Pracownia alchemiczna
AutorWiadomość
Pracownia alchemiczna
Pracownia znajduje się w piwnicy, ale, wbrew pozorom, jest całkiem przytulnym miejscem, przynajmniej dla jego użytkowników. Wzdłuż ścian ciągną się półki ze składnikami oraz flakonikami już uwarzonych bądź dojrzewających mikstur. Nie brak też ksiąg z recepturami. Na środku znajduje się stół z kociołkiem oraz miejscem do przygotowywania ingrediencji. Odrobina światła dziennego wpada przez maleńkie okienka pod sufitem.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| styczeń
W piwnicach panował przenikliwy chłód. Schodząc po kamiennych, wyślizganych przez lata używania schodkach, Evelyn owinęła się ciaśniej materiałem ciemnej szaty, chociaż dawno już przywykła do tego miejsca; półmroku rozpraszanego wątłym poblaskiem świec, kamiennych ścian potęgujących wrażenie zimna, lekkiego zapachu stęchlizny wyczuwanego w powietrzu. Ojciec przyprowadzał ją tu już w dzieciństwie, by obserwowała jego pracę i uczyła się tajników alchemii. Ku jego uldze, rodowy talent do eliksirów ujawnił się również w niej. Gdy była starsza, przeznaczył jedno z piwnicznych pomieszczeń na jej użytek, dzięki temu mogła pozwolić sobie na większą niezależność, chociaż ojciec nadal chętnie służył radą oraz użyczał składników, gdy tylko tego potrzebowała.
Minęła przejście prowadzące do dalszych części piwnic; w dzieciństwie ochoczo je zwiedzała, odkrywając nowe zakamarki i stare przedmioty gromadzone przez pokolenia Slughornów mieszkających tutaj przed jej narodzinami. Teraz jednak skierowała kroki prosto do swojej części pracowni. Czekały na nią obowiązki.
Pomieszczenie było mniejsze niż to, którego używał ojciec, ale było jej małym królestwem, gdzie mogła pozwolić sobie na pewną niezależność i swobodę. Pod ścianami stały regały z ingrediencjami, które Evelyn starannie posortowała i powkładała do opisanych pochyłym pismem pudełeczek, nie znosząc bałaganu w składnikach. Robiąc wywary, musiała mieć łatwy i szybki dostęp do każdej potrzebnej rzeczy. Na przeciwległej ścianie stał natomiast regał z flakonikami wypełnionymi już uwarzonymi eliksirami; obecnie nie było ich zbyt wiele, bo większość tych robionych na czyjeś zamówienie możliwie szybko po ukończeniu całości pracy przekazywała w ręce klientów. Nie brakowało także ksiąg, tych najczęściej przez nią używanych; większy ich wybór znajdował się w rodowej bibliotece oraz w pracowni ojca. Na środku piwniczki znajdował się stół dość sporych rozmiarów, na którym przygotowywała składniki i dodawała je do kociołka ustawionego na trójnogu, pod którym tlił się płomień. Czasem, gdy trafiało się więcej czasochłonnych zleceń, na stole stało więcej kociołków z warzącymi się, bulgoczącymi miksturami. Nie mogła pozwalać sobie na tygodnie bezczynności, gdy jeden wywar dojrzewał przez określoną ilość czasu.
Zapach stęchlizny częściowo ustąpił miejsca przyjemnej woni ziół upakowanych w pudełeczkach lub schnących w pęczkach zwisających z sufitu na sznurkach, oraz nieco mniej przyjemnej, pochodzącej od składników zwierzęcych, chociaż większość z nich była zamknięta w słojach, zawieszona w płynach nadających im dość makabryczny wygląd. Była to charakterystyczna woń alchemicznych pracowni. Ta, w której pracowała w rezerwacie Rosierów, nie różniła się znacząco; może tym, że nie była umieszczona pod ziemią i wcale nie tak rzadki był widok osłabionych lub martwych smoków, albo przynajmniej ich części. Na początku trudno było jej się przestawić z piwnic na jasne, przeszklone pomieszczenia, ale wszystko przyszło z czasem, i teraz nie miała problemu z pracą w żadnym z tych miejsc.
Zamknęła za sobą drzwi, uprzednio machnięciem różdżki zapalając świece. Podeszła do stołu; parę dni temu otrzymała zamówienie na eliksir wielosokowy, który potrzebował aż miesiąca przygotowywania, żeby być zdatnym do użytku. Szybko wyłowiła wzrokiem odpowiedni kociołek, w którym wkrótce miały wylądować odpowiednie składniki. Dodanie ostatecznego składnika, włosa osoby, której postać chciał przybrać jej klient, było już jego zadaniem. W jakim celu chciał to zrobić, nie było jej sprawą, bo dawno już nauczyła się, że w pewne rzeczy lepiej nie wnikać, tak jest łatwiej.
Jak na osóbkę, która zawsze była dosyć żywa i ciekawska, przez te lata zdążyła nauczyć się wiele cierpliwości i koncentracji, koniecznych do dobrego warzenia eliksirów. Pośpiech nigdy nie był wskazany; wystarczyło zbyt energicznie zamieszać wywar lub dodać odrobinę za dużo składnika, by go zepsuć, lub nawet spowodować nieprzyjemne konsekwencje, mogące odbić się nie tylko na osobie, która eliksir wypije, ale także na przygotowującym go alchemiku. Evelyn kilka razy w życiu przechodziła przez coś takiego i nigdy nie było to przyjemne, a teraz ciążyła na nią większa odpowiedzialność. Nie mogła narazić reputacji ojca oraz nazwiska Slughornów na szwank, gdyby tak sprzedała komuś źle uwarzony eliksir.
Eliksir wielosokowy może nie był najtrudniejszym, jaki znała, ale z pewnością należał do tych bardziej skomplikowanych i wymagających, nad którymi należało się mocno skupić. Miała już za sobą uwarzenie go z powodzeniem, więc teraz nie czuła już takich obaw, jak za pierwszym razem, a rzeczowo i metodycznie zabrała się do pracy, przygotowując składniki wymienione w przepisie: pijawki, ślaz i rdest ptasi oraz muchy siatkoskrzydłe, które od kilku dni dusiły się już w osobnym kociołku i mogły zostać dodane do wywaru po dwudziestu jeden dniach, a także, znacznie bardziej rzadkie i drogie składniki będące sercami wywaru: skórkę boomslanga i sproszkowany róg dwurożca. Dla Slughornów, od wieków zajmujących się eliksirami, zdobywanie takich składników nie stanowiło jednak problemu: rodowe zapasy były spore, a w przypadku niedoborów było ich stać na regularne uzupełnianie ich. Evelyn nigdy nie zaznała pojęcia „brak”, które zapewne często dręczyło gorzej sytuowanych alchemików.
Nie musiała nawet zerkać na spis składników zawartych w księdze, by poprawnie odnaleźć w szafce odpowiednie pudełeczka i przenieść je na stół. Przecież już to kiedyś robiła. Pochyliła się lekko i pod pustym kociołkiem rozpaliła ogień, chcąc, by ciecz osiągnęła odpowiednią temperaturę, zanim zacznie dodawać do niej składniki. Muchy siatkoskrzydłe musiały dusić się oddzielnie przez trzy tygodnie, zanim będzie można je dodać do wywaru, ale mogła zająć się teraz innymi składnikami. Od czegoś trzeba było zacząć.
Odpakowała paczuszkę z rdestem ptasim i na małej, alchemicznej wadze odważyła odpowiednią ilość, po czym zaczęła ucierać go tłuczkiem w specjalnej miseczce. Zmarszczyła lekko nosek, czując niezbyt przyjemny zapach, ale szybko się do niego przyzwyczaiła. W słoiczku stojącym obok wiły się i skręcały pijawki. Były obrzmiałe, nieprzyjemne i oślizgłe w dotyku, większość znanych jej panien z pewnością nie chciałaby wziąć ich do ręki, ale Evelyn przyzwyczaiła się już do dotykania i oporządzania tego typu rzeczy, więc chwilę później bez większego obrzydzenia wyjęła pijawki ze słoiczka i również zaczęła je rozcierać na szarą papkę. Jej ruchy były szybkie i płynne, wyrobione latami pomagania ojcu oraz własnych alchemicznych prób. Ciszę pracowni mąciły teraz jedynie odgłosy obracanego w miseczce tłuczka oraz bulgotu cieczy w kociołku, od którego biło ciepło, dzięki któremu szybko zapomniała o poczuciu chłodu towarzyszącym jej, gdy weszła do piwnicy.
Gdy rdest i pijawki były starannie utarte, ostrożnie dodała je do kociołka, starannie mieszając odpowiednią ilość razy. Dziesięć razy w prawo, dziesięć razy w lewo, do momentu aż wywar zapienił się i zabulgotał, po chwili stając się mętny. Jego kolor był obecnie zgniłozielony, wydzielał niezbyt przyjemny zapach porównywalny do fermentującego kompostu, jakim czasem nawoziło się rośliny w zielarskich szklarniach. Był to zaledwie początkowy etap, a na samym końcu, w zależności od tego, czyj włos zostanie dodany do wywaru, mógł on przybrać naprawdę różne kolory.
Każdego dnia doglądała robiącego się wywaru (podobnie jak paru innych, które także się warzyły, choć na szczęście większość była znacznie szybsza w przygotowaniu), dodając kolejne składniki według określonego w przepisie porządku. W kociołku wylądowała starannie odmierzona ilość sproszkowanego rogu dwurożca i skórki boomslanga, głównych serc wywaru, w trzecim tygodniu warzenia mikstury dodała muchy siatkoskrzydłe, obserwując z zadowoleniem, jak kolor eliksiru staje się jeszcze ciemniejszy, a jego konsystencja gęstnieje po zamieszaniu po piętnaście razy w każdą stronę. Nieprzyjemny zapach przybrał na sile, ale przecież tak właśnie miało być. Nie była to przecież amortencja, wydzielająca silną, upajającą woń pachnącą tym, co wąchająca go osoba lubiła najbardziej. Eliksir wielosokowy był nieprzyjemny; chociaż Slughornówna nigdy nie testowała go na sobie, widziała jego działanie i zdawała sobie sprawę, że grymasy bólu na twarzy osoby, której ciało się zmieniało, wcale nie są urojone. Nie wszyscy mieli szczęście urodzić się metamorfomagami lub dobrze znać zaklęcia transmutujące, więc wtedy pozostawało zdawanie się na alchemików.
Przez kilka minut starannie mieszała zawartość kociołka, po czym wyjęła mieszadło i oczyściła je zaklęciem. Teraz, po dodaniu wszystkich składników oprócz tego ostatecznego, eliksir mógł powoli dojrzewać, nabierając odpowiednich właściwości. Póki co wydawał się odpowiadać książkowemu opisowi, i zaaprobował go nawet ojciec, który jednego dnia zajrzał tu zobaczyć, jak Evelyn radzi sobie z zamówieniami. Przy natłoku pracy przekazywał jej część własnych zamówień, chcąc, aby córka się wyrabiała i rozwijała zdolności na coraz wyższy poziom, ale Evelyn była dumna z pokładanego w nią zaufania i tym bardziej musiała się starać, by podołać obowiązkom, zwłaszcza że wciąż przyuczała się zawodu i pomagała alchemikom w rezerwacie Rosierów.
Ale w końcu nadszedł ten dzień, kiedy mogła powiedzieć, że eliksir, któremu poświęcała czas przez ostatni miesiąc, jest gotowy. Unosząca się z niego para zmieniła kolor, a bulgotanie stało się łagodniejsze, wręcz leniwe. Wygasiła płomień pod kociołkiem i ostrożnie zdjęła go z trójnogu. Ukończony eliksir był gęsty i zgniłozielony, konsystencją przywodził na myśl rozgotowane warzywa. Evelyn przelała jego zawartość do dużej, pojemnej fiolki, zaczarowanej zaklęciem nietłukącym, po czym zakorkowała ją, czując przyjemną świadomość czasochłonnego, ale dobrze wykonanego zadania. Oby tylko wynajmująca ją osoba również była zadowolona z usługi młodej Slughornówny!
| zt.
W piwnicach panował przenikliwy chłód. Schodząc po kamiennych, wyślizganych przez lata używania schodkach, Evelyn owinęła się ciaśniej materiałem ciemnej szaty, chociaż dawno już przywykła do tego miejsca; półmroku rozpraszanego wątłym poblaskiem świec, kamiennych ścian potęgujących wrażenie zimna, lekkiego zapachu stęchlizny wyczuwanego w powietrzu. Ojciec przyprowadzał ją tu już w dzieciństwie, by obserwowała jego pracę i uczyła się tajników alchemii. Ku jego uldze, rodowy talent do eliksirów ujawnił się również w niej. Gdy była starsza, przeznaczył jedno z piwnicznych pomieszczeń na jej użytek, dzięki temu mogła pozwolić sobie na większą niezależność, chociaż ojciec nadal chętnie służył radą oraz użyczał składników, gdy tylko tego potrzebowała.
Minęła przejście prowadzące do dalszych części piwnic; w dzieciństwie ochoczo je zwiedzała, odkrywając nowe zakamarki i stare przedmioty gromadzone przez pokolenia Slughornów mieszkających tutaj przed jej narodzinami. Teraz jednak skierowała kroki prosto do swojej części pracowni. Czekały na nią obowiązki.
Pomieszczenie było mniejsze niż to, którego używał ojciec, ale było jej małym królestwem, gdzie mogła pozwolić sobie na pewną niezależność i swobodę. Pod ścianami stały regały z ingrediencjami, które Evelyn starannie posortowała i powkładała do opisanych pochyłym pismem pudełeczek, nie znosząc bałaganu w składnikach. Robiąc wywary, musiała mieć łatwy i szybki dostęp do każdej potrzebnej rzeczy. Na przeciwległej ścianie stał natomiast regał z flakonikami wypełnionymi już uwarzonymi eliksirami; obecnie nie było ich zbyt wiele, bo większość tych robionych na czyjeś zamówienie możliwie szybko po ukończeniu całości pracy przekazywała w ręce klientów. Nie brakowało także ksiąg, tych najczęściej przez nią używanych; większy ich wybór znajdował się w rodowej bibliotece oraz w pracowni ojca. Na środku piwniczki znajdował się stół dość sporych rozmiarów, na którym przygotowywała składniki i dodawała je do kociołka ustawionego na trójnogu, pod którym tlił się płomień. Czasem, gdy trafiało się więcej czasochłonnych zleceń, na stole stało więcej kociołków z warzącymi się, bulgoczącymi miksturami. Nie mogła pozwalać sobie na tygodnie bezczynności, gdy jeden wywar dojrzewał przez określoną ilość czasu.
Zapach stęchlizny częściowo ustąpił miejsca przyjemnej woni ziół upakowanych w pudełeczkach lub schnących w pęczkach zwisających z sufitu na sznurkach, oraz nieco mniej przyjemnej, pochodzącej od składników zwierzęcych, chociaż większość z nich była zamknięta w słojach, zawieszona w płynach nadających im dość makabryczny wygląd. Była to charakterystyczna woń alchemicznych pracowni. Ta, w której pracowała w rezerwacie Rosierów, nie różniła się znacząco; może tym, że nie była umieszczona pod ziemią i wcale nie tak rzadki był widok osłabionych lub martwych smoków, albo przynajmniej ich części. Na początku trudno było jej się przestawić z piwnic na jasne, przeszklone pomieszczenia, ale wszystko przyszło z czasem, i teraz nie miała problemu z pracą w żadnym z tych miejsc.
Zamknęła za sobą drzwi, uprzednio machnięciem różdżki zapalając świece. Podeszła do stołu; parę dni temu otrzymała zamówienie na eliksir wielosokowy, który potrzebował aż miesiąca przygotowywania, żeby być zdatnym do użytku. Szybko wyłowiła wzrokiem odpowiedni kociołek, w którym wkrótce miały wylądować odpowiednie składniki. Dodanie ostatecznego składnika, włosa osoby, której postać chciał przybrać jej klient, było już jego zadaniem. W jakim celu chciał to zrobić, nie było jej sprawą, bo dawno już nauczyła się, że w pewne rzeczy lepiej nie wnikać, tak jest łatwiej.
Jak na osóbkę, która zawsze była dosyć żywa i ciekawska, przez te lata zdążyła nauczyć się wiele cierpliwości i koncentracji, koniecznych do dobrego warzenia eliksirów. Pośpiech nigdy nie był wskazany; wystarczyło zbyt energicznie zamieszać wywar lub dodać odrobinę za dużo składnika, by go zepsuć, lub nawet spowodować nieprzyjemne konsekwencje, mogące odbić się nie tylko na osobie, która eliksir wypije, ale także na przygotowującym go alchemiku. Evelyn kilka razy w życiu przechodziła przez coś takiego i nigdy nie było to przyjemne, a teraz ciążyła na nią większa odpowiedzialność. Nie mogła narazić reputacji ojca oraz nazwiska Slughornów na szwank, gdyby tak sprzedała komuś źle uwarzony eliksir.
Eliksir wielosokowy może nie był najtrudniejszym, jaki znała, ale z pewnością należał do tych bardziej skomplikowanych i wymagających, nad którymi należało się mocno skupić. Miała już za sobą uwarzenie go z powodzeniem, więc teraz nie czuła już takich obaw, jak za pierwszym razem, a rzeczowo i metodycznie zabrała się do pracy, przygotowując składniki wymienione w przepisie: pijawki, ślaz i rdest ptasi oraz muchy siatkoskrzydłe, które od kilku dni dusiły się już w osobnym kociołku i mogły zostać dodane do wywaru po dwudziestu jeden dniach, a także, znacznie bardziej rzadkie i drogie składniki będące sercami wywaru: skórkę boomslanga i sproszkowany róg dwurożca. Dla Slughornów, od wieków zajmujących się eliksirami, zdobywanie takich składników nie stanowiło jednak problemu: rodowe zapasy były spore, a w przypadku niedoborów było ich stać na regularne uzupełnianie ich. Evelyn nigdy nie zaznała pojęcia „brak”, które zapewne często dręczyło gorzej sytuowanych alchemików.
Nie musiała nawet zerkać na spis składników zawartych w księdze, by poprawnie odnaleźć w szafce odpowiednie pudełeczka i przenieść je na stół. Przecież już to kiedyś robiła. Pochyliła się lekko i pod pustym kociołkiem rozpaliła ogień, chcąc, by ciecz osiągnęła odpowiednią temperaturę, zanim zacznie dodawać do niej składniki. Muchy siatkoskrzydłe musiały dusić się oddzielnie przez trzy tygodnie, zanim będzie można je dodać do wywaru, ale mogła zająć się teraz innymi składnikami. Od czegoś trzeba było zacząć.
Odpakowała paczuszkę z rdestem ptasim i na małej, alchemicznej wadze odważyła odpowiednią ilość, po czym zaczęła ucierać go tłuczkiem w specjalnej miseczce. Zmarszczyła lekko nosek, czując niezbyt przyjemny zapach, ale szybko się do niego przyzwyczaiła. W słoiczku stojącym obok wiły się i skręcały pijawki. Były obrzmiałe, nieprzyjemne i oślizgłe w dotyku, większość znanych jej panien z pewnością nie chciałaby wziąć ich do ręki, ale Evelyn przyzwyczaiła się już do dotykania i oporządzania tego typu rzeczy, więc chwilę później bez większego obrzydzenia wyjęła pijawki ze słoiczka i również zaczęła je rozcierać na szarą papkę. Jej ruchy były szybkie i płynne, wyrobione latami pomagania ojcu oraz własnych alchemicznych prób. Ciszę pracowni mąciły teraz jedynie odgłosy obracanego w miseczce tłuczka oraz bulgotu cieczy w kociołku, od którego biło ciepło, dzięki któremu szybko zapomniała o poczuciu chłodu towarzyszącym jej, gdy weszła do piwnicy.
Gdy rdest i pijawki były starannie utarte, ostrożnie dodała je do kociołka, starannie mieszając odpowiednią ilość razy. Dziesięć razy w prawo, dziesięć razy w lewo, do momentu aż wywar zapienił się i zabulgotał, po chwili stając się mętny. Jego kolor był obecnie zgniłozielony, wydzielał niezbyt przyjemny zapach porównywalny do fermentującego kompostu, jakim czasem nawoziło się rośliny w zielarskich szklarniach. Był to zaledwie początkowy etap, a na samym końcu, w zależności od tego, czyj włos zostanie dodany do wywaru, mógł on przybrać naprawdę różne kolory.
Każdego dnia doglądała robiącego się wywaru (podobnie jak paru innych, które także się warzyły, choć na szczęście większość była znacznie szybsza w przygotowaniu), dodając kolejne składniki według określonego w przepisie porządku. W kociołku wylądowała starannie odmierzona ilość sproszkowanego rogu dwurożca i skórki boomslanga, głównych serc wywaru, w trzecim tygodniu warzenia mikstury dodała muchy siatkoskrzydłe, obserwując z zadowoleniem, jak kolor eliksiru staje się jeszcze ciemniejszy, a jego konsystencja gęstnieje po zamieszaniu po piętnaście razy w każdą stronę. Nieprzyjemny zapach przybrał na sile, ale przecież tak właśnie miało być. Nie była to przecież amortencja, wydzielająca silną, upajającą woń pachnącą tym, co wąchająca go osoba lubiła najbardziej. Eliksir wielosokowy był nieprzyjemny; chociaż Slughornówna nigdy nie testowała go na sobie, widziała jego działanie i zdawała sobie sprawę, że grymasy bólu na twarzy osoby, której ciało się zmieniało, wcale nie są urojone. Nie wszyscy mieli szczęście urodzić się metamorfomagami lub dobrze znać zaklęcia transmutujące, więc wtedy pozostawało zdawanie się na alchemików.
Przez kilka minut starannie mieszała zawartość kociołka, po czym wyjęła mieszadło i oczyściła je zaklęciem. Teraz, po dodaniu wszystkich składników oprócz tego ostatecznego, eliksir mógł powoli dojrzewać, nabierając odpowiednich właściwości. Póki co wydawał się odpowiadać książkowemu opisowi, i zaaprobował go nawet ojciec, który jednego dnia zajrzał tu zobaczyć, jak Evelyn radzi sobie z zamówieniami. Przy natłoku pracy przekazywał jej część własnych zamówień, chcąc, aby córka się wyrabiała i rozwijała zdolności na coraz wyższy poziom, ale Evelyn była dumna z pokładanego w nią zaufania i tym bardziej musiała się starać, by podołać obowiązkom, zwłaszcza że wciąż przyuczała się zawodu i pomagała alchemikom w rezerwacie Rosierów.
Ale w końcu nadszedł ten dzień, kiedy mogła powiedzieć, że eliksir, któremu poświęcała czas przez ostatni miesiąc, jest gotowy. Unosząca się z niego para zmieniła kolor, a bulgotanie stało się łagodniejsze, wręcz leniwe. Wygasiła płomień pod kociołkiem i ostrożnie zdjęła go z trójnogu. Ukończony eliksir był gęsty i zgniłozielony, konsystencją przywodził na myśl rozgotowane warzywa. Evelyn przelała jego zawartość do dużej, pojemnej fiolki, zaczarowanej zaklęciem nietłukącym, po czym zakorkowała ją, czując przyjemną świadomość czasochłonnego, ale dobrze wykonanego zadania. Oby tylko wynajmująca ją osoba również była zadowolona z usługi młodej Slughornówny!
| zt.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| połowa marca
Nadejście wiosny nie zmieniło wiele w piwnicach dworku w Westmorland. Nadal było tutaj tak samo zimno i wilgotno jak zwykle, nadal unosił się tu również intensywny zapach eliksirów i ingrediencji. I nadal było to swoiste królestwo Evelyn, gdzie mogła zrzucić przybieraną na salonach maskę i być po prostu sobą. Evelyn Slughorn, mogącą nadal korzystać z pozycji najmłodszej córki, której dłużej pozwolono cieszyć się młodością i możliwością realizowania swojej pasji.
Większość dzisiejszego dnia spędziła w szklarni, doglądając ziół; Slughornowie dbali o jak najwyższą jakość używanych przez siebie ingrediencji, dlatego hodowla roślin również musiała przebiegać z odpowiednią starannością. Evelyn lub ktoś z jej starszego rodzeństwa regularnie doglądali obfitych zbiorów w szklarniach, robiła to jednak z własnej, nieprzymuszonej woli, bo naprawdę lubiła tutaj przebywać i często samodzielnie zbierała zioła, które potem używała lub dostarczała ojcu do jego eliksirów.
Później jednak udała się prosto do pracowni. Miała dziś uwarzyć eliksir na zlecenie świętego Munga. Nie, żeby Evelyn jakoś mocno przejmowała się problemami obcych dla siebie ludzi, zwłaszcza, jeśli były to szlamy, ale do zainteresowania się ofertą wystosowaną do alchemików nie pracujących w Mungu skłoniła ją głównie chęć sprawdzenia siebie i spróbowania swoich sił w warzeniu skomplikowanego, ale jakże przydatnego eliksiru uspokajającego. Evelyn miała z nim styczność w szkole oraz na kursie alchemicznym, bo chociaż nie odbyła go w Mungu, nie mając w sobie skłonności altruistycznych ani nie aspirując do spędzenia swojego życia w szpitalnych murach, to jednak oczywiście uczyła się także przyrządzania wywarów leczniczych. Korzystała z tej wiedzy nawet w rezerwacie, bo chociaż eliksiry dla smoków miały nieco inny skład i proporcje niż te przeznaczone dla ludzi, spełniały podobną rolę w opiece nad tymi niezwykłymi stworzeniami.
Nie musiała również samodzielnie zatroszczyć się o składniki, te otrzymała od zleceniodawcy. Kiedy zeszła do pracowni, leżały tam, gdzie je wcześniej zostawiła, owinięte w papier, w którym zostały przysłane. Rozwinęła go ostrożnie, znajdując kilka paczuszek, które starannie skontrolowała. Zawsze dbała o jakość składników oraz samych wywarów, niezależnie od tego, dla kogo je przyrządzała.
Najpierw odnalazła serca eliksiru, najbardziej cenne i szlachetne składniki mające wejść w skład powstającej mikstury. Zarówno sproszkowany róg jednorożca, jak i kamień księżycowy wydawały się być odpowiednio dobrej jakości. Róg miał jasną, połyskującą barwę i był odpowiednio sypki. Kamień księżycowy na szczęście nadesłano jej w już sproszkowanej formie, co przyjęła z wdzięcznością, bo ucieranie go zajmowało zawsze dużo czasu. Dobrze. Odłożyła więc te pudełeczka na bok i obejrzała składniki dodatkowe, które także powinny wejść w skład wywaru. Znalazła tam słoiczek z pijawkami, pióra memortka, figi abisyńskie i korzeń waleriany. Miała je również w swoich zapasach, ale skoro te były dobrej jakości, nie musiała się o to martwić. Dobór ingrediencji dodatkowych wydawał się odpowiedni. Wiedziała, że mieszanie ingrediencji szlachetnych z plugawymi mogłoby przynieść wiele nieprzyjemnych konsekwencji, dlatego dobór odpowiednich składników dodatkowych do serc był niezwykle istotny.
Zaczęła od rozpalenia ognia pod kociołkiem, po czym, podczas gdy woda powoli się gotowała, w księdze z przepisami na wywary lecznicze znalazła odpowiednią recepturę. Prześledziła ją wzrokiem, upewniając się, że dobrze ją pamięta. Nawet w szkole i na kursie słyszała nie raz, jak ważna jest dbałość o poszczególne czynności w przypadku warzenia eliksiru uspokajającego. Przy nieodpowiednich proporcjach, a nawet pozornie tak błahym szczególe, jak zamieszanie nieodpowiednią ilość razy, eliksir mimo leczniczego przeznaczenia mógł przynieść naprawdę szkodliwe skutki, łącznie z zapadnięciem w głęboki sen, który stanowił zagrożenie dla życia pijącego. A Evelyn przecież nie chciała mieć nikogo na sumieniu. W każdym razie, na pewno nie świadomie, chociaż eksperymentując niekiedy z czarnomagicznymi eliksirami lub robiąc je na zlecenie, zdawała sobie sprawę, że mogą posłużyć do niekoniecznie dobrych celów. Ale nauczyła się już o tym nie myśleć.
Podczas gdy woda osiągała temperaturę wrzenia, Evelyn starannie posiekała korzeń waleriany, tnąc go na idealnie równe kawałki. Nabrała już sporej wprawy w tego typu czynnościach, więc nie zajęło jej to wiele czasu. Posiekany korzeń po chwili wylądował w kociołku, który przez moment bulgotał mocniej, a później jego powierzchnia znowu się uspokoiła. Po upływie określonego w przepisie czasu mogła dodać kolejny składnik: dokładnie pięć piórek memortka, po których zamieszała wywar. Eliksir spokoju musiał być mieszany określoną ilość razy najpierw zgodnie ze wskazówkami zegara, a później odwrotnie. Co jakiś czas musiała kontrolować także temperaturę płomieni, aby była w miarę stała; eliksir nie mógł się oziębić ani wrzeć zbyt mocno, bo to mogłoby zaburzyć działanie odpowiednich składników oraz ich łączenie się podczas procesu warzenia.
Tak, jak już dobrze wiedziała, był to proces żmudny i wymagający ogromnej koncentracji, ale czy nie to właśnie lubiła? Lata warzenia eliksirów nauczyły ją już umiejętności odpowiedniego skupienia, nawet jeśli stała nad kociołkiem godzinami. Ten konkretny eliksir nie należał do tych wyjątkowo długotrwałych w przygotowaniu, wystarczały na niego około dwie godziny, dlatego nie miała nawet kiedy się zmęczyć i mogła całkowicie skupić się na czynnościach, ignorując cały świat dookoła... Przynajmniej póki drzwi nagle nie zaskrzypiały i do pracowni ktoś wszedł.
Evelyn nie lubiła, kiedy jej przeszkadzano i już miała syknąć na intruza, żeby przyszedł, kiedy skończy pracę, ale po odgłosie kroków i cichym posapywaniu zorientowała się, że to był jej ojciec.
- Nowe zlecenie? – zapytał Francis Slughorn, podchodząc do córki. Należał do bardzo nielicznych ludzi, których obecność obok siebie podczas warzenia Evelyn tolerowała. To w końcu właśnie ten człowiek zaszczepił w niej wyjątkową pasję do alchemii, to on przekazał jej ogrom swojej wiedzy popartej dokonaniami Slughornów oraz własnymi doświadczeniami, których mu nie brakowało.
Wydawał się zaciekawiony tym, co robiła i zapewne po samych składnikach wiedział już, do jakiego eliksiru posłużą, ale mimo to Evelyn udzieliła odpowiedzi.
- Eliksir uspokajający – wyjaśniła, nie przerywając starannego mieszania. – Dla szpitala świętego Munga. Najwyraźniej brakuje im własnych alchemików, skoro zlecają osobom z zewnątrz tak delikatne sprawy, jak uzupełnianie ich zapasów mikstur leczniczych.
Tak, to do tej pory ją zaskakiwało. Zazwyczaj otrzymywała zlecenia od niezależnych klientów. Większość instytucji, jak Mung, Ministerstwo Magii czy rezerwaty magicznych stworzeń posiadało własnych alchemików przeszkolonych do warzenia niezbędnych mikstur. Ale teraz najwyraźniej z jakiegoś powodu postanowiono zaangażować też alchemików niezależnych.
Ojciec uśmiechnął się kątem ust.
- Przyszedłem po pewną książkę o zastosowaniu części smoka, którą ostatnio ci pożyczyłem i teraz jest mi bardzo potrzebna. Oczywiście, mógłbym poczekać, aż skończysz, ale chciałem zobaczyć, jak ci idzie.
Cały ojciec. Nawet teraz, chociaż już rzadziej niż dawniej, lubił interesować się pracą córki i czasami bez zapowiedzi odwiedzał ją w jej pracowni, obserwując jej pracę i niekiedy czyniąc jakieś uwagi, które jednak, tak jak dawniej, przyjmowała z pokorą, zdając się na doświadczenie ojca, do którego w kwestii wiedzy o eliksirach miała niezachwiane zaufanie.
- Dodałaś już sproszkowany kamień księżycowy? – Nawet nie czekając, aż córka cokolwiek mu odpowie, zapytał ją, stojąc w odpowiedniej odległości od córki, szanując jej przestrzeń, która była dla niej tak ważna.
- Za chwilę dodam – mruknęła Evelyn, chociaż z opóźnieniem, bo właśnie w tym momencie dodawała do kociołka abisyńską figę, którą uprzednio obrała ze skórki. Później znowu zamieszała eliksir: dwanaście razy zgodnie ze wskazówkami zegara, dwanaście razy przeciwnie. Ojciec przez ten czas wziął w dłonie pudełeczko ze sproszkowanym kamieniem i zaczął go oglądać, po czym, jak wcześniej córka, uznał, że składnik jest dobry i odłożył go na miejsce.
Po chwili przyszła kolej na dodanie tego składnika, jednego z serc eliksiru. Starając się nie zwracać uwagi na fakt, że jest obserwowana, z niezwykłą precyzją odmierzyła odpowiednią ilość połyskującego proszku, wsypując go do kociołka. W kontakcie ze szlachetnym składnikiem wywar natychmiast zmienił kolor, a jego powierzchnia także zaczęła lekko błyszczeć. Póki co eliksir wydawał się zgodny z książkowym opisem, zauważył to nawet ojciec, bo uszu Evelyn dobiegło aprobujące mruknięcie. Wydawał się na tyle zadowolony oraz ufny w jej umiejętności, że po chwili odnalazł swoją książkę i wyszedł, a Evelyn znowu została sama i mogła skupić się na dalszych czynnościach, do których należało utarcie w moździerzu oraz dodanie do wywaru pijawek. Było to tak samo nieprzyjemne, jak zawsze, dlatego z ulgą przelała powstały płyn do kociołka i znowu zamieszała eliksir wskazaną w podręczniku ilość razy. Na sam koniec został sproszkowany róg jednorożca. Evelyn po raz kolejny sprawdziła temperaturę płomieni, po czym odmierzyła odpowiednią ilość cennego proszku, wsypując go do kociołka i znowu mieszając. Piętnaście razy zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, piętnaście w przeciwnym. Eliksir powoli zaczynał przybierać zielonkawą barwę i zaczęła się z niego unosić srebrna para.
Pozwoliła miksturze warzyć się jeszcze kwadrans. Później wygasiła płomień i ostrożnie przelała zawartość do fiolki, zamierzając ocenić jego jakość. Miała nadzieję, że był poprawny i nadawał się do przekazania w ręce zleceniodawcy. A nawet jeśli nie... Cóż, jej porażki przynajmniej nie widział już ojciec, który zapewne po przelotnym skontrolowaniu jej wrócił do swoich zajęć.
| zt.
Nadejście wiosny nie zmieniło wiele w piwnicach dworku w Westmorland. Nadal było tutaj tak samo zimno i wilgotno jak zwykle, nadal unosił się tu również intensywny zapach eliksirów i ingrediencji. I nadal było to swoiste królestwo Evelyn, gdzie mogła zrzucić przybieraną na salonach maskę i być po prostu sobą. Evelyn Slughorn, mogącą nadal korzystać z pozycji najmłodszej córki, której dłużej pozwolono cieszyć się młodością i możliwością realizowania swojej pasji.
Większość dzisiejszego dnia spędziła w szklarni, doglądając ziół; Slughornowie dbali o jak najwyższą jakość używanych przez siebie ingrediencji, dlatego hodowla roślin również musiała przebiegać z odpowiednią starannością. Evelyn lub ktoś z jej starszego rodzeństwa regularnie doglądali obfitych zbiorów w szklarniach, robiła to jednak z własnej, nieprzymuszonej woli, bo naprawdę lubiła tutaj przebywać i często samodzielnie zbierała zioła, które potem używała lub dostarczała ojcu do jego eliksirów.
Później jednak udała się prosto do pracowni. Miała dziś uwarzyć eliksir na zlecenie świętego Munga. Nie, żeby Evelyn jakoś mocno przejmowała się problemami obcych dla siebie ludzi, zwłaszcza, jeśli były to szlamy, ale do zainteresowania się ofertą wystosowaną do alchemików nie pracujących w Mungu skłoniła ją głównie chęć sprawdzenia siebie i spróbowania swoich sił w warzeniu skomplikowanego, ale jakże przydatnego eliksiru uspokajającego. Evelyn miała z nim styczność w szkole oraz na kursie alchemicznym, bo chociaż nie odbyła go w Mungu, nie mając w sobie skłonności altruistycznych ani nie aspirując do spędzenia swojego życia w szpitalnych murach, to jednak oczywiście uczyła się także przyrządzania wywarów leczniczych. Korzystała z tej wiedzy nawet w rezerwacie, bo chociaż eliksiry dla smoków miały nieco inny skład i proporcje niż te przeznaczone dla ludzi, spełniały podobną rolę w opiece nad tymi niezwykłymi stworzeniami.
Nie musiała również samodzielnie zatroszczyć się o składniki, te otrzymała od zleceniodawcy. Kiedy zeszła do pracowni, leżały tam, gdzie je wcześniej zostawiła, owinięte w papier, w którym zostały przysłane. Rozwinęła go ostrożnie, znajdując kilka paczuszek, które starannie skontrolowała. Zawsze dbała o jakość składników oraz samych wywarów, niezależnie od tego, dla kogo je przyrządzała.
Najpierw odnalazła serca eliksiru, najbardziej cenne i szlachetne składniki mające wejść w skład powstającej mikstury. Zarówno sproszkowany róg jednorożca, jak i kamień księżycowy wydawały się być odpowiednio dobrej jakości. Róg miał jasną, połyskującą barwę i był odpowiednio sypki. Kamień księżycowy na szczęście nadesłano jej w już sproszkowanej formie, co przyjęła z wdzięcznością, bo ucieranie go zajmowało zawsze dużo czasu. Dobrze. Odłożyła więc te pudełeczka na bok i obejrzała składniki dodatkowe, które także powinny wejść w skład wywaru. Znalazła tam słoiczek z pijawkami, pióra memortka, figi abisyńskie i korzeń waleriany. Miała je również w swoich zapasach, ale skoro te były dobrej jakości, nie musiała się o to martwić. Dobór ingrediencji dodatkowych wydawał się odpowiedni. Wiedziała, że mieszanie ingrediencji szlachetnych z plugawymi mogłoby przynieść wiele nieprzyjemnych konsekwencji, dlatego dobór odpowiednich składników dodatkowych do serc był niezwykle istotny.
Zaczęła od rozpalenia ognia pod kociołkiem, po czym, podczas gdy woda powoli się gotowała, w księdze z przepisami na wywary lecznicze znalazła odpowiednią recepturę. Prześledziła ją wzrokiem, upewniając się, że dobrze ją pamięta. Nawet w szkole i na kursie słyszała nie raz, jak ważna jest dbałość o poszczególne czynności w przypadku warzenia eliksiru uspokajającego. Przy nieodpowiednich proporcjach, a nawet pozornie tak błahym szczególe, jak zamieszanie nieodpowiednią ilość razy, eliksir mimo leczniczego przeznaczenia mógł przynieść naprawdę szkodliwe skutki, łącznie z zapadnięciem w głęboki sen, który stanowił zagrożenie dla życia pijącego. A Evelyn przecież nie chciała mieć nikogo na sumieniu. W każdym razie, na pewno nie świadomie, chociaż eksperymentując niekiedy z czarnomagicznymi eliksirami lub robiąc je na zlecenie, zdawała sobie sprawę, że mogą posłużyć do niekoniecznie dobrych celów. Ale nauczyła się już o tym nie myśleć.
Podczas gdy woda osiągała temperaturę wrzenia, Evelyn starannie posiekała korzeń waleriany, tnąc go na idealnie równe kawałki. Nabrała już sporej wprawy w tego typu czynnościach, więc nie zajęło jej to wiele czasu. Posiekany korzeń po chwili wylądował w kociołku, który przez moment bulgotał mocniej, a później jego powierzchnia znowu się uspokoiła. Po upływie określonego w przepisie czasu mogła dodać kolejny składnik: dokładnie pięć piórek memortka, po których zamieszała wywar. Eliksir spokoju musiał być mieszany określoną ilość razy najpierw zgodnie ze wskazówkami zegara, a później odwrotnie. Co jakiś czas musiała kontrolować także temperaturę płomieni, aby była w miarę stała; eliksir nie mógł się oziębić ani wrzeć zbyt mocno, bo to mogłoby zaburzyć działanie odpowiednich składników oraz ich łączenie się podczas procesu warzenia.
Tak, jak już dobrze wiedziała, był to proces żmudny i wymagający ogromnej koncentracji, ale czy nie to właśnie lubiła? Lata warzenia eliksirów nauczyły ją już umiejętności odpowiedniego skupienia, nawet jeśli stała nad kociołkiem godzinami. Ten konkretny eliksir nie należał do tych wyjątkowo długotrwałych w przygotowaniu, wystarczały na niego około dwie godziny, dlatego nie miała nawet kiedy się zmęczyć i mogła całkowicie skupić się na czynnościach, ignorując cały świat dookoła... Przynajmniej póki drzwi nagle nie zaskrzypiały i do pracowni ktoś wszedł.
Evelyn nie lubiła, kiedy jej przeszkadzano i już miała syknąć na intruza, żeby przyszedł, kiedy skończy pracę, ale po odgłosie kroków i cichym posapywaniu zorientowała się, że to był jej ojciec.
- Nowe zlecenie? – zapytał Francis Slughorn, podchodząc do córki. Należał do bardzo nielicznych ludzi, których obecność obok siebie podczas warzenia Evelyn tolerowała. To w końcu właśnie ten człowiek zaszczepił w niej wyjątkową pasję do alchemii, to on przekazał jej ogrom swojej wiedzy popartej dokonaniami Slughornów oraz własnymi doświadczeniami, których mu nie brakowało.
Wydawał się zaciekawiony tym, co robiła i zapewne po samych składnikach wiedział już, do jakiego eliksiru posłużą, ale mimo to Evelyn udzieliła odpowiedzi.
- Eliksir uspokajający – wyjaśniła, nie przerywając starannego mieszania. – Dla szpitala świętego Munga. Najwyraźniej brakuje im własnych alchemików, skoro zlecają osobom z zewnątrz tak delikatne sprawy, jak uzupełnianie ich zapasów mikstur leczniczych.
Tak, to do tej pory ją zaskakiwało. Zazwyczaj otrzymywała zlecenia od niezależnych klientów. Większość instytucji, jak Mung, Ministerstwo Magii czy rezerwaty magicznych stworzeń posiadało własnych alchemików przeszkolonych do warzenia niezbędnych mikstur. Ale teraz najwyraźniej z jakiegoś powodu postanowiono zaangażować też alchemików niezależnych.
Ojciec uśmiechnął się kątem ust.
- Przyszedłem po pewną książkę o zastosowaniu części smoka, którą ostatnio ci pożyczyłem i teraz jest mi bardzo potrzebna. Oczywiście, mógłbym poczekać, aż skończysz, ale chciałem zobaczyć, jak ci idzie.
Cały ojciec. Nawet teraz, chociaż już rzadziej niż dawniej, lubił interesować się pracą córki i czasami bez zapowiedzi odwiedzał ją w jej pracowni, obserwując jej pracę i niekiedy czyniąc jakieś uwagi, które jednak, tak jak dawniej, przyjmowała z pokorą, zdając się na doświadczenie ojca, do którego w kwestii wiedzy o eliksirach miała niezachwiane zaufanie.
- Dodałaś już sproszkowany kamień księżycowy? – Nawet nie czekając, aż córka cokolwiek mu odpowie, zapytał ją, stojąc w odpowiedniej odległości od córki, szanując jej przestrzeń, która była dla niej tak ważna.
- Za chwilę dodam – mruknęła Evelyn, chociaż z opóźnieniem, bo właśnie w tym momencie dodawała do kociołka abisyńską figę, którą uprzednio obrała ze skórki. Później znowu zamieszała eliksir: dwanaście razy zgodnie ze wskazówkami zegara, dwanaście razy przeciwnie. Ojciec przez ten czas wziął w dłonie pudełeczko ze sproszkowanym kamieniem i zaczął go oglądać, po czym, jak wcześniej córka, uznał, że składnik jest dobry i odłożył go na miejsce.
Po chwili przyszła kolej na dodanie tego składnika, jednego z serc eliksiru. Starając się nie zwracać uwagi na fakt, że jest obserwowana, z niezwykłą precyzją odmierzyła odpowiednią ilość połyskującego proszku, wsypując go do kociołka. W kontakcie ze szlachetnym składnikiem wywar natychmiast zmienił kolor, a jego powierzchnia także zaczęła lekko błyszczeć. Póki co eliksir wydawał się zgodny z książkowym opisem, zauważył to nawet ojciec, bo uszu Evelyn dobiegło aprobujące mruknięcie. Wydawał się na tyle zadowolony oraz ufny w jej umiejętności, że po chwili odnalazł swoją książkę i wyszedł, a Evelyn znowu została sama i mogła skupić się na dalszych czynnościach, do których należało utarcie w moździerzu oraz dodanie do wywaru pijawek. Było to tak samo nieprzyjemne, jak zawsze, dlatego z ulgą przelała powstały płyn do kociołka i znowu zamieszała eliksir wskazaną w podręczniku ilość razy. Na sam koniec został sproszkowany róg jednorożca. Evelyn po raz kolejny sprawdziła temperaturę płomieni, po czym odmierzyła odpowiednią ilość cennego proszku, wsypując go do kociołka i znowu mieszając. Piętnaście razy zgodnie z kierunkiem wskazówek zegara, piętnaście w przeciwnym. Eliksir powoli zaczynał przybierać zielonkawą barwę i zaczęła się z niego unosić srebrna para.
Pozwoliła miksturze warzyć się jeszcze kwadrans. Później wygasiła płomień i ostrożnie przelała zawartość do fiolki, zamierzając ocenić jego jakość. Miała nadzieję, że był poprawny i nadawał się do przekazania w ręce zleceniodawcy. A nawet jeśli nie... Cóż, jej porażki przynajmniej nie widział już ojciec, który zapewne po przelotnym skontrolowaniu jej wrócił do swoich zajęć.
| zt.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 10.05
W pracowni powitał ją znajomy chłód oraz intensywna woń ziół i innych ingrediencji. Otuliła się ciaśniej materiałem ciemnej sukni, mając wrażenie, jakby było tu też bardziej wilgotno niż zwykle. Może wpływ miała na to okropna pogoda, cały początek maja był bardzo deszczowy, a dzisiejszego dnia opady jeszcze bardziej przybrały na sile, siekąc o ziemię i ściany budynków tak intensywnie, że wyjście na zewnątrz było bardzo utrudnione i nieprzyjemne. Nie wyszła więc nigdzie, zamiast tego po śniadaniu kierując kroki do tej części piwnic, gdzie znajdowały się alchemiczne pracownie.
Ostatnie dni poświęcała intensywnej nauce podstaw anatomii i szlifowaniu umiejętności przygotowywania eliksirów leczniczych. Chciała być pomocna w obliczu pogorszenia stanu siostry, poza tym wiedziała, że taka wiedza jej się przyda, i to nie tylko ze względu na to, że czasy zdawały się zmienić. Niedawne wydarzenia, w tym także anomalie i ich zgubne skutki, wywarły na Evelyn pewien wpływ i sprawiły, że nie czuła się już tak pewnie. Anomalie sprawiły, że nie mogła w pełni ufać nawet magii, która przecież otaczała ją od urodzenia, była czymś naturalnym i nieodłącznie splecionym z jej szlachetną krwią. Teraz magia buntowała się w różnych niespodziewanych momentach, niekiedy zwracając się przeciwko tym, którzy nią władali, i to bez względu na pochodzenie.
Anomalie doświadczyły w jakiś sposób i otoczenia Evelyn, dotykając może nie jej samej, ale kilku jej krewnych, w tym siostrę. Zgubna moc przetoczyła się też nad rezerwatem smoków, któremu świadczyła swoje alchemiczne usługi, przy okazji ucząc się nowych rzeczy o smokach, które budziły w niej fascynację od dawna. Słyszała co nieco o wywołanych tam spustoszeniach i tragicznej śmierci kilku okazów; to jeszcze dobitniej obrazowało siłę tej mocy, skoro nie oparły się jej nawet tak potężne istoty jak smoki. To było naprawdę przerażające, ale na swój sposób ciekawiło ją, czym była ta magia i jak działała.
Ojciec oczywiście zabronił jej się tam udawać, dopóki sytuacja nie zostanie opanowana. Nie zamierzał pozwolić, by któreś z jego dzieci zostało narażone na niebezpieczeństwo, dlatego od prawie dwóch tygodni Evelyn w ogóle nie była w rezerwacie, i nawet nie wiedziała dokładnie, jak teraz prezentuje się sytuacja. Mogła tylko sobie wyobrazić, że nie dzieje się tam dobrze, gdy pozostałe przy życiu smoki nie były już ograniczane zabezpieczającymi obszar zaklęciami, które zawsze trzymały te istoty w ryzach, chroniąc zarówno czarodziejów, jak i je same. W dzisiejszym świecie opanowanym przez mugoli, gdzie naturalne siedliska tych stworzeń znacząco się skurczyły, ktoś musiał dbać o to, by zachować resztki ich populacji dla przyszłych pokoleń czarodziejów. Były żywym wspomnieniem przeszłości, o którą wciąż dbały stare rody, przeciwstawiając się zgubnemu postępowi.
Ale zaoferowała się, że mimo nieobecności wykona niezbędne specyfiki we własnej pracowni i zadba o to, by zostały dostarczone do rezerwatu. Źle się działo, ale chciała wywiązać się z obowiązku, tym bardziej, że bezczynność działała na nią przytłaczająco, sprawiając, że trudniej było opędzić się od nieprzyjemnych myśli i pewnych obaw.
Przygotowała stolik oraz kociołek, po czym wyjęła z szafki przygotowane wcześniej składniki. Sercem wywaru miały zostać pokruszone skorupki jaj smoka, ale na razie musiały poczekać na swoją kolej dodania. Rozwinęła z paczuszek pozostałe ingrediencje, układając je w odpowiedniej kolejności. Okazało się jednak, że kolce róży, które chciała dodać jako jeden ze składników dodatkowych, były zeschnięte i niezdatne do użytku; musiała więc na chwilę opuścić piwnicę i udać się do szklarni matki. Guinevere, niegdyś będąca lady Rosier, nawet lata po ślubie z Francisem Slughornem cechowała się wielkim upodobaniem do róż, więc hodowała je w mniejszej z rodowych szklarni, przygotowanej bezpośrednio pod różany ogród i oranżerię. Evelyn czasami podbierała stamtąd róże jako ozdobę, a niektóre ich części bywały użyteczne i w alchemii. Teraz matki tu nie było, więc zwinnymi ruchami drobnych, bladych dłoni szybko oberwała kilka kolców z jednego z rozłożystych krzewów położonych w mniej widocznym miejscu i zawinęła je mały skrawek materiału. Jakże odpowiedni składnik, biorąc pod uwagę, do jakiego rodu należał rezerwat, któremu świadczyła swoje alchemiczne umiejętności. Tyle powinno wystarczyć, więc zerwawszy je, mogła wrócić do piwnicy i kontynuować przygotowanie eliksiru wzmacniającego smoki. Miała wrażenie, że po wyniszczających anomaliach będzie bardzo potrzebny podopiecznym rezerwatu.
Znowu znalazła się w pracowni, tak samo chłodnej, wilgotnej i pogrążonej w półmroku jak wcześniej. Położyła świeżo zerwane kolce róży na stoliku obok pozostałych składników. Otuliła ciasno upięte włosy bordową chustą, by żaden nie wpadł do kociołka i rozpaliła pod nim płomień, tak, jak robiła to już wiele razy. Już jako dziecko towarzyszyła ojcu podczas wykonywania alchemicznych czynności, a później, gdy posiadła różdżkę, sama już uczyła się warzyć mikstury pod jego okiem w każde letnie wakacje. To było jej więc doskonale znane, więc mogła szybko zająć swoje myśli poszczególnymi czynnościami. Nie chciała myśleć o anomaliach, chorobie siostry czy innych troskach, które zdawały się otulać jej do tej pory hermetyczny i bezpieczny świat.
Zawartość kociołka zaczynała robić się coraz bardziej gorąca. Otworzyła niewielki, nieco przykurzony słoik, w którym znajdował się galaretowaty i obślizgły żabi skrzek. Odmierzyła odpowiednią ilość, po czym wrzuciła go do środka; skrzek szybko zaczął się rozpuszczać. Niedługo później dołączyło do niego kilka zasuszonych grzybów oraz dziesięć kolców róży; po dodaniu ich starannie zamieszała zawartość kociołka. Ciecz zaczęła lekko bulgotać; jej zapach nie był zbyt przyjemny, ale niektóre eliksiry tak miały i było to całkowicie normalne. Jako alchemiczka musiała dawno przywyknąć do niezbyt miłych woni i widoków, oraz dotyku ingrediencji, z których nie wszystkie były tak ładne i przyjemne, jak pióro pawia, które po chwili też wylądowało w kociołku. Powierzchnia eliksiru na moment przybrała opalizujący połysk, którym cechowało się pawie pióro.
Odczekała dziesięć minut, pozwalając, by wywar osiągnął swoją maksymalną temperaturę, a w międzyczasie pokruszyła jeszcze drobniej skorupkę smoczego jaja w kamiennym moździerzu. Chwilę później przesypała jego zawartość do kociołka; powierzchnia eliksiru natychmiast zaiskrzyła i przybrała zielony kolor. Evelyn przygryzła lekko wargę i zamieszała wywar, pozwalając, by skorupki powoli rozpuściły się w cieczy, a ich magiczna moc nasyciła miksturę. Bardzo wiele części smoków, nawet skorupki ich jaj, posiadały dużą wartość dla alchemików i były składnikami wielu eliksirów. Ale z pewnością nie był to jedyny powód, dla którego stworzenia te fascynowały Evelyn i budziły w niej pewien szacunek, odkąd w dzieciństwie matka zabrała ją do rezerwatu swojej rodziny, gdzie pierwszy raz zobaczyła majestatycznego smoka mknącego po niebie nad obserwatorium. Później regularnie była tam gościem podczas wakacji, a po ukończeniu Beaxubatons i alchemicznego kursu zaczęła przychodzić tam, by pomagać tamtejszym alchemikom w warzeniu niezbędnych eliksirów. Jako damie nie wypadałoby jej się trudnić niestosowną pracą, ale alchemia była odpowiednim zajęciem dla młodej szlachcianki, chociaż nie ograniczała się w warzeniu mikstur tylko do rezerwatu. Ojciec nie miał nic przeciwko, zadowolony, że córka dba o rodową spuściznę i rozwija swoje pasje.
Po upływie kolejnych minut mogła dodać do kociołka ostatnie składniki: pięć piór sowy oraz sok z trzech fasolek sopophorusa, które także zgniotła w moździerzu, by ze strączków wydostał się przejrzysty, jasny płyn. Starannie wlała go do reszty wywaru zaraz po tym, jak wrzuciła do niego szare sowie pióra.
Zamieszała wywar dziesięć razy w jedną stronę, a potem dziesięć w drugą. Znad kociołka unosiła się para, a kolor mikstury był intensywnie zielony, taki, jaki powinien być. Po odczekaniu piętnastu minut mogła zgasić niewielki płomyk i pozwolić zawartości kociołka powoli się wystudzić. W tym czasie schowała z powrotem do szafek niezużyte składniki i uprzątnęła stanowisko pracy. Odkąd nastały anomalie, musiała to robić własnoręcznie, nie chcąc ryzykować machania różdżką w pobliżu kociołka i przechowywanych w pomieszczeniu wywarów oraz ingrediencji. Magia wciąż była niestabilna, a nie chciała narazić siebie oraz innych znajdujących się tu przedmiotów, eliksirów i składników na uszkodzenia, dlatego używała czarów tylko wtedy, kiedy były niezbędne, choć bardzo tęskniła za ułatwieniami, do których przywykła. W końcu używanie zaklęć do niedawna było czymś oczywistym.
Eliksir w końcu ostygł. Evelyn przygotowała fiolki, wycierając je i odpowiednio opisując na etykietkach, a następnie powoli i ostrożnie przelała w nie zawartość kociołka. Zakorkowała flakoniki i odstawiła na stojak; wkrótce domowy skrzat dostarczy je do rezerwatu, ale najpierw musiała jeszcze przygotować maść na poparzenia dla smoczych opiekunów, którzy w ostatnich dniach zapewne próbowali okiełznać dotknięte anomaliami smoki, co z pewnością nie było zadaniem bezpiecznym nawet w normalnych okolicznościach.
Zabrała się więc do dalszej pracy, wciąż nie niepokojona przez nikogo; ojciec zapewne wciąż zajmował się sprawami rodu, a matka zamykała się w swoich komnatach, co robiła przez większość czasu w ostatnich dniach. Nawet duch przodka Slughornów, który w kwietniu tak ochoczo nawiedzał piwnice i lubił się wtrącać w alchemiczne zajęcia Evelyn, ostatnio jakby przycichł, więc sycąc się samotnością, zajęła się przygotowaniami do kolejnego eliksiru.
| zt.
W pracowni powitał ją znajomy chłód oraz intensywna woń ziół i innych ingrediencji. Otuliła się ciaśniej materiałem ciemnej sukni, mając wrażenie, jakby było tu też bardziej wilgotno niż zwykle. Może wpływ miała na to okropna pogoda, cały początek maja był bardzo deszczowy, a dzisiejszego dnia opady jeszcze bardziej przybrały na sile, siekąc o ziemię i ściany budynków tak intensywnie, że wyjście na zewnątrz było bardzo utrudnione i nieprzyjemne. Nie wyszła więc nigdzie, zamiast tego po śniadaniu kierując kroki do tej części piwnic, gdzie znajdowały się alchemiczne pracownie.
Ostatnie dni poświęcała intensywnej nauce podstaw anatomii i szlifowaniu umiejętności przygotowywania eliksirów leczniczych. Chciała być pomocna w obliczu pogorszenia stanu siostry, poza tym wiedziała, że taka wiedza jej się przyda, i to nie tylko ze względu na to, że czasy zdawały się zmienić. Niedawne wydarzenia, w tym także anomalie i ich zgubne skutki, wywarły na Evelyn pewien wpływ i sprawiły, że nie czuła się już tak pewnie. Anomalie sprawiły, że nie mogła w pełni ufać nawet magii, która przecież otaczała ją od urodzenia, była czymś naturalnym i nieodłącznie splecionym z jej szlachetną krwią. Teraz magia buntowała się w różnych niespodziewanych momentach, niekiedy zwracając się przeciwko tym, którzy nią władali, i to bez względu na pochodzenie.
Anomalie doświadczyły w jakiś sposób i otoczenia Evelyn, dotykając może nie jej samej, ale kilku jej krewnych, w tym siostrę. Zgubna moc przetoczyła się też nad rezerwatem smoków, któremu świadczyła swoje alchemiczne usługi, przy okazji ucząc się nowych rzeczy o smokach, które budziły w niej fascynację od dawna. Słyszała co nieco o wywołanych tam spustoszeniach i tragicznej śmierci kilku okazów; to jeszcze dobitniej obrazowało siłę tej mocy, skoro nie oparły się jej nawet tak potężne istoty jak smoki. To było naprawdę przerażające, ale na swój sposób ciekawiło ją, czym była ta magia i jak działała.
Ojciec oczywiście zabronił jej się tam udawać, dopóki sytuacja nie zostanie opanowana. Nie zamierzał pozwolić, by któreś z jego dzieci zostało narażone na niebezpieczeństwo, dlatego od prawie dwóch tygodni Evelyn w ogóle nie była w rezerwacie, i nawet nie wiedziała dokładnie, jak teraz prezentuje się sytuacja. Mogła tylko sobie wyobrazić, że nie dzieje się tam dobrze, gdy pozostałe przy życiu smoki nie były już ograniczane zabezpieczającymi obszar zaklęciami, które zawsze trzymały te istoty w ryzach, chroniąc zarówno czarodziejów, jak i je same. W dzisiejszym świecie opanowanym przez mugoli, gdzie naturalne siedliska tych stworzeń znacząco się skurczyły, ktoś musiał dbać o to, by zachować resztki ich populacji dla przyszłych pokoleń czarodziejów. Były żywym wspomnieniem przeszłości, o którą wciąż dbały stare rody, przeciwstawiając się zgubnemu postępowi.
Ale zaoferowała się, że mimo nieobecności wykona niezbędne specyfiki we własnej pracowni i zadba o to, by zostały dostarczone do rezerwatu. Źle się działo, ale chciała wywiązać się z obowiązku, tym bardziej, że bezczynność działała na nią przytłaczająco, sprawiając, że trudniej było opędzić się od nieprzyjemnych myśli i pewnych obaw.
Przygotowała stolik oraz kociołek, po czym wyjęła z szafki przygotowane wcześniej składniki. Sercem wywaru miały zostać pokruszone skorupki jaj smoka, ale na razie musiały poczekać na swoją kolej dodania. Rozwinęła z paczuszek pozostałe ingrediencje, układając je w odpowiedniej kolejności. Okazało się jednak, że kolce róży, które chciała dodać jako jeden ze składników dodatkowych, były zeschnięte i niezdatne do użytku; musiała więc na chwilę opuścić piwnicę i udać się do szklarni matki. Guinevere, niegdyś będąca lady Rosier, nawet lata po ślubie z Francisem Slughornem cechowała się wielkim upodobaniem do róż, więc hodowała je w mniejszej z rodowych szklarni, przygotowanej bezpośrednio pod różany ogród i oranżerię. Evelyn czasami podbierała stamtąd róże jako ozdobę, a niektóre ich części bywały użyteczne i w alchemii. Teraz matki tu nie było, więc zwinnymi ruchami drobnych, bladych dłoni szybko oberwała kilka kolców z jednego z rozłożystych krzewów położonych w mniej widocznym miejscu i zawinęła je mały skrawek materiału. Jakże odpowiedni składnik, biorąc pod uwagę, do jakiego rodu należał rezerwat, któremu świadczyła swoje alchemiczne umiejętności. Tyle powinno wystarczyć, więc zerwawszy je, mogła wrócić do piwnicy i kontynuować przygotowanie eliksiru wzmacniającego smoki. Miała wrażenie, że po wyniszczających anomaliach będzie bardzo potrzebny podopiecznym rezerwatu.
Znowu znalazła się w pracowni, tak samo chłodnej, wilgotnej i pogrążonej w półmroku jak wcześniej. Położyła świeżo zerwane kolce róży na stoliku obok pozostałych składników. Otuliła ciasno upięte włosy bordową chustą, by żaden nie wpadł do kociołka i rozpaliła pod nim płomień, tak, jak robiła to już wiele razy. Już jako dziecko towarzyszyła ojcu podczas wykonywania alchemicznych czynności, a później, gdy posiadła różdżkę, sama już uczyła się warzyć mikstury pod jego okiem w każde letnie wakacje. To było jej więc doskonale znane, więc mogła szybko zająć swoje myśli poszczególnymi czynnościami. Nie chciała myśleć o anomaliach, chorobie siostry czy innych troskach, które zdawały się otulać jej do tej pory hermetyczny i bezpieczny świat.
Zawartość kociołka zaczynała robić się coraz bardziej gorąca. Otworzyła niewielki, nieco przykurzony słoik, w którym znajdował się galaretowaty i obślizgły żabi skrzek. Odmierzyła odpowiednią ilość, po czym wrzuciła go do środka; skrzek szybko zaczął się rozpuszczać. Niedługo później dołączyło do niego kilka zasuszonych grzybów oraz dziesięć kolców róży; po dodaniu ich starannie zamieszała zawartość kociołka. Ciecz zaczęła lekko bulgotać; jej zapach nie był zbyt przyjemny, ale niektóre eliksiry tak miały i było to całkowicie normalne. Jako alchemiczka musiała dawno przywyknąć do niezbyt miłych woni i widoków, oraz dotyku ingrediencji, z których nie wszystkie były tak ładne i przyjemne, jak pióro pawia, które po chwili też wylądowało w kociołku. Powierzchnia eliksiru na moment przybrała opalizujący połysk, którym cechowało się pawie pióro.
Odczekała dziesięć minut, pozwalając, by wywar osiągnął swoją maksymalną temperaturę, a w międzyczasie pokruszyła jeszcze drobniej skorupkę smoczego jaja w kamiennym moździerzu. Chwilę później przesypała jego zawartość do kociołka; powierzchnia eliksiru natychmiast zaiskrzyła i przybrała zielony kolor. Evelyn przygryzła lekko wargę i zamieszała wywar, pozwalając, by skorupki powoli rozpuściły się w cieczy, a ich magiczna moc nasyciła miksturę. Bardzo wiele części smoków, nawet skorupki ich jaj, posiadały dużą wartość dla alchemików i były składnikami wielu eliksirów. Ale z pewnością nie był to jedyny powód, dla którego stworzenia te fascynowały Evelyn i budziły w niej pewien szacunek, odkąd w dzieciństwie matka zabrała ją do rezerwatu swojej rodziny, gdzie pierwszy raz zobaczyła majestatycznego smoka mknącego po niebie nad obserwatorium. Później regularnie była tam gościem podczas wakacji, a po ukończeniu Beaxubatons i alchemicznego kursu zaczęła przychodzić tam, by pomagać tamtejszym alchemikom w warzeniu niezbędnych eliksirów. Jako damie nie wypadałoby jej się trudnić niestosowną pracą, ale alchemia była odpowiednim zajęciem dla młodej szlachcianki, chociaż nie ograniczała się w warzeniu mikstur tylko do rezerwatu. Ojciec nie miał nic przeciwko, zadowolony, że córka dba o rodową spuściznę i rozwija swoje pasje.
Po upływie kolejnych minut mogła dodać do kociołka ostatnie składniki: pięć piór sowy oraz sok z trzech fasolek sopophorusa, które także zgniotła w moździerzu, by ze strączków wydostał się przejrzysty, jasny płyn. Starannie wlała go do reszty wywaru zaraz po tym, jak wrzuciła do niego szare sowie pióra.
Zamieszała wywar dziesięć razy w jedną stronę, a potem dziesięć w drugą. Znad kociołka unosiła się para, a kolor mikstury był intensywnie zielony, taki, jaki powinien być. Po odczekaniu piętnastu minut mogła zgasić niewielki płomyk i pozwolić zawartości kociołka powoli się wystudzić. W tym czasie schowała z powrotem do szafek niezużyte składniki i uprzątnęła stanowisko pracy. Odkąd nastały anomalie, musiała to robić własnoręcznie, nie chcąc ryzykować machania różdżką w pobliżu kociołka i przechowywanych w pomieszczeniu wywarów oraz ingrediencji. Magia wciąż była niestabilna, a nie chciała narazić siebie oraz innych znajdujących się tu przedmiotów, eliksirów i składników na uszkodzenia, dlatego używała czarów tylko wtedy, kiedy były niezbędne, choć bardzo tęskniła za ułatwieniami, do których przywykła. W końcu używanie zaklęć do niedawna było czymś oczywistym.
Eliksir w końcu ostygł. Evelyn przygotowała fiolki, wycierając je i odpowiednio opisując na etykietkach, a następnie powoli i ostrożnie przelała w nie zawartość kociołka. Zakorkowała flakoniki i odstawiła na stojak; wkrótce domowy skrzat dostarczy je do rezerwatu, ale najpierw musiała jeszcze przygotować maść na poparzenia dla smoczych opiekunów, którzy w ostatnich dniach zapewne próbowali okiełznać dotknięte anomaliami smoki, co z pewnością nie było zadaniem bezpiecznym nawet w normalnych okolicznościach.
Zabrała się więc do dalszej pracy, wciąż nie niepokojona przez nikogo; ojciec zapewne wciąż zajmował się sprawami rodu, a matka zamykała się w swoich komnatach, co robiła przez większość czasu w ostatnich dniach. Nawet duch przodka Slughornów, który w kwietniu tak ochoczo nawiedzał piwnice i lubił się wtrącać w alchemiczne zajęcia Evelyn, ostatnio jakby przycichł, więc sycąc się samotnością, zajęła się przygotowaniami do kolejnego eliksiru.
| zt.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Pracownia alchemiczna
Szybka odpowiedź