Ogrody
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ogrody
Pałacowe ogrody nie są typowymi ogrodami, które można spotkać dookoła innych arystokratycznych posiadłości. Dzikie i pozbawione ingerencji człowieka idealnie oddają charakter zamieszkałych w pałacu Yaxley'ów. Pełne trolli i zwierzyny stanowią dla nich kwintesencję piękna i siły natury, której nie powinno się ujarzmiać. Członkowie rodu mogą swobodnie poruszać się po ich terenach, ale nawet mile widzianych gości przerażają nieposkromione i tajemnicze zakątki ogrodów.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 06.07.18 11:44, w całości zmieniany 4 razy
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwił się wieloma rzeczami, chociaż ostatnio głównym punktem na tapecie trosk był stan zdrowia żony. Emocjonalna półwila, krucha oraz wrażliwa, wraz z chorobą jaka ją trawiła - to musiało się tak skończyć. Czasy nastały niespokojne i z ich dwojga to Cyneric zdawał sobie z tego sprawę jak bardzo. Przypuszczał, że Inara nie pozostawała ślepa na działalność swoich najbliższych, w tym męża i szwagra, którzy dzielili z Yaxley'em trud dochowania tajemnicy. Takie sprawy nigdy nie pozostawały obojętne dla otoczenia - męża, żony, bliskiej rodziny. Zdawał sobie z tego sprawę, jednakże wolał przymykać oko na zdenerwowanie małżonki, za co płacił teraz wysoką cenę. Musiał zasięgnąć porady, znaleźć rozwiązanie problemów, ponieważ nie mógł patrzeć jak te piętrzyły się w zastraszającym tempie - działalność w organizacji pochłaniała jego zdrowia oraz uwagi dostatecznie wiele, nie powinien zatem powiększać obszaru powodujących ból głowy oraz masę tarapatów, z których trudno się wydostać.
Rozwiązanie nadeszło niespodziewanie - pamiętając o profesji lady Nott uznał w tym swoją szansę. I to nieistotne, że jeszcze parę minut temu nie był świadom zbliżającej się wizyty; zaskakujące dla niego spotkanie miało przebiec naturalnie, bez sztucznych przygotowań oraz repertuaru kurtuazyjnej maskarady, w której Cyneric nie odnajdował się tak dobrze jak większość arystokracji. Nie był zręcznym kłamcą - powierzchowne rany potrafił zatuszować, lecz te najgłębsze odbijały się w spojrzeniu mężczyzny, w rysach twarzy oraz oszczędnych gestach. Był zmartwiony, zaniepokojony - przy jednoczesnej determinacji poznania sposobu na unicestwienie tych wszystkich pesymistycznych myśli zaprzątającej głowę. Zebrał się zatem na odwagę, żeby bezpośrednio zwrócić się z problemem do kobiety, której wszakże nie znał zbyt dobrze. Tak jak ona jego. Winien zachować się większą rozwagą i dystansem, jednakże ujrzawszy czarownicę zbliżającą się do Yaxley's Hall zapałał nagłym, trudnym do zinterpretowania spokojem - czymś na kształt zaufania? Mężczyźni chętniej powierzali sekrety kobietom uważając je za mniej szkodliwe; często bardzo niesłusznie, lecz on był jedynie poczciwym człowiekiem starej daty, nieświadom tego, że naprawdę postępował niewłaściwie. Lekkomyślnie? Prawdopodobnie.
Ucieszył się, kiedy kobieta nie miała nic przeciwko spacerowi wśród bujnej roślinności terenów okalających dwór. Zwyczajowo podsunął jej swoje ramię, żeby w razie nierówności pozostać oparciem uniemożliwiającym bolesny upadek na ziemię. Chwilę zastanawiał się nad ubraniem swoich obaw w słowa - nie był dobrym mówcą, natomiast przyznawanie się do słabości nie leżało w naturze żadnego Yaxley'a i nie istniał od tej reguły żaden wyjątek. Z drugiej strony Rosie pozostawała ważniejsza niż możliwie urażona duma.
- Nie, to znaczy, nie jestem pewien. Brak mi zrozumienia dla medycznych spraw. Uzdrowiciel zalecił wypoczynek - odpowiedział najpierw, z typową dla siebie prostolinijnością oraz ascetyzmem w wypowiedzi. Nie bawił się w specjalistę, którym nie był. - Bardzo dziękuję - dodał, kiwając głową w podziękowaniu. Zarówno za siebie jak i lady Yaxley. - Proszę mi jedynie obiecać, że to pozostanie między nami - mruknął cicho, lecz panujący wokół spokój pozwolił na dosłyszenie oraz zrozumienie wypowiadanych słów. Niestety nie zdążył podzielić się z Inarą niczym więcej, bowiem nagle przeszedł go dreszcz, jakiego nigdy w życiu nie czuł. Zrobiło się potwornie zimno, nienaturalnie lodowato. - Też to lady poczuła? - spytał zaniepokojony, rozglądając się dookoła oraz szukając winowajcy tegoż zdarzenia. A może to omamy?
Rozwiązanie nadeszło niespodziewanie - pamiętając o profesji lady Nott uznał w tym swoją szansę. I to nieistotne, że jeszcze parę minut temu nie był świadom zbliżającej się wizyty; zaskakujące dla niego spotkanie miało przebiec naturalnie, bez sztucznych przygotowań oraz repertuaru kurtuazyjnej maskarady, w której Cyneric nie odnajdował się tak dobrze jak większość arystokracji. Nie był zręcznym kłamcą - powierzchowne rany potrafił zatuszować, lecz te najgłębsze odbijały się w spojrzeniu mężczyzny, w rysach twarzy oraz oszczędnych gestach. Był zmartwiony, zaniepokojony - przy jednoczesnej determinacji poznania sposobu na unicestwienie tych wszystkich pesymistycznych myśli zaprzątającej głowę. Zebrał się zatem na odwagę, żeby bezpośrednio zwrócić się z problemem do kobiety, której wszakże nie znał zbyt dobrze. Tak jak ona jego. Winien zachować się większą rozwagą i dystansem, jednakże ujrzawszy czarownicę zbliżającą się do Yaxley's Hall zapałał nagłym, trudnym do zinterpretowania spokojem - czymś na kształt zaufania? Mężczyźni chętniej powierzali sekrety kobietom uważając je za mniej szkodliwe; często bardzo niesłusznie, lecz on był jedynie poczciwym człowiekiem starej daty, nieświadom tego, że naprawdę postępował niewłaściwie. Lekkomyślnie? Prawdopodobnie.
Ucieszył się, kiedy kobieta nie miała nic przeciwko spacerowi wśród bujnej roślinności terenów okalających dwór. Zwyczajowo podsunął jej swoje ramię, żeby w razie nierówności pozostać oparciem uniemożliwiającym bolesny upadek na ziemię. Chwilę zastanawiał się nad ubraniem swoich obaw w słowa - nie był dobrym mówcą, natomiast przyznawanie się do słabości nie leżało w naturze żadnego Yaxley'a i nie istniał od tej reguły żaden wyjątek. Z drugiej strony Rosie pozostawała ważniejsza niż możliwie urażona duma.
- Nie, to znaczy, nie jestem pewien. Brak mi zrozumienia dla medycznych spraw. Uzdrowiciel zalecił wypoczynek - odpowiedział najpierw, z typową dla siebie prostolinijnością oraz ascetyzmem w wypowiedzi. Nie bawił się w specjalistę, którym nie był. - Bardzo dziękuję - dodał, kiwając głową w podziękowaniu. Zarówno za siebie jak i lady Yaxley. - Proszę mi jedynie obiecać, że to pozostanie między nami - mruknął cicho, lecz panujący wokół spokój pozwolił na dosłyszenie oraz zrozumienie wypowiadanych słów. Niestety nie zdążył podzielić się z Inarą niczym więcej, bowiem nagle przeszedł go dreszcz, jakiego nigdy w życiu nie czuł. Zrobiło się potwornie zimno, nienaturalnie lodowato. - Też to lady poczuła? - spytał zaniepokojony, rozglądając się dookoła oraz szukając winowajcy tegoż zdarzenia. A może to omamy?
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
czemumnieniekopieszkajamsięjestemlamką
Lipcowa rzeczywistość nie przypominała zbytnio tej sprzed roku. Ciepłej, niemal dusznej z wisząca nad jej głową, rodową powinnością, wyrwana wolnością, ale - w pewien sposób beztroską. Nie umiała tego ująć inaczej. Rok temu, niemal równy, wróciła do Londynu, przymuszona do rezygnacji z przedłużającego się "urlopu". I chociaż egoistyczne szepty krzyczały, że oto kończy się jej podróżnicza historia, to wierzyła w przewrotność losu. I dobra zmianę, która jeszcze ją czekała. I gdyby ktoś, rok wcześniej powiedział jej, że znajdzie się dokładnie w tym miejscu, jako żona i przyszła matka, prawdopodobnie ze śmiechem... uciekłaby gdzieś dalej. Już nie uciekała.
Spacer u boku nie do końca jej znanego Cynerika sprawiała jej nietuzinkowa przyjemność. Nie miała wielu okazji do rozmów z mężem dalszej przyjaciółki, ale sposób bycia, który powoli obserwowała wydawał się odbiegać nieco od sztampowej wizji arystokraty - manipulatora. Przyzwyczaiła się, że większość biegła była w materii szeroko pojętego kłamstwa, tylko wśród niektórych dostrzegając szczera aurę prawdziwości. Może była w tym zasługa samego nazwiska, a może właściwość charakterystyczna tylko dla towarzyszącego jej lorda?
Nie spodziewała się, że spotkanie z Rosalie zmieni nieco swój bieg i zamiast rozmowy z arystokratką, miała u boku Cynerika. O wiele więcej czasu spędziła w pobliżu kuzyna Morgotha, tylko od czasu do czasu zahaczając o męskich przedstawicieli rodu. Musiała jednak przyznać, że zajęcie, które wpisywało się w rodowa działalność robiła wrażenie. Wolała smoki, ale trolle budziły w niej realny niepokój. Tym bardziej z łatwością poddała się towarzystwu i prośbie, która wciąż nie zwerbalizowała swojej treści.
Odetchnęła cicho, na kilka chwil odbiegając dojrzeniem na mijane żywopłoty. Wszystko wydawało się pogrążone w cisze, jakby sam ogród dumał razem z gospodarzem.
Ścieżka kilka razy zakręcała, tworząc swoisty labirynt. Chociaż chcąc zerknąć za siebie, bez problemu mogła odnaleźć zagubioną w cieniu krzewów drogę - Rozumiem - nie drążyła tematu dolegliwości jego żony. Bywały przecież typowo kobiece słabości, na które pomóc mógł rzeczywiście, tylko odpoczynek. jeśli Rosalie będzie czuła się lepiej, zapewne sama będzie chciała napisać jej list, nie ograniczając się do pośredników - Ale gdyby była potrzeba przygotowania czegoś leczniczego, proszę się nie krępować do mnie napisać - z alchemia była mocno zżyta i nic, co dotyczyło kwestii warzenia eliksirów, nie było jej straszne. Tym bardziej, jeśli mogła pomóc, tym bliższym jej sercu.
Mimowolnie odwróciła głowę w stronę mężczyzny, nieco pewniej opierając się na podsuniętym ramieniu - Nie mam w zwyczaju łamać obietnic, dlatego, oczywiście, obiecuję. Proszę się nie obawiać - może nie było potrzeby, ale głos minimalnie ściszyła, wpasowując się, zapewne w niezbyt komfortową dla mężczyzny prośbę. Zanim jednak jakiekolwiek dalsze słowo, przecięło dzielona przestrzeń, zrobiło się zimno. Przeraźliwie wręcz. Inara czuła jak chłodne impulsy wędrowały wzdłuż kręgosłupa, a w piersi zabębnił niepokój. Skąd?... - Tak... - alchemiczka zmarszczyła brwi i przystanęła, szukając niewidzialnego zagrożenia. O co chodziło? - Czy... jest możliwe, że gdzieś w pobliżu mogła się pojawić anomalia - słyszała wystarczająco wiele o przerażających rzeczach, które działy się wokół powstałego chaosu. Nigdy na własne oczy nie widziała jednak nienaturalnego zjawiska i nie bardzo chciała zmieniać tego stanu rzeczy.
Lipcowa rzeczywistość nie przypominała zbytnio tej sprzed roku. Ciepłej, niemal dusznej z wisząca nad jej głową, rodową powinnością, wyrwana wolnością, ale - w pewien sposób beztroską. Nie umiała tego ująć inaczej. Rok temu, niemal równy, wróciła do Londynu, przymuszona do rezygnacji z przedłużającego się "urlopu". I chociaż egoistyczne szepty krzyczały, że oto kończy się jej podróżnicza historia, to wierzyła w przewrotność losu. I dobra zmianę, która jeszcze ją czekała. I gdyby ktoś, rok wcześniej powiedział jej, że znajdzie się dokładnie w tym miejscu, jako żona i przyszła matka, prawdopodobnie ze śmiechem... uciekłaby gdzieś dalej. Już nie uciekała.
Spacer u boku nie do końca jej znanego Cynerika sprawiała jej nietuzinkowa przyjemność. Nie miała wielu okazji do rozmów z mężem dalszej przyjaciółki, ale sposób bycia, który powoli obserwowała wydawał się odbiegać nieco od sztampowej wizji arystokraty - manipulatora. Przyzwyczaiła się, że większość biegła była w materii szeroko pojętego kłamstwa, tylko wśród niektórych dostrzegając szczera aurę prawdziwości. Może była w tym zasługa samego nazwiska, a może właściwość charakterystyczna tylko dla towarzyszącego jej lorda?
Nie spodziewała się, że spotkanie z Rosalie zmieni nieco swój bieg i zamiast rozmowy z arystokratką, miała u boku Cynerika. O wiele więcej czasu spędziła w pobliżu kuzyna Morgotha, tylko od czasu do czasu zahaczając o męskich przedstawicieli rodu. Musiała jednak przyznać, że zajęcie, które wpisywało się w rodowa działalność robiła wrażenie. Wolała smoki, ale trolle budziły w niej realny niepokój. Tym bardziej z łatwością poddała się towarzystwu i prośbie, która wciąż nie zwerbalizowała swojej treści.
Odetchnęła cicho, na kilka chwil odbiegając dojrzeniem na mijane żywopłoty. Wszystko wydawało się pogrążone w cisze, jakby sam ogród dumał razem z gospodarzem.
Ścieżka kilka razy zakręcała, tworząc swoisty labirynt. Chociaż chcąc zerknąć za siebie, bez problemu mogła odnaleźć zagubioną w cieniu krzewów drogę - Rozumiem - nie drążyła tematu dolegliwości jego żony. Bywały przecież typowo kobiece słabości, na które pomóc mógł rzeczywiście, tylko odpoczynek. jeśli Rosalie będzie czuła się lepiej, zapewne sama będzie chciała napisać jej list, nie ograniczając się do pośredników - Ale gdyby była potrzeba przygotowania czegoś leczniczego, proszę się nie krępować do mnie napisać - z alchemia była mocno zżyta i nic, co dotyczyło kwestii warzenia eliksirów, nie było jej straszne. Tym bardziej, jeśli mogła pomóc, tym bliższym jej sercu.
Mimowolnie odwróciła głowę w stronę mężczyzny, nieco pewniej opierając się na podsuniętym ramieniu - Nie mam w zwyczaju łamać obietnic, dlatego, oczywiście, obiecuję. Proszę się nie obawiać - może nie było potrzeby, ale głos minimalnie ściszyła, wpasowując się, zapewne w niezbyt komfortową dla mężczyzny prośbę. Zanim jednak jakiekolwiek dalsze słowo, przecięło dzielona przestrzeń, zrobiło się zimno. Przeraźliwie wręcz. Inara czuła jak chłodne impulsy wędrowały wzdłuż kręgosłupa, a w piersi zabębnił niepokój. Skąd?... - Tak... - alchemiczka zmarszczyła brwi i przystanęła, szukając niewidzialnego zagrożenia. O co chodziło? - Czy... jest możliwe, że gdzieś w pobliżu mogła się pojawić anomalia - słyszała wystarczająco wiele o przerażających rzeczach, które działy się wokół powstałego chaosu. Nigdy na własne oczy nie widziała jednak nienaturalnego zjawiska i nie bardzo chciała zmieniać tego stanu rzeczy.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio cały świat wywrócił się do góry nogami i widocznie aura była jednym z tych elementów, które podążyły w ślad za oszalałym społeczeństwem. Całej ziemi, która jawnie dawała im znać, że nadszedł czas bolesnych zmian. Jednakże cierpienie uszlachetniało, zaś największe rewolucje dokonywały się w strumieniach krwi. Oraz żelaza. Nie, nie pragnął przewrotu, nie pragnął też zmian - pożądał stagnacji, nieposkromionego ładu jaki oddali im przodkowie we władanie. Tak miało być dzisiaj, jutro i za rok, ponieważ obowiązkiem arystokratów było dbanie o niezachwialność zbudowanych niegdyś fundamentów. Pomników potęgi, władzy oraz lojalności względem dziedzictwa jakiego byli spadkobiercami. Cyneric uzmysłowił to sobie podczas ostatniej misji Rycerzy Walpurgii, gdzie niebezpieczeństwo ścierało się z niemą groźbą zagłady. Jeśli nie podołaliby powierzonym zadaniom, nie tylko straciliby życie - straciliby szansę na przywrócenie harmonii rzeczywistości, jaką inni usilnie próbowali zaburzyć. Byli strażnikami porządku, świadkami dziejącej się historii i musieli wziąć odpowiedzialność za czyny protoplastów.
Jednakże nie było w Yaxley'u planów co do realizacji przyszłości jaką widział dla swojej rodziny, potomków. Nie w momencie, w którym zdrowie żony zostało zagrożone. Nie w momencie, kiedy postanowił zawierzyć swoim instynktom - one wyraźnie mu podpowiadały, że powinien wątpliwości skierować na inny tor. Kogoś bardziej doświadczonego, znającego kobiecą naturę lepiej niźli treser trolli. Były przyjaciółkami, a jeśli nie, to przynajmniej koleżankami - może Inara potrafiłaby spojrzeć na sprawę z dystansu. Należnego obiektywnemu osądowi. Często osoba z zewnątrz dostrzegała więcej niż ludzie bezpośrednio zaangażowani w daną sprawę. Blondyn chciał się o tym przekonać, dzięki czemu zdołałby zagłuszyć wyrzuty sumienia. Wszakże próbował, szukał rozwiązania w różnych miejscach, nie stał bezczynnie.
Spacer miał być ukojeniem. Nie tyle dla gościa, co dla samego Cynerica. Lubił wilgotne powietrze podmokłych terenów i chociaż bagna kojarzyły mu się z osobistą tragedią trawiącą całą jego gałąź rodziny, to tutaj był jego dom. Tutaj się narodził i tutaj miał zostać pochowany po śmierci. Wśród dzikiej przyrody - teraz w ogrodach pięknie zadbanej, doprowadzonej do schludnego, imponującego wyglądu - leśnych odgłosów tutejszej fauny i zawilgoconej ziemi. Szedł powoli, delektując się atmosferą, chociaż nie zapominał o kobiecie kroczącej obok. - Właśnie o coś takiego chciałbym lady prosić - odpowiedział, zerkając na czarownicę. - O pewnego rodzaju przysługę - dookreślił, splatają dłonie na plecach. - Chodzi o to, że… - zaczął, lecz niespodziewany podmuch przeraźliwie zimnego powietrza zawładnął nim, odbierając zdolność racjonalnego zachowania. Patrzył zdziwiony na Inarę, intensywnie przy tym myśląc. - Dotąd nie zdarzały się anomalie na terenach Camrbigeshire - rzucił po krótkiej pauzie. Niestety ten fakt nie gwarantował niczego, włącznie z tym, że nie byli w niebezpieczeństwie. - Może przejdźmy dalej? - zaproponował zatem, nieznacznie przyspieszając kroku. Co jakiś czas oglądał się przez ramię. - Proszę mi wybaczyć, jeśli zabrzmię zbyt laicko, lecz nie znam się na alchemii ni w ząb. - Przyznał się do słabości, co robił niezwykle rzadko. - Jednakże lady Slughorn, której myślałem powierzyć moje troski, wyjechała. Słyszałem natomiast, że ty lady Nott również parasz się tworzeniem eliksirów - kontynuował. - Zmierzam do tego, że bardzo się martwię o Rosalie. Uzdrowiciele mnie uspokajają, jednakże myślę, że to trochę lekkomyślne podejście do sprawy. Moja żona ostatnio bardzo się martwi, anomaliami, moim bezpieczeństwem… a nie powinna. Cierpi na klątwę Ondyny, otrzymała ostatnio stanowisko zarządcze w rezerwacie jednorożców, to dość dużo jak na jej delikatne barki. Chciałbym jej jakoś pomóc, nie odbierając przy tym radości jakie daje misja pomocy tym stworzeniom - doprecyzował. - Czy alchemia mogłaby temu zaradzić? Odciążyć od zmartwień? - dopytał, znów zerkając na Inarę. Z mieszaniną troski oraz nadziei.
Jednakże nie było w Yaxley'u planów co do realizacji przyszłości jaką widział dla swojej rodziny, potomków. Nie w momencie, w którym zdrowie żony zostało zagrożone. Nie w momencie, kiedy postanowił zawierzyć swoim instynktom - one wyraźnie mu podpowiadały, że powinien wątpliwości skierować na inny tor. Kogoś bardziej doświadczonego, znającego kobiecą naturę lepiej niźli treser trolli. Były przyjaciółkami, a jeśli nie, to przynajmniej koleżankami - może Inara potrafiłaby spojrzeć na sprawę z dystansu. Należnego obiektywnemu osądowi. Często osoba z zewnątrz dostrzegała więcej niż ludzie bezpośrednio zaangażowani w daną sprawę. Blondyn chciał się o tym przekonać, dzięki czemu zdołałby zagłuszyć wyrzuty sumienia. Wszakże próbował, szukał rozwiązania w różnych miejscach, nie stał bezczynnie.
Spacer miał być ukojeniem. Nie tyle dla gościa, co dla samego Cynerica. Lubił wilgotne powietrze podmokłych terenów i chociaż bagna kojarzyły mu się z osobistą tragedią trawiącą całą jego gałąź rodziny, to tutaj był jego dom. Tutaj się narodził i tutaj miał zostać pochowany po śmierci. Wśród dzikiej przyrody - teraz w ogrodach pięknie zadbanej, doprowadzonej do schludnego, imponującego wyglądu - leśnych odgłosów tutejszej fauny i zawilgoconej ziemi. Szedł powoli, delektując się atmosferą, chociaż nie zapominał o kobiecie kroczącej obok. - Właśnie o coś takiego chciałbym lady prosić - odpowiedział, zerkając na czarownicę. - O pewnego rodzaju przysługę - dookreślił, splatają dłonie na plecach. - Chodzi o to, że… - zaczął, lecz niespodziewany podmuch przeraźliwie zimnego powietrza zawładnął nim, odbierając zdolność racjonalnego zachowania. Patrzył zdziwiony na Inarę, intensywnie przy tym myśląc. - Dotąd nie zdarzały się anomalie na terenach Camrbigeshire - rzucił po krótkiej pauzie. Niestety ten fakt nie gwarantował niczego, włącznie z tym, że nie byli w niebezpieczeństwie. - Może przejdźmy dalej? - zaproponował zatem, nieznacznie przyspieszając kroku. Co jakiś czas oglądał się przez ramię. - Proszę mi wybaczyć, jeśli zabrzmię zbyt laicko, lecz nie znam się na alchemii ni w ząb. - Przyznał się do słabości, co robił niezwykle rzadko. - Jednakże lady Slughorn, której myślałem powierzyć moje troski, wyjechała. Słyszałem natomiast, że ty lady Nott również parasz się tworzeniem eliksirów - kontynuował. - Zmierzam do tego, że bardzo się martwię o Rosalie. Uzdrowiciele mnie uspokajają, jednakże myślę, że to trochę lekkomyślne podejście do sprawy. Moja żona ostatnio bardzo się martwi, anomaliami, moim bezpieczeństwem… a nie powinna. Cierpi na klątwę Ondyny, otrzymała ostatnio stanowisko zarządcze w rezerwacie jednorożców, to dość dużo jak na jej delikatne barki. Chciałbym jej jakoś pomóc, nie odbierając przy tym radości jakie daje misja pomocy tym stworzeniom - doprecyzował. - Czy alchemia mogłaby temu zaradzić? Odciążyć od zmartwień? - dopytał, znów zerkając na Inarę. Z mieszaniną troski oraz nadziei.
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
Marriage resembles a pair of shears, so joined that they cannot be separated, often moving in opposite directions, yet always punishing anyone who comes in between them.
✥
Podniósł spojrzenie, by natrafić na swoje odbicie w gładkiej tafli lustra. Rama wyginała się w smukłe sylwetki czapli - okalały tym samym jego podobiznę, zupełnie jakby niemo wspierały swojego nestora w ostatnich chwilach, w których pozostawał w oficjalnym stanie kawalerskim. Doskonale jednak wiedział, że nie była to prawda i obietnice, które złożył Marine, nie miały się zmienić ani zostać odnowione. Raz złożone nie potrzebowały kolejnych zapewnień, a odkrycie między sobą czegoś silniejszego i trwalszego niż zwykły, chłodny w kalkulacjach respekt, pozwolił ich wyobraźni zawędrować dalej niż kiedykolwiek, by sobie wymarzyli. Marine mogła być pewna, że jej mąż oddawał jej swoje najcenniejsze cechy, bez których nie było mowy o żadnym wspólnym związku potrzebnym do przetrwania. Miała jego lojalność, szacunek oraz ufność. Nie mogło być nic więcej, co liczyłoby się dla Morgotha w takim stopniu. Niedługo mieli sięgnąć po ostatnią granicę, za którą był już tylko bezkres ich samych - to oni mieli wyznaczać kierunek, w którym przyszło im zmierzać. Nie bał się tego, że będą patrzeć w różne strony świata, bo nie raz udowodnili, że byli zgodni niemalże w każdej decyzji. Gdy się spierali, tyczyło się to raczej emocji pojawiających się między nimi, nie zaś o fakty czy główny nurt sprawy. Nie wątpił w to, że spraw kryzysowych wyjdzie jeszcze wiele - oboje doskonale to rozumieli, jednak nie patrzyli w przyszłość z grozą. Ramię w ramię potrafili przejść przez piekło, zwyciężyć potężnego Lancelota i jego wierzchowca, a co najważniejsze odnaleźć siebie samych. Partnerstwo, które miało zapanować między nestorem i jego żoną, miało się hartować na okrutnych próbach i umacniać podczas czasu pokoju. Jednak czy ten spokój miał kiedykolwiek nadejść? Morgoth zamierzał poświęcić życie, by jego dzieci i dzieci jego bliskich mogły dotrwać tego lepszego świata, który tak pilnie starali się budować. Yaxleyowie od zawsze wiedzieli za co walczą i nie mieli utracić tego celu z oczu nawet w najokrutniejszych momentach wymagających próby. Szczególnie teraz napięcie na scenie politycznej kazało im przygotować się na ostateczne starcie. Było już oczywistym, kto stał obok Riddle'a, a kto przeciwko - upadły ostatnie zasłony pozorów, wojna została już publicznie potwierdzona i nikogo nie miało dziwić zaangażowanie starych, konserwatywnych rodów w walkę przeciwko wyznawanej przez nie idei. Młodzi, chociaż silni seniorzy zostali wyznaczeni na nowych opiekunów i nie mieli zawieść. Morgoth widział w starszych kompanach silne osobowości i gotowych do poświęceń czarodziejów. Mając ich za sojuszników, nie musiał martwić się o wsparcie nie tylko na stopie dyplomacji, lecz również i organizacji. Nie tylko oni wsparli Voldemorta, nie tylko oni ponieśli straty w Stonehenge, lecz ten jeden dzień miał być poświęcony nie tylko zadumie - twarde tkwienie przy swoim i wyprawienie wesela miało być znakiem zarówno dla przyjaciół jak i wrogów. Nic nie było w stanie zachwiać siłą szlacheckich potomków i nawet żałoba po bliskich miała stać się okazją do zacieśnienia więzów. Dusze zmarłych miały sprzyjać gotowym do poświęceń.
Odetchnął, pozwalając, by krawiec odpowiednio układał każdy fragment odświętnego stroju, dbając o by, nestor i pan młody w jednej osobie prezentował się nienagannie tego ważne dnia. W końcu wiązał się z kimś do śmierci i nie miał być nikomu tak bardzo lojalny jak swojej żonie. Skłamałby, twierdząc, że nie pomyślał o tamtych chwilach na wyspie Wight, chociażby przez moment każdego mijającego dnia - sprawiało to, że obawiał się samego siebie i własnego obłędu, który wcale nie malał wraz z czasem. Spotkanie na szczycie oderwało jego myśli na jakiś czas, jednak zawsze łapał się w pewnym momencie na fakcie, że martwił się o nią. Ucieczka z miejsca chaosu była zapewne łutem szczęścia i gdyby magia odmówiła mu posłuszeństwa, mogłoby to wyglądać odmiennie niż aktualnie. Prócz kilku urazów nie dorobił się żadnej nowej blizny, a twarz wciąż zdobiła jedynie perłowa szrama. Yaxley zgodnie z zarządzeniem krawca uniósł brodę. Szyty od zaręczyn specjalnie na tę okazję garnitur musiał zostać poprawiony w paru miejscach, gdy okazało się, że pan młody zmężniał, ale nie był to szczególny problem. Krawiec wyglądał na bardziej zadowolonego z efektu niż poprzednim razem, co utwierdziło Morgotha w przekonaniu, że żadne niedopatrzenie nie miało zostać pominięte. Pozwalając na dalsze przygotowania, wrócił wspomnieniami do minionej nocy i chwil spędzonych na pałacowym dachu. Nie mógł spać i wcale nie czuł się zmęczony z tego powodu, chociaż wskazany był odpoczynek przed wymagającą ceremonią i jeszcze bardziej atencyjną, wystawną kolacją dla uczczenia małżeństwa i święta. Chociaż nie żegnał się z domem tak jak Marine, wiedział, że gdy następnym razem otworzy oczy, nie będzie to to samo Cambridgeshire co wcześniej. On nie będzie taki sam. Mimo że przecież nic nie miało się zmienić, a jednak zmieniało się wszystko. Pozwolił sobie na te chwile zadumy i przebywania samemu ze swoją ziemią. Z tym, nad czym sprawował teraz pieczę. Dopiero nad ranem mógł obserwować z góry krzątającą się po ogrodzie od świtu służbę, której zadaniem było przygotować wszystko do zachodu. Nie obawiał się, że coś miało pójść nie tak - wiedział, że mógł polegać na tych, którzy oddanie zajmowali się Yaxley's Hall i oprawą wesela. Dziwnym uczuciem było patrzenie na coś, co było robione dla niego. Nie dla Cynerica. Nie dla Rosalie. Nawet nie dla Lei, której ślub na pewno miał się odbywać z daleka od rodzinnego Fenland. Morgoth i tak wiedział, że chociaż grał główną rolę, to Marine miała słusznie zebrać wszystkie spojrzenia, słowa, gesty wsparcia. To był jej dzień i jej mąż miał dopilnować, by tak właśnie się stało. Samhain nie był wybraną datą bez powodu i wszyscy doskonale o tym wiedzieli. Młodzi widzieli jednak w mistycyzmie ukrytego patrona - bo czy nie był im pomyślny do tej pory? - Jest lord gotowy. - Głos krawca opływał w dumę, gdy ostatnim gestem poprawił klapy i odsunął się, by nestor mógł ocenić jego pracę już finalnie. Morgoth uniósł spojrzenie. Jednolity grafit nie wybijał się z lubianych przez niego ciemnych tonacji, do tego przygaszone indygo przypominało o sobie wraz z koszulą, butonierką i subtelnymi nićmi. Poprawił charakterystycznym ruchem spinki do mankietów zaakcentowanych w motywie fleur de lis - nie mogło ich zabraknąć tego dnia, gdy wspomnienia o zmarłych stawały się tak intensywne. Beren miał mu towarzyszyć ostatniego dnia października bliżej niż kiedykolwiek. Morgoth sięgnął jeszcze po sygnet, który otrzymał od ojca wraz z przekazaniem mu zaszczytu jako dopełnienie skromnego, lecz wyraźnie szlacheckiego stroju. W tym właśnie momencie jeden ze służących zawiadomił znajdujących się w komnatach Yaxleya mężczyzn, że ceremonia wkrótce miała się rozpocząć. Śmierciożerca podziękował mu krótkim skinieniem głowy, obserwując go w lustrzanym odbiciu. Gdy ten zniknął za drzwiami, siedzący póki co w ciszy Leon Vasilas powstał i podszedł do syna. - Wyniesiesz tę rodzinę ku chwale, nestorze - powiedział, po czym ujął twarz dziecka w obie dłonie i złączył ich czoła. Morgoth mógł wyczuć jak jego rodzic drżał, ale był zbyt zaskoczony tym gestem, by cokolwiek zrobić. Dopiero po chwili złapał ojcowskie ramiona i zacisnął na nich palce, uspokajając mężczyznę i nie chcąc tracić ani sekundy tego momentu. Wiedział, że był to ten jeden raz i potrzebował go, by wejść w pełną dorosłość, a ojciec go nie zawiódł. Była to dosłownie chwila, a obaj schodzili po schodach posiadłości, by kierować swoje kroki w stronę pałacowych ogrodów. Za nimi szli Arthyen ze swoją córką, która nie rozstawała się z ojcem od czasu jego powrotu, oraz Cyneric. Odprowadzili go na sam koniec - aż ku ołtarzowi, na którym miała się rozegrać istota ów dnia. W czasie tej wędrówki nie omieszkał skinąć głową zebranym gościom, z którymi złapał kontakt wzrokowy, chociaż jego spojrzenie padało głównie na głowy przybyłych rodzin i nie mógł skłamać, że największą jego uwagę zdobyli Tristan i Edgar, którzy wciąż obracali się po nowym dla siebie terenie, niosąc z rozwagą najwyższe lordowskie odznaczenie. Ponad nestorem była już tylko sama Śmierć. Szlachcice wciąż się gromadzili, a Morgoth mógł już jedynie obserwować strojenia, myśląc o tym, że zaczynało się w nim rodzić uczucie przerażenia. Nie było to związane z żadnymi wątpliwościami, a zdaniem sobie sprawy, że kończył się kolejny etap i zaczynał nowy. Z kimś u boku. By odgonić własne lęki, skupił się na czerwieni łuny bijącej od stosów. Ustawione naprzeciw siebie w dwóch rzędach ogniska płonęły spokojnie niezbyt jaśniejącym płomieniem, mając rozświetlić noc mocniej i gwałtowniej przy pojawieniu się panny młodej. Największy z nich znajdował się tuż przed nim oddalony od ołtarza kilka kroków, lecz zbudowany ku czci przodków oraz nowożeńców zwracał większość uwagi. Stojąc przodem do niego, Yaxley zamknął oczy, starając się zapanować nad wzrastającym szumem w głowie. Dawni oni mieli spłonąć w iskrach świętego ognia i wyjść jako w pełni dorośli. Niczym stal wykuta z żelaza czystej krwi. W obliczu przodków, których duchy unosiły się od wieków przy posiadłości, od zawsze towarzysząc Morgothowi. Odwrócił się dopiero wtedy, gdy oprawa muzyczna z tradycyjną staroangielską muzyką poczęła wygrywać samhainową modlitwę, a trzask drewna zawiadomił go o przybyciu smoczego jeźdźca.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Straciła dech w piersiach, a z gardła wydarło jej się głuche stęknięcie. To wszystko trwało tylko moment, a garderobiana natychmiast odrobinę poluzowała wstążki zawiązywanego gorsetu, lecz Marine i tak zdążyła zacisnąć dłonie na oparciu kanapy na tyle mocno, że aż pobielały jej knykcie. Spojrzała w dół, na czubki swoich eleganckich pantofelków, które miała na stopach już od kilkunastu minut; perłowy kolor rozmazał jej się przed oczami, lecz słabość niewiele miała wspólnego z przeżywaniem ubraniowej katorgi. Była śpiewaczką operową, potrafiła opanowywać swoją tremę niemalże profesjonalnie, lecz w najważniejszym dniu swojego życia nie umiała osiągnąć stanu, który wcześniej przychodził jej z łatwością. Ganiła się w myślach, próbując nie dopuścić paniki do głosu, lecz z każdą kolejną chwilą sytuacja robiła się coraz bardziej stresująca. Lestrange odwróciła głowę, spoglądając w lustro i chcąc upewnić się, że kolczyki są na swoim miejscu – gdy je zauważyła, przypomniała sobie, że przecież upewniała się co do tego już kilka razy w przeciągu najbliższych minut. Halka przylegała idealnie, szkielet spódnicy był gotowy, fryzura ułożona została starannie, a makijaż robił wrażenie, lecz nie był wcale przesadzony. Przygotowania do ślubu szły gładko i w planowanym tempie, obyło się bez nieporozumień, a wyznaczona godzina zbliżała się wielkimi krokami. W Yaxley’s Hall panowała cisza, lecz dało się wyczuć atmosferę oczekiwania – milczenie było o wiele bardziej wymowne, niż najpiękniejsza nawet muzyka. Wyglądano rytuału zaślubin i oczekiwano na to, co miał ze sobą przynieść – nie tylko umocnienie zawartego sojuszu, połączenie dwóch rodzin, ale i pełną symboliki uroczystość.
Kontynuując nakładanie sukni ślubnej, Marine powtarzała sobie w głowie wszystko, co powinna wiedzieć o dzisiejszym święcie, które przecież nie było tradycją jej przodków. Zadała sobie trud, by posiąść jak najwięcej informacji, zależało jej bowiem nie tylko na tym, by dobrze wypaść. Prezencja była niezwykle ważna, lecz czarownica chciała po prostu zrozumieć. Od dziś miała stać się członkinią rodziny, dla której symbolika Samhain znaczyła naprawdę wiele, a śpiewaczka nie chciała, by za tą przemianą stały jedynie puste słowa. Ich tradycje miały stać się jej tradycjami, miała je czcić i reprezentować swoją osobą, zamierzała robić to więc godnie i najlepiej, jak potrafiła. Ambicja pomagała jej przeć do przodu nawet w takich momentach, jak ten, gdy skupienie nad znaczeniem ognisk w drodze do ołtarza pokonywało rozmyślania mogące prowadzić do pogrążenia się w tremie. Gdy jednak garderobiana pomogła jej dopiąć gorset oraz nałożyć wierzchnią część przepięknej kreacji, Marine odprawiła ją przed dopełnieniem ostatecznego szlifu. Musiała zostać sama, by zrobić to tak, jak należało.
Została sama w komnacie, której przygotowano dziś specjalnie dla niej. Nie były to pokoje, które odtąd miała otrzymać na własność; w tych czekały już jej rzeczy, przewiezione przed kilkoma dniami z Wyspy Wight, lecz wstęp uzyskać miała dopiero po dokonaniu się przyrzeczeń, po zmianie nazwiska. Obecne pomieszczenie nie wydawało jej się specjalnie przytulne, choć niewątpliwie było bardzo przestronne i dostosowane do potrzeb panny młodej. Świeże kwiaty, okna skierowane na zachód, duże lustra, eleganckie parawany i wygodne szezlongi nie były jednak tym, czego potrzebowała. Postąpiła kilka kroków w kierunku toaletki i sięgnęła drżącymi dłońmi po leżący na niej welon. Mlecznobiały tiul natychmiast rozlał się w jej rękach, a Marine ponownie znalazła się przy lustrze, podnosząc głowę i odnajdując swoje własne spojrzenie. Nie powinna stać teraz sama, wedle wszelkiej tradycji za jej plecami winna znajdować się matka, której ręce miały ułożyć welon na głowie córki szykującej się do zamążpójścia. Odelii jednak przy niej nie było, a panna Lestrange odczuwała teraz jej brak jak nigdy wcześniej. Cisza dzwoniła jej w uszach, gdy własnymi dłońmi układała we włosach okrągłą, srebrną tiarę, a następnie otuliła się złączonym z nią materiałem. Ani na moment nie oderwała spojrzenia od własnego odbicia, nie próbując nawet uciekać wzrokiem w przestrzeń za swoimi plecami. Nie było tam nikogo, samotność dogoniła ją wreszcie, karmiąc strach, który od dawna zalegał gdzieś na nie jej serca. Mimo to nie uroniła ani jednej łzy, choć w dzieciństwie zdarzało jej się zapłakać za matką. Tęskniła, lecz była silniejsza, niż mogłoby się wydawać – żal za utraconą rodzicielką pozostawał tylko sentymentem w obliczu tego, że jej lęk miał już niebawem się skończyć. Po raz ostatni w życiu była sama, a za chwilę miała na zawsze połączyć się z drugą osobą.
Na wspomnienie o małżonku instynktownie uśmiechnęła się, a widok rozjaśnionego oblicza niezmiernie jej się spodobał. Delikatny rumienieć wstępował na policzki Marine za każdym razem, gdy przypominała sobie ostatnie chwile spędzone w towarzystwie Morgotha. Czyny, do których nie miało prawa dojść, a do których z utęsknieniem wracała, szykując się do zaślubin. Od zawsze wiedziała, że wędrując do ołtarza jej głowa będzie uniesiona, a mina dumna, lecz nie podejrzewała, że intencje pozostaną tak czyste, a pomiędzy nimi zrodzi się pragnienie oraz cała feeria uczuć, których nie umiała jeszcze nazwać. W Widmowym Lesie złożyła mu szczere śluby, a dziś miała je powtórzyć jedynie dla publiczności – goście zbierali się już w Yaxley’s Hall w oczekiwaniu na ceremonię, która tak naprawdę odbyła się już ponad księżyc temu. Tradycji miało stać się zadość, a wszelkie formalności miały zostać spełnione – dopiero wtedy wolno im było przekroczyć ostatnią z granic.
Pukanie do drzwi wyrwało dziewczynę z zamyślenia. Odwróciła głowę od lustrzanej tafli i spojrzała przez ramię na wchodzącego do pomieszczenia ojca. Theseus Lestrange prezentował się nieskazitelnie, a na widok córki przystanął zdumiony, na moment przykładając dłoń do ust. Dziś, ze wszystkich dni w roku, bariera między światami żywych i umarłych była najcieńsza, a ojcu i córce wydawało się, że przez krótki moment czują obecność Odelii w pomieszczeniu. Ciszę przerwał on, podchodząc bliżej i składając na policzku córki subtelny pocałunek. Oczekiwała komplementów, lecz wzruszenie wyraźnie odebrało mu mowę, zdołał więc wyszeptać tylko kilka słów.
- Jesteś taka dzielna.
Uniosła dumnie głowę, wychodząc naprzeciw jego słowom. Nazwanie jej piękną lub podobną do matki ucieszyłoby ją, lecz dopiero to wyznanie połechtało mile jej ego. Wiedziała, czemu ojciec się tu zjawił i była gotowa na to, co za moment zamierzała uczynić. Ujęła jego ramię i razem opuścili komnatę, nie oglądając się za siebie; duch matki został w tyle, podobnie jak cała trema i obawy przed samotnością.
Marine nie starała się nawet zapamiętać drogi, która prowadziła do ogrodów – w najbliższym czasie będzie miała wiele sposobności by nauczyć się poruszać po nowym domu. W tej chwili serce biło jej coraz mocniej, a detale otoczenia nie potrafiły zwrócić na siebie jej uwagi. Wiedziała, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik, perfekcyjnie zaplanowane i zrealizowane, ale szczegóły nie mogły obchodzić jej mniej. Znaleźli się wreszcie na jednym z tarasów i dopiero wtedy czarownica zauważyła łunę wytworzoną przez ogniska majaczące w oddali. Jej żywiołem była woda, lecz dzisiejszej nocy wszystkie cztery elementy natury miały złączyć się w jedno, świętując nadejście zimy oraz oddając cześć przodkom. Bogini schodziła do świata podziemnego, by spotkać się ze Śmiercią.
W takt staroangielskiej melodii ruszyli z ojcem wyznaczaną przez ogień ścieżką, a ich oczom ukazali się wreszcie zebrani goście, lecz Marine nie była w stanie rozróżnić już żadnej ze znajomych przecież twarzy. Nie w momencie, w którym zauważyła przed sobą ołtarz i stojącego przed nim Morgotha. Nienaumyślnie ścisnęła przedramię ojca, lecz nie spuściła już wzroku z narzeczonego – głowę miała uniesioną i cały czas kroczyła dumnie, świadoma tego, że skupiły się na niej spojrzenia wszystkich zebranych. Widzieli młodą, piękną i pewną siebie czarownicę; mając do wyboru tyle masek na dzień taki, jak dziś, Marine postanowiła nie zakładać żadnej. Melodia niosła ją ku mężczyźnie ze snów, lecz kilka kroków przed ołtarzem oboje z ojcem zatrzymali się nagle. Wymienili spojrzenia, a rozpromieniony Theseus złożył delikatny pocałunek na okalanym tiulem czole córki. Skinął głową Morgothowi i obserwował, jak jego jedynaczka rusza w dalszą drogę sama – zezwolił na to mimo tradycji, ponieważ gdy tylko poprosiła go o ustępstwo, nie był w stanie odmówić.
A Marine uśmiechnęła się dyskretnie i z gracją powędrowała dalej. Ledwie kilka kroków, których symbolika miała dla niej znaczenie równie ważne, co płonące ogniska i wygrywana muzyka. Była świadoma decyzji i choć nie podjęła jej sama, gdyby mogła, wybrałaby tak samo. Wybrałaby jego.
Znalazła się wreszcie u jego boku, nie mogąc oderwać spojrzenia od zielonych oczu, w których odbijały się już nie tylko płomienie. Odległość między nimi była już nieznaczna, lecz Lestrange musiała upomnieć się w myślach, by nie stanąć zbyt blisko.
To nie jest sen, pomyślała, obdarowując stojącego naprzeciw mężczyznę spojrzeniem pełnym oddania.
Kontynuując nakładanie sukni ślubnej, Marine powtarzała sobie w głowie wszystko, co powinna wiedzieć o dzisiejszym święcie, które przecież nie było tradycją jej przodków. Zadała sobie trud, by posiąść jak najwięcej informacji, zależało jej bowiem nie tylko na tym, by dobrze wypaść. Prezencja była niezwykle ważna, lecz czarownica chciała po prostu zrozumieć. Od dziś miała stać się członkinią rodziny, dla której symbolika Samhain znaczyła naprawdę wiele, a śpiewaczka nie chciała, by za tą przemianą stały jedynie puste słowa. Ich tradycje miały stać się jej tradycjami, miała je czcić i reprezentować swoją osobą, zamierzała robić to więc godnie i najlepiej, jak potrafiła. Ambicja pomagała jej przeć do przodu nawet w takich momentach, jak ten, gdy skupienie nad znaczeniem ognisk w drodze do ołtarza pokonywało rozmyślania mogące prowadzić do pogrążenia się w tremie. Gdy jednak garderobiana pomogła jej dopiąć gorset oraz nałożyć wierzchnią część przepięknej kreacji, Marine odprawiła ją przed dopełnieniem ostatecznego szlifu. Musiała zostać sama, by zrobić to tak, jak należało.
Została sama w komnacie, której przygotowano dziś specjalnie dla niej. Nie były to pokoje, które odtąd miała otrzymać na własność; w tych czekały już jej rzeczy, przewiezione przed kilkoma dniami z Wyspy Wight, lecz wstęp uzyskać miała dopiero po dokonaniu się przyrzeczeń, po zmianie nazwiska. Obecne pomieszczenie nie wydawało jej się specjalnie przytulne, choć niewątpliwie było bardzo przestronne i dostosowane do potrzeb panny młodej. Świeże kwiaty, okna skierowane na zachód, duże lustra, eleganckie parawany i wygodne szezlongi nie były jednak tym, czego potrzebowała. Postąpiła kilka kroków w kierunku toaletki i sięgnęła drżącymi dłońmi po leżący na niej welon. Mlecznobiały tiul natychmiast rozlał się w jej rękach, a Marine ponownie znalazła się przy lustrze, podnosząc głowę i odnajdując swoje własne spojrzenie. Nie powinna stać teraz sama, wedle wszelkiej tradycji za jej plecami winna znajdować się matka, której ręce miały ułożyć welon na głowie córki szykującej się do zamążpójścia. Odelii jednak przy niej nie było, a panna Lestrange odczuwała teraz jej brak jak nigdy wcześniej. Cisza dzwoniła jej w uszach, gdy własnymi dłońmi układała we włosach okrągłą, srebrną tiarę, a następnie otuliła się złączonym z nią materiałem. Ani na moment nie oderwała spojrzenia od własnego odbicia, nie próbując nawet uciekać wzrokiem w przestrzeń za swoimi plecami. Nie było tam nikogo, samotność dogoniła ją wreszcie, karmiąc strach, który od dawna zalegał gdzieś na nie jej serca. Mimo to nie uroniła ani jednej łzy, choć w dzieciństwie zdarzało jej się zapłakać za matką. Tęskniła, lecz była silniejsza, niż mogłoby się wydawać – żal za utraconą rodzicielką pozostawał tylko sentymentem w obliczu tego, że jej lęk miał już niebawem się skończyć. Po raz ostatni w życiu była sama, a za chwilę miała na zawsze połączyć się z drugą osobą.
Na wspomnienie o małżonku instynktownie uśmiechnęła się, a widok rozjaśnionego oblicza niezmiernie jej się spodobał. Delikatny rumienieć wstępował na policzki Marine za każdym razem, gdy przypominała sobie ostatnie chwile spędzone w towarzystwie Morgotha. Czyny, do których nie miało prawa dojść, a do których z utęsknieniem wracała, szykując się do zaślubin. Od zawsze wiedziała, że wędrując do ołtarza jej głowa będzie uniesiona, a mina dumna, lecz nie podejrzewała, że intencje pozostaną tak czyste, a pomiędzy nimi zrodzi się pragnienie oraz cała feeria uczuć, których nie umiała jeszcze nazwać. W Widmowym Lesie złożyła mu szczere śluby, a dziś miała je powtórzyć jedynie dla publiczności – goście zbierali się już w Yaxley’s Hall w oczekiwaniu na ceremonię, która tak naprawdę odbyła się już ponad księżyc temu. Tradycji miało stać się zadość, a wszelkie formalności miały zostać spełnione – dopiero wtedy wolno im było przekroczyć ostatnią z granic.
Pukanie do drzwi wyrwało dziewczynę z zamyślenia. Odwróciła głowę od lustrzanej tafli i spojrzała przez ramię na wchodzącego do pomieszczenia ojca. Theseus Lestrange prezentował się nieskazitelnie, a na widok córki przystanął zdumiony, na moment przykładając dłoń do ust. Dziś, ze wszystkich dni w roku, bariera między światami żywych i umarłych była najcieńsza, a ojcu i córce wydawało się, że przez krótki moment czują obecność Odelii w pomieszczeniu. Ciszę przerwał on, podchodząc bliżej i składając na policzku córki subtelny pocałunek. Oczekiwała komplementów, lecz wzruszenie wyraźnie odebrało mu mowę, zdołał więc wyszeptać tylko kilka słów.
- Jesteś taka dzielna.
Uniosła dumnie głowę, wychodząc naprzeciw jego słowom. Nazwanie jej piękną lub podobną do matki ucieszyłoby ją, lecz dopiero to wyznanie połechtało mile jej ego. Wiedziała, czemu ojciec się tu zjawił i była gotowa na to, co za moment zamierzała uczynić. Ujęła jego ramię i razem opuścili komnatę, nie oglądając się za siebie; duch matki został w tyle, podobnie jak cała trema i obawy przed samotnością.
Marine nie starała się nawet zapamiętać drogi, która prowadziła do ogrodów – w najbliższym czasie będzie miała wiele sposobności by nauczyć się poruszać po nowym domu. W tej chwili serce biło jej coraz mocniej, a detale otoczenia nie potrafiły zwrócić na siebie jej uwagi. Wiedziała, że wszystko jest dopięte na ostatni guzik, perfekcyjnie zaplanowane i zrealizowane, ale szczegóły nie mogły obchodzić jej mniej. Znaleźli się wreszcie na jednym z tarasów i dopiero wtedy czarownica zauważyła łunę wytworzoną przez ogniska majaczące w oddali. Jej żywiołem była woda, lecz dzisiejszej nocy wszystkie cztery elementy natury miały złączyć się w jedno, świętując nadejście zimy oraz oddając cześć przodkom. Bogini schodziła do świata podziemnego, by spotkać się ze Śmiercią.
W takt staroangielskiej melodii ruszyli z ojcem wyznaczaną przez ogień ścieżką, a ich oczom ukazali się wreszcie zebrani goście, lecz Marine nie była w stanie rozróżnić już żadnej ze znajomych przecież twarzy. Nie w momencie, w którym zauważyła przed sobą ołtarz i stojącego przed nim Morgotha. Nienaumyślnie ścisnęła przedramię ojca, lecz nie spuściła już wzroku z narzeczonego – głowę miała uniesioną i cały czas kroczyła dumnie, świadoma tego, że skupiły się na niej spojrzenia wszystkich zebranych. Widzieli młodą, piękną i pewną siebie czarownicę; mając do wyboru tyle masek na dzień taki, jak dziś, Marine postanowiła nie zakładać żadnej. Melodia niosła ją ku mężczyźnie ze snów, lecz kilka kroków przed ołtarzem oboje z ojcem zatrzymali się nagle. Wymienili spojrzenia, a rozpromieniony Theseus złożył delikatny pocałunek na okalanym tiulem czole córki. Skinął głową Morgothowi i obserwował, jak jego jedynaczka rusza w dalszą drogę sama – zezwolił na to mimo tradycji, ponieważ gdy tylko poprosiła go o ustępstwo, nie był w stanie odmówić.
A Marine uśmiechnęła się dyskretnie i z gracją powędrowała dalej. Ledwie kilka kroków, których symbolika miała dla niej znaczenie równie ważne, co płonące ogniska i wygrywana muzyka. Była świadoma decyzji i choć nie podjęła jej sama, gdyby mogła, wybrałaby tak samo. Wybrałaby jego.
Znalazła się wreszcie u jego boku, nie mogąc oderwać spojrzenia od zielonych oczu, w których odbijały się już nie tylko płomienie. Odległość między nimi była już nieznaczna, lecz Lestrange musiała upomnieć się w myślach, by nie stanąć zbyt blisko.
To nie jest sen, pomyślała, obdarowując stojącego naprzeciw mężczyznę spojrzeniem pełnym oddania.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Dostrzegał wyjątkowość tradycji, którą przesycona była jego rodzina. W dniach, takich jak ten było to widoczne dokładniej niż kiedy indziej, a oprawa pozwalała docenić wartość starych praw oraz uroczystości - ich charakter i duch tkwił w celebracji najmniejszych z zapamiętanych oraz przekazywanych kolejnym pokoleniom podaniach. W kronikach sprzed wieków można było odnaleźć zapiski o ślubach czy pogrzebach, które łączone były z Samhainem, lecz w przeciągu lat obchodzenie ostatniego święta z Koła Czasu odeszło niemalże w zapomnienie. Ludzie nie dbali o pamięć i tyczyło się to niestety również rodów obnoszących się z uwielbieniem przeszłości. Morgoth nie widział sensu w chęci trzymania się starych zasad, równocześnie ich nie przestrzegając, o czym mógł się przekonać chociażby na niedawnym szczycie nestorów. Pogwałcenie tak wielu praw dotknęło go poważniej niż mógłby to sobie wyobrazić. Miał jednak spore powody do zmartwień i rozmyślań - jeśli jego sojusznicy wspierali się na modernizmie podczas tak ważnego spotkania czy koniec końców postęp nie miał zaatakować również i ich samych? Patrząc przed siebie ku skaczącym po stosie płomieniom, na ten jeden moment miał zostawić za sobą wszelkie zmartwienia, a historia kryjąca się za datą pomagała mu w tym. Samhain... Rodziny z obcymi korzeniami zapewne nie znały tradycji pochodzącej jeszcze sprzed czasów druidów, lecz osiedlając się na brytyjskich terenach nie mogli zapominać o Kole Czasu. Do teraz Morgoth miał w głowie obrazy wspomnień, gdy wraz z bliskimi co roku zbierali się w Yaxley's Hall, by wędrować wspólnie przez oświetlone błędnymi ognikami bagna ku mauzoleum. Nie słyszał jednak, by inne rodziny czciły ów święto na podobnej zasadzie - Halloween wyparło pierwotny charakter ostatniego dnia października, upodabniając je do farsy i prześmiewczych, dyniowych głów. Jak przez mgłę pamiętał z lat dziecięcych dziadka trzymającego w dłoni pochodnię i podpalającego wielki stos - symbol podtrzymywanego ogniska, jaki tworzyli Yaxleyowie. W tym roku po raz pierwszy odkąd sięgał pamięcią, palenisko miał rozpalić ktoś inny. Haslett Salazar był człowiekiem, który nie zasługiwał na śmierć pod kandelabrem, wystawiony na widok publiczny niczym kukła dla gapiów. Nestorzy jeden po drugim tracili życie, zastąpieni po swej śmierci, aż w końcu władza trafiła do najmłodszego pokolenia - jak długo mieli ją przy sobie utrzymać?
Trzask skrzypiącego od gorąca drewna kazał mu się odwrócić, by wypatrywać oblubienicy. Lecz jego spojrzenie trafiło ponad zgromadzonych gości, ponad wytyczoną ścieżkę, nawet ponad płomienie. Patrzył na skryte w tle mury pałacu, w którym się urodził, wychował; patrzył na pałac, który teraz był świadkiem zaślubin swojego pierworodnego, swojego wiernego lojalisty, swojego dziedzica. Należał do niego razem z każdą tajemnicą skrytą w swoich ścianach i podziemiach. Razem z całym podlegającym mu hrabstwem, stworzeniami, naturą. Na ten jeden dzień zmienił swoją codzienną funkcję. Zachodnie skrzydło zostało specjalnie przygotowane na dzień zaślubin - typowo kobieca część pałacu miała stać się centrum damskich działań przed ważną uroczystością, kryjąc w sobie komnaty umeblowane oraz wyposażone pod osobę panny młodej. Nie została jednak wpuszczona do swojej ustanowionej odgórnie sypialni, chociaż ta została wybrana przez Morgotha - jej okna wychodziły na jezioro, przy którym leżało Yaxley's Hall, a odpowiednie zaklęcie miało z balkonu sprowadzić ją schodami ku samej wodzie. Wiedział, że nie równało się to z morzem, do którego przywykła Marine, lecz mógł dać jej chociaż to. Namiastkę domu wśród obcych i nieprzychylnych terenów - tak odmiennych od tych, które otaczały Wyspę Wight. Domyślał się, że dziewczyna nie miała mieć mu tego za złe, choć tęsknota kierowana ku ojcowiźnie nie miała dać o sobie zapomnieć. Wiedział to i rozumiał związanie młodej czarownicy z terenami, w których przyszło spędzić jej dotychczasowe życie; liczył jednak też na to, że również i tutaj odnajdzie swoje miejsce. Odwrócił spojrzenie od rodowej siedziby, gdy głowy wszystkich zwróciły się ku przeciwległemu krańcowi ogrodowej przestrzeni. Ścieżka oświetlona ogniskami miała nie tylko pozwolić pannie młodej dotrzeć do przyszłego męża, lecz było to oświetlenie drogi przodkom, którzy teraz mieli stać się bliżsi niż kiedykolwiek. Ustawione niczym pochodnie na krawędziach drogi odganiały niepomyślność, a zwabiały najdroższych, którzy potracili już życia. Yaxleyowie nie bez powodu ustawili ołtarz ku zachodowi, gdzie, według podań, znajdować się miały odległe tereny świata umarłych - zupełnie jakby wychodzili im naprzeciw. Nie od razu natrafił spojrzeniem na jej postać. Czy to z powodu pewnego lęku zmieszanego z przejęciem, czy jasność płomieni ograniczyła mu spojrzenie na nią - nieważnym i nieistotnym się to wydało, gdy w końcu znajoma sylwetka wyłoniła się i nabrała ostrości. Wytrwała w jego prośbie, dając im czas na samotność pomiędzy ostatnim spotkaniem, a ślubem, co jedynie spotęgowało napięcie wyczekiwania i spięcia. Jej widok ucieszył go z równą lub nawet przewyższającą mocą niż początkowo zakładał, jednak nie mógł nie oderwać spojrzenia od jej twarzy i nie przenieść go na kreację, którą tak zaciekle skrywała, aż do tej chwili. Rozłożysta i sięgająca ziemi suknia z mieniącymi się motywami kwiatów oraz morskich fal w idealny sposób podkreślała nie tylko samą wagę wydarzenia, lecz również i osobowość panny młodej, równocześnie hołdującej starym prawom. Myślał, że zebrani sprawią, że Marine się speszy, ale nic takiego nie miało miejsce - twardo stąpała krok za krokiem, nie odwracając wzroku ani na chwilę. Nie zrobił tego również i on, unosząc lekko prawy kącik ust, gdy stanęła tuż obok. Oboje wiedzieli, że ten moment miał być jedynie potwierdzeniem już wiele dni temu złożonej przysięgi - nie przyrzeczeniem samym w sobie. Nie oznaczało to jednak, że było to dla niego mniej znaczące - wręcz przeciwnie. Wytrwali, a ponowne śluby nie miały być dosadnym i ostatecznym obowiązkiem; słowa oddania mógł jej składać codziennie na nowo odnawiając przysięgę małżeńską, bo to w niej odnajdywał potrzebną siłę. Wyciągnął lewą dłoń, którą ujął rękę Marine i pozwolił, by szarfa upleciona specjalnie na tę okazję splotła ich niczym przysięga wieczysta. Wstęga mieniła się kolorami należącymi do jednego jak i do drugiego rodu, a podobnych niuansów miało znajdować się jeszcze wiele, lecz to nie na materiale skupiła się uwaga Yaxleya. Chciał koncentrować się jedynie na pełnych oddania oczach młodej kobiety, która epatowała lojalnością i wyczekiwaniem na kolejne dni. Nie musiała nic mówić, by to wiedział - oboje znali już swoje własne pragnienia. Ona była jego. Zanim słowa wybrzmiały między nimi, mogła poczuć jak lekko przejechał palcem wskazującym po skórze jej dłoni, przemawiając o tym, żeby się nie bała, a tęsknota nie zmniejszyła się przez ostatni czas. Wzmożyła się, a sacrum nie miało uśmierzyć jej tak łatwo. Nie wiedział, ile czasu spędził jedynie się w nią wpatrując, lecz na ziemię sprowadziła go Arlana. Dziewczynka podeszła do niego, drobiąc w uroczy, dziecięcy sposób, niosąc w rączce puzderko z obrączkami i łapiąc go za materiał nogawki. Morgoth odebrał od niej jeden z pierścieni, posyłając ciepłe spojrzenie Yaxleyównie i wrócił już uwagą do kobiety naprzeciw siebie. - W noc Samhain składam ten ślub - że jestem jej, a ona jest moja. - Obiecał. A obrączka wsunięta na palec Marine miała temu poświadczać już do końca. Byli dorośli w oczach zebranych, jednak najtrudniejsze było dopiero przed nimi. - Si þin nama gehalgod - powtórzył cicho, pochylając się, by oprzeć swoje czoło o jej. - Hēo wæs on his móde æðelra ðonne on woruld gebyrdum - dodał tak, by nikt go nie usłyszał jak tylko ona, dodatkowo rozbudzając ciekawość dziewczyny. Słowa wybrzmiały, a ich moc miała nigdy nie stracić na wartości.
Trzask skrzypiącego od gorąca drewna kazał mu się odwrócić, by wypatrywać oblubienicy. Lecz jego spojrzenie trafiło ponad zgromadzonych gości, ponad wytyczoną ścieżkę, nawet ponad płomienie. Patrzył na skryte w tle mury pałacu, w którym się urodził, wychował; patrzył na pałac, który teraz był świadkiem zaślubin swojego pierworodnego, swojego wiernego lojalisty, swojego dziedzica. Należał do niego razem z każdą tajemnicą skrytą w swoich ścianach i podziemiach. Razem z całym podlegającym mu hrabstwem, stworzeniami, naturą. Na ten jeden dzień zmienił swoją codzienną funkcję. Zachodnie skrzydło zostało specjalnie przygotowane na dzień zaślubin - typowo kobieca część pałacu miała stać się centrum damskich działań przed ważną uroczystością, kryjąc w sobie komnaty umeblowane oraz wyposażone pod osobę panny młodej. Nie została jednak wpuszczona do swojej ustanowionej odgórnie sypialni, chociaż ta została wybrana przez Morgotha - jej okna wychodziły na jezioro, przy którym leżało Yaxley's Hall, a odpowiednie zaklęcie miało z balkonu sprowadzić ją schodami ku samej wodzie. Wiedział, że nie równało się to z morzem, do którego przywykła Marine, lecz mógł dać jej chociaż to. Namiastkę domu wśród obcych i nieprzychylnych terenów - tak odmiennych od tych, które otaczały Wyspę Wight. Domyślał się, że dziewczyna nie miała mieć mu tego za złe, choć tęsknota kierowana ku ojcowiźnie nie miała dać o sobie zapomnieć. Wiedział to i rozumiał związanie młodej czarownicy z terenami, w których przyszło spędzić jej dotychczasowe życie; liczył jednak też na to, że również i tutaj odnajdzie swoje miejsce. Odwrócił spojrzenie od rodowej siedziby, gdy głowy wszystkich zwróciły się ku przeciwległemu krańcowi ogrodowej przestrzeni. Ścieżka oświetlona ogniskami miała nie tylko pozwolić pannie młodej dotrzeć do przyszłego męża, lecz było to oświetlenie drogi przodkom, którzy teraz mieli stać się bliżsi niż kiedykolwiek. Ustawione niczym pochodnie na krawędziach drogi odganiały niepomyślność, a zwabiały najdroższych, którzy potracili już życia. Yaxleyowie nie bez powodu ustawili ołtarz ku zachodowi, gdzie, według podań, znajdować się miały odległe tereny świata umarłych - zupełnie jakby wychodzili im naprzeciw. Nie od razu natrafił spojrzeniem na jej postać. Czy to z powodu pewnego lęku zmieszanego z przejęciem, czy jasność płomieni ograniczyła mu spojrzenie na nią - nieważnym i nieistotnym się to wydało, gdy w końcu znajoma sylwetka wyłoniła się i nabrała ostrości. Wytrwała w jego prośbie, dając im czas na samotność pomiędzy ostatnim spotkaniem, a ślubem, co jedynie spotęgowało napięcie wyczekiwania i spięcia. Jej widok ucieszył go z równą lub nawet przewyższającą mocą niż początkowo zakładał, jednak nie mógł nie oderwać spojrzenia od jej twarzy i nie przenieść go na kreację, którą tak zaciekle skrywała, aż do tej chwili. Rozłożysta i sięgająca ziemi suknia z mieniącymi się motywami kwiatów oraz morskich fal w idealny sposób podkreślała nie tylko samą wagę wydarzenia, lecz również i osobowość panny młodej, równocześnie hołdującej starym prawom. Myślał, że zebrani sprawią, że Marine się speszy, ale nic takiego nie miało miejsce - twardo stąpała krok za krokiem, nie odwracając wzroku ani na chwilę. Nie zrobił tego również i on, unosząc lekko prawy kącik ust, gdy stanęła tuż obok. Oboje wiedzieli, że ten moment miał być jedynie potwierdzeniem już wiele dni temu złożonej przysięgi - nie przyrzeczeniem samym w sobie. Nie oznaczało to jednak, że było to dla niego mniej znaczące - wręcz przeciwnie. Wytrwali, a ponowne śluby nie miały być dosadnym i ostatecznym obowiązkiem; słowa oddania mógł jej składać codziennie na nowo odnawiając przysięgę małżeńską, bo to w niej odnajdywał potrzebną siłę. Wyciągnął lewą dłoń, którą ujął rękę Marine i pozwolił, by szarfa upleciona specjalnie na tę okazję splotła ich niczym przysięga wieczysta. Wstęga mieniła się kolorami należącymi do jednego jak i do drugiego rodu, a podobnych niuansów miało znajdować się jeszcze wiele, lecz to nie na materiale skupiła się uwaga Yaxleya. Chciał koncentrować się jedynie na pełnych oddania oczach młodej kobiety, która epatowała lojalnością i wyczekiwaniem na kolejne dni. Nie musiała nic mówić, by to wiedział - oboje znali już swoje własne pragnienia. Ona była jego. Zanim słowa wybrzmiały między nimi, mogła poczuć jak lekko przejechał palcem wskazującym po skórze jej dłoni, przemawiając o tym, żeby się nie bała, a tęsknota nie zmniejszyła się przez ostatni czas. Wzmożyła się, a sacrum nie miało uśmierzyć jej tak łatwo. Nie wiedział, ile czasu spędził jedynie się w nią wpatrując, lecz na ziemię sprowadziła go Arlana. Dziewczynka podeszła do niego, drobiąc w uroczy, dziecięcy sposób, niosąc w rączce puzderko z obrączkami i łapiąc go za materiał nogawki. Morgoth odebrał od niej jeden z pierścieni, posyłając ciepłe spojrzenie Yaxleyównie i wrócił już uwagą do kobiety naprzeciw siebie. - W noc Samhain składam ten ślub - że jestem jej, a ona jest moja. - Obiecał. A obrączka wsunięta na palec Marine miała temu poświadczać już do końca. Byli dorośli w oczach zebranych, jednak najtrudniejsze było dopiero przed nimi. - Si þin nama gehalgod - powtórzył cicho, pochylając się, by oprzeć swoje czoło o jej. - Hēo wæs on his móde æðelra ðonne on woruld gebyrdum - dodał tak, by nikt go nie usłyszał jak tylko ona, dodatkowo rozbudzając ciekawość dziewczyny. Słowa wybrzmiały, a ich moc miała nigdy nie stracić na wartości.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie istniało żadne Piekło ani Niebo, świat był taki, jakim tworzyli go ludzie. Śmiała teza nie znajdowała odwzorowania w snach, a już zwłaszcza tych, które przeżyła wspólnie para młodych, stojąca obecnie przy samhainowym ołtarzu. Lecz od dziś to jawa miała grać pierwsze skrzypce, a nocne mary musiały ustąpić wreszcie pod naporem zdrowego rozsądku i czystych intencji. Ambicje Marine sięgały daleko, lecz w pierwszej kolejności zamierzała uporządkować swój nowy świat, wykreować go wedle własnego gustu – na tym obrazku nie była już sama. Odtąd miała wieść życie wspólnie z mężczyzną, którego wybrali jej członkowie rodziny, a którego ona sama nie zamieniłaby na kogokolwiek innego. Wiedziała, że otrzyma od niego wszystko to, co sama zamierzała mu ofiarować; oddanie i lojalność w jego spojrzeniu uspokajało wszelkie demony, jakie tylko mogłyby zaprzątać jej umysł. I chociaż chwilę wcześniej odczuwała tremę, teraz była stoicko wręcz spokojna. Dobiła do portu, z którego miała wyruszyć za chwilę w podróż swojego życia, a odczuwając radość z tego powodu była świadoma własnego spełnienia.
Suknia jak ze snów dodawała jej pewności siebie w odniesieniu do weselnych gości, którym zamierzała zaprezentować się z jak najlepszej strony, lecz na dobrą sprawę mogłaby stanąć przed swoim małżonkiem w znacznie skromniejszej jej wersji. Przepych nie miał żadnego znaczenia, a magia momentu leżała poza sferą materialną. Ujmując dłoń mężczyzny metaforycznie chwyciła także ster, który mieli kontrolować razem. Od dziś, na zawsze. Była jego, dopóki ostatnia z gwiazd na nieboskłonie nie dokona żywota.
Muzyka ucichła, zwiastując moment ślubowania. Ponownego, bo przecież wszystko to, co najważniejsze, przyrzekli już sobie w Widmowym Lesie. Słowa silniejsze od Przysięgi Wieczystej wybrzmiały między nimi i mogli być ich pewni – to także napełniało czarownicę spokojem, który wydawał jej się dość irracjonalny w takim momencie, lecz nie zamierzała oponować. W odpowiedzi na delikatny gest Morgotha, lekko ścisnęła jego rękę, lecz materiał wstęgi oplatającej ich dłonie nie poruszył się; dla postronnych wciąż pozostawali tylko dwojgiem wpatrzonych w siebie młodych ludzi.
Męski głos poniósł się w granicy wytyczonej przez ogniste stosy, a choć usłyszeli go wszyscy zebrani, Marine wiedziała, że mąż mówi tylko do niej. Dłoń zadrżała jej z przejęcia, gdy na palcu serdecznym znalazła się obrączka z białego złota. Panna młoda nie spoglądała jednak na nią, spojrzenie wciąż miała utkwione w mężczyźnie stojącym naprzeciwko. Wiedziała już, co znaczą jego słowa, lecz nie odebrało jej to wzruszenia, które ponownie zapanowało w jej sercu i umyśle.
- Ja jestem jego, a on mój – powtórzyła, a głos nie zadrżał jej nawet przez moment. Wielkie słowa wymagały odpowiedniej oprawy, lecz mistycyzm wydarzenia wyzierał z każdego jego detalu – Od dziś, aż po kres naszych dni.
Musiała odwrócić wzrok by sięgnąć po obrączkę, lecz gdy tylko wsunęła krążek z białego złota na palec swego męża, powróciła spojrzeniem do stęsknionych zielonych oczu. Dokonało się.
Szarfa oplatająca ich dłonie poruszyła się, zawiązując ciaśniej, lecz żadne z nich nie poczuło bólu, ani nawet dyskomfortu. Rodowe kolory zlały się w jedno na moment przed rozbłyskiem jasnego światła – materiał zajął się ogniem, który nie parzył jednak rąk nowożeńców. Tlił się jeszcze przez chwilę, efektownie oświetlając zbliżone ku sobie twarze Marine i Morgotha. Wciąż jeszcze dzielił ich welon, lecz i on miał już niebawem zniknąć.
- Comme c'est étrange de rêver de toi même quand je suis éveillé – wyszeptała przejęta, po raz kolejny tego wieczora odczuwając przyjemny dreszcz, gdy odnajdywała w spojrzeniu męża wszystko, o czym tylko mogła marzyć.
Ogień zniknął równie szybko, co się pojawił, a wraz z nim szarfa, po której nie został już nawet ślad. Obrączki lśniły na dłoniach nowożeńców, a główna część ceremonii dobiegała wreszcie końca. Nie należało przedłużać jej w nieskończoność, dlatego para obróciła się zgrabnie, stając twarzami do zebranych w ogrodach gości weselnych. Ponownie zabrzmiała muzyka, lecz staroangielskie tony wydawały się tym razem nieco weselsze. Mąż i żona ruszyli przed siebie, z powrotem do posiadłości, gdzie już niebawem miała rozpocząć się wieczerza oraz świętowanie. Szli ramię w ramię, a za nimi podążali świadkowie zaślubin – żywi oraz martwi, którzy przekroczyli granicę światów, by przyjąć hołd składany im poprzez to wydarzenie.
Czarownica nie puściła dłoni męża ani na moment; drugą ręką przytrzymała suknię, gdy wspinali się po schodkach do Sali balowej. Tym razem widziała już twarze mijanych w tłumie gości, odpowiadała na ich uśmiechy, sama będąc szczerze i szeroko uradowaną. Promieniała jak nigdy wcześniej, jakby żadna operowa rola nie wyniosła jej na piedestał tak bardzo, jak ta, w którą właśnie weszła.
Pomieszczenie było niezwykle przestronne i nieskazitelnie gotowe na rozpoczęcie nieco mniej formalnej części zaślubin. Zanim spłynąć miały pierwsze życzenia, a strawa zaspokoić rozbudzone apetyty, młoda para niespiesznie podążyła na środek Sali, przeznaczony jako parkiet. Stoliki zostały w tyle, a kilkunastoosobowa orkiestra skompletowana przez rodzinę panny młodej czekała tylko na znak do rozpoczęcia koncertu. Goście otoczyli Marine i Morgotha, pozostawiając im niezbędną do walca przestrzeń. Zaczarowane kandelabry wytwarzały przydymione nieco światło, a przez oszklone drzwi prowadzące na taras wpadała łuna palących się w oddali ognisk. Czarownica po raz kolejny odnalazła spojrzenie mężczyzny, ofiarując mu swoją drugą dłoń i postępując krok do przodu, zezwalając na zamknięcie się w tanecznym objęciu.
- Prowadź mnie, mężu – poprosiła, a trzy uderzenia serca później muzyka rozbrzmiała wreszcie, niosąc ze sobą wszystkie emocje, które przed niepowołanymi skrywała lady Yaxley.
Suknia jak ze snów dodawała jej pewności siebie w odniesieniu do weselnych gości, którym zamierzała zaprezentować się z jak najlepszej strony, lecz na dobrą sprawę mogłaby stanąć przed swoim małżonkiem w znacznie skromniejszej jej wersji. Przepych nie miał żadnego znaczenia, a magia momentu leżała poza sferą materialną. Ujmując dłoń mężczyzny metaforycznie chwyciła także ster, który mieli kontrolować razem. Od dziś, na zawsze. Była jego, dopóki ostatnia z gwiazd na nieboskłonie nie dokona żywota.
Muzyka ucichła, zwiastując moment ślubowania. Ponownego, bo przecież wszystko to, co najważniejsze, przyrzekli już sobie w Widmowym Lesie. Słowa silniejsze od Przysięgi Wieczystej wybrzmiały między nimi i mogli być ich pewni – to także napełniało czarownicę spokojem, który wydawał jej się dość irracjonalny w takim momencie, lecz nie zamierzała oponować. W odpowiedzi na delikatny gest Morgotha, lekko ścisnęła jego rękę, lecz materiał wstęgi oplatającej ich dłonie nie poruszył się; dla postronnych wciąż pozostawali tylko dwojgiem wpatrzonych w siebie młodych ludzi.
Męski głos poniósł się w granicy wytyczonej przez ogniste stosy, a choć usłyszeli go wszyscy zebrani, Marine wiedziała, że mąż mówi tylko do niej. Dłoń zadrżała jej z przejęcia, gdy na palcu serdecznym znalazła się obrączka z białego złota. Panna młoda nie spoglądała jednak na nią, spojrzenie wciąż miała utkwione w mężczyźnie stojącym naprzeciwko. Wiedziała już, co znaczą jego słowa, lecz nie odebrało jej to wzruszenia, które ponownie zapanowało w jej sercu i umyśle.
- Ja jestem jego, a on mój – powtórzyła, a głos nie zadrżał jej nawet przez moment. Wielkie słowa wymagały odpowiedniej oprawy, lecz mistycyzm wydarzenia wyzierał z każdego jego detalu – Od dziś, aż po kres naszych dni.
Musiała odwrócić wzrok by sięgnąć po obrączkę, lecz gdy tylko wsunęła krążek z białego złota na palec swego męża, powróciła spojrzeniem do stęsknionych zielonych oczu. Dokonało się.
Szarfa oplatająca ich dłonie poruszyła się, zawiązując ciaśniej, lecz żadne z nich nie poczuło bólu, ani nawet dyskomfortu. Rodowe kolory zlały się w jedno na moment przed rozbłyskiem jasnego światła – materiał zajął się ogniem, który nie parzył jednak rąk nowożeńców. Tlił się jeszcze przez chwilę, efektownie oświetlając zbliżone ku sobie twarze Marine i Morgotha. Wciąż jeszcze dzielił ich welon, lecz i on miał już niebawem zniknąć.
- Comme c'est étrange de rêver de toi même quand je suis éveillé – wyszeptała przejęta, po raz kolejny tego wieczora odczuwając przyjemny dreszcz, gdy odnajdywała w spojrzeniu męża wszystko, o czym tylko mogła marzyć.
Ogień zniknął równie szybko, co się pojawił, a wraz z nim szarfa, po której nie został już nawet ślad. Obrączki lśniły na dłoniach nowożeńców, a główna część ceremonii dobiegała wreszcie końca. Nie należało przedłużać jej w nieskończoność, dlatego para obróciła się zgrabnie, stając twarzami do zebranych w ogrodach gości weselnych. Ponownie zabrzmiała muzyka, lecz staroangielskie tony wydawały się tym razem nieco weselsze. Mąż i żona ruszyli przed siebie, z powrotem do posiadłości, gdzie już niebawem miała rozpocząć się wieczerza oraz świętowanie. Szli ramię w ramię, a za nimi podążali świadkowie zaślubin – żywi oraz martwi, którzy przekroczyli granicę światów, by przyjąć hołd składany im poprzez to wydarzenie.
Czarownica nie puściła dłoni męża ani na moment; drugą ręką przytrzymała suknię, gdy wspinali się po schodkach do Sali balowej. Tym razem widziała już twarze mijanych w tłumie gości, odpowiadała na ich uśmiechy, sama będąc szczerze i szeroko uradowaną. Promieniała jak nigdy wcześniej, jakby żadna operowa rola nie wyniosła jej na piedestał tak bardzo, jak ta, w którą właśnie weszła.
Pomieszczenie było niezwykle przestronne i nieskazitelnie gotowe na rozpoczęcie nieco mniej formalnej części zaślubin. Zanim spłynąć miały pierwsze życzenia, a strawa zaspokoić rozbudzone apetyty, młoda para niespiesznie podążyła na środek Sali, przeznaczony jako parkiet. Stoliki zostały w tyle, a kilkunastoosobowa orkiestra skompletowana przez rodzinę panny młodej czekała tylko na znak do rozpoczęcia koncertu. Goście otoczyli Marine i Morgotha, pozostawiając im niezbędną do walca przestrzeń. Zaczarowane kandelabry wytwarzały przydymione nieco światło, a przez oszklone drzwi prowadzące na taras wpadała łuna palących się w oddali ognisk. Czarownica po raz kolejny odnalazła spojrzenie mężczyzny, ofiarując mu swoją drugą dłoń i postępując krok do przodu, zezwalając na zamknięcie się w tanecznym objęciu.
- Prowadź mnie, mężu – poprosiła, a trzy uderzenia serca później muzyka rozbrzmiała wreszcie, niosąc ze sobą wszystkie emocje, które przed niepowołanymi skrywała lady Yaxley.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Ja jestem jego, a on mój.
Jednym płynnym, acz niespiesznym gestem odsunął welon, który tkwił na jej twarzy i złożył ledwie muśnięcie na wargach żony. Wrócił jednak do trwania przy niej, nie zamierzając oddawać innym wszystkiego, co działo się między nimi. Uśmiechnął się delikatnie, czując jej bliskość na wyciągnięcie ręki, lecz nie zamierzał przerywać tego wspólnego momentu w zastygnięciu przed oczami zgromadzonych. Wiedział, że obserwują; wiedział, że śledzili uważnie najmniejszy ich gest; wiedział, że ogień pożerający szarfę owiał ich twarze swoim płomieniem, chociażby na chwilę. Pozwalał im na to, by trwali zafascynowani krótką, lecz wymowną obietnicą młodej pary względem siebie — tak niespotykaną wśród innych rodów, jednak odpowiadającą charakterowi nowego nestora rodu. Na co dzień zamknięty w sobie zabrał głos na dłużej jedynie podczas obierania odpowiedzialnej funkcji oraz próbując w dyplomatyczny sposób zaprowadzić porządek między skłóconymi rodzinami w kamiennym kole. Nie chciał też strzępić języka, gdy wszystko, co chciał powiedzieć Marine, powiedział wcześniej, gdy wybrzmiały pierwsze słowa przysięgi. Ta była jedynie potwierdzeniem tego, co już się odbyło. Ponownie. Miało to tak wiele znaczeń, że nie przejmował się wyłożeniem prawdy przed wszystkimi w tak mało dyskretny sposób. Nie interesowali go zresztą inni — chciał, żeby tej nocy towarzyszyła mu już tylko ona. Zdawało mu się, że wpatrywała się mu w oczy, przekazując wszystko, co tylko sobie wymarzyła, a on nie był w stanie tego nie zrozumieć. Nie było już weselnych gości ani nawet pałacu tuż obok nich. Podobnie jak w Widmowym Lesie zostali zupełnie sami, pozwalając, by szarfa płonęła i zniknęła w powiewie powietrza. By pierwsze grzmoty dudniły w oddali, a błyskawice przecinały niebo. Zostali złączeni w oficjalnym obliczu ceremonii, nawzajem udzielając sobie ślubu. Nie patrzył na wygrawerowane, świecące się jedynie w blasku ognia motto rodziny Lestrange na swojej obrączce — ów słowa były zamknięte w postaci, którą miał tuż przed sobą i nie zamierzał nigdzie wypuścić. Miały pozostać wciąż żywe i stające się częścią jego własnego życia w najczystszej postaci — ich uświęconej córki. Od teraz miała nosić jego nazwisko, odrzucając to, które zostało jej podarowane wraz z urodzeniem, jednak wierzył w to, że nie czyniła tego z cierpieniem i żalem. Zawierzyła mu jeszcze na wiele przed tym dniem, a porzucenie dawnego miana miało stać się kolejnym etapem na drodze ich relacji. Niecodziennej i wyśnionej, ale na swój sposób prawdziwej. Jako realista trzymał się zasad logiki oraz rozumu, a jednak dał się porwać fantazji zakrapianej dozą szaleństwa i to wszystko dla jednej kobiety, której w tamtym okresie nawet nie znał. Miała być wymysłem jego wyobraźni, pozostając w sferze sennych widziadeł. Ich spotkanie na tych samych schodach prowadzących z ogrodów ku sali balowej odbyło się zaledwie pięć miesięcy wcześniej, a tego dnia przekraczali ich stopnie w zupełnie innym wymiarze niż wtedy. Niepewni siebie i swoich pozycji, zachowawczy i wstydliwi do granic możliwości. Teraz Morgoth szedł obok panny młodej, pozwalając sobie na łapanie w palce raz po raz materiału jej sukni, zupełnie jakby chciał mieć pewność, że była prawdziwa. Inna niż ze snów i koszmarów, a przy okazji tak boleśnie identyczna. Lecz lady Marine Lestrange nie miała nigdy już wrócić; odtąd była już jedynie swoim nowym wcieleniem — wcieleniem, które nosiło jego nazwisko. Powstrzymał ją delikatnie, gdy znaleźli się na szczycie schodów, przystając i nie pozwalając, by postąpiła kolejny krok ku wejściu na salę balową. Obrócił się bokiem do Marine, oplatając dłonią jej talię, by złapać jej drobne ciało i unieść je w górę. Uchwycił niekończące się fałdy sukni, które w żaden sposób nie miały przeszkadzać w kolejnym hołdzie. Gdyby mieli czas tylko dla siebie, jego gesty byłyby śmielszymi, lecz nie potrzebowali tego właśnie teraz — nie, gdy liczyła się chwila i oni sami. Nie uśmiechał się, gdy odstawiał żonę na posadzkę, ale jego spojrzenie mówiło w tamtym momencie o wiele więcej niż jakikolwiek gest. Dopiero słowa Marine sprowadziły go na ziemię, chociaż nie odpowiedział jej werbalnie, pozostając milczącym. Słysząc muzykę, postąpił krok ku swojej partnerce, sięgając po jej dłoń oraz zamykając ją w charakterystycznym geście ramy. Miał jednak do czynienia już ze swoją żoną, dlatego pozwolił sobie na przejechanie palcami po jej plecach, aż nie zatrzymał się na prawej łopatce, gotowy do ruszenia przed siebie wraz z dźwiękami walca. Dla postronnych był to ruch niewidoczny lub mało zauważalny — Morgoth jednak wiedział, że go poczuła. Słyszał najdrobniejszy takt z idealnie wygrywanej kompozycji, ale jednak nie interesowała go ona w zupełności. Prowadził młodą kobietę — taniec odgrywał tam nie tylko tradycjonalistyczne zadanie; odtąd tak właśnie miało wyglądać to, co ich spotykało. Mieli iść za nestorem, ale jednak razem, synchronizując się w takt jednej myśli i jednej na to reakcji. Razem ponad wszystko inne. Mimo że nigdy wspólnie niedane było im tańczyć, znali każdy krok, sunąc po parkiecie, lecz i ta część miała się ku schyłkowi. Po zakończeniu tańca, do którego prawo mieli tylko oni, rozniosła się salwa oklasków, wraz z którą nestor rodziny Lestrange wzniósł krótki toast za małżonków, otwierając równocześnie tym samym czas przeznaczony na wieczerzę. Tłum gości ruszył ku wyznaczonym na to miejscom, rozsiadając się przy przygotowanych dla nich specjalnych stołach — małżonkowie, narzeczeni, rodziny, wszyscy siedzieli według swych koligacji, pozostawiając młodej parze zaledwie cztery miejsca u szczytu sali jadalnej. Morgoth przeniósł uwagę na zebranych wyczekujących ciągu dalszego. Odszukał chwilę wcześniej palców Marine, by wraz z nią podziękować za obecność i życzyć dobrego nocnego przyjęcia, które tak prędko zakończyć się nie miało. Zaraz po tym na stołach jęło się pojawiać jedzenie, które w większości pochodziło z polowania przedweselnego oraz wieczoru kawalerskiego, w którym brali udział kuzyni Yaxley wraz z Blackami. To właśnie ku nim Morgoth uniósł lekko kielich z winem, spotykając się wzrokiem z każdym z nich. Zawtórowali mu w milczeniu, chociaż na ich twarzach odbijało się zadowolenie i życzenie pomyślności — nie musieli nic mówić. Jedynie trwać. Goście zajęli się wieczerzą, lecz sam jednak nie tknął żadnego z dań, czując ciężar dwóch nowych pierścieni, które miały mu towarzyszyć już do końca. Zarówno nestorat, jak i związek małżeński dzielił tak krótki czas... Było tam jednak coś jeszcze. Drobna dłoń Marine. Wiedział, że w końcu poczuje chłód na skórze, ale świadomość ceremonii i tego, co ze sobą niosła, wciąż nie mogła z taką łatwością wbić się do jego umysłu.
Jednym płynnym, acz niespiesznym gestem odsunął welon, który tkwił na jej twarzy i złożył ledwie muśnięcie na wargach żony. Wrócił jednak do trwania przy niej, nie zamierzając oddawać innym wszystkiego, co działo się między nimi. Uśmiechnął się delikatnie, czując jej bliskość na wyciągnięcie ręki, lecz nie zamierzał przerywać tego wspólnego momentu w zastygnięciu przed oczami zgromadzonych. Wiedział, że obserwują; wiedział, że śledzili uważnie najmniejszy ich gest; wiedział, że ogień pożerający szarfę owiał ich twarze swoim płomieniem, chociażby na chwilę. Pozwalał im na to, by trwali zafascynowani krótką, lecz wymowną obietnicą młodej pary względem siebie — tak niespotykaną wśród innych rodów, jednak odpowiadającą charakterowi nowego nestora rodu. Na co dzień zamknięty w sobie zabrał głos na dłużej jedynie podczas obierania odpowiedzialnej funkcji oraz próbując w dyplomatyczny sposób zaprowadzić porządek między skłóconymi rodzinami w kamiennym kole. Nie chciał też strzępić języka, gdy wszystko, co chciał powiedzieć Marine, powiedział wcześniej, gdy wybrzmiały pierwsze słowa przysięgi. Ta była jedynie potwierdzeniem tego, co już się odbyło. Ponownie. Miało to tak wiele znaczeń, że nie przejmował się wyłożeniem prawdy przed wszystkimi w tak mało dyskretny sposób. Nie interesowali go zresztą inni — chciał, żeby tej nocy towarzyszyła mu już tylko ona. Zdawało mu się, że wpatrywała się mu w oczy, przekazując wszystko, co tylko sobie wymarzyła, a on nie był w stanie tego nie zrozumieć. Nie było już weselnych gości ani nawet pałacu tuż obok nich. Podobnie jak w Widmowym Lesie zostali zupełnie sami, pozwalając, by szarfa płonęła i zniknęła w powiewie powietrza. By pierwsze grzmoty dudniły w oddali, a błyskawice przecinały niebo. Zostali złączeni w oficjalnym obliczu ceremonii, nawzajem udzielając sobie ślubu. Nie patrzył na wygrawerowane, świecące się jedynie w blasku ognia motto rodziny Lestrange na swojej obrączce — ów słowa były zamknięte w postaci, którą miał tuż przed sobą i nie zamierzał nigdzie wypuścić. Miały pozostać wciąż żywe i stające się częścią jego własnego życia w najczystszej postaci — ich uświęconej córki. Od teraz miała nosić jego nazwisko, odrzucając to, które zostało jej podarowane wraz z urodzeniem, jednak wierzył w to, że nie czyniła tego z cierpieniem i żalem. Zawierzyła mu jeszcze na wiele przed tym dniem, a porzucenie dawnego miana miało stać się kolejnym etapem na drodze ich relacji. Niecodziennej i wyśnionej, ale na swój sposób prawdziwej. Jako realista trzymał się zasad logiki oraz rozumu, a jednak dał się porwać fantazji zakrapianej dozą szaleństwa i to wszystko dla jednej kobiety, której w tamtym okresie nawet nie znał. Miała być wymysłem jego wyobraźni, pozostając w sferze sennych widziadeł. Ich spotkanie na tych samych schodach prowadzących z ogrodów ku sali balowej odbyło się zaledwie pięć miesięcy wcześniej, a tego dnia przekraczali ich stopnie w zupełnie innym wymiarze niż wtedy. Niepewni siebie i swoich pozycji, zachowawczy i wstydliwi do granic możliwości. Teraz Morgoth szedł obok panny młodej, pozwalając sobie na łapanie w palce raz po raz materiału jej sukni, zupełnie jakby chciał mieć pewność, że była prawdziwa. Inna niż ze snów i koszmarów, a przy okazji tak boleśnie identyczna. Lecz lady Marine Lestrange nie miała nigdy już wrócić; odtąd była już jedynie swoim nowym wcieleniem — wcieleniem, które nosiło jego nazwisko. Powstrzymał ją delikatnie, gdy znaleźli się na szczycie schodów, przystając i nie pozwalając, by postąpiła kolejny krok ku wejściu na salę balową. Obrócił się bokiem do Marine, oplatając dłonią jej talię, by złapać jej drobne ciało i unieść je w górę. Uchwycił niekończące się fałdy sukni, które w żaden sposób nie miały przeszkadzać w kolejnym hołdzie. Gdyby mieli czas tylko dla siebie, jego gesty byłyby śmielszymi, lecz nie potrzebowali tego właśnie teraz — nie, gdy liczyła się chwila i oni sami. Nie uśmiechał się, gdy odstawiał żonę na posadzkę, ale jego spojrzenie mówiło w tamtym momencie o wiele więcej niż jakikolwiek gest. Dopiero słowa Marine sprowadziły go na ziemię, chociaż nie odpowiedział jej werbalnie, pozostając milczącym. Słysząc muzykę, postąpił krok ku swojej partnerce, sięgając po jej dłoń oraz zamykając ją w charakterystycznym geście ramy. Miał jednak do czynienia już ze swoją żoną, dlatego pozwolił sobie na przejechanie palcami po jej plecach, aż nie zatrzymał się na prawej łopatce, gotowy do ruszenia przed siebie wraz z dźwiękami walca. Dla postronnych był to ruch niewidoczny lub mało zauważalny — Morgoth jednak wiedział, że go poczuła. Słyszał najdrobniejszy takt z idealnie wygrywanej kompozycji, ale jednak nie interesowała go ona w zupełności. Prowadził młodą kobietę — taniec odgrywał tam nie tylko tradycjonalistyczne zadanie; odtąd tak właśnie miało wyglądać to, co ich spotykało. Mieli iść za nestorem, ale jednak razem, synchronizując się w takt jednej myśli i jednej na to reakcji. Razem ponad wszystko inne. Mimo że nigdy wspólnie niedane było im tańczyć, znali każdy krok, sunąc po parkiecie, lecz i ta część miała się ku schyłkowi. Po zakończeniu tańca, do którego prawo mieli tylko oni, rozniosła się salwa oklasków, wraz z którą nestor rodziny Lestrange wzniósł krótki toast za małżonków, otwierając równocześnie tym samym czas przeznaczony na wieczerzę. Tłum gości ruszył ku wyznaczonym na to miejscom, rozsiadając się przy przygotowanych dla nich specjalnych stołach — małżonkowie, narzeczeni, rodziny, wszyscy siedzieli według swych koligacji, pozostawiając młodej parze zaledwie cztery miejsca u szczytu sali jadalnej. Morgoth przeniósł uwagę na zebranych wyczekujących ciągu dalszego. Odszukał chwilę wcześniej palców Marine, by wraz z nią podziękować za obecność i życzyć dobrego nocnego przyjęcia, które tak prędko zakończyć się nie miało. Zaraz po tym na stołach jęło się pojawiać jedzenie, które w większości pochodziło z polowania przedweselnego oraz wieczoru kawalerskiego, w którym brali udział kuzyni Yaxley wraz z Blackami. To właśnie ku nim Morgoth uniósł lekko kielich z winem, spotykając się wzrokiem z każdym z nich. Zawtórowali mu w milczeniu, chociaż na ich twarzach odbijało się zadowolenie i życzenie pomyślności — nie musieli nic mówić. Jedynie trwać. Goście zajęli się wieczerzą, lecz sam jednak nie tknął żadnego z dań, czując ciężar dwóch nowych pierścieni, które miały mu towarzyszyć już do końca. Zarówno nestorat, jak i związek małżeński dzielił tak krótki czas... Było tam jednak coś jeszcze. Drobna dłoń Marine. Wiedział, że w końcu poczuje chłód na skórze, ale świadomość ceremonii i tego, co ze sobą niosła, wciąż nie mogła z taką łatwością wbić się do jego umysłu.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pięć miesięcy temu opuszczała szkolne mury, z nadzieją spoglądając w zbliżającą się przyszłość oraz dorosłość, która jednak dogoniła ją wcześniej, niż Marine mogła się spodziewać. Znała swoją powinność i nigdy jej nie negowała, jednak wiadomość o tak rychłym ożenku na moment zatrząsnęła nią w posadach – miała tylko osiemnaście lat, nie zdobyła jeszcze doświadczenia, które pomogłoby jej odnaleźć się w nowej roli i odegrać ją znakomicie. Ciężkie czasy wymagały jednak poświęceń, a wraz ze zmieniającą się polityką i sytuacją w świecie czarodziejów zmianie ulegały nawet życia tych, którzy nie byli w nią bezpośrednio zaangażowani. Panna Lestrange została więc Lady Yaxley, żoną nestora. Ogrom obowiązków rozważała już na wiele dni przed ceremonią zaślubin oraz zapewne analizować miała wiele księżyców później, lecz dziś, w noc Samhain, pozwoliła sobie na zapomnienie. Wpojona zawczasu szlachecka etykieta pozwoliła jej nie tracić rezonu nawet na chwilę, kroczyć dumnie i obdarowywać spojrzeniami tych, którym należała się uwaga. Nie splamić tradycji, nie obrazić przodków, nie narazić się nikomu nieopanowanym grymasem – kontrolowała to wszystko dzięki zepchnięciu na skraj myśli o najbliższej przyszłości. Nieczęsto oddawała się chwili, lecz było to teraz niezbędne, jeśli przy okazji własnego ślubu chciała zachować więcej niż tylko cząstkę siebie. Morgoth nie żenił się z pustą damą, której jedyną ambicją było wygodne życie w otoczeniu bogactwa. Nie poślubiał kogoś, kto nie miał własnego zdania. Nie przyrzekał kobiecie, z którą nic by go nie łączyło. Marine zamierzała więc towarzyszyć mu tego wieczora oraz przez każdy następny, prezentując najlepszą i najszczerszą wersję siebie. Tę, z której emocje mógł wyczytać niczym z otwartej księgi.
Muzyka poniosła ich po parkiecie i choć spotkali się w tańcu po raz pierwszy, nikt z postronnych nie mógł zarzucić im najmniejszej nawet niedoskonałości. Trzymali się blisko siebie, podążając do rytmu, dostosowując się pod niego i siebie samych – czyż nie tak miało wyglądać teraz ich wspólne życie? Miało być konstelacją złożoną z porozumień, nalegań i ustępstw, zaufania oraz odrobiny przekory. Tańczyli w milczeniu, lecz układ niczym dialog rozbrzmiewał między nimi, prezentując wszystkim zebranym, z jak dobraną parą mieli do czynienia. Na zewnątrz pierwsze błyskawice zwiastowały burzę, ale oni trwali obok siebie, niewzruszeni. Gwałtowniejsze nuty wymagały zaangażowania, lecz Marine ani przez moment nie zwątpiła w to, że sobie poradzą. A gdy muzyka ucichła i rozległy się brawa, młoda czarownica uśmiechnęła się niemalże szelmowsko, dumna ze wspólnego dokonania.
Nieubłaganie zbliżały się momenty, w których miała utracić uwagę Morgotha na rzecz innych osób. Wsłuchując się w toast pradziadka Percivala trzymała swojego małżonka za rękę, stojąc tuż obok, a później trwała przy nim dumnie, dziękując gościom za przybycie. Uczta wreszcie się rozpoczęła, a stoły uginały się pod ciężarem półmisków z wykwintnym jedzeniem. O jego część zadbali pan młody oraz jego kuzyni, którzy podczas wieczoru kawalerskiego udali się na polowanie. Łowy okazały się być udanie i niezwykle obfite, choć poza dziczyzną można było doświadczyć nieco bardziej południowych, kontynentalnych wręcz przysmaków, głównie w kategorii serwowanych słodkości.
Lady Yaxley nie jadła wiele – nie odczuwała głodu, choć od ostatniego posiłku minęło już dużo czasu. Skubnęła jedynie pieczonej gęsi oraz upiła kilka łyków wina, lecz za nic na świecie nie chciała sięgać po większe ilości alkoholu. Być może inna panna młoda na jej miejscu już dawno zatopiłaby emocje w kieliszku, lecz Marine nie czuła już tremy. Spojrzenia wymieniane z mężem wystarczyły jej za najbardziej treściwe zapewnienia.
Musieli jednak wreszcie rozstać się choć na kilka momentów; prywatność nie była wpisana w charakter tego wesela. Znajdowali się na celowniku wszystkich gości i czarownica zamierzała najpierw uśpić ich czujność, by później sięgnąć po swoje. Dlatego uzyskawszy zgodę, ruszyła na parkiet najpierw z ojcem, a później z drogim kuzynem Flavienem, z którym przetańczyła całe dwa tańce, nie musząc właściwie mówić wiele. Zapewniła go o swoim szczęściu i miała nadzieję, że niebawem podobne spłynie na niego. Z najdroższą Elise przywitała się wylewnie, a Evandrę uścisnęła ostrożnie, mając na uwadze jej stan oraz czuwającego tuż obok Tristana. Wirując na parkiecie jej uwadze nie uszedł taniec Elodie i Quentina, Callisto i Eddarda, a także Lei i Lupusa – to oni byli następni w kolejności zaślubin. Panna młoda powitała siostry Rosier, a także Elaine Avery oraz jej uroczego syna, by następnie przyjąć gratulacje od rodziny Fawley, z którymi stosunki jej dawnego rodu uległy ostatnio polepszeniu. Amadeus porwał ją do tańca, nim zdążyła się obejrzeć, lecz nie oponowała, szczęśliwa, że może spędzić z ojcem chrzestnym choć odrobinę czasu. Gdy powracał do narzeczonej, wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Madeline. Rodzina jej męża nie mogła pozostać w tyle, dlatego Marine zamieniła kilka słów z Rosalie, a do Cynerica zwróciła się po wskazówkę niezbędną do jej dalszego planu. Interakcje z rodziną Burke pozostawiła swojemu mężowi, bo choć poprzez Slughornów łączyły ich więzy krwi, to przez wzgląd na Morgotha Edgar wraz z rodziną oraz Craig pojawili się dziś w Fenland. Podobnie rzecz miała się z Rosemary Flint, której śpiewaczka nie miała okazji poznać nigdy wcześniej. Na dwie godziny przed północą miała wrażenie, że słyszała Alpharda Blacka rozprawiającego po włosku i wtedy właśnie uznała, że atmosfera na Sali zrobiła się na tyle swobodna, by można było to wykorzystać.
Bez problemu odnalazła drogę do Morgotha; podeszła doń powolnym krokiem, uśmiechając się już z daleka. Miała nadzieję, że nie będzie miał nic przeciwko oddaleniu się na kilka chwil. Czuła, że podobnie jak ona tęsknił już do prywatności i możliwości oczyszczenia swojej głowy ze zbędnych myśli. Wsunęła swoją dłoń w jego i sugestywnie lecz delikatnie pociągnęła go w stronę korytarza, wzrokiem zapewniając go, że może jej zaufać.
Muzyka poniosła ich po parkiecie i choć spotkali się w tańcu po raz pierwszy, nikt z postronnych nie mógł zarzucić im najmniejszej nawet niedoskonałości. Trzymali się blisko siebie, podążając do rytmu, dostosowując się pod niego i siebie samych – czyż nie tak miało wyglądać teraz ich wspólne życie? Miało być konstelacją złożoną z porozumień, nalegań i ustępstw, zaufania oraz odrobiny przekory. Tańczyli w milczeniu, lecz układ niczym dialog rozbrzmiewał między nimi, prezentując wszystkim zebranym, z jak dobraną parą mieli do czynienia. Na zewnątrz pierwsze błyskawice zwiastowały burzę, ale oni trwali obok siebie, niewzruszeni. Gwałtowniejsze nuty wymagały zaangażowania, lecz Marine ani przez moment nie zwątpiła w to, że sobie poradzą. A gdy muzyka ucichła i rozległy się brawa, młoda czarownica uśmiechnęła się niemalże szelmowsko, dumna ze wspólnego dokonania.
Nieubłaganie zbliżały się momenty, w których miała utracić uwagę Morgotha na rzecz innych osób. Wsłuchując się w toast pradziadka Percivala trzymała swojego małżonka za rękę, stojąc tuż obok, a później trwała przy nim dumnie, dziękując gościom za przybycie. Uczta wreszcie się rozpoczęła, a stoły uginały się pod ciężarem półmisków z wykwintnym jedzeniem. O jego część zadbali pan młody oraz jego kuzyni, którzy podczas wieczoru kawalerskiego udali się na polowanie. Łowy okazały się być udanie i niezwykle obfite, choć poza dziczyzną można było doświadczyć nieco bardziej południowych, kontynentalnych wręcz przysmaków, głównie w kategorii serwowanych słodkości.
Lady Yaxley nie jadła wiele – nie odczuwała głodu, choć od ostatniego posiłku minęło już dużo czasu. Skubnęła jedynie pieczonej gęsi oraz upiła kilka łyków wina, lecz za nic na świecie nie chciała sięgać po większe ilości alkoholu. Być może inna panna młoda na jej miejscu już dawno zatopiłaby emocje w kieliszku, lecz Marine nie czuła już tremy. Spojrzenia wymieniane z mężem wystarczyły jej za najbardziej treściwe zapewnienia.
Musieli jednak wreszcie rozstać się choć na kilka momentów; prywatność nie była wpisana w charakter tego wesela. Znajdowali się na celowniku wszystkich gości i czarownica zamierzała najpierw uśpić ich czujność, by później sięgnąć po swoje. Dlatego uzyskawszy zgodę, ruszyła na parkiet najpierw z ojcem, a później z drogim kuzynem Flavienem, z którym przetańczyła całe dwa tańce, nie musząc właściwie mówić wiele. Zapewniła go o swoim szczęściu i miała nadzieję, że niebawem podobne spłynie na niego. Z najdroższą Elise przywitała się wylewnie, a Evandrę uścisnęła ostrożnie, mając na uwadze jej stan oraz czuwającego tuż obok Tristana. Wirując na parkiecie jej uwadze nie uszedł taniec Elodie i Quentina, Callisto i Eddarda, a także Lei i Lupusa – to oni byli następni w kolejności zaślubin. Panna młoda powitała siostry Rosier, a także Elaine Avery oraz jej uroczego syna, by następnie przyjąć gratulacje od rodziny Fawley, z którymi stosunki jej dawnego rodu uległy ostatnio polepszeniu. Amadeus porwał ją do tańca, nim zdążyła się obejrzeć, lecz nie oponowała, szczęśliwa, że może spędzić z ojcem chrzestnym choć odrobinę czasu. Gdy powracał do narzeczonej, wymieniła porozumiewawcze spojrzenia z Madeline. Rodzina jej męża nie mogła pozostać w tyle, dlatego Marine zamieniła kilka słów z Rosalie, a do Cynerica zwróciła się po wskazówkę niezbędną do jej dalszego planu. Interakcje z rodziną Burke pozostawiła swojemu mężowi, bo choć poprzez Slughornów łączyły ich więzy krwi, to przez wzgląd na Morgotha Edgar wraz z rodziną oraz Craig pojawili się dziś w Fenland. Podobnie rzecz miała się z Rosemary Flint, której śpiewaczka nie miała okazji poznać nigdy wcześniej. Na dwie godziny przed północą miała wrażenie, że słyszała Alpharda Blacka rozprawiającego po włosku i wtedy właśnie uznała, że atmosfera na Sali zrobiła się na tyle swobodna, by można było to wykorzystać.
Bez problemu odnalazła drogę do Morgotha; podeszła doń powolnym krokiem, uśmiechając się już z daleka. Miała nadzieję, że nie będzie miał nic przeciwko oddaleniu się na kilka chwil. Czuła, że podobnie jak ona tęsknił już do prywatności i możliwości oczyszczenia swojej głowy ze zbędnych myśli. Wsunęła swoją dłoń w jego i sugestywnie lecz delikatnie pociągnęła go w stronę korytarza, wzrokiem zapewniając go, że może jej zaufać.
The past is gone. It went by, like dusk to dawn. Isn't that the way everybody's got the dues in life to pay?
dream on
Marine Yaxley
Zawód : śpiewaczka, dama
Wiek : 18
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Isn't it lovely, all alone? Heart made of glass, my mind of stone. Tear me to pieces, skin to bone
"Hello, welcome home"
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
| 08.12
Minął już ponad miesiąc od ślubu Marine i jej zamieszkania w Fenland. Elise jednak nadal dziwnie było przywyknąć do myślenia o swojej kuzynce jako o lady Yaxley. Marine wciąż kojarzyła jej się z wyspą Wight i włościami Lestrange’ów, i kiedy niedawno tam była, dziwnym uczuciem było nieznalezienie jej, kiedy odruchowo zapędziła się w okolice jej dawnych komnat. Tyle razy plotkowały tam razem, czasem nawet po nocach, kiedy Elise, nocując u rodziny matki, wymykała się z pokoju gościnnego i szła do kuzynki.
Były w tym samym wieku, dzieliło je tylko kilka miesięcy, a jednak Marine nosiła już na palcu obrączkę i była dumną żoną. I to nie byle kogo, a nestora rodu Yaxley, co było sporą nobilitacją, ale i obowiązkiem. Elise nadal nie wiedziała komu zostanie oddana, ale zapewne miało to nastąpić prędzej niż później i nie ulegało wątpliwości, że jej ślub będzie mieć wymiar czysto polityczny i nie będzie mieć nic wspólnego z uczuciami. Zapewne zostanie wykorzystana do tego, by zmazać hańbę Percivala i pokazać wszem i wobec, że Nottowie pozostawali silni i konsekwentnie kroczyli obraną wieki temu drogą. Zgniła gałąź została odcięta, a reszta drzewa pozostała silna i zdrowa.
Nadal odrobinę zazdrościła Marine, ale to uczucie zdążyło zelżeć. Miała nadzieję że jej droga kuzynka i przyjaciółka jest w swoim nowym domu szczęśliwa i niczego jej nie brakuje, choć konieczność odnalezienia się daleko od rodziny z pewnością nie była łatwa. Tego Elise sama w głębi duszy trochę się bała – oddzielenia od rodziny i trafienia w obce sobie środowisko.
Tereny Fenlandu były jej obce, gdyż Nottowie i Yaxleyowie nigdy nie żyli w zbyt ciepłych stosunkach i dopiero niedawno te uległy złagodzeniu. A teraz mieszkała tu jej najdroższa kuzynka, więc musiała pozbyć się dystansu do tego miejsca i zamieszkujących je w większości dość ponurych i skrytych czarodziejów. Marine z pewnością wniesie w te mury dużo blasku i nowego życia, co do tego była przekonana.
Nie była tu od czasu zaślubin krewniaczki, choć w czasie, który upłynął, wymieniła z nią kilka listów. Wcześniejszej wizycie nie sprzyjały jednak anomalie, które znów przybrały na sile, i tym sposobem dopiero na początku grudnia udało się Elise wybrać z wizytą do Marine. Gdy tylko się zobaczyły objęła ją na powitanie i nie było w tym fałszu ani przykrego obowiązku, a szczera radość z jej widoku. Zlustrowała ją też wzrokiem, by sprawdzić, czy Marine bardzo się zmieniła odkąd wyszła za mąż i zamieszkała tutaj. Miała też nadzieje że Morgoth dobrze ją traktował i w ich relacje nie wkradły się żadne niezgodności. Że nie byli jak jej rodzice, przebywający ze sobą tylko wtedy kiedy wypadali.
- Tak się cieszę że wreszcie możemy sie spotkać i porozmawiać. Brakowało mi ciebie przez ostatnie tygodnie, nawet wtedy kiedy z matką wybrałyśmy się na wyspę Wight pod koniec listopada. Dworek wydawał się jakiś taki... pusty bez twojej obecności, w dodatku nie zastałyśmy nawet Flaviena – mówiła; dawno nie widziała również swojego ulubionego kuzyna z Lestrange’ów, ale podejrzewała że był zajęty obowiązkami w rodowej operze, dlatego ciągle się mijali. Ale brakowało jej jego towarzystwa i rozmów. Tak jak towarzystwa Marine. Kto by pomyślał, że jeszcze pół roku temu kończyły razem Hogwart i razem wyruszały na spotkanie dorosłości? Miała wrażenie jakby minęło znacznie więcej czasu.
Przeszły do czegoś w rodzaju ogrodu zimowego, gdzie mogły spokojnie porozmawiać we dwie. Pogoda na zewnątrz była zbyt paskudna, bo do burzy i deszczu dołączyły jeszcze opady śniegu. Naprawdę okropieństwo, ale przeszklone ściany wypełnione roślinnością dawały przynajmniej iluzję przebywania na świeżym powietrzu.
- Co u ciebie słychać? Jak pierwsze tygodnie małżeńskiego życia? – zapytała. – Zdążyłaś już poznać swój nowy dom i rodzinę? Przywykłaś do nowego miejsca?
Elise, jak to Elise, nie mogła się powstrzymać od zasypania kuzynki gradem pytań. Zadawała je i w listach, ale to nie było to samo co rozmowa twarzą w twarz.
Minął już ponad miesiąc od ślubu Marine i jej zamieszkania w Fenland. Elise jednak nadal dziwnie było przywyknąć do myślenia o swojej kuzynce jako o lady Yaxley. Marine wciąż kojarzyła jej się z wyspą Wight i włościami Lestrange’ów, i kiedy niedawno tam była, dziwnym uczuciem było nieznalezienie jej, kiedy odruchowo zapędziła się w okolice jej dawnych komnat. Tyle razy plotkowały tam razem, czasem nawet po nocach, kiedy Elise, nocując u rodziny matki, wymykała się z pokoju gościnnego i szła do kuzynki.
Były w tym samym wieku, dzieliło je tylko kilka miesięcy, a jednak Marine nosiła już na palcu obrączkę i była dumną żoną. I to nie byle kogo, a nestora rodu Yaxley, co było sporą nobilitacją, ale i obowiązkiem. Elise nadal nie wiedziała komu zostanie oddana, ale zapewne miało to nastąpić prędzej niż później i nie ulegało wątpliwości, że jej ślub będzie mieć wymiar czysto polityczny i nie będzie mieć nic wspólnego z uczuciami. Zapewne zostanie wykorzystana do tego, by zmazać hańbę Percivala i pokazać wszem i wobec, że Nottowie pozostawali silni i konsekwentnie kroczyli obraną wieki temu drogą. Zgniła gałąź została odcięta, a reszta drzewa pozostała silna i zdrowa.
Nadal odrobinę zazdrościła Marine, ale to uczucie zdążyło zelżeć. Miała nadzieję że jej droga kuzynka i przyjaciółka jest w swoim nowym domu szczęśliwa i niczego jej nie brakuje, choć konieczność odnalezienia się daleko od rodziny z pewnością nie była łatwa. Tego Elise sama w głębi duszy trochę się bała – oddzielenia od rodziny i trafienia w obce sobie środowisko.
Tereny Fenlandu były jej obce, gdyż Nottowie i Yaxleyowie nigdy nie żyli w zbyt ciepłych stosunkach i dopiero niedawno te uległy złagodzeniu. A teraz mieszkała tu jej najdroższa kuzynka, więc musiała pozbyć się dystansu do tego miejsca i zamieszkujących je w większości dość ponurych i skrytych czarodziejów. Marine z pewnością wniesie w te mury dużo blasku i nowego życia, co do tego była przekonana.
Nie była tu od czasu zaślubin krewniaczki, choć w czasie, który upłynął, wymieniła z nią kilka listów. Wcześniejszej wizycie nie sprzyjały jednak anomalie, które znów przybrały na sile, i tym sposobem dopiero na początku grudnia udało się Elise wybrać z wizytą do Marine. Gdy tylko się zobaczyły objęła ją na powitanie i nie było w tym fałszu ani przykrego obowiązku, a szczera radość z jej widoku. Zlustrowała ją też wzrokiem, by sprawdzić, czy Marine bardzo się zmieniła odkąd wyszła za mąż i zamieszkała tutaj. Miała też nadzieje że Morgoth dobrze ją traktował i w ich relacje nie wkradły się żadne niezgodności. Że nie byli jak jej rodzice, przebywający ze sobą tylko wtedy kiedy wypadali.
- Tak się cieszę że wreszcie możemy sie spotkać i porozmawiać. Brakowało mi ciebie przez ostatnie tygodnie, nawet wtedy kiedy z matką wybrałyśmy się na wyspę Wight pod koniec listopada. Dworek wydawał się jakiś taki... pusty bez twojej obecności, w dodatku nie zastałyśmy nawet Flaviena – mówiła; dawno nie widziała również swojego ulubionego kuzyna z Lestrange’ów, ale podejrzewała że był zajęty obowiązkami w rodowej operze, dlatego ciągle się mijali. Ale brakowało jej jego towarzystwa i rozmów. Tak jak towarzystwa Marine. Kto by pomyślał, że jeszcze pół roku temu kończyły razem Hogwart i razem wyruszały na spotkanie dorosłości? Miała wrażenie jakby minęło znacznie więcej czasu.
Przeszły do czegoś w rodzaju ogrodu zimowego, gdzie mogły spokojnie porozmawiać we dwie. Pogoda na zewnątrz była zbyt paskudna, bo do burzy i deszczu dołączyły jeszcze opady śniegu. Naprawdę okropieństwo, ale przeszklone ściany wypełnione roślinnością dawały przynajmniej iluzję przebywania na świeżym powietrzu.
- Co u ciebie słychać? Jak pierwsze tygodnie małżeńskiego życia? – zapytała. – Zdążyłaś już poznać swój nowy dom i rodzinę? Przywykłaś do nowego miejsca?
Elise, jak to Elise, nie mogła się powstrzymać od zasypania kuzynki gradem pytań. Zadawała je i w listach, ale to nie było to samo co rozmowa twarzą w twarz.
10 stycznia 1957
Trudno było reprezentować rodzinę w momencie, gdy warunki ku temu nie sprzyjały. Sylwester już drugi raz z rzędu był dla nas – Yaxley'ów - tragiczny. Mój mąż nie mógł powrócić do Londynu, aby mnie w tej chwili wesprzeć, a dodatkowo dwa dni temu w naszej posiadłości odbyła się uroczysta kolacja, podczas której przyszło mi spędzać czas z gośćmi, kiedy najbardziej nie miałam na to ochoty. Zmęczona po balu sylwestrowym, w żałobie po nowym członku rodziny od razu wystawiłam się na kolejny wysiłek, który zdecydowanie nie podobał się mojemu dziecku rozwijającemu się w moim łonie. Do tego wszystkiego doszły także zmartwienia, które zaprzątały moją głowę i o których nie mogłam przestać myśleć.
Zawsze powtarzałam, że Morgoth był dla mnie jak brat. Razem dorastaliśmy, dbaliśmy o siebie i mogliśmy na siebie liczyć. I chociaż nasza relacja nie zawsze była kolorowa, to kiedy znowu się do siebie zbliżyliśmy, to nie mogłam cieszyć się tym zbyt długo. Teraz już oczywiście trochę rozumiem, dlaczego zaczął się oddalać, stał się jeszcze bardziej małomówny i skryty. Zawsze był inny niż ja, trochę jak yin i yang połączone dziwną nicią, przez którą ja czułam gdy z nim działo się coś niedobrego i odwrotnie. A przynajmniej takie miałam przeczucie.
Nie rozmawialiśmy od czasu tego tragicznego wypadku, byłam zbyt zszokowana całym zajściem, potem ta kolacja podczas której nie mieliśmy okazji, aby w spokoju zamienić kilka słów, a teraz kiedy sytuacja się trochę uspokoiła to miałam wrażenie, jakbym w całym Yaxley’s Hall była całkowicie sama. Posiłki jadałam w niewielkim gronie domowników lub całkowicie samotnie i o ile jeszcze czasami dostrzegałam kogoś przemykającego korytarzami, gdy odpoczywałam w salonie z książką, nad którą absolutnie nie mogłam się skupić, tak Morgoth’a nie widziałam już od kilku dni. Parę razy pytałam się skrzatów czy nestor jest w posiadłości, za każdym razem odpowiadały, że tak. Ale nie wiedziałam czy ma to uspokoić moje nerwy.
Oczywiście zdawałam sobie sprawę z faktu, że jako nestor miał na głowie mnóstwo obowiązków, nie do końca wiedziałam jakie, ale losy naszego rodu były teraz głównie w jego rękach i z pewnością wiązało się to ogromem obowiązków. Ale czy to zwalniało go z obecności podczas wspólnych posiłków w momencie, kiedy skrzaty z pewnością przekazywały mu, że jego kuzynka, lady Rosalie, pyta o niego już po raz n-ty w ciągu paru dni? Dałam mu chwilę, może potrzebował czasu, aby przejść przez żałobę samotnie, ale w pewnym momencie miałam już dość faktu, jak bardzo unika konfrontacji. I unikał jej właściwie już od bardzo dawna. Powiedziałabym nawet, że od wydarzeń, które miały miejsce w Stonehenge. Mój mąż po tym ze mną rozmawiał, powiedział o swojej i Morgoth’a przynależności do tego ugrupowania, wspierającego działania Czarnego Pana i rządy nowego Ministra. Ale nie miałam okazji, aby zapytać o to i mojego kuzyna. Czy to dziwne więc, że się o niego martwiłam? Wiem, już z pewnością wszystkich tym męczyłam, ale gdybym nie miała powodów, to z pewnością bym się tak nie przejmowała, za to skupiała na kupowaniu pięknych ubranek dla swojego dziecka i szykowaniu dla niego sypialni.
Ale moje myśli były z dala od wybierania odcieni zieleni na ściany w nowej komnacie swojego potomka. Stałam przy ognie w salonie obserwując spadające płatki śniegu i krążyłam gdzieś myślami wokół ostatniej uroczystej kolacji. Analizowałam osoby, które tam spotkałam ze zdziwieniem zauważając, że nie byli to czarodzieje tylko o czystokrwistym pochodzeniu. Tak bardzo ciekawiło, zastanawiało i w pewnym sensie martwiło to całe zgromadzenie, więc nic dziwnego, że tak dużo czasu poświęciłam na przemyślenia z nim związane. I już miałam odejść od okna, gdy w okolicy stolików, pojawiła się postać mężczyzny ubranego w czarny płaszcz, a ja od razu, po jego posturze i włosach, rozpoznałam swojego kuzyna Morgoth’a.
Bieg z ciążowym brzuchem w szóstym miesiącu ciąży nie należał do najłatwiejszych. Zdążyłam jedynie wcisnąć opuchnięte stopy w ciepłe buty i chwycić szatę i wyleciałam z posiadłości, jakby się paliło. Szłam najszybciej jak się da i dopiero gdy upewniłam się, że postać mężczyzny nadal znajduje się przy tych samych stolikach, to zwolniłam. Nawet nie starałam się zachować ciszy. Byłam już wielka jak słoń i hałasowałam jak słoń i przy tym oddychałam ciężko, bo moja choroba i ciąża nie zawsze ze sobą współgrały. Ale nie mogłam zmarnować okazji, bo nie byłam pewna, czy jeśli go teraz nie złapie, to czy nie zobaczę go znowu dopiero za parę dni, tygodni, a może nawet miesięcy.
- Nie odchodź, proszę - powiedziałam jeszcze, zanim zdążyłam się do niego zbliżyć.
Utkwiłam w nim swoje spojrzenie robiąc krok za krokiem w śniegowym puchu, pamiętając, że pod nim znajduje się warstwa lodu. Upadek w moim stanie mógłby się skończyć dla mojego dziecka tragicznie. Ryzykowałam tak wybiegając i pozwalając, aby zawładnęły mną emocje. Ale czy nie obiecałam, że za nim i moim mężem wskoczę w ogień, kiedy będzie ku temu potrzeba? Nie mogłam stanąć z nimi ramię w ramie, byłam tylko kobietą w dodatku ciężarną, której najchętniej nie wypuszczano po za tereny Fenland. Ale mogłam być blisko, gdy byłam im potrzebna. Mogłam służyć wsparciem, rozmową. A znając Morgoth’a czy mojego męża wiedziałam, że sami się z tym do mnie nie zwrócą. Musiałam sama zadbać o to, aby mieć pewność, że wszystko było z nimi w porządku. Być może ktoś mógł uznać to za samolubność, ale taka byłam i mimo tego co się działo, nie zmieniłam się.
Trudno było reprezentować rodzinę w momencie, gdy warunki ku temu nie sprzyjały. Sylwester już drugi raz z rzędu był dla nas – Yaxley'ów - tragiczny. Mój mąż nie mógł powrócić do Londynu, aby mnie w tej chwili wesprzeć, a dodatkowo dwa dni temu w naszej posiadłości odbyła się uroczysta kolacja, podczas której przyszło mi spędzać czas z gośćmi, kiedy najbardziej nie miałam na to ochoty. Zmęczona po balu sylwestrowym, w żałobie po nowym członku rodziny od razu wystawiłam się na kolejny wysiłek, który zdecydowanie nie podobał się mojemu dziecku rozwijającemu się w moim łonie. Do tego wszystkiego doszły także zmartwienia, które zaprzątały moją głowę i o których nie mogłam przestać myśleć.
Zawsze powtarzałam, że Morgoth był dla mnie jak brat. Razem dorastaliśmy, dbaliśmy o siebie i mogliśmy na siebie liczyć. I chociaż nasza relacja nie zawsze była kolorowa, to kiedy znowu się do siebie zbliżyliśmy, to nie mogłam cieszyć się tym zbyt długo. Teraz już oczywiście trochę rozumiem, dlaczego zaczął się oddalać, stał się jeszcze bardziej małomówny i skryty. Zawsze był inny niż ja, trochę jak yin i yang połączone dziwną nicią, przez którą ja czułam gdy z nim działo się coś niedobrego i odwrotnie. A przynajmniej takie miałam przeczucie.
Nie rozmawialiśmy od czasu tego tragicznego wypadku, byłam zbyt zszokowana całym zajściem, potem ta kolacja podczas której nie mieliśmy okazji, aby w spokoju zamienić kilka słów, a teraz kiedy sytuacja się trochę uspokoiła to miałam wrażenie, jakbym w całym Yaxley’s Hall była całkowicie sama. Posiłki jadałam w niewielkim gronie domowników lub całkowicie samotnie i o ile jeszcze czasami dostrzegałam kogoś przemykającego korytarzami, gdy odpoczywałam w salonie z książką, nad którą absolutnie nie mogłam się skupić, tak Morgoth’a nie widziałam już od kilku dni. Parę razy pytałam się skrzatów czy nestor jest w posiadłości, za każdym razem odpowiadały, że tak. Ale nie wiedziałam czy ma to uspokoić moje nerwy.
Oczywiście zdawałam sobie sprawę z faktu, że jako nestor miał na głowie mnóstwo obowiązków, nie do końca wiedziałam jakie, ale losy naszego rodu były teraz głównie w jego rękach i z pewnością wiązało się to ogromem obowiązków. Ale czy to zwalniało go z obecności podczas wspólnych posiłków w momencie, kiedy skrzaty z pewnością przekazywały mu, że jego kuzynka, lady Rosalie, pyta o niego już po raz n-ty w ciągu paru dni? Dałam mu chwilę, może potrzebował czasu, aby przejść przez żałobę samotnie, ale w pewnym momencie miałam już dość faktu, jak bardzo unika konfrontacji. I unikał jej właściwie już od bardzo dawna. Powiedziałabym nawet, że od wydarzeń, które miały miejsce w Stonehenge. Mój mąż po tym ze mną rozmawiał, powiedział o swojej i Morgoth’a przynależności do tego ugrupowania, wspierającego działania Czarnego Pana i rządy nowego Ministra. Ale nie miałam okazji, aby zapytać o to i mojego kuzyna. Czy to dziwne więc, że się o niego martwiłam? Wiem, już z pewnością wszystkich tym męczyłam, ale gdybym nie miała powodów, to z pewnością bym się tak nie przejmowała, za to skupiała na kupowaniu pięknych ubranek dla swojego dziecka i szykowaniu dla niego sypialni.
Ale moje myśli były z dala od wybierania odcieni zieleni na ściany w nowej komnacie swojego potomka. Stałam przy ognie w salonie obserwując spadające płatki śniegu i krążyłam gdzieś myślami wokół ostatniej uroczystej kolacji. Analizowałam osoby, które tam spotkałam ze zdziwieniem zauważając, że nie byli to czarodzieje tylko o czystokrwistym pochodzeniu. Tak bardzo ciekawiło, zastanawiało i w pewnym sensie martwiło to całe zgromadzenie, więc nic dziwnego, że tak dużo czasu poświęciłam na przemyślenia z nim związane. I już miałam odejść od okna, gdy w okolicy stolików, pojawiła się postać mężczyzny ubranego w czarny płaszcz, a ja od razu, po jego posturze i włosach, rozpoznałam swojego kuzyna Morgoth’a.
Bieg z ciążowym brzuchem w szóstym miesiącu ciąży nie należał do najłatwiejszych. Zdążyłam jedynie wcisnąć opuchnięte stopy w ciepłe buty i chwycić szatę i wyleciałam z posiadłości, jakby się paliło. Szłam najszybciej jak się da i dopiero gdy upewniłam się, że postać mężczyzny nadal znajduje się przy tych samych stolikach, to zwolniłam. Nawet nie starałam się zachować ciszy. Byłam już wielka jak słoń i hałasowałam jak słoń i przy tym oddychałam ciężko, bo moja choroba i ciąża nie zawsze ze sobą współgrały. Ale nie mogłam zmarnować okazji, bo nie byłam pewna, czy jeśli go teraz nie złapie, to czy nie zobaczę go znowu dopiero za parę dni, tygodni, a może nawet miesięcy.
- Nie odchodź, proszę - powiedziałam jeszcze, zanim zdążyłam się do niego zbliżyć.
Utkwiłam w nim swoje spojrzenie robiąc krok za krokiem w śniegowym puchu, pamiętając, że pod nim znajduje się warstwa lodu. Upadek w moim stanie mógłby się skończyć dla mojego dziecka tragicznie. Ryzykowałam tak wybiegając i pozwalając, aby zawładnęły mną emocje. Ale czy nie obiecałam, że za nim i moim mężem wskoczę w ogień, kiedy będzie ku temu potrzeba? Nie mogłam stanąć z nimi ramię w ramie, byłam tylko kobietą w dodatku ciężarną, której najchętniej nie wypuszczano po za tereny Fenland. Ale mogłam być blisko, gdy byłam im potrzebna. Mogłam służyć wsparciem, rozmową. A znając Morgoth’a czy mojego męża wiedziałam, że sami się z tym do mnie nie zwrócą. Musiałam sama zadbać o to, aby mieć pewność, że wszystko było z nimi w porządku. Być może ktoś mógł uznać to za samolubność, ale taka byłam i mimo tego co się działo, nie zmieniłam się.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nad ziemią unosiła się cienka, lecz wyjątkowo gęsta, mgielna nić, która wydostawała się z ciepłego gruntu i okalała okolicę Yaxley's Hall mlecznobiałym welonem. Minęło raptem dziesięć dni nowego roku, a już wydarzyło się dla lordów Cambridgeshire tak wiele. Morgoth wierzył, że w całej ich historii odsunięcia się od polityki i spraw z nią związanych, nie było tak kontraktujących ze sobą działań w tak krótkim czasie, które wydarzały się na ich terytorium. W ciągu niecałych dwóch tygodni musiał uporać się z żałobą, pogrzebem, byciem jednym w wybranych dowódców Riddle'a, gospodarzem i kukiełką na zawołanie. Nie miał czasu, żeby być po prostu człowiekiem... Robił wszystko, żeby nie zostać samemu ze swoimi myślami, jednak jak długo miał tak funkcjonować? Potrzebował tego. Potrzebował resztki człowieczeństwa, która tliła się w nim i przypominała o wszystkich pozostawionych pod jego opieką. I tych, których utracił. Młody nestor przesunął dłonią po lekko zmrożonym mchu niemal czule i wypuścił powietrze z płuc. Wystarczyło mniej niż sekundę, by zaraz zmieniło się w siwy obłok, unoszący się ponad mauzoleum i niknący w powiewie zimowego poranka. Morgoth patrzył na biały marmur pokryty warstwą śniegu, zza którego wybijały się litery ułożone w znane imię i nazwisko. Pojawiło się tam zbyt szybko i już zawsze miał być obarczony ciężarem niesienia tej straty, do której dopuścił. Której był przyczyną. Ułożył palce na zimnym kamieniu i dostrzegł dwie obrączki, które widniały na jednym z nich. Biała i czarna — obie stopione ze złota, obie świadkujące scaleniu dwóch rodzin, obie będące symbolami jedności czarodzieja i czarownicy. Do śmierci posłuszna. Jej śmierć była błędem. Nigdy nie powinna była się wydarzyć. Czy nie tak dawno nie stali tu, w mauzoleum ramię w ramię poddając się starym zwyczajom Nocy Świętego Ognia? Nocy Samhain? Czy nie czuł unoszących się, wciąż obecnych drobinek układających się w znajomy zapach roznoszący się po pałacu? Czy nie wydawało mu się, że nad ranem zobaczy jej sylwetkę przy stajniach? Wiedział, że to wszystko należało już do przeszłości, a on winien patrzeć przed siebie. Musiał dać się złamać wbrew zapatrzonym w dawne czasy przodkom. Wszyscy widzieli w nim kogoś wyzbytego z emocji. Kogoś, kto stanie na wysokości zadania wbrew logice. Wbrew ludzkim słabościom. Oczekiwano od niego, że nie da się stłamsić śmierci, przybić utracie, zawładnąć smutkowi. I robił to. Ujawniał się szerszej publiczności pod nieczułą maską obojętności i braku człowieczeństwa, by w mauzoleum oddawać się winie i żałobie. Z daleka od skierowanych ku niemu oczu i fałszywych języków. Uciekał w chwile samotności nocami przemierzając kolejne mile i czując jak wilcze serce biło mu w piersi. Za dnia nie mógł ukazywać słabości, doskonale wiedząc z czym mogłoby się to równać. Bez względu na to, co odczuwał, maska musiała być zakładana każdego ranka i nieprzepuszczalna dla nikogo. Nawet dla swoich bliskich.
Wstał z kucek i po raz ostatni przejechał spojrzeniem po najnowszym nagrobku rodzinnego mauzoleum. Dopiero teraz poczuł chłód pod palcami, więc wsunął zmarzniętą dłoń do rękawiczki i odszedł w znanym sobie na pamięć kierunku. Nie był tego poranka na śniadaniu. Ani poprzedniego. Ani wcześniej nie pojawiał się niemal na żadnym z posiłków, spożywając w samotności. Jego domownicy widzieli go bardzo rzadko, a nawet jeśli mieli ważne sprawy, musiały poczekać. Morgoth wiedział, że postępował źle, raniąc ich wszystkich, lecz żeby nie dopuścić do kolejnych pogrzebów, musiał się od nich odsunąć. Odsuwał się już po zdarzeniach w Stonehenge, kiedy zrozumiał, że przeciwnicy idei czystego świata porzucili już dyplomację na rzecz otwartej wojny. A on był jednym z najważniejszych ludzi Riddle'a, co wystawiało go na świeczniku. Nikt, kto znajdował się blisko niego nie był bezpieczny, a Sabat jedynie to potwierdzał. Łamanie swoją obojętnością ludzi, na których zależało mu najbardziej, było czymś okrutnym, jednak rzeczywistość też taka była. A on musiał się wyrzec bliskości z nimi, żeby nie dopuścić do kolejnej tragedii. Żeby czuwać nad nimi jak najlepiej. Dlatego właśnie unikał towarzystwa. Dlatego wychodził przed świtem i wracał na długo po zmroku. Gdy zostawał w pałacu, nie opuszczał swoich komnat pogrążony w obmyślaniu kolejnych kroków, strategii, planów hodowli i rozwoju, by spuścizna dla następnych pokoleń nie zostawiła ich osamotnionych. Kiedyś sądził, że będzie to robił dla swoich dzieci, lecz teraz nie był w stanie o tym myśleć. To potomstwo Rosalie i Cynerica miał w głowie, gdy widział przyszłość swojego rodu. To ich miał przed sobą jako tych, którzy zostaną po nim na tym świecie.
Wracając do pałacu, zatrzymał się na moment przy kamiennych stołach, czując jak bardzo był słaby. Musiał podeprzeć się dłonią na blacie i odetchnąć parę razy głęboko, by mroczki przed oczami zniknęły. Praktycznie nie sypiał, nie jadł. Nie w ludzkiej formie, bo noce były wypełnione krwawymi polowaniami, które zdawały się niczym uzależnienie, w którym to znajdował ucieczkę od własnych myśli. Chociażby na moment. Gdy siły wróciły do słabego ciała, odetchnął, prostując się i znów nabierając lordowskiego wyrazu postawy. W idealnym momencie. Nie spodziewał się, że ktoś jeszcze pojawi się tak wcześnie rano na zewnątrz. O tej porze Yaxley's Hall zawsze było ciche, śpiące i nieme. Gdy tylko zauważył, że nie był sam, odwrócił się ku potencjalnemu towarzystwu, mając nadzieję, że nikt nie planował przeszkadzać mu na dłużej. Widząc zmierzającą ku niemu szybkim krokiem Rosalie, na jego twarzy wyrysowały się emocje zaskoczenia, ale również i niepokoju. Zanim zdążył odpowiedzieć na jej słowa, nie zastanawiając się, szybko wyszedł jej naprzeciw, żeby złapać ją mocno za ramiona i asekurować przed możliwym upadkiem. - Dobrze się czujesz? - spytał momentalnie, przenosząc spojrzenie na wybrzuszenie sukni na poziomie brzucha. W jego głosie czaiła się nuta lęku, lecz również i surowości. Dlaczego wybiegła w takim pośpiechu? Nie powinna była się przemęczać. Nie w takim stanie. Jeśli jednak już to robiła, musiało to oznaczać problemy z ciążą — nic innego nie przychodziło mu do głowy, a od kiedy Cynerica nie było w pałacu, na niego spadał obowiązek doglądania jej zdrowia. Jej i jej dziecka. Mimo że nie rozmawiali, Morgoth życzył sobie, by codziennie wpływał raport od uzdrowiciela zajmującego się Rosalie. Wczorajszy nie wykrył nic niepokojącego. Co więc uległo zmianie?
Wstał z kucek i po raz ostatni przejechał spojrzeniem po najnowszym nagrobku rodzinnego mauzoleum. Dopiero teraz poczuł chłód pod palcami, więc wsunął zmarzniętą dłoń do rękawiczki i odszedł w znanym sobie na pamięć kierunku. Nie był tego poranka na śniadaniu. Ani poprzedniego. Ani wcześniej nie pojawiał się niemal na żadnym z posiłków, spożywając w samotności. Jego domownicy widzieli go bardzo rzadko, a nawet jeśli mieli ważne sprawy, musiały poczekać. Morgoth wiedział, że postępował źle, raniąc ich wszystkich, lecz żeby nie dopuścić do kolejnych pogrzebów, musiał się od nich odsunąć. Odsuwał się już po zdarzeniach w Stonehenge, kiedy zrozumiał, że przeciwnicy idei czystego świata porzucili już dyplomację na rzecz otwartej wojny. A on był jednym z najważniejszych ludzi Riddle'a, co wystawiało go na świeczniku. Nikt, kto znajdował się blisko niego nie był bezpieczny, a Sabat jedynie to potwierdzał. Łamanie swoją obojętnością ludzi, na których zależało mu najbardziej, było czymś okrutnym, jednak rzeczywistość też taka była. A on musiał się wyrzec bliskości z nimi, żeby nie dopuścić do kolejnej tragedii. Żeby czuwać nad nimi jak najlepiej. Dlatego właśnie unikał towarzystwa. Dlatego wychodził przed świtem i wracał na długo po zmroku. Gdy zostawał w pałacu, nie opuszczał swoich komnat pogrążony w obmyślaniu kolejnych kroków, strategii, planów hodowli i rozwoju, by spuścizna dla następnych pokoleń nie zostawiła ich osamotnionych. Kiedyś sądził, że będzie to robił dla swoich dzieci, lecz teraz nie był w stanie o tym myśleć. To potomstwo Rosalie i Cynerica miał w głowie, gdy widział przyszłość swojego rodu. To ich miał przed sobą jako tych, którzy zostaną po nim na tym świecie.
Wracając do pałacu, zatrzymał się na moment przy kamiennych stołach, czując jak bardzo był słaby. Musiał podeprzeć się dłonią na blacie i odetchnąć parę razy głęboko, by mroczki przed oczami zniknęły. Praktycznie nie sypiał, nie jadł. Nie w ludzkiej formie, bo noce były wypełnione krwawymi polowaniami, które zdawały się niczym uzależnienie, w którym to znajdował ucieczkę od własnych myśli. Chociażby na moment. Gdy siły wróciły do słabego ciała, odetchnął, prostując się i znów nabierając lordowskiego wyrazu postawy. W idealnym momencie. Nie spodziewał się, że ktoś jeszcze pojawi się tak wcześnie rano na zewnątrz. O tej porze Yaxley's Hall zawsze było ciche, śpiące i nieme. Gdy tylko zauważył, że nie był sam, odwrócił się ku potencjalnemu towarzystwu, mając nadzieję, że nikt nie planował przeszkadzać mu na dłużej. Widząc zmierzającą ku niemu szybkim krokiem Rosalie, na jego twarzy wyrysowały się emocje zaskoczenia, ale również i niepokoju. Zanim zdążył odpowiedzieć na jej słowa, nie zastanawiając się, szybko wyszedł jej naprzeciw, żeby złapać ją mocno za ramiona i asekurować przed możliwym upadkiem. - Dobrze się czujesz? - spytał momentalnie, przenosząc spojrzenie na wybrzuszenie sukni na poziomie brzucha. W jego głosie czaiła się nuta lęku, lecz również i surowości. Dlaczego wybiegła w takim pośpiechu? Nie powinna była się przemęczać. Nie w takim stanie. Jeśli jednak już to robiła, musiało to oznaczać problemy z ciążą — nic innego nie przychodziło mu do głowy, a od kiedy Cynerica nie było w pałacu, na niego spadał obowiązek doglądania jej zdrowia. Jej i jej dziecka. Mimo że nie rozmawiali, Morgoth życzył sobie, by codziennie wpływał raport od uzdrowiciela zajmującego się Rosalie. Wczorajszy nie wykrył nic niepokojącego. Co więc uległo zmianie?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wybiegnięcie z domu widząc Morgoth’a było impulsem nie do powstrzymania. Moje ciało samo zerwało się do ruchu, wykrzesało z siebie resztki energii zmuszając do niemalże biegu, byle tylko zdążyć, złapać go, być przy nim. Nie wiedziałam, czy z własną rodzoną siostrą miał tak mocną więź co ze mną. Czy Leia wyczuwała to co ja? Czy potrafiła po jednym spojrzeniu określić, że coś go trapi? Był dobrym kłamcą, potrafił zakładać maski, które sprawiały, że nie widać było po nim cierpienia. Był teraz nestorem, jego słabość oznaczała słabość całego rodu, a nie mógł sobie na to pozwolić przed szlacheckim społeczeństwem, przed swoim ojcem, ale przede mną... Chociaż moje serce należało do innego mężczyzny, to musiał on zaakceptować fakt, że mój kuzyn jest mi kimś naprawdę bliskim. Przez ten krótki okres czasu, kiedy Morgoth miał żonę, mogłam przekazać jej funkcję stania u jego boku, dbania o niego i wspierania go. Ale teraz, teraz nie mogłam sobie pozwolić na to, aby był z tym wszystkim sam. Moje ramie było dla niego, moje uszy wysłuchają wszystkiego, a usta doradzą, jeśli będzie trzeba.
Krok za krokiem szłam ku niemu. Nawet nie potrafię określić co czułam, jakie emocje przepływały przez moje ciało. Myślałam tylko o tym, aby nie zniknął, nie uciekł i nie odprawił mnie z powrotem do domu. Wujowi bym się nie postawiła, jego słowom również byłam posłuszna, ale gdyby padło stwierdzenie, że mam wracać do domu, to odpowiedziałabym mu kategorycznie nie. Odetchnęłam z ulgą, gdy znalazłam się obok, a swoje dłonie mocno zacisnęłam na jego przedramieniu. W jego spojrzeniu widać było przejęcie, w głosie czuć było niepokój, a ja nie wiedziałam skąd ten lęk.
- Nie... znaczy tak, nie wiem... Oh, Morgoth! - westchnęłam.
Przygryzłam usta jeszcze mocniej zaciskając dłonie na rękawie jego płaszcza. Trzymałam go kurczowo nie chcąc go puścić. Bałam się, że gdy tylko to zrobię, to on uleci, rozpłynie się w dym i tyle go widziałam. Umykał mi ciągle, chociaż był, to go nie było i trwało to już od dłuższego czasu. Bałam się, że jeśli w końcu jakoś nie zareaguję, to zniknie mi na dobre. Czasami miałam wrażenie, że do mnie wraca. Gdy byliśmy sami to czułam, że on naprawdę tu jest, ale po chwili znowu przelatywał mi przez palce, jak szary dym, który próbowałam złapać.
- Chciałam tylko z tobą posiedzieć na ławce. Usiądziesz ze mną? - dodałam już spokojniej.
Nie czekając na jego reakcję wyciągnęłam różdżkę, machnęłam nią oczyszczając najbliższą ławeczkę i skierowałam ku niej swoje kroki. Musiał za mną pójść, zbyt mocno miałam zaciśnięte palce na jego ramieniu, by mógł tak łatwo zabrać rękę z mojego uścisku.
Wpatrywałam się w ośnieżone drzewa i krzewy naszego ogrodu. Przychodząc tu już widziałam oczami swojej wyobraźni jak moje dziecko bawi się tu biegając za ojcem lub latając na swojej malutkiej miotełce, którą otrzymał od dziadka na drugie urodzinki. Nie potrzebowałam już książek, aby przenieść się w wymarzoną przyszłość, wystarczyło by moje dziecko poruszyło się pod moją piersią. Patrząc jednak na zmarniałą twarz mojego kuzyna, nie potrafiłam wyobrazić sobie niczego dobrego. Miałam wrażenie, że nie dotrwa pięknych dni i płakać mi się chciało na samą myśl o tym. Za każdym razem gdy nie widziałam go przez jakiś czas, to miałam wrażenie, że wygląda coraz gorzej.
Czasami nie trzeba było używać słów, aby wszystko zrozumieć. Wystarczyło wsłuchać się w oddech i bicie serca, skupić się na oczach, które były odzwierciedleniem duszy i pokazywały wszystko. Mimikę twarzy opanujesz, głos także, ale nawet mój kuzyn nie mógł zapanować nad swoim spojrzeniem. Utkwiłam wzrok na jego oczach, tych pięknych, jak nasze rodowe barwy, zielonych oczach. I tak bardzo mu współczułam. Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić co musi czuć, co musi się dziać w jego głowie. Ale nie chciałam, by był z tym wszystkim sam. Lei nie było, jej stan zdrowia zmusił naszą rodzinę do wysłania ją za granicę i miałam szczerą nadzieję, że uda im się ją wyleczyć i niedługo do nas powróci. Mojego męża nie było, więc nie było żadnego męskiego członka Yaxley’ów, z którym Morgoth by był blisko. Z moją siostrą i tak nigdy nie miał bardzo pozytywnych relacji, a swoich rodziców unikał tak jak i mnie. Kto więc był, jak nie ja, najodpowiedniejszą osobą do tego, aby przy nim być? Nawet jeśli robiłam to na siłę, nawet jeśli z pozoru nie chciał mojego towarzystwa, to miałam dziwne wrażenie, że gdy ciałem mówił nie, to dusza prosiła zostań ze mną.
- Przy mnie możesz być człowiekiem, nie musisz nosić maski - szepnęłam.
Był wczesny poranek, życie w naszym ogrodzie budziło się z nocnego snu. Chociaż temperatura była niska, to nie wszystkie zwierzęta zapadły w zimowy sen. Przyglądałam się koronom drzew, biały puch właśnie opadał na ziemię, gdy jeden z ptaków wzbił się w powietrze.
Krok za krokiem szłam ku niemu. Nawet nie potrafię określić co czułam, jakie emocje przepływały przez moje ciało. Myślałam tylko o tym, aby nie zniknął, nie uciekł i nie odprawił mnie z powrotem do domu. Wujowi bym się nie postawiła, jego słowom również byłam posłuszna, ale gdyby padło stwierdzenie, że mam wracać do domu, to odpowiedziałabym mu kategorycznie nie. Odetchnęłam z ulgą, gdy znalazłam się obok, a swoje dłonie mocno zacisnęłam na jego przedramieniu. W jego spojrzeniu widać było przejęcie, w głosie czuć było niepokój, a ja nie wiedziałam skąd ten lęk.
- Nie... znaczy tak, nie wiem... Oh, Morgoth! - westchnęłam.
Przygryzłam usta jeszcze mocniej zaciskając dłonie na rękawie jego płaszcza. Trzymałam go kurczowo nie chcąc go puścić. Bałam się, że gdy tylko to zrobię, to on uleci, rozpłynie się w dym i tyle go widziałam. Umykał mi ciągle, chociaż był, to go nie było i trwało to już od dłuższego czasu. Bałam się, że jeśli w końcu jakoś nie zareaguję, to zniknie mi na dobre. Czasami miałam wrażenie, że do mnie wraca. Gdy byliśmy sami to czułam, że on naprawdę tu jest, ale po chwili znowu przelatywał mi przez palce, jak szary dym, który próbowałam złapać.
- Chciałam tylko z tobą posiedzieć na ławce. Usiądziesz ze mną? - dodałam już spokojniej.
Nie czekając na jego reakcję wyciągnęłam różdżkę, machnęłam nią oczyszczając najbliższą ławeczkę i skierowałam ku niej swoje kroki. Musiał za mną pójść, zbyt mocno miałam zaciśnięte palce na jego ramieniu, by mógł tak łatwo zabrać rękę z mojego uścisku.
Wpatrywałam się w ośnieżone drzewa i krzewy naszego ogrodu. Przychodząc tu już widziałam oczami swojej wyobraźni jak moje dziecko bawi się tu biegając za ojcem lub latając na swojej malutkiej miotełce, którą otrzymał od dziadka na drugie urodzinki. Nie potrzebowałam już książek, aby przenieść się w wymarzoną przyszłość, wystarczyło by moje dziecko poruszyło się pod moją piersią. Patrząc jednak na zmarniałą twarz mojego kuzyna, nie potrafiłam wyobrazić sobie niczego dobrego. Miałam wrażenie, że nie dotrwa pięknych dni i płakać mi się chciało na samą myśl o tym. Za każdym razem gdy nie widziałam go przez jakiś czas, to miałam wrażenie, że wygląda coraz gorzej.
Czasami nie trzeba było używać słów, aby wszystko zrozumieć. Wystarczyło wsłuchać się w oddech i bicie serca, skupić się na oczach, które były odzwierciedleniem duszy i pokazywały wszystko. Mimikę twarzy opanujesz, głos także, ale nawet mój kuzyn nie mógł zapanować nad swoim spojrzeniem. Utkwiłam wzrok na jego oczach, tych pięknych, jak nasze rodowe barwy, zielonych oczach. I tak bardzo mu współczułam. Nawet nie potrafiłam sobie wyobrazić co musi czuć, co musi się dziać w jego głowie. Ale nie chciałam, by był z tym wszystkim sam. Lei nie było, jej stan zdrowia zmusił naszą rodzinę do wysłania ją za granicę i miałam szczerą nadzieję, że uda im się ją wyleczyć i niedługo do nas powróci. Mojego męża nie było, więc nie było żadnego męskiego członka Yaxley’ów, z którym Morgoth by był blisko. Z moją siostrą i tak nigdy nie miał bardzo pozytywnych relacji, a swoich rodziców unikał tak jak i mnie. Kto więc był, jak nie ja, najodpowiedniejszą osobą do tego, aby przy nim być? Nawet jeśli robiłam to na siłę, nawet jeśli z pozoru nie chciał mojego towarzystwa, to miałam dziwne wrażenie, że gdy ciałem mówił nie, to dusza prosiła zostań ze mną.
- Przy mnie możesz być człowiekiem, nie musisz nosić maski - szepnęłam.
Był wczesny poranek, życie w naszym ogrodzie budziło się z nocnego snu. Chociaż temperatura była niska, to nie wszystkie zwierzęta zapadły w zimowy sen. Przyglądałam się koronom drzew, biały puch właśnie opadał na ziemię, gdy jeden z ptaków wzbił się w powietrze.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nie rozumiał, dlaczego tak ciągnęła do jego obecności. Dlaczego nie mogła tego po prostu zostawić jak było. Dlaczego tak bardzo zabiegała o to, żeby się z nim zobaczyć? Dlaczego nie poprzestawała, chociaż tak wiele razy zderzała się z milczeniem i obojętnością? Dostawał wiadomości za każdym razem, gdy pytała o niego skrzaty czy służbę, ale odsuwał ją nie ze względu na niechęć, lecz patrzył na jej dobro. Jego osoba nie stanowiła ukojenia, nie miała znaleźć w nim odpowiedzi, których szukała, nie miała poczuć spokoju. Musiała przecież widzieć, że bliscy mu ludzie nie mieli być bezpieczni, tracili życie, a nieustanne zagrożenie, które niósł niczym oznaczenie na swoich plecach nie miało poprzestać. Zakon wiedział kim był i z kim przystał. Kogo wspierał, a patrząc na to, co miało miejsce w Kamiennym Kręgu, nie interesowały ich poboczne ofiary — liczył się tylko cel i nic więcej. Rzeź, którą sobie tam urządzili, pochłonęła wiele ofiar. A co jeśli nie zdążyliby uciec? Co, jeśli znajdowałyby się tam kobiety z ich rodu? Nie. Wolał nie myśleć o tym szaleństwie. Teraz jednak Rycerze Walpurgii nie stanowili już sekretu i wprost ich lider okazał potęgę, siejąc zamęt. Morgoth stanął u jego boku, bo tak właśnie nakazywał obowiązek i przysięga, którą złożył. Robił to dla dobra rodziny. Rodziny, która teraz była wystawiona jak na talerzu, w którego centrum stał właśnie on. Rosalie musiała więc zrozumieć dlaczego. Od zawsze był oziębły i niezdolny do ciepła, którym biły jego matka i kuzynka. Nigdy nie miał być taki jak one i nikt też tego nie oczekiwał, jednak w kontakcie z nimi, jedna i druga strona odnosiła rany — on nie mogąc dać im tego, czego pragnęły, one natomiast nie mogąc nasycić się jego bliskością. Musiały jednak pojąć, że mężczyźni z ich rodu funkcjonowali zupełnie inaczej; tak różni, tak spolaryzowani, tak daleko nieosiągalni. A równocześnie potrafili tworzyć zgrane duety małżeńskie ze swoimi przeciwnościami. I chociaż Morgothowi zawsze wydawało się, że nie będzie mógł w stanie stać się połową tego związku, rzeczywistość jakby wyprowadzała go z błędu. Przywykł zbyt szybko do tej zmiany. Do poczucia spokoju i pewności. Do widzenia swojej przyszłości. Los zweryfikował jednak jego plany, po raz kolejny ukazując mu, że to teraźniejszość wpływała na przyszłość, a sunięcie w nieznanym nie dbając o tu i teraz mogło prowadzić tylko do zguby. Okrutna prawda miała w niego uderzyć znienacka i zaatakować niczym bestia z ciemności. A przecież on był bestią. Pozwolił sobie na uśpienie instynktów i dał się zaskoczyć jak jakiś szczeniak, co kosztowało go życie. Nie jego własne, więc stratę tę i nienawiść do samego siebie miał nieść już do końca swoich dni. To był jego błąd. Rozkojarzenie sprowadziło zagładę i uderzyło wprost w samo serce rodu. Ale nie zamierzał pozwalać na to, by ktokolwiek dostrzegł w tym wypadku słabość. Miał być Śmierciożercą i opiekunem rodziny bez względu na wszystko, dlatego właśnie to czynił. Odciął się od wszystkich dla ich dobra.
Jego zmarszczone brwi nie złagodniały nawet, wtedy gdy osadził już ciężarną kuzynkę na jednej z ławek samemu przez chwilę jeszcze stojąc i przypatrując się jej uważnie. Odpowiedź Rosalie nie była jednoznaczna, a mgliste przesłanie zaalarmowało nestora, by w razie czego być w pogotowiu. Przywołał do siebie skrzata, zamierzając wydać mu polecenie sprowadzenia uzdrowiciela do kobiety, ale ta go powstrzymała. Skończyło się jednak na tym, by czekał w posiadłości. Morgoth nie zamierzał się uginać, nie wiedząc, co działo się z dzieckiem ani z matką — czy cierpiała dusza, czy też ciało. Obojętnie co to było, był za nią, za nich odpowiedzialny. Cyneric nie zostawiłby ukochanej żony bez świadomości, że kuzyn odpowiednio otoczy ją opieką. Jego dłoń drgnęła, gdy chciał sięgnąć do wewnętrznej strony płaszcza i wydobyć papierośnicę, lecz powstrzymał się przed znajomym ruchem. Wyuczone na pamięć ciało musiało się tym razem obejść bez spełnienia — uzdrowiciele wyraźnie podkreślali, że na dziecko wpływało wiele czynników. Tytoń i inne używki były surowo zabraniane, więc nestor nie miał możliwości pertraktowania z tym rozkazem. Usiadł za to u szczytu na jednym z dostosowanych kamiennych tronów, pozwalając sobie na lekką nonszalancję. Nie wiedział, co dokładnie trapiło kuzynkę, jednak gdy zabrała głos, na nowo poczuł wzbierający w nim gniew.
Nie, przemknęło mu od razu przez myśli, gdy usłyszał kobiece słowa. Popełnił już błędy i dopuścił do siebie kogoś, nad kim miał sprawować opiekę i zawiódł. Oczekiwała, że znów na to pozwoli? Że znów pozwoli sobie na rozkojarzenie prywatnymi rozterkami? Nie. Blizna na lewym oku drgnęła lekko, informując o irytacji nestorowskiego syna, jednak nic więcej nie pojawiło się na jego twarzy, co mogłoby zwiastować złość. Na pewno nie ton, w którym zamaskował wszystko co chciał. Nie musiał jednak tego robić, bo otwarcie odrzucił wysuniętą ku niemu delikatną dłoń. - Cyneric jest w Norwegii - powiedział prosto. - Jeśli czujesz się samotna, wróci - wytłumaczył, podnosząc na nią spojrzenie i wbijając je w jej postać. Przecież tego potrzebowała, prawda? Bliskości ukochanego mężczyzny, którego dziecko nosiła pod sercem. Jeśli trawiły ją wątpliwości lub smutki, z nim powinna się nimi dzielić. Z nim je rozjaśniać. On był jej nestorem i taką rolę zamierzał pełnić. Nie powiedział, że kazałby wrócić swojemu kuzynowi do Fenland. Nie musiał tego mówić. Oboje doskonale wiedzieli, że pomimo że wciąż byli bliskim kuzynostwem, w oczach wszystkich to Morgoth stał powyżej swoich rówieśników w hierarchii. Stał ponad wszystkimi i nikt nie miał większej władzy od niego. Ale ta władza równała się też z wyrzeczeniami. Młody senior boleśnie się przekonał jakimi i nie zamierzał popełniać tego samego błędu. Jego oczy nie odrywały się od blondynki, czekając na reakcję. Nie wiedział, co Rosalie uważała, że tam znajdowała. Może w tej głębokiej zieleni każdy odnajdywał to, co chciał dostrzegać? Ból, cierpienie, siłę, wyzwanie — bo czy pustka nie mogła być zapełniona przez wszystko? Łatwo było umieścić w nicości tak wiele i tak łatwo. Tak pochopnie.
Jego zmarszczone brwi nie złagodniały nawet, wtedy gdy osadził już ciężarną kuzynkę na jednej z ławek samemu przez chwilę jeszcze stojąc i przypatrując się jej uważnie. Odpowiedź Rosalie nie była jednoznaczna, a mgliste przesłanie zaalarmowało nestora, by w razie czego być w pogotowiu. Przywołał do siebie skrzata, zamierzając wydać mu polecenie sprowadzenia uzdrowiciela do kobiety, ale ta go powstrzymała. Skończyło się jednak na tym, by czekał w posiadłości. Morgoth nie zamierzał się uginać, nie wiedząc, co działo się z dzieckiem ani z matką — czy cierpiała dusza, czy też ciało. Obojętnie co to było, był za nią, za nich odpowiedzialny. Cyneric nie zostawiłby ukochanej żony bez świadomości, że kuzyn odpowiednio otoczy ją opieką. Jego dłoń drgnęła, gdy chciał sięgnąć do wewnętrznej strony płaszcza i wydobyć papierośnicę, lecz powstrzymał się przed znajomym ruchem. Wyuczone na pamięć ciało musiało się tym razem obejść bez spełnienia — uzdrowiciele wyraźnie podkreślali, że na dziecko wpływało wiele czynników. Tytoń i inne używki były surowo zabraniane, więc nestor nie miał możliwości pertraktowania z tym rozkazem. Usiadł za to u szczytu na jednym z dostosowanych kamiennych tronów, pozwalając sobie na lekką nonszalancję. Nie wiedział, co dokładnie trapiło kuzynkę, jednak gdy zabrała głos, na nowo poczuł wzbierający w nim gniew.
Nie, przemknęło mu od razu przez myśli, gdy usłyszał kobiece słowa. Popełnił już błędy i dopuścił do siebie kogoś, nad kim miał sprawować opiekę i zawiódł. Oczekiwała, że znów na to pozwoli? Że znów pozwoli sobie na rozkojarzenie prywatnymi rozterkami? Nie. Blizna na lewym oku drgnęła lekko, informując o irytacji nestorowskiego syna, jednak nic więcej nie pojawiło się na jego twarzy, co mogłoby zwiastować złość. Na pewno nie ton, w którym zamaskował wszystko co chciał. Nie musiał jednak tego robić, bo otwarcie odrzucił wysuniętą ku niemu delikatną dłoń. - Cyneric jest w Norwegii - powiedział prosto. - Jeśli czujesz się samotna, wróci - wytłumaczył, podnosząc na nią spojrzenie i wbijając je w jej postać. Przecież tego potrzebowała, prawda? Bliskości ukochanego mężczyzny, którego dziecko nosiła pod sercem. Jeśli trawiły ją wątpliwości lub smutki, z nim powinna się nimi dzielić. Z nim je rozjaśniać. On był jej nestorem i taką rolę zamierzał pełnić. Nie powiedział, że kazałby wrócić swojemu kuzynowi do Fenland. Nie musiał tego mówić. Oboje doskonale wiedzieli, że pomimo że wciąż byli bliskim kuzynostwem, w oczach wszystkich to Morgoth stał powyżej swoich rówieśników w hierarchii. Stał ponad wszystkimi i nikt nie miał większej władzy od niego. Ale ta władza równała się też z wyrzeczeniami. Młody senior boleśnie się przekonał jakimi i nie zamierzał popełniać tego samego błędu. Jego oczy nie odrywały się od blondynki, czekając na reakcję. Nie wiedział, co Rosalie uważała, że tam znajdowała. Może w tej głębokiej zieleni każdy odnajdywał to, co chciał dostrzegać? Ból, cierpienie, siłę, wyzwanie — bo czy pustka nie mogła być zapełniona przez wszystko? Łatwo było umieścić w nicości tak wiele i tak łatwo. Tak pochopnie.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Naprawdę nie sądziłam, że tak bardzo wszystko się zmieni. Przejęcie przez Morgoth’a posady nestora traktowałam jako zaszczyt, byłam z niego tak bardzo dumna, ale nie sądziłam, że sprawi to, że oddali się ode mnie jeszcze bardziej. Już od jakiegoś czasu mi umykał, chociaż bardzo starałam się go utrzymać przy sobie. Tak teraz miałam wrażenie, że trzymam ostatnie nitki, które, gdy tylko mocniej pociągnę, urwą się i nie będę mogła już tego naprawić. Cały czas przecież mówiłam, że rozumiałam, że objęcie nowej posady związane było z cięższą pracą i wyrzeczeniem, ale nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego nawet teraz, gdy nikt nas nie obserwował i mógłby sobie odpuścić, to on odrzucał moją dłoń. Nie musiał nic mówić, czułam, że walę w ścianę. Grubą, solidną i wysoką ścianę. I przebić się przez nią nie było łatwo. Ktoś kto postawił wokół siebie tak wysoki mur zadbał o to, aby nie było w nim luk. Musiał jednak coś przeoczyć, w tym murze musi być jakaś szczelina, którą mi systematycznie będzie udawało się rozgrzebać. Aż zrobię dziurę, najpierw małą, coraz większą, aż go z tej samotni wyciągnę. Nie mogłam patrzeć, jak marnieje. Tylko najpierw tę szczelinę musiałam znaleźć.
Prychnęłam kręcąc głową. Naprawdę myślał, że to o mojego męża mi chodzi? Nie brakowało mi towarzystwa, również byłam Yaxley’em i samotność mi nie przeszkadzała. A jeśli miałam dni, że potrzebowałam spędzić czas z innym człowiekiem, to miałam siostrę, kuzynki, a Londyn był pełen innych dam, które mogły stanowić dla mnie dobre towarzystwo. Czułam na sobie jego spojrzenie i użyłam pełni swojej energii, aby się w jego stronę nie odwrócić. Siedząc wyprostowana wpatrywałam się w przestrzeń przed sobą próbując jakoś to wszystko przemyśleć. Czy to tak miała wyglądać teraz nasza przyjaźń? Miał postawić się wyżej ode mnie? Być może mój mąż był w stanie się temu podporządkować i przyjąć to jakoś łatwiej, ale ja tak nie mogłam.
- Nie zrozum mnie źle, nie chcę byś pomyślał, że nie szanuję cię jako nestora... - zaczęłam, ale po chwili zamilkłam.
Zacisnęłam mocniej usta. Jednak nie mogłam wysiedzieć. Wstałam, wszystko tak bardzo rozsadzało mnie od środka. Czy to nowa magia, która kształtowała się pod moim sercem sprawiała, że tak wiele skrajnych emocji odczuwałam? Z jednej strony miałam ochotę usiąść i płakać, a z drugiej rzucić w jego stronę śnieżką i z zaskoczenia zmusić do opuszczenia gardy. Wszakże śmiech był najlepszym lekarstwem na całe zło, miałam jednak wrażenie, że mój nowy nestor o tym zapomniał. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam na jego twarzy szczery uśmiech, jak dawno to było. Trzymając dłonie na brzuchu okrążyłam stół, aby podejść do miejsca, gdzie siedział i stanąć za jego plecami. Dłońmi oparłam się o oparcie, do moich nozdrzy dotarł jakże dobrze znany mi zapach męskich perfum.
- Odtrącasz nas by nas chronić - wyszeptałam.
Śmierć Marine była dla nas wszystkich szokiem. Ale czy miało to rzutować na nasze relacje? Czy to dlatego Morgoth nas odtrącał? Umarła jego żona, jako osoba mu najbliższa, ale równie dobrze mogła zginąć jego matka, siostra, nawet ja. Czy odtrącanie nas i usprawiedliwianie tego chęcią ochrony, nie było tak naprawdę tchórzostwem przed bólem po stracie osób, które kochał? Był głupi, jeśli myślał, że niczego się nie domyślam. Może byłam kobietą, słabą kobietą przeznaczoną do tego, aby nasz ród mógł się dalej rozwijać. Ze swoim miejscem i obowiązkami się dawno pogodziłam. Ale nie było prawdą, że jeśli byłam kobietą to byłam niedomyślna i nie byłam w stanie niczego dostrzec, ani powiązać faktów. Może nie byłam najbardziej spostrzegawczą osobą na świecie, ale swojego kuzyna znałam, a przynajmniej tak mi się wydawało.
- Czasami mam wrażenie, że jesteś kimś zupełnie obcym, a nie bratem, za którego cię uważałam - dodałam po cichu.
Pozwoliłam sobie na wylanie emocji, przekazaniu mu swoich spostrzeżeń w głębi serca mając nadzieję, że zaprzeczy i wyprowadzi mnie z błędu. Kobieca intuicja podpowiadała mi jednak, że nic takiego się nie stanie. Bałam się, że za jakiś czas mój kuzyn stanie się dla mnie kimś kompletnie obcym.
Prychnęłam kręcąc głową. Naprawdę myślał, że to o mojego męża mi chodzi? Nie brakowało mi towarzystwa, również byłam Yaxley’em i samotność mi nie przeszkadzała. A jeśli miałam dni, że potrzebowałam spędzić czas z innym człowiekiem, to miałam siostrę, kuzynki, a Londyn był pełen innych dam, które mogły stanowić dla mnie dobre towarzystwo. Czułam na sobie jego spojrzenie i użyłam pełni swojej energii, aby się w jego stronę nie odwrócić. Siedząc wyprostowana wpatrywałam się w przestrzeń przed sobą próbując jakoś to wszystko przemyśleć. Czy to tak miała wyglądać teraz nasza przyjaźń? Miał postawić się wyżej ode mnie? Być może mój mąż był w stanie się temu podporządkować i przyjąć to jakoś łatwiej, ale ja tak nie mogłam.
- Nie zrozum mnie źle, nie chcę byś pomyślał, że nie szanuję cię jako nestora... - zaczęłam, ale po chwili zamilkłam.
Zacisnęłam mocniej usta. Jednak nie mogłam wysiedzieć. Wstałam, wszystko tak bardzo rozsadzało mnie od środka. Czy to nowa magia, która kształtowała się pod moim sercem sprawiała, że tak wiele skrajnych emocji odczuwałam? Z jednej strony miałam ochotę usiąść i płakać, a z drugiej rzucić w jego stronę śnieżką i z zaskoczenia zmusić do opuszczenia gardy. Wszakże śmiech był najlepszym lekarstwem na całe zło, miałam jednak wrażenie, że mój nowy nestor o tym zapomniał. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam na jego twarzy szczery uśmiech, jak dawno to było. Trzymając dłonie na brzuchu okrążyłam stół, aby podejść do miejsca, gdzie siedział i stanąć za jego plecami. Dłońmi oparłam się o oparcie, do moich nozdrzy dotarł jakże dobrze znany mi zapach męskich perfum.
- Odtrącasz nas by nas chronić - wyszeptałam.
Śmierć Marine była dla nas wszystkich szokiem. Ale czy miało to rzutować na nasze relacje? Czy to dlatego Morgoth nas odtrącał? Umarła jego żona, jako osoba mu najbliższa, ale równie dobrze mogła zginąć jego matka, siostra, nawet ja. Czy odtrącanie nas i usprawiedliwianie tego chęcią ochrony, nie było tak naprawdę tchórzostwem przed bólem po stracie osób, które kochał? Był głupi, jeśli myślał, że niczego się nie domyślam. Może byłam kobietą, słabą kobietą przeznaczoną do tego, aby nasz ród mógł się dalej rozwijać. Ze swoim miejscem i obowiązkami się dawno pogodziłam. Ale nie było prawdą, że jeśli byłam kobietą to byłam niedomyślna i nie byłam w stanie niczego dostrzec, ani powiązać faktów. Może nie byłam najbardziej spostrzegawczą osobą na świecie, ale swojego kuzyna znałam, a przynajmniej tak mi się wydawało.
- Czasami mam wrażenie, że jesteś kimś zupełnie obcym, a nie bratem, za którego cię uważałam - dodałam po cichu.
Pozwoliłam sobie na wylanie emocji, przekazaniu mu swoich spostrzeżeń w głębi serca mając nadzieję, że zaprzeczy i wyprowadzi mnie z błędu. Kobieca intuicja podpowiadała mi jednak, że nic takiego się nie stanie. Bałam się, że za jakiś czas mój kuzyn stanie się dla mnie kimś kompletnie obcym.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ogrody
Szybka odpowiedź