zabawę zbyt entuzjastycznie, pozbawiona wsparcia przyjaciółki obawiała się, że przytłoczy ją samotność, pomimo ludzi dookoła. Ale gdyby spędziła ten wieczór całkiem sama - przytłoczyłaby ją z całą pewnością. Musieli się nawzajem wspierać.
Nie odpowiedziała już, mając nadzieję, że ciepło, które wciąż czuła na twarzy, było już tylko wspomnieniem purpury, która niewątpliwie jeszcze przed momentem bogato zdobiła jej twarz. Wciąż była czerwona - ale skóra zaczynała blednąć, kiedy Garrett zmienił temat i zanurzył się w dokumentach upiętych wewnątrz teczki. Zajęło jej dłuższą chwilę, nim zdecydowała się wreszcie odjąć piąstkę od twarzy i westchnąć cicho, rzeczy niewłaściwe są złe, Garry, cisnęło się jej na usta. A do rzeczy niewłaściwych z całą pewnością należało drażnienie się z Minerwą oraz wprowadzanie jej w stan głębokiego zakłopotania. Nie wspominając już o tym, jak bardzo było to niewłaściwe wobec bezrękiego aurora! Nie będąc częścią ich jednostki nie mogła rozumieć w pełni ich żartów, sposobu, w jaki się ze sobą obchodzili, ani tym bardziej dystansu, jakiego potrzebowali, by odciąć się od codziennych im nieszczęść. Ze zmartwieniem uniosła na niego spojrzenie, słysząc swoje imię.
- Tak zrobię - westchnęła, kapitulując, bo argumentom Garretta nie dało się odjąć racji. Poczuła się dziwnie dobrze, słysząc mentorski głos starszego brata. Brakowało jej kogoś takiego - młodsi bracia byli pod jej opieką, kiedy się widywali, a ojciec nigdy nie zaakceptował w pełni istnienia magicznego świata. Nic dziwnego, był pastorem. - Mam nadzieję, że innym... aurorom też zasmakuje. - Nie chciała używać słowa "Zakonnicy", w Ministerstwie nigdy nie mogła wiedzieć, kto ich słyszał ani który z pokojów miał założony podsłuch. Możliwe, że biuro kontroli było czyste z jednego, bardzo prozaicznego powodu: w tym pomieszczeniu pracowało dużo osób, więc na co dzień obecny był silny gwar. Słowa za bardzo się ze sobą mieszało. Ale to nie miało znaczenia, teraz byli we dwoje - i byli też zobowiązani do zachowania każdej ostrożności, bo ich mała wielka tajemnica miała wagę złota.
- Syna - odparła markotnie, sprawdziła to. - Dwuletniego - dodała gorzko, przenosząc wzrok na papiery wewnątrz teczki, powoli obracane w dłoniach Garretta. To wszystko było tak bardzo niesprawiedliwe i brutalne, ani on nie zasłużył na śmierć, ani tym bardziej to dziecko na stratę ojca. Stał się półsierotą przez kaprys nadpobudliwego brygadzisty - to oni byli potworami, nie ci biedni ludzie pokarani klątwą. Wyraz troski ich połączył - tak jak łączyła ich walka o lepsze jutro i uśmiech pełen nadziei, który pojawił się ledwie chwilę później. Skinęła spokojnie głową.
- Spójrz - szepnęła, biorąc do ręki karteczkę, która wyleciała z teczki; bezwiednie poruszając ustami, doczytała jej treść w myślach. - Całkiem o tym zapomniałam, końcówka drugiego tomu znajduje się już w archiwum ogólnym. Powinniśmy wyjść, mogą ci się przydać. Pozwól, wezmę tylko klucze - Odsunęła się od stolika, w kilku susach przenosząc się do biurka swojego przełożonego, z którego zwinnym ruchem - pomimo rozgardiaszu, w którym poruszała się prawdopodobniej lepiej niż on sam i opadłszy na moment na jego miękkie krzesło - spomiędzy dziesiątek drobiazgów zabrała właściwy klucz, mosiężny, uwieszony na grubym, większym od jej dłoni kółku. - Chodźmy, to na dziesiątym piętrze - Zeskoczywszy z krzesełka, skinęła Garrettowi głową i czekając, aż ten dopije herbatę, zaklęciem nox zgasiła w gabinecie światła.
/zt x2
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Wybuch magii w nocy pierwszego maja wywrócił magiczny świat do góry nogami. Brutalnie przewlekł go na lewą stronę i tak pozostawił. Ministerstwo Magii pogrążyło się w istnym chaosie i było to zdecydowanie zbyt delikatnie powiedziane. Nie dało się ująć w słowa tego, co się tamtej nocy jego gmachu działo i przez wiele następnych dni. Nikt nie pamiętał tak wielkiego bałaganu i ogromu pracy, którą należało wykonać. Wszyscy pracownicy zostali zerwani na równe nogi, a i tak niewiedziona w co włożyć ręce. Sigrun Rookwood, powróciwszy z Rumunii, poprosiła – choć zażądała byłoby zdecydowanie lepszym słowem – o kilka dni wolnego, aby mogła odetchnąć i zorientować się co w angielskich trawach piszczy. Sądziła, że powróci do pracy dopiero w drugim tygodniu maja, grubo ponad rok poświęciła wszak na nieustanną pracę w Rumunii, jednakże dziwna, potężna emanacja czarnej magii, która wstrząsnęła czarodziejskim światem zmusiła ją do wcześniejszego powrotu.
Minął dzień, a zarazem pierwszy szok i zdezorientowanie, odkryto, że na energię w eterze wpływają poważne zakłócenia i nie działa tak jak powinna. Zaburzenia dotykało zarówno czarodziejów doświadczonych, jak i nowicjuszy, potrafiły zarówno ranić, jak i wzmacniać. Biuro Kontroli Wilkołaków postawiło więc poważne pytanie.
Czy owe anomalie magiczne mogą wpłynąć na proces przemiany wilkołaków oraz ich zachowanie w jej trakcie? Czy częstotliwość zmian wzrośnie, pomimo braku pełni? Nikt nie potrafił udzielić odpowiedzi na to pytanie. Od władz Departamentu Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami wyczuć można było presję, by jak najprędzej odnaleźć odpowiedź – wilkołaki wszak były nader niebezpiecznymi stworzeniami, a jako istoty magiczne mogły być podatne na działanie anomalii.
Opcją pierwszą był wysłanie listów do zarejestrowanych wilkołaków z wezwaniem na przesłuchanie, jednakże w obliczu niepewności co do przemian – byłoby to nader ryzykowne. Nie mogli pozwolić na to, by w Ministerstwie Magii przebywał przemieniony wilkołak. Badacze więc musieli wyruszyć w teren, lecz nie mogli uczynić tego sami, byłoby to zbyt niebezpieczne. Z tego też powodu postawiono na nogi niemal cały oddział Brygadzistów; wszyscy mieli być zwarci i gotowi do wyruszenia w teren. Każdy z nich by zełgał, gdyby stwierdził, że czuje niepokoju: zbyt pewni siebie głupcy zazwyczaj ginęli. Wilkołaki, przemienione w swą potworną formę, były krwiożerczymi i niesłychanie niebezpiecznymi istotami; nie posiadały wówczas rozumu, uczuć, świadomości, liczył się wyłącznie instynkt nakazujący mordować i siać spustoszenie. Tak było podczas każdej pełni; lecz podczas tej jednej nocy w miesiącu Brygadziści wiedzieli czego się spodziewać. Doświadczenie, jakie zdobyli przez lata, przygotowało ich na większość niespodzianek, którymi bestie mogły ich zaskoczyć. Jak zmieniły je anomalie magiczne?
To wciąż pozostawało wielką niewiadomą. Rookwood czuła niepokój, nie przyznałaby się do tego głośno, lecz jednocześnie nie śmiała zaprzeczać, nie wychylała się, nie cwaniakowała, jak to zwykle miała w zwyczaju; nauczyła się doceniać przeciwnika, zwłaszcza jeśli była nim maszyna do zabijania. W Ministerstwie zjawiła się skoro świt, wyspana i przygotowana do wyprawy, w wygodnej szacie, która nie krępowała ruchów i z włosami spiętymi w ciasny kok, by nie przeszkadzały. Przez ramię przewieszoną miała torbę, w której trzymała jak zawsze srebrny łańcuch, fiolkę z płynnym srebrem i wabik na wilkołaki; na plecach czarodziejką kuszę, tak na wypadek. Zawsze mogła zanurzyć grot strzałki w płynnym srebrze i wystrzelić ją w bestię, nim zdąży się do niej za nadto zbliżyć.
W Biurze Kontroli Wilkołaków wysłuchała słów przełożonego z uwagą, starała się zapamiętać wszelkie zalecenia co d zachowania szczególnej ostrożności i do serca wzięła sobie uwagę, że jeśli zajdzie taka konieczność - mają użyć wszelkich koniecznych środków, by zapewnić badaczom oraz innym, jeśli znajdą się w pobliżu, bezpieczeństwo.
Jakaż szkoda, myślała, stojąc pośród innych,że nie tyczy się to czarnej magii. Och tak, czarnomagiczne klątwy były tym, co najmocniej pragnęła ciskać w te bestie; zaklęcia niosące za sobą tortury i niewyobrażalny ból były tym, na co te mieszańce zasługiwały za sam fakt swojego istnienia. Tortury i śmierć - to była opcja. Zamiast izolować ich od społeczeństwa, kontrolować, pilnować, najlepiej byłoby ich po prostu eliminować, wszystkich, jak leci. Niezależnie od tego, czy chcieli przyjąć na siebie klątwę likantropii, czy nie; czy było to dla nich udręką, czy naturą, z którą się pogodzili. Mieszaniec, to mieszaniec. Wiedziała, że Christopher z pewnością by się z nią zgodził, lecz on wciąż pozostawał nieobecny - miała jedynie nadzieję, że wtedy, kiedy ona będzie mierzyć się z wilkołakami tego dnia, on będzie robił to samo.
Została przydzielona do dwójki badaczy: starszego mężczyzny, wysokiego i chudego jak tyczka, ściskającego podkładkę z pergaminem, za uchem miał pióro, a przez to czoło ubrudzone atramentem - oraz kobiety w średnim wieku, nieco pulchnej, z okularami w rogowych oprawkach na orlim nosie. Nie znała ich jeszcze, była nieobecna w Anglii przez przeszło półtorej roku; wiele twarzy, które kojarzyła z Biura zniknęło, pojawiły się inne. Cóż, nie była to robota dla każdego; kontakt z wilkołakami był zarezerwowany dla ludzi o twardych nerwach.
-Sigrun Rookwood - przedstawiła się, poprawiając kuszę, by nie przeszkadzała jej w swobodnych ruchach.
-Joseph Mcdowell. Wyruszamy do północnego Yorku, gdzie mieszka...[/b] - odpowiedział jej mężczyzna, rzeczowym tonem, od razu przechodząc do konkretów -.. Lionel Byrne. Wielokrotnie notowany przez Czarodziejską Policję. Zarejestrowany od 1950. Zgodnie z zaleceniami mieszka na uboczu. Prawdopodobnie szczególnie niebezpieczny - ciągnął dalej, a jego głos nie uległ choćby najmniejszej zmianie.
Rookwood obdarzyła spojrzeniem swego dzisiejszego partnera; postawnego czarodzieja o silnie zarysowanej szczęce, miała przyjemność współpracować z nim już wielokrotnie - wiedziała, że na niego może liczyć, wiedział jak zrobić użytek ze swojej różdżki. Powinniśmy wziąć ze sobą kogoś jeszcze?, pytało jej spojrzenie brudnobrązowych oczu. Tim skinął głową po krótkim zastanowieniu; lepiej nie ryzykować, zwłaszcza jeśli mieli ochraniać nie jednego, a dwójkę badaczy.
-Szczerze wątpię, aby był w wilkołaczej formie... - odezwała się czarownica, kiedy Rookwood przywołała jeszcze jednego czarodzieja.
-Tego nie wiemy. Musimy się spodziewać się wszystkiego - odpowiedział za Sigrun Joseph.
Kwadrans później zgromadzili się wokół świstoklika już w piątkę; ona, Tim, trzeci Brygadzista George oraz Joseph i Linda. Na stoliku leżał stary, osmalony rondel, a Rookwood przeszło przez myśl jakimi wytycznymi kierują się te cymbały z departamentu transportu, że zawsze wybierają tak idiotycznie śmieszne przedmioty. Przewróciła oczyma i na znak czarodzieja stojącego za nimi, położyła palec na rączce rondla i natychmiast poczuła silne szarpnięcie w okolicy pępka. Jeśli by ją kto pytał, to było to dużo gorsze od teleportacji; jakby niewidzialna siła przepychała ją przez maleńką rurkę.
Po chwili stała już na wydeptanej ścieżce, pośród lasu, moknąc w silnym deszczu; od przedwczoraj wszędzie, niemal bez ustanku padało. Nim sama zdążyła wypowiedzieć odpowiednią inkantację, zaklęcie rzucił Joseph; deszcz wciąż padał, lecz nie na nich. Zaczęli iść w stronę północą, zgodnie z mapą, którą w rękach trzymała Linda. George zajął się przełamaniem zaklęć ochronnych, kiedy dotarli do miejsca, gdzie wedle mapy miały zaczynać się ziemie Byrne'a. Był w tym od Rookwood znacznie bieglejszy; ona wolała poświęcać czas na zgłębianie tajników czarnej magii.
Ściągnęła z pleców kuszę, gdy George dał znak, by ruszyli dalej; trzymała ją przed sobą, z naciągniętym bełtem, jednocześnie ściskając w prawej dłoni różdżkę, gotowa, by w każdej chwili broń balistyczną rzucić i uciec się do magii. Płynne srebro w krwioobiegu mogło znacznie wilkołaka osłabić. Szli kwadrans, może nieco więcej, gdy spośród gęstwiny drzew wynurzyła się chata, wzniesiona z szarego kamienia, nieduża, lecz tak przechylona, że magia musiała mieć tu swój współudział - inaczej dawno już leżałoby na boku w rozsypce.
Zatrzymali się piętnaście metrów od drzwi; nie było sensu podchodzić bliżej, dopóki nie wiedzieli, czy po wybuchu magii pełnia przestała mieć znaczenie dla przemian wilkołaków.
Joseph przyłożył kraniec swojej różdżki do krtani i wyrzekł -Sonorus! - maleńkie światełko wchłonęło się w jego skórę, a gdy odezwał się znów, stojącej najbliżej Sigrun niemal zaczęły krwawić uszy -Lionelu, w imieniu Departamentu Kontroli na Magicznymi Stworzeniami, żądam, byś opuścił dom z rękoma w górze.
Joseph i Linda stali jeszcze dalej, za trójką Brygadzistów, gotowych, by zainterweniować w każdej chwili; zza drzwi usłyszeli wyraźne warczenie, a Sigrun poczuła jak spina się każdy jeden mięsień jej ciała, choć wiedziała, że owe warczenie do wilkołaczego jest niepodobne - po kilku chwilach, pełnych napięcia i doskonale wyczuwalnego poddenerwowania, drzwi otworzyły się z hukiem.
-CO DO KURWY, CZEMU WŁAZICIE NA MÓJ TEREN?
Stanął w nich czarodziej; zdawało by się, że człowiek, lecz cała piątka wiedziała, że to plugawy mieszaniec. Potwór, krwiożercza bestia. Tyle, że teraz wciąż był człekiem wychudzonej, żylastej postury, o gęstej, brudnej brodzie i włosach, od dawna nie mających przyjemności bycia umytymi. Byrne kopnął psa, który chciał się wyrwać do biegu i zatrzasnął drzwi, wychodząc przed dom z posłusznie uniesionymi w górę rękoma. Trójka Brygadzistów, mierzących doń z różdżek i kuszy skutecznie przekonała go do posłuszeństwa.
-Rzuć różdżkę przed siebie - zażądała głośno i stanowczo Sigrun, tonem nieznoszącym sprzeciwu; dodatkowe środki bezpieczeństwa były wymagane. To, że nie jawił im się w wilczej formie, nie znaczyło jeszcze, że anomalie nie wpłynęły na jego krwiożercze instynkty, które z pewnością w sobie miał - jak każdy mieszaniec -Odwróć się - poleciła, kiedy sękata różdżka wylądowała na mokrej trawie -Incarcerous - powiedziała gładko, celując w niego różdżką, kiedy opuściła kuszę.
Byrne oplotły liny, lecz różdżki pozostały w gotowości. Joseph i Linda, spokojni o swoje bezpieczeństwo, ruszyli do przodu, by przeprowadzić z Lionelem szczegółowy, długi wywiad na temat ostatnich trzech dni; Rookwood stała obok, z różdżką w gotowości, od czasu do czasu łapiąc się na tym, że jej myśli odpływają gdzieś w rumuńskie okolice. Spędziła w pieprznym Yorku pół dnia, nim wrócili do Ministerstwa - przekonani, że na walkę z bestią będą musieli czekać trzy następne tygodnie, do pełni. A przynajmniej taką mieli nadzieję.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Trzynaście, dokładnie tyle raportów Rookwood miała do przygotowania, w związku z ostatnimi przesłuchaniami zarejestrowanych wilkołaków. Pisanie ich szło jej jak krew z nosa.
Atmosfera poddenerwowanie w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami była doskonale wyczuwalna, a gęstość od niepewności powietrza przekraczała wszelką miarę zwłaszcza w Biurze Kontroli Wikołaków. Nigdy nie można było zaznać tu dobrej nastroju i przyjacielskiej atmosfery, właściwej niektórym ministerialnym jednostkom, bo to, czym się tu zajmowano skutecznie przeganiało choćby najmniejszą radość. Wilkołaki - krwiożercze bestie, potwory, monstra, mordercy, plugawe mieszańce, to było przedmiotem ich zainteresowań. Brygadziści podczas każdej pełni wystawiali swoje życie i zdrowie na niebotyczne niebezpieczeństwo, decydując się na walkę z mieszańcami dotkniętymi likantropią; badacze pochylali się nad istotą owej klątwy, która nierzadko niosła za sobą tragedię ludzką - zwłaszcza, gdy ofiarą ataku wilkołaka było dziecko.
Wyjątkiem była Rookwood. Współczucia nie miała w sobie choćby odrobinę, miała w nosie, czy to dziecko, czy nie, czy klątwę likantropii jednostka przyjęła dobrowolnie (istnieli w ogóle tacy idioci?), czy padli ofiarą - z chwilą, kiedy wilkołakami się stawali, byli w jej oczach niewartymi życia potworami. Morderstwa, których owe bestie dokonywały, także nie robiły na Sigrun wrażenia; nie dość, że polowała na zwierzęta od dziecka, ojciec nauczył ją oprawiać zwierzęta i przywykła do zapachu krwi, to odnalazła radość w perwersyjnej rozrywce polowania na mugoli. Oczywiście, we własnym mniemaniu różniła się od wilkołaków znacznie i nie podlegało to żadnej dyskusji.
Z ogromną dozą czarnego humoru potrafiła zwykle w tym przeklętym biurze nawet żartować, lecz nie uczyniła tego chyba ani razu, odkąd wróciła do kraju; dręczyła ją nie tylko nieobecność Christophera, lecz także niewiedza jak zaburzenia magiczne wpłyną na wilkołaki. Po trzech tygodniach przesłuchań wiedzieli już, że wybuch magii nie przyczynił się do częstszych przemian; wciąż jednak nie mieli pojęcia, czy podczas pełni cokolwiek ulegnie zmianie. Czy staną się silniejsze? Bardziej krwiożercze?
Tylko głupiec nie obawiałby się takich bestii, dlatego i Sigrun udzieliła się atmosfera poddenerwowania. Miała się przekonać już za trzy dni. Za niecałe trzy dni tarcza księżyca stanie się okrągła, a wilkołaki wypełzną ze swoich nor, w których przed Brygadzistami się ukrywali.
Dwudziestego maja siedziała w Biurze w bardzo parszywym humorze. Wolała pracować w terenie, ślęczenie przy biurku, nad papierzyskami, wyjątkowo działało jej na nerwy. O dwunastej miała zjawić się czarownica, mająca podobno cenne dla nich informacje. Oczekiwała jej w niewielkim gabinecie na końcu korytarza; na krześle rozparła się rozleniwiona, zaklęciem zmuszając dwa orle pióra, by toczyły ze sobą pojedynek o kałamarz. Dopiero kilka chwil przed wybiciem odpowiedniej godziny spojrzała na list, leżący obok kubka z kawą.
Solene Baudelaire, och tak. Znała to nazwisko.
Usłyszawszy pukanie, wyprostowała się na krześle i głośno powiedziała: -Proszę wejść - głos miała jednak zdecydowanie bardziej stanowczy, niż uprzejmy.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie chciała tu przychodzić; nie cierpiała oficjalnych jednostek, aurorskich kwater, szpitali i minsterstwa samego w sobie z zasady omijając je szerokim łukiem. Dziwny, specyficzny zapach, przygnębiające kolory, sztywna atmosfera kłóciła się z jej osobą tak bardzo, że rozważała jeszcze długo zaproszenie kobiety do domu, dopóki nie została jej zwrócona uwaga przez wujostwo. To właśnie przez nie, po drodze z apteki musiała wstąpić do departamentu na czwartym piętrze. Wuj nie ciesząc się w ostatnim czasie dobrym zdrowiem, zarzekał się, że widział ślady wilkołaka w pobliżu domków na Lavender Hill, zaś swoją historię opowiedział zarówno jej, jak i ciotce, chyba ze sto razy, co przemawiało za tym, że zamiast niego na spotkaniu miała zjawić się ona, przekazując pracownicy zapisane na karteczce szczegóły. Nie mogła się nie zgodzić; mieszkając od lat pod ich dachem, częściowo też będąc od nich zależną, musiała wykazać chociaż minimum wdzięczności, a skoro uznali, że wdzięczność miała być wizytą w ministerstwie - musiała się z tym pogodzić, odrzucając swoje uprzedzenia.
Nie śpiesząc się, powolnym, ociężałym krokiem jasnowłosa przemierzała kolejne korytarze, niechętnie zbliżając się do wyznaczonego w liście miejsca. Czasu miała jeszcze trochę, pożytkując go na niezwykle dokładne i przydatne oglądnięcie ścian na korytarzu, których stan pozostawiał wiele do życzenia. Im była głębiej, tym gorzej jednostka się prezentowała - czy nie powinni jakoś zadbać o estetykę takiego miejsca? Potem, rozważając kolejny raz tajemnicze zniknięcie, nie zorientowała się nawet, w którym momencie stanęła przed drzwiami biura kontroli wilkołaków. Zapukała, poczekała i z miną męczennicy weszła do środka, zajmując wskazane miejsce naprzeciwko.
Widok w miarę szczupłej, chyba niewiele starszej blondynki ją zaskoczył; nie wiedzieć czemu kobietę goniącą za wilkołakami wizualizowała sobie w trochę inny sposób - jakąś grubszą, brzydszą, na pewno starszą i niemiłą. Co do ostatniego w przypadku Sigrun nie miała wątpliwości: na szczególnie sympatyczną raczej nie wyglądała, czego starała się po sobie nie pokazać, przybierając równie skwaszony wyraz twarzy, co ona. Dostosowanie się mimiką i gestykulacją do rozmówcy dawało jej większy procent szans na spokojną rozmowę, niż gdyby uśmiechnęła się teraz szeroko.
- No dobrze, co chciałaby pani wiedzieć? - Nie umiała bawić się w przesłuchania, więc nie wiedziała nawet od czego zacząć, czy może jednak powinna poczekać, aż pytania same na nią spłyną. Czuła, że w pomieszczeniu jest duszno, ale nie śmiała jeszcze poprosić o otworzenie okna, czekając cierpliwie.
Nie śpiesząc się, powolnym, ociężałym krokiem jasnowłosa przemierzała kolejne korytarze, niechętnie zbliżając się do wyznaczonego w liście miejsca. Czasu miała jeszcze trochę, pożytkując go na niezwykle dokładne i przydatne oglądnięcie ścian na korytarzu, których stan pozostawiał wiele do życzenia. Im była głębiej, tym gorzej jednostka się prezentowała - czy nie powinni jakoś zadbać o estetykę takiego miejsca? Potem, rozważając kolejny raz tajemnicze zniknięcie, nie zorientowała się nawet, w którym momencie stanęła przed drzwiami biura kontroli wilkołaków. Zapukała, poczekała i z miną męczennicy weszła do środka, zajmując wskazane miejsce naprzeciwko.
Widok w miarę szczupłej, chyba niewiele starszej blondynki ją zaskoczył; nie wiedzieć czemu kobietę goniącą za wilkołakami wizualizowała sobie w trochę inny sposób - jakąś grubszą, brzydszą, na pewno starszą i niemiłą. Co do ostatniego w przypadku Sigrun nie miała wątpliwości: na szczególnie sympatyczną raczej nie wyglądała, czego starała się po sobie nie pokazać, przybierając równie skwaszony wyraz twarzy, co ona. Dostosowanie się mimiką i gestykulacją do rozmówcy dawało jej większy procent szans na spokojną rozmowę, niż gdyby uśmiechnęła się teraz szeroko.
- No dobrze, co chciałaby pani wiedzieć? - Nie umiała bawić się w przesłuchania, więc nie wiedziała nawet od czego zacząć, czy może jednak powinna poczekać, aż pytania same na nią spłyną. Czuła, że w pomieszczeniu jest duszno, ale nie śmiała jeszcze poprosić o otworzenie okna, czekając cierpliwie.
don't want to give you up, there's never time enough (...) I'm running out of luck, promises
ain't enough.
ain't enough.
Solene Baudelaire
Zawód : krawcowa, projektantka
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
She smelled like white roses and felt as fragile and satiny as her dress.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Biuro kontroli wilkołaków
Szybka odpowiedź