Ganek
AutorWiadomość
Ganek
Niewielki domek jednorodzinny na przedmieściach Londynu od frontu zdobi równie niewielki drewniany ganek zewnętrzny otoczony drewnianą balustradą. Stara właścicielka tej posiadłości częstokroć przesiaduje tutaj na bujanym fotelu, pozornie dziergając swetry, w rzeczywistości podglądając sąsiadów. Na parapecie bliżej drzwi leży kilka książek Minerwy o zalepionych papierem okładkach. Traktują głównie o transmutacji, a czarownica lubi czytać je na świeżym powietrzu - uważa jednak, żeby nie zostały dostrzeżone przez mugoli. Rozciąga się stąd doskonały widok na niewielki ogródek, zielony trawnik i kwitnące azalie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Ostatnio zmieniony przez Minnie McGonagall dnia 17.07.16 18:14, w całości zmieniany 3 razy
|jakoś w listopadzie
Nie wiem, jak bardzo nisko upaść się da. Ale sprzedawanie obcym ludziom bezużytecznych towarów jest naprawdę niedaleko od tego ostatecznego dna. Całe szczęście, że za zawracanie głowy nie karzą piekłem, w przeciwnym razie smażyłabym się tam wraz ze wszystkimi innymi akwizytorami. Komiwojażerstwo nigdy nie kojarzyło mi się za dobrze, zawsze zatrzaskiwałam tym pasożytom drzwi przed nosem, tak jak świadkom Jehowy oraz wszelkim osobom, które w jakiś nieprzyjemny sposób mi się naprzykrzały. Naprawdę nie sądziłam, że kiedykolwiek zmuszę się do podobnego sposobu zarabiana na życie, ale różne sytuacje zmuszają mnie do czynów, o jakich nie powiedziałabym, że jestem zdolna. I na tym polega mój błąd, bo przecież jestem zdolna absolutnie do wszystkiego. Skoro udowodniłam sobie, że mogę kelnerować, myć okna, a nawet być pomocnikiem stolarza, to czemu nie zająć się pracą mniej atrakcyjną moralnie (kto by się przejmował), a za to całkiem lukratywną i w miarę przyzwoicie opłacalną. Potrafię rozpoznać dusigroszy i wiem, do jakich ludzi należy zagadać, by zrobili tak, jak tego chcę. Przeważnie napadam starsze panie, a te, bezbronne, pozbawione wstawiennictwa albo wierzą w każde moje słowo, albo płacą, byleby zapewnić sobie święty spokój. Odziana w szeroki, czarny płaszcz z dużymi kieszeniami wszytymi po wewnętrznej i zewnętrznej stronie zapewne wyglądam osobliwie, ale to ubranie wymagane w tym zawodzie. Wszystkie przedmioty, jakie oferuję i sprzedaję, mieszczę w tych kieszeniach. I cóż z tego, że są to podróby, nędzne kopie, totalnie niewypały, jeśli znajdują się na nie nabywcy? Nie dalej jak wczoraj, udało mi się sprzedać parę starych, śmierdzących skarpet znalezionych na wysypisku, po tym, jak wmówiłam miłośnikowi alchemii, że są to ulubione skarpetki Nicholasa Flamela. Idioci ufali każdemu mojemu słowu, powołując się na certyfikat, wykonany za gorsze przez jakieś biuro na Pokątnej, oferujące dyplomy na wszystkie okazje... Głupota nie zna granicz. Choć szczytem i tak okazało się opchnięcie dziś pewnej pani fiolki zawierającej powietrze, jakim oddychał sir Dagonet, nestor rodu Bulstrode kilkaset lat temu. Gdy zachwalałam towar, kobieta praktycznie się rozpłakała, wzruszona, że ściska w swych dłoniach tak cenną pamiątkę. Nie musiałam nawet specjalnie długo jej namawiać, by zapłaciła mi dużo, znacznie więcej, niż przypuszczałam. Moje umiejętności marketingowe wcale nie okazują się w tym fachu potrzebne, należy jedynie dobrze wyczuć tego, z kim ma się do czynienia. Tak na przykład stojąc oko w oko z postawnym mężczyzną, odgaduję, że interesuje się quiddichem, specjalnie dla niego dobywam więc z przepastnych kieszeni płaszcza zniszczony, mocno sfatygowany złoty znicz i opowiadam, iż jest to pierwsza piłeczka, którą wykorzystano w meczu, o zasadach identycznych ze współczesnym. Widzę, że mężczyzna łyknął haczyk, więc dodaję do tego historię o dziedzictwie i przynudzam jeszcze trochę, a jego oczy rozświetlają się jak żarówki. Wymieniona przeze mnie cena nieco go jednak odstrasza, ale to nic, jestem gotowa nieco mu opuścić. Po zażartym targowaniu się (muszę sprawiać pozory), oddaję mu bez żalu tego rupiecia i oboje odchodzimy zadowoleni. Facet w podzięce oferuje mi jeszcze konfitury swojej żony, a ja, cóż, przyjmuję je z uśmiechem. W Londynie generalnie panuje duży popyt na podobne pierdoły. Młodej dziewuszce o klasycznej urodzie sprzedaję autograf niezrównanej Belle, której w życiu na oczy nie widziałam, a gdy ta płacze ze szczęścia, czochram ją po główce, jakby była szczeniaczkiem. Czym prędzej wycofuję się jednak, słysząc głos matki - widać dziewczę samo wysłupłało oszczędności ze swej skarbonki. Nie mam wcale wyrzutów sumienia i dalej krążę po mieście, pozbywając się przypadkowych śmieci znalezionych na ulicy bądź wyciągniętych bezpośrednio z koszów. Obtłuczony kubek sprzedałam za miliony, wmawiając pewnej szalonej groupie, że pijał z niego sam Rick Charlie. Wśród nastolatków jak ciepłe bułeczki rozchodzą się gażdżety związane ze światem sportu oraz gwiazd. Rekordową cenę dostałam za porwane majteczki, rzekomo należące do Celestyny Warbeck. Chłopak, któremu je ustąpiłam z nabożeństwem przytulił je do twarzy, nawet chyba nie zauważając, jak bardzo się przy tym skrzywiłam. Miał szczęście, że nie wiedział, czyją naprawdę stanowiły własność. Ludzie starsi z kolei są ostrożniejsi w kwestii takich nowinek, lecz chętnie przyjmują przedmioty związane z historią. Raczej nie nagabują szlachciców, ale prostaczkowie lubią otaczać się rzeczami rodowymi, nawet, jeśli sami nie mogą poszczycić się arystokratycznym pochodzeniem. To nic trudnego, zakupić tuzin szklanych fiolek i rozpowiadać, że w środku znajduje się niewidzialny ząb, ostatni, który wypadł Albusowi Dumbledore'owi. Albo wcisnąć dowolne kłamstwo, ludzie naprawdę kupią wszystko, musi to zostać jednak należycie sprzedane. Powinnam chyba zaprzestać kradzieży i zostać domokrążcą na pełen etat, ale w tym brakuje adrenaliny. I muszę nosić ten płacz, ciężki i niepraktyczny, mocno ograniczający moje ruchy. Jedynym plusem jest łatwy zarobek. Mam talent do wciskania ludziom rzeczy, których oni nie potrzebują oraz do wmawiania im, że buble to tak naprawdę niezwykłe cenne artefakty. I tak szczurze ogony zmieniają się w garść włosów meduzy a stara, drewniana fajka urasta do rangi fajki Ptolemeusza. Pękniętą kryształową kulę, która mu wypolerowaniu zaczyna ładnie błyszczeć, opylam jako własność Johna Dee i czuję się prawdziwie bogata. Żyć nie umierać, w kieszeniach prócz bibelotów brzęczą złote monety, a ja mogę skończyć już na dzisiaj z tą niegodną, obwoźną sprzedażą. Mimo wszystko, uparcie kontynuuję, licząc, że zgromadzę na tyle dużo pieniędzy, by rzucić to wszystko. Czuję jakiś dyskomfort, bojąc się, że... spotkam kogoś znajomego? Tak czy siak, prezentuję swe umiejętności zupełnie serio, dając z siebie wszystko. Żywiołowo gestykulując, prawie krzycząc i zachwalając swój towar podług wymagań indywidualnych klienta. Umiem ocenić, czy preferują wrzaskliwą reklamę, czy raczej skrupulatne wyliczenie wad, zalet oraz wszelkich parametrów oferowanych przeze mnie rzeczy. Niektórym podaję również wymyślony adres do wyimaginowanej firmy, zajmującej się tropieniem artefaktów. Muszę być pomysłowa w tym fachu i przygotowana na wszystko, bo nigdy nie wiadomo, z jakim dziwnym pytaniem wystrzeli klient. Raz została przetestowana moja historyczna wiedza, jakoś z tego wybrnęłam, ale od tego czasu zawsze robię risercz, żeby nie wtopić jeszcze niedokonanej transakcji. Zostaje mi już tylko ostatnie kilka domów; z ulgą myślę o zakończeniu ciężkiego dnia pracy i zaszycia się w pokoju hotelowym, ale pnę się pod górę i po schodach, pukając do drzwi poszczególnych mieszkań. Śmieję się, żartuję, zagaduję i ostatecznie udaje mi się pozbyć jeszcze starej karafki, w której rzekomo powstała pierwsza nalewka Toujours Pur oraz najstarszą talię kart do Eksplodującego Durnia. Nie chce mi się wierzyć w ludzką naiwność, ale najwyraźniej rzeczywiście jest tak, jaki jej obraz rysuje mi się przed oczami. Nie mogę zaprzeczać, więc z westchnięciem pukam do zupełnie już ostatniego mieszkania, czekając aż ktokolwiek zechce mi otworzyć. W głowie już układam sobie okolicznościową formułkę, jaką zwykłam wypowiadać w takich sytuacjach. Jeśli osoba po przeciwnej stronie drzwi zechce je zamknąć, nim skończę, prawdopodobnie wsunę stopę pomiędzy nie i zimno oznajmię, że jeszcze nie skończyłam. I bezpardonowo wejdę do mieszkania, jestem szczupła, więc nie powinno to stworzyć większego problemu. Nie takie rzeczy już się robiło. Na razie jednak wciąż odliczam, zegarek na mojej ręce tyka, a ja czekam, gniotąc rąbek płaszcza w rękach. Co takiego mam do zaoferowania? Witkę z Dębowego Gromu 79 na którym szalona Sykes przeleciała nad Atlantykiem, pędzel Norberta, słynnego malarza pochodzącego z rodu Falweyów... Wystarczy przecież spytać, czego sobie życzysz, kiedy już drzwi się otworzą, bo mam dostęp do każdego przedmiotu, jaki tylko sobie wymarzysz. To śmieszne, ale naprawdę spełniam marzenia. Wszyscy, których oszukuję, wierzą, że weszli w posiadanie jakiegoś tajemnego insygnium, ważnej dla nich pamiątki. I prawdopodobnie nigdy nie zrozumieją, że to zwykła szmira, wciśnięta im przez dziewczynę z ulicy. Dalej.
Przestępuję z nogi na nogę, czekając, az ktoś otworzy drzwi. Wiem, że mieszkanie nie jest puste, słyszę głosy... Szybciej.
Nie wiem, jak bardzo nisko upaść się da. Ale sprzedawanie obcym ludziom bezużytecznych towarów jest naprawdę niedaleko od tego ostatecznego dna. Całe szczęście, że za zawracanie głowy nie karzą piekłem, w przeciwnym razie smażyłabym się tam wraz ze wszystkimi innymi akwizytorami. Komiwojażerstwo nigdy nie kojarzyło mi się za dobrze, zawsze zatrzaskiwałam tym pasożytom drzwi przed nosem, tak jak świadkom Jehowy oraz wszelkim osobom, które w jakiś nieprzyjemny sposób mi się naprzykrzały. Naprawdę nie sądziłam, że kiedykolwiek zmuszę się do podobnego sposobu zarabiana na życie, ale różne sytuacje zmuszają mnie do czynów, o jakich nie powiedziałabym, że jestem zdolna. I na tym polega mój błąd, bo przecież jestem zdolna absolutnie do wszystkiego. Skoro udowodniłam sobie, że mogę kelnerować, myć okna, a nawet być pomocnikiem stolarza, to czemu nie zająć się pracą mniej atrakcyjną moralnie (kto by się przejmował), a za to całkiem lukratywną i w miarę przyzwoicie opłacalną. Potrafię rozpoznać dusigroszy i wiem, do jakich ludzi należy zagadać, by zrobili tak, jak tego chcę. Przeważnie napadam starsze panie, a te, bezbronne, pozbawione wstawiennictwa albo wierzą w każde moje słowo, albo płacą, byleby zapewnić sobie święty spokój. Odziana w szeroki, czarny płaszcz z dużymi kieszeniami wszytymi po wewnętrznej i zewnętrznej stronie zapewne wyglądam osobliwie, ale to ubranie wymagane w tym zawodzie. Wszystkie przedmioty, jakie oferuję i sprzedaję, mieszczę w tych kieszeniach. I cóż z tego, że są to podróby, nędzne kopie, totalnie niewypały, jeśli znajdują się na nie nabywcy? Nie dalej jak wczoraj, udało mi się sprzedać parę starych, śmierdzących skarpet znalezionych na wysypisku, po tym, jak wmówiłam miłośnikowi alchemii, że są to ulubione skarpetki Nicholasa Flamela. Idioci ufali każdemu mojemu słowu, powołując się na certyfikat, wykonany za gorsze przez jakieś biuro na Pokątnej, oferujące dyplomy na wszystkie okazje... Głupota nie zna granicz. Choć szczytem i tak okazało się opchnięcie dziś pewnej pani fiolki zawierającej powietrze, jakim oddychał sir Dagonet, nestor rodu Bulstrode kilkaset lat temu. Gdy zachwalałam towar, kobieta praktycznie się rozpłakała, wzruszona, że ściska w swych dłoniach tak cenną pamiątkę. Nie musiałam nawet specjalnie długo jej namawiać, by zapłaciła mi dużo, znacznie więcej, niż przypuszczałam. Moje umiejętności marketingowe wcale nie okazują się w tym fachu potrzebne, należy jedynie dobrze wyczuć tego, z kim ma się do czynienia. Tak na przykład stojąc oko w oko z postawnym mężczyzną, odgaduję, że interesuje się quiddichem, specjalnie dla niego dobywam więc z przepastnych kieszeni płaszcza zniszczony, mocno sfatygowany złoty znicz i opowiadam, iż jest to pierwsza piłeczka, którą wykorzystano w meczu, o zasadach identycznych ze współczesnym. Widzę, że mężczyzna łyknął haczyk, więc dodaję do tego historię o dziedzictwie i przynudzam jeszcze trochę, a jego oczy rozświetlają się jak żarówki. Wymieniona przeze mnie cena nieco go jednak odstrasza, ale to nic, jestem gotowa nieco mu opuścić. Po zażartym targowaniu się (muszę sprawiać pozory), oddaję mu bez żalu tego rupiecia i oboje odchodzimy zadowoleni. Facet w podzięce oferuje mi jeszcze konfitury swojej żony, a ja, cóż, przyjmuję je z uśmiechem. W Londynie generalnie panuje duży popyt na podobne pierdoły. Młodej dziewuszce o klasycznej urodzie sprzedaję autograf niezrównanej Belle, której w życiu na oczy nie widziałam, a gdy ta płacze ze szczęścia, czochram ją po główce, jakby była szczeniaczkiem. Czym prędzej wycofuję się jednak, słysząc głos matki - widać dziewczę samo wysłupłało oszczędności ze swej skarbonki. Nie mam wcale wyrzutów sumienia i dalej krążę po mieście, pozbywając się przypadkowych śmieci znalezionych na ulicy bądź wyciągniętych bezpośrednio z koszów. Obtłuczony kubek sprzedałam za miliony, wmawiając pewnej szalonej groupie, że pijał z niego sam Rick Charlie. Wśród nastolatków jak ciepłe bułeczki rozchodzą się gażdżety związane ze światem sportu oraz gwiazd. Rekordową cenę dostałam za porwane majteczki, rzekomo należące do Celestyny Warbeck. Chłopak, któremu je ustąpiłam z nabożeństwem przytulił je do twarzy, nawet chyba nie zauważając, jak bardzo się przy tym skrzywiłam. Miał szczęście, że nie wiedział, czyją naprawdę stanowiły własność. Ludzie starsi z kolei są ostrożniejsi w kwestii takich nowinek, lecz chętnie przyjmują przedmioty związane z historią. Raczej nie nagabują szlachciców, ale prostaczkowie lubią otaczać się rzeczami rodowymi, nawet, jeśli sami nie mogą poszczycić się arystokratycznym pochodzeniem. To nic trudnego, zakupić tuzin szklanych fiolek i rozpowiadać, że w środku znajduje się niewidzialny ząb, ostatni, który wypadł Albusowi Dumbledore'owi. Albo wcisnąć dowolne kłamstwo, ludzie naprawdę kupią wszystko, musi to zostać jednak należycie sprzedane. Powinnam chyba zaprzestać kradzieży i zostać domokrążcą na pełen etat, ale w tym brakuje adrenaliny. I muszę nosić ten płacz, ciężki i niepraktyczny, mocno ograniczający moje ruchy. Jedynym plusem jest łatwy zarobek. Mam talent do wciskania ludziom rzeczy, których oni nie potrzebują oraz do wmawiania im, że buble to tak naprawdę niezwykłe cenne artefakty. I tak szczurze ogony zmieniają się w garść włosów meduzy a stara, drewniana fajka urasta do rangi fajki Ptolemeusza. Pękniętą kryształową kulę, która mu wypolerowaniu zaczyna ładnie błyszczeć, opylam jako własność Johna Dee i czuję się prawdziwie bogata. Żyć nie umierać, w kieszeniach prócz bibelotów brzęczą złote monety, a ja mogę skończyć już na dzisiaj z tą niegodną, obwoźną sprzedażą. Mimo wszystko, uparcie kontynuuję, licząc, że zgromadzę na tyle dużo pieniędzy, by rzucić to wszystko. Czuję jakiś dyskomfort, bojąc się, że... spotkam kogoś znajomego? Tak czy siak, prezentuję swe umiejętności zupełnie serio, dając z siebie wszystko. Żywiołowo gestykulując, prawie krzycząc i zachwalając swój towar podług wymagań indywidualnych klienta. Umiem ocenić, czy preferują wrzaskliwą reklamę, czy raczej skrupulatne wyliczenie wad, zalet oraz wszelkich parametrów oferowanych przeze mnie rzeczy. Niektórym podaję również wymyślony adres do wyimaginowanej firmy, zajmującej się tropieniem artefaktów. Muszę być pomysłowa w tym fachu i przygotowana na wszystko, bo nigdy nie wiadomo, z jakim dziwnym pytaniem wystrzeli klient. Raz została przetestowana moja historyczna wiedza, jakoś z tego wybrnęłam, ale od tego czasu zawsze robię risercz, żeby nie wtopić jeszcze niedokonanej transakcji. Zostaje mi już tylko ostatnie kilka domów; z ulgą myślę o zakończeniu ciężkiego dnia pracy i zaszycia się w pokoju hotelowym, ale pnę się pod górę i po schodach, pukając do drzwi poszczególnych mieszkań. Śmieję się, żartuję, zagaduję i ostatecznie udaje mi się pozbyć jeszcze starej karafki, w której rzekomo powstała pierwsza nalewka Toujours Pur oraz najstarszą talię kart do Eksplodującego Durnia. Nie chce mi się wierzyć w ludzką naiwność, ale najwyraźniej rzeczywiście jest tak, jaki jej obraz rysuje mi się przed oczami. Nie mogę zaprzeczać, więc z westchnięciem pukam do zupełnie już ostatniego mieszkania, czekając aż ktokolwiek zechce mi otworzyć. W głowie już układam sobie okolicznościową formułkę, jaką zwykłam wypowiadać w takich sytuacjach. Jeśli osoba po przeciwnej stronie drzwi zechce je zamknąć, nim skończę, prawdopodobnie wsunę stopę pomiędzy nie i zimno oznajmię, że jeszcze nie skończyłam. I bezpardonowo wejdę do mieszkania, jestem szczupła, więc nie powinno to stworzyć większego problemu. Nie takie rzeczy już się robiło. Na razie jednak wciąż odliczam, zegarek na mojej ręce tyka, a ja czekam, gniotąc rąbek płaszcza w rękach. Co takiego mam do zaoferowania? Witkę z Dębowego Gromu 79 na którym szalona Sykes przeleciała nad Atlantykiem, pędzel Norberta, słynnego malarza pochodzącego z rodu Falweyów... Wystarczy przecież spytać, czego sobie życzysz, kiedy już drzwi się otworzą, bo mam dostęp do każdego przedmiotu, jaki tylko sobie wymarzysz. To śmieszne, ale naprawdę spełniam marzenia. Wszyscy, których oszukuję, wierzą, że weszli w posiadanie jakiegoś tajemnego insygnium, ważnej dla nich pamiątki. I prawdopodobnie nigdy nie zrozumieją, że to zwykła szmira, wciśnięta im przez dziewczynę z ulicy. Dalej.
Przestępuję z nogi na nogę, czekając, az ktoś otworzy drzwi. Wiem, że mieszkanie nie jest puste, słyszę głosy... Szybciej.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Ziewnęła. Siedziała właśnie nad wyjątkowo nudną lekturą - historie wojen goblińskich były pasjonujące, ale autor tej książki był fatalnym grafomanem. Jego styl był zwyczajnie nieciekawy, powtórzenia kuły po oczach, a co najgorsze korzystał z mało dojrzałego słownictwa. Niestety, była to ostatnia pozycja odnośnie goblińskich wojen z pobliskiej biblioteki, której jeszcze nie czytała i nie miała większego wyboru, musiała się z nią zapoznać. Wsparła brodę o dłoń okrytą za długim szmaragdowym swetrem i westchnęła, kiedy usłyszała dzwonek do drzwi. Och, pewnie pani Dubblefax wróciła od sąsiadki i znowu zapomniała kluczy.
- Już idę! - krzyknęła troskliwie przez otwarte okno, żeby staruszka nie niecierpliwiła się zanadto, właścicielka domku, w którym wynajmowała pokój Minerwa, potrafiła być naprawdę nieprzyjemna - a ona nauczyła się już, że nie warto jej prowokować. Zbiegła ze schodów bez zwłoki i na złamanie karku, po drodze machnęła różdżką, wyłączając piekarnik, w którym dojrzewał drożdżowy placek i dopadła do drzwi, uwieszając się na klamce, z przyśpieszonym oddechem otwierając drzwi. Ale to nie była pani Dubblefax. Minnie uśmiechnęła się szeroko, jak to miała zwyczaj, kiedy nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, po czym skinęła kobiecie głową.
- Dzień dobry - przywitała się w końcu grzecznie, przerywając ciszę, wyczekująco wpatrując się w całkiem przyjaźnie, bo dla niektórych ludzi wszyscy wyglądają przyjaźnie, wyglądającą dziewczynę. Nagle - jakby ją coś olśniło. - Och, pani pewnie od tego kota? Proszę się nie niepokoić, pani Dubblefax tylko tak straszyła! Wcale nie miała zamiaru go skalpować, wypuściła go rano i na pewno wrócił już do domu. - Domowe koty, które szwędały się po ogródku właścicielki jej pokoju, wyjątkowo denerwowały tę starą czarownicę. Zawsze łapała je w potrzask niedelikatnych zaklęć i odgrażała się sąsiadom, że następnym razem załatwi tę sprawę brutalniej. Och, przecież wszyscy wiedzieli, że to były tylko pogróżki. - A pani Dubblefax wróci pewnie wieczorem, wyszła na herbatkę jakiś czas temu do pani Dorsey. - Coś jeszcze?
- Już idę! - krzyknęła troskliwie przez otwarte okno, żeby staruszka nie niecierpliwiła się zanadto, właścicielka domku, w którym wynajmowała pokój Minerwa, potrafiła być naprawdę nieprzyjemna - a ona nauczyła się już, że nie warto jej prowokować. Zbiegła ze schodów bez zwłoki i na złamanie karku, po drodze machnęła różdżką, wyłączając piekarnik, w którym dojrzewał drożdżowy placek i dopadła do drzwi, uwieszając się na klamce, z przyśpieszonym oddechem otwierając drzwi. Ale to nie była pani Dubblefax. Minnie uśmiechnęła się szeroko, jak to miała zwyczaj, kiedy nie bardzo wiedziała, co powiedzieć, po czym skinęła kobiecie głową.
- Dzień dobry - przywitała się w końcu grzecznie, przerywając ciszę, wyczekująco wpatrując się w całkiem przyjaźnie, bo dla niektórych ludzi wszyscy wyglądają przyjaźnie, wyglądającą dziewczynę. Nagle - jakby ją coś olśniło. - Och, pani pewnie od tego kota? Proszę się nie niepokoić, pani Dubblefax tylko tak straszyła! Wcale nie miała zamiaru go skalpować, wypuściła go rano i na pewno wrócił już do domu. - Domowe koty, które szwędały się po ogródku właścicielki jej pokoju, wyjątkowo denerwowały tę starą czarownicę. Zawsze łapała je w potrzask niedelikatnych zaklęć i odgrażała się sąsiadom, że następnym razem załatwi tę sprawę brutalniej. Och, przecież wszyscy wiedzieli, że to były tylko pogróżki. - A pani Dubblefax wróci pewnie wieczorem, wyszła na herbatkę jakiś czas temu do pani Dorsey. - Coś jeszcze?
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
W końcu drzwi otwierają się przede mną - z hukiem raczej nikłym - i widzę gospodynię mieszkania. Wątła, o rudawych włosach, wygląda raczej na energiczną i wszędobylską, wobec czego usilnie się zastanawiam, dlaczego do cholery musiałam aż tyle czekać, na jakąkolwiek reakcję. Czuję, jak moje zesztywniałe mięśnie w końcu się poruszyły - od tego czekania prawie zmieniłam się słup soli, zupełnie jak żona Lota... czy może raczej niedokładnie tak samo, ale na pewno podobnie. Mierzę dziewczynę zaciekawionym spojrzeniem, bo po tutejszej okolicy spodziewałam się raczej marudzących dziadków oraz staruszek, patrolujących okolicę sokolim wzrokiem i wyłapujących wszelkie odstępstwa od przedpotopowych zasad dobrego wychowania. Cokolwiek to jest.
Mam przed sobą nieco trudniejsze zadanie, bo pomiędzy lekkimi piegami, zadartym nosem dziewczyny, w jej oczach błyszczy bystrość i już wiem, że lepiej nie próbować jej na nic naciągać. A przynajmniej uczynić to bardzo, ale to bardzo powoli. Rozważnie, żeby nie zepsuć sobie rekordowego wyniku sprzedaży dzisiejszego dnia. Gdy otwieram usta, żeby zacząć rozmowę, sensownie zagaić, zostaję dosłownie - bardzo, bardzo dosłownie - zatkana. Spływa na mnie słowotok, który nie pozwala mi się wtrącić, bo choć usilnie szukam sobie miejsca, między monolog dziewczyny, nawet szpilki nie wetknę, choćbym starała się nie wiadomo jak mocno. Bo nadwyrężać się nie lubię, więc poprzestaję na zwykłych próbach. Dopiero, gdy moja rozmówczyni nabiera oddechu, wcinam się jej w słowo, powoli układając plan. Dostania się do mieszkania, a nuż coś sprzedam, jeśli nie, to cichcem zawinę. Na wymianę, albo na nabieranie głupiutkich babć, którym z łatwością wcisnę kit, że jakaś tam dziesięcioletnia waza to tak naprawdę amfora, z której pito podczas wesela w Kanie Galilejskiej - Piczuś nie wrócił - odpowiadam łamiącym się głosem, udając zmartwienie - chciałabym porozmawiać sobie z panią Dubblefax - dodaję, już znacznie hardziej, jakbym walczyła o swoje własne zwierzątko. Hm, z tej babeczki to musi być ciekawa kobieta. Może byśmy się dogadały?
Mam przed sobą nieco trudniejsze zadanie, bo pomiędzy lekkimi piegami, zadartym nosem dziewczyny, w jej oczach błyszczy bystrość i już wiem, że lepiej nie próbować jej na nic naciągać. A przynajmniej uczynić to bardzo, ale to bardzo powoli. Rozważnie, żeby nie zepsuć sobie rekordowego wyniku sprzedaży dzisiejszego dnia. Gdy otwieram usta, żeby zacząć rozmowę, sensownie zagaić, zostaję dosłownie - bardzo, bardzo dosłownie - zatkana. Spływa na mnie słowotok, który nie pozwala mi się wtrącić, bo choć usilnie szukam sobie miejsca, między monolog dziewczyny, nawet szpilki nie wetknę, choćbym starała się nie wiadomo jak mocno. Bo nadwyrężać się nie lubię, więc poprzestaję na zwykłych próbach. Dopiero, gdy moja rozmówczyni nabiera oddechu, wcinam się jej w słowo, powoli układając plan. Dostania się do mieszkania, a nuż coś sprzedam, jeśli nie, to cichcem zawinę. Na wymianę, albo na nabieranie głupiutkich babć, którym z łatwością wcisnę kit, że jakaś tam dziesięcioletnia waza to tak naprawdę amfora, z której pito podczas wesela w Kanie Galilejskiej - Piczuś nie wrócił - odpowiadam łamiącym się głosem, udając zmartwienie - chciałabym porozmawiać sobie z panią Dubblefax - dodaję, już znacznie hardziej, jakbym walczyła o swoje własne zwierzątko. Hm, z tej babeczki to musi być ciekawa kobieta. Może byśmy się dogadały?
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Nie wrócił? Minnie na moment zamarła, jej myśli wirowały, poszukując momentu, w którym pani Dubblefax nakazywałaby jej zająć się uprowadzonym kotem, ale Minnie niczego takiego nie pamiętała. A pani Dubblefax zawsze ostatecznie zwracała te biedne zwierzęta - mniej lub bardziej chętnie - w gruncie rzeczy starsza pani miała serce ze szczerego złota, a przynajmniej w to wierzyła... lub chciała wierzyć Minerwa. Zamurowało ją: czy byłaby zdolna spełnić swoją groźbę? Och, na pewno nie, nie byłaby aż taka okropna, żeby naprawdę zrobić komuś krzywdę, była wstrętna, to prawda, złośliwa i egocentryczna, ale nigdy nie była brutalna!
- Och? - wymsknęło jej się, kiedy zbyt długo nie wiedziała, co powiedzieć, roztrząsając przykry los biednego zagubionego kota, tak bardzo zmartwiła się, czy nie stała się mu żadna krzywda. Nie, nie, nie, na pewno nie... - To znaczy... - Chwila zawahania pomogła jej ułożyć myśli w płynny tok. - Jak to nie wrócił? Jestem przekonana, że nic złego się nie stało, może zaszył się w szafie lub na pobliskim drzewie i nie można go znaleźć... - Aż założyła ręce na piersi, zmartwiona sytuacją, ale i zła na panią Dubblefax. - Ależ, proszę, nie stój w drzwiach i wejdź do środka. Nie widziałaś ostatniego wydania Proroka Codziennego? Z szóstego listopada? Kiedy wróci pani Dubblefax, będziemy we trzy, a to już tłok. Wystarczy, że minie nas listonosz na czwartą osobę, żeby uznali nas za nielegalne zgromadzenie i zamknęli w Tower. - A tego żadne z nich nie chciało, Minerwa dopiero co uniknęła jednego uwięzienia. Usunęła się lekko z drzwi, w panice poszukując rozwiązania z tej dramatycznej sytuacji. - Kot... to znaczy, Piczuś, nie wychodził nigdy na dłuższe spacery? - W jej głosie wyraźnie pobrzmiewała nuta płonnej nadziei. Zatopił ją potężny wyrzut sumienia - dlaczego nie zainteresowała się kocim losem wcześniej? Zaczęła bagatelizować nastroje starszej pani przyzwyczajona do tego, że w gorsze dni mówi więcej i z mniejszym sensem niż zwykle, ale gdyby tylko wiedziała, że ucierpi na tym kot sąsiadki...
Być może gdyby częściej wychylała głowę znad książek doszłaby do wniosku, że nigdy wcześniej nie widziała tej sąsiadki w okolicy. Być może.
- Och? - wymsknęło jej się, kiedy zbyt długo nie wiedziała, co powiedzieć, roztrząsając przykry los biednego zagubionego kota, tak bardzo zmartwiła się, czy nie stała się mu żadna krzywda. Nie, nie, nie, na pewno nie... - To znaczy... - Chwila zawahania pomogła jej ułożyć myśli w płynny tok. - Jak to nie wrócił? Jestem przekonana, że nic złego się nie stało, może zaszył się w szafie lub na pobliskim drzewie i nie można go znaleźć... - Aż założyła ręce na piersi, zmartwiona sytuacją, ale i zła na panią Dubblefax. - Ależ, proszę, nie stój w drzwiach i wejdź do środka. Nie widziałaś ostatniego wydania Proroka Codziennego? Z szóstego listopada? Kiedy wróci pani Dubblefax, będziemy we trzy, a to już tłok. Wystarczy, że minie nas listonosz na czwartą osobę, żeby uznali nas za nielegalne zgromadzenie i zamknęli w Tower. - A tego żadne z nich nie chciało, Minerwa dopiero co uniknęła jednego uwięzienia. Usunęła się lekko z drzwi, w panice poszukując rozwiązania z tej dramatycznej sytuacji. - Kot... to znaczy, Piczuś, nie wychodził nigdy na dłuższe spacery? - W jej głosie wyraźnie pobrzmiewała nuta płonnej nadziei. Zatopił ją potężny wyrzut sumienia - dlaczego nie zainteresowała się kocim losem wcześniej? Zaczęła bagatelizować nastroje starszej pani przyzwyczajona do tego, że w gorsze dni mówi więcej i z mniejszym sensem niż zwykle, ale gdyby tylko wiedziała, że ucierpi na tym kot sąsiadki...
Być może gdyby częściej wychylała głowę znad książek doszłaby do wniosku, że nigdy wcześniej nie widziała tej sąsiadki w okolicy. Być może.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Nie wierzę, że tak łatwo mogę manipulować swoją rozmówczynią. Miękkie serce jest ni mniej, ni więcej, przyczyną okropnych kłopotów. Nie rozumiem, jak można odznaczać się równą naiwnością, choć jej kluchowatość (nie mam tu oczywiście na myśli sylwetki) oczywiście działa na moją korzyść. Otwartość dziewczyny jest mi bardzo na rękę, ale muszę przemyśleć, jak zamierzam to rozegrać. Co się stanie, jeśli nagle ta pani Dubecośtam wróci i zorientuje się, że żadna ze mnie sąsiadka i że to nie mojego kota obdarła ze skóry. Dziewczyny nie obawiam się zupełnie, prędzej w Kalifornii spadłby śnieg (to jest możliwe) niż ona zrobiłaby mi krzywdę. Wciąż udaję zmartwioną, w kącikach oczu zbierają mi się łzy, cała czerwienieję, jakbym za moment rzeczywiście miałabym się rozpłakać. Muszę wyglądać naprawdę przekonująco, dlatego słucham dziewczyny z szeroko rozwartymi ustami, jakbym w ten sposób mogła spić jakieś wskazówki, pomagające mi odnaleźć Piczusia. Nieistniejącego.
- Nigdy nie był poza domem tak długo - chlipię, wycierając wierzchem dłoni załzawione oko. Ukradkowo, bo przecież wstydzę się swojej słabości do kociaka - wolał grzać się przy kominku i wyprężać do głaskania - snuję dalej smutną historię właścicielki zaginionej pluszowej przytulanki, ale skwapliwie przekraczam próg mieszkania, za których dolatuje piękny zapach drożdżowego ciasta.
-Coś słyszałam - odpowiadam, nadal przygnębionym tonem. Bo cóż to jest osadzenie w Tower w porównaniu ze stratą ukochanego kota Piczusia? I w dodatku torturowanego przez oszalałą starszą panią? - pewnie te ważniaki sądzą, że ktoś będzie próbował przeprowadzić zamach stanu. Jakby nie dało się tego zrobić samemu - wzdrygam ramionami, bo uważam, że jeśli ktoś byłby na tyle zdeterminowany, nawet bez poparcia mógłby załatwić sprawę szybko i po cichu.
- Nigdy nie był poza domem tak długo - chlipię, wycierając wierzchem dłoni załzawione oko. Ukradkowo, bo przecież wstydzę się swojej słabości do kociaka - wolał grzać się przy kominku i wyprężać do głaskania - snuję dalej smutną historię właścicielki zaginionej pluszowej przytulanki, ale skwapliwie przekraczam próg mieszkania, za których dolatuje piękny zapach drożdżowego ciasta.
-Coś słyszałam - odpowiadam, nadal przygnębionym tonem. Bo cóż to jest osadzenie w Tower w porównaniu ze stratą ukochanego kota Piczusia? I w dodatku torturowanego przez oszalałą starszą panią? - pewnie te ważniaki sądzą, że ktoś będzie próbował przeprowadzić zamach stanu. Jakby nie dało się tego zrobić samemu - wzdrygam ramionami, bo uważam, że jeśli ktoś byłby na tyle zdeterminowany, nawet bez poparcia mógłby załatwić sprawę szybko i po cichu.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Minerwa zwykle widziała w ludziach cechy pozytywne, obcy czy znajomi, z pewnością nie chcieli źle. Nie miała powodów, żeby mieć jakiekolwiek podejrzenia w stosunku do miłej dziewczyny z sąsiedztwa, która przyszła szukać swojego kota. W końcu, znała panią Dubblefax nie od dziś, dobrze wiedziała, że staruszka naprawdę potrafiła zajść ludziom za skórę. Ale ona była starszą panią, a starsze panie miały prawo do swoich dziwactw: z pewnością wiele w życiu przeszła, przetrwała kilka wojen, przeżyła śmierć wnuków i miała prawo być zgorzkniała. Wyręczała się Minerwą jak chłopcem na posyłki, ale dziewczynie to nie przeszkadzało - przecież miała młode, silne nogi, na pewno silniejsze niż pani Dubblefax. Nie miała jej jednak nigdy za złego człowieka, po prostu nieco zgorzkniałego. Zaginięcie kota wzbudziło jej zaniepokojenie, zdezorientowana założyła kosmyk złotych włosów za ucho, obserwując twarz swojego gościa, przez moment nie wiedząc, jak się zachować - utrata kotka musiała być bolesna.
- Przyniosę... przyniosę chusteczkę - rzuciła w końcu, odchodząc na moment do pobliskiej szafki i wracając do Bleach z bawełnianą haftowaną szmatką starszej pani. Była zima, a zimą niepodobnym do kotów było błąkać się poza domem, kiedy przyzwyczajone zostały do domowego ciepła. Nie była pewna, jak ją pocieszyć. - Jak tylko wróci pani Dubblefax, z pewnością zdoła to wyjaśnić, jestem pewna, że nie chciała źle. Tymczasem... właśnie upiekłam ciasto, może zjesz kawałek? - Dobre ciasto zawsze poprawiało humor. - Może, kiedy wracał, nie zastał nikogo i schował się gdzieś w piwnicy. - Rzucała kolejnymi propozycjami, co mogło stać się ze zwierzęciem, choć wizja oskórowania go przez starszą panią rzeczywiście była tą najbardziej wiarygodną - ale i najmniej wygodną zarazem. Westchnęła.
- Mają powody, żeby zacząć się martwić - mruknęła z niezadowoleniem, przypominając sobie ostatnie wyskoki Ministerstwa. - Zamiast zajmować się głupotami, powinni wprowadzić więcej przepisów chroniących zwierzęta - dodała kategorycznie, z troską wciąż przyglądając się Bleach, zapewne w zawoalowany sposób usiłując pokazać jej w ten sposób swoje wsparcie.
- Przyniosę... przyniosę chusteczkę - rzuciła w końcu, odchodząc na moment do pobliskiej szafki i wracając do Bleach z bawełnianą haftowaną szmatką starszej pani. Była zima, a zimą niepodobnym do kotów było błąkać się poza domem, kiedy przyzwyczajone zostały do domowego ciepła. Nie była pewna, jak ją pocieszyć. - Jak tylko wróci pani Dubblefax, z pewnością zdoła to wyjaśnić, jestem pewna, że nie chciała źle. Tymczasem... właśnie upiekłam ciasto, może zjesz kawałek? - Dobre ciasto zawsze poprawiało humor. - Może, kiedy wracał, nie zastał nikogo i schował się gdzieś w piwnicy. - Rzucała kolejnymi propozycjami, co mogło stać się ze zwierzęciem, choć wizja oskórowania go przez starszą panią rzeczywiście była tą najbardziej wiarygodną - ale i najmniej wygodną zarazem. Westchnęła.
- Mają powody, żeby zacząć się martwić - mruknęła z niezadowoleniem, przypominając sobie ostatnie wyskoki Ministerstwa. - Zamiast zajmować się głupotami, powinni wprowadzić więcej przepisów chroniących zwierzęta - dodała kategorycznie, z troską wciąż przyglądając się Bleach, zapewne w zawoalowany sposób usiłując pokazać jej w ten sposób swoje wsparcie.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
To dość niewiarygodne, a jednak dzieje się naprawdę. Zostaję przyjęta jak córka marnotrawna, choć przecież mam do czynienia z Minnie po raz pierwszy, może i również po raz ostatni. Oby, bo zwykle staram się nie pokazywać na oczy ludziom, których oszukuję. To przecież jest istne samobójstwo, lubię kusić los, ale bez przesady. Dobrowolnie nigdy nie dam się zamknąć, czy też w jakikolwiek inny sposób oddać w ręce sprawiedliwości. Zresztą moim zdaniem i tak całkiem relatywnej. Tacy ludzie jak ta dziewczyna są potrzebni, zwłaszcza takim ja ja. Żerującym na innych pasożytom, nie bawię się w eufemizmy, wiem przecież doskonale, jaka jestem. I zupełnie się tego nie wstydzę. Bawi mnie obserwowanie jej zażenowania, nieukrywanego współczucia, kiedy usiłuje udawać, że nie widzi, jak płaczę. Złote serce, myślę sobie, i w duchu uśmiecham się triumfująco. Przyjmuję z podziękowaniem chusteczkę, którą ocieram zapuchnięte oczy i zaczerwieniony nos, pewnie wyglądam jak stary alkoholik, ale charakteryzacja w przedstawieniu jest przecież niezmiernie ważna. Blednę jednak gwałtownie, gdy słyszę, że poczekamy na starszą panią. Wtedy na pewno znajdę się w potrzasku bez wyjścia, a ona zacznie mi grozić policją, schroniskiem dla bezdomnych czy tam innymi służbami porządkowymi, o których istnieniu nie mam bladego pojęcia.
-Chętnie zjem ciasto - odpowiadam jednak, z błyskiem w oku. Obietnica wypieku niweluje obawy związane z pojawieniem się właścicielki mieszkania skalpującej bezbronne kotki. Hobby znacznie ciekawsze od szydełkowania?
-Dzięki za pocieszenie - wzdycham ciężko, bo cóż w takiej sytuacji może zrobić podłamana miłośniczka sierściuchów? - może masz rację - dodaję, choć bez przekonania i wykrzesuję na swojej twarzy słaby uśmiech.
-Urzędasy zaczynają martwić się wtedy, kiedy już dawno jest na to za późno - mówię, idąc za Minerwą do kuchni, skąd dolatuje smakowity zapach - albo takie, które trzymałaby krótko zwariowane staruszki - mruczę, już nieco mściwie, ale chyba Minnie mnie rozumie. Zaczynam się czuć, jakby rzeczywiście straciła kota, to dziwne.
-Chętnie zjem ciasto - odpowiadam jednak, z błyskiem w oku. Obietnica wypieku niweluje obawy związane z pojawieniem się właścicielki mieszkania skalpującej bezbronne kotki. Hobby znacznie ciekawsze od szydełkowania?
-Dzięki za pocieszenie - wzdycham ciężko, bo cóż w takiej sytuacji może zrobić podłamana miłośniczka sierściuchów? - może masz rację - dodaję, choć bez przekonania i wykrzesuję na swojej twarzy słaby uśmiech.
-Urzędasy zaczynają martwić się wtedy, kiedy już dawno jest na to za późno - mówię, idąc za Minerwą do kuchni, skąd dolatuje smakowity zapach - albo takie, które trzymałaby krótko zwariowane staruszki - mruczę, już nieco mściwie, ale chyba Minnie mnie rozumie. Zaczynam się czuć, jakby rzeczywiście straciła kota, to dziwne.
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Dostrzegła w jej oku to przerażenie, strach, i wcale się temu nie dziwiła. Wiedziała, ile dla człowieka może znaczyć domowe zwierzątko - kiedy mieszkała w domu, miała puchatego białego króliczka imieniem Molly, tęskniła za futrzakiem. Rozłąka była bolesna, ale nie tak bolesna jak jego śmierć na trzecim roku. Dostała tylko list z domu, żadnego zdjęcia, a jej serce ściskał niewysłowiony żal. To naturalne, że Bleach bladła, z kotkiem rzeczywiście mogło się coś stać - jeśli nie pani Dubblefax, mógł go trafić przejeżdżający mugolski samochód. Koty miały niebezpieczne życie. Na szczęście, ciasto poprawiło jej humor.
Już w kuchni wyciągnęła ja z piekarnika, wypuszczając z niego również czarne kłęby dymu; trochę za mocno zaczytała się w księgach, zanim je wyjęła i powinna była wyciągnąć je z piekarnika od razu po jego wyłączeniu. Trochę się przypaliło - ale tylko trochę, od drugiej strony było zdatne do spożycia. Może nie był to najlepszy wypiek świata, ale w perspektywie utraconego zwierzęcego przyjaciela musiał wystarczyć na otarcie łez. Odkroiła kawałek, kładąc go na jeden z porcelanowych talerzyków pani Dubblefax wyjęty z kuchennej szafki.
- Naprawdę mi przykro - zapewniła szczerze, podając jej talerzyk z kawałkiem ciasta, zastanawiając się, czy aby na pewno nie ma szansy na to, by pani Dubblefax po prostu zapomniała o tym kocie i zostawiła go zamkniętego w komórce. Chyba żadna, słyszałaby przecież jego miauknięcia. - Ale nie warto się smucić, kiedy wciąż jest nadzieja. Nie minęło jeszcze tak dużo czasu, a jestem przekonana, że pani Dubblefax nie zrobiła mu krzywdy. - Coś w niej drgnęło, może jednak nie była tak do końca przekonana. Ale nadzieję miała naprawdę.
- Zaczynają interesować się konsekwencjami swoich działań dopiero wtedy, kiedy mają przed sobą perspektywę utraty władzy - stwierdziła rzeczowo, płynnie przechodząc od utraty kotka do wielkiej polityki, w którą była przecież mocno zaangażowana. Nie wiedziała, z kim rozmawia, mogła rozmawiać ze szpiclem Ministerstwa. - Och, pani Dubblefax nie jest taka zła, na jaką wygląda - zapewniła, biorąc starszą panią w obronę. - Więcej mówi, niż robi, a pod tą skorupą ma naprawdę wielkie serce. Raz widziałam, jak dokarmiała wiewiórki. - A może tylko rzucała w nie orzechami, ale każdy widzi to, co chce widzieć.
Już w kuchni wyciągnęła ja z piekarnika, wypuszczając z niego również czarne kłęby dymu; trochę za mocno zaczytała się w księgach, zanim je wyjęła i powinna była wyciągnąć je z piekarnika od razu po jego wyłączeniu. Trochę się przypaliło - ale tylko trochę, od drugiej strony było zdatne do spożycia. Może nie był to najlepszy wypiek świata, ale w perspektywie utraconego zwierzęcego przyjaciela musiał wystarczyć na otarcie łez. Odkroiła kawałek, kładąc go na jeden z porcelanowych talerzyków pani Dubblefax wyjęty z kuchennej szafki.
- Naprawdę mi przykro - zapewniła szczerze, podając jej talerzyk z kawałkiem ciasta, zastanawiając się, czy aby na pewno nie ma szansy na to, by pani Dubblefax po prostu zapomniała o tym kocie i zostawiła go zamkniętego w komórce. Chyba żadna, słyszałaby przecież jego miauknięcia. - Ale nie warto się smucić, kiedy wciąż jest nadzieja. Nie minęło jeszcze tak dużo czasu, a jestem przekonana, że pani Dubblefax nie zrobiła mu krzywdy. - Coś w niej drgnęło, może jednak nie była tak do końca przekonana. Ale nadzieję miała naprawdę.
- Zaczynają interesować się konsekwencjami swoich działań dopiero wtedy, kiedy mają przed sobą perspektywę utraty władzy - stwierdziła rzeczowo, płynnie przechodząc od utraty kotka do wielkiej polityki, w którą była przecież mocno zaangażowana. Nie wiedziała, z kim rozmawia, mogła rozmawiać ze szpiclem Ministerstwa. - Och, pani Dubblefax nie jest taka zła, na jaką wygląda - zapewniła, biorąc starszą panią w obronę. - Więcej mówi, niż robi, a pod tą skorupą ma naprawdę wielkie serce. Raz widziałam, jak dokarmiała wiewiórki. - A może tylko rzucała w nie orzechami, ale każdy widzi to, co chce widzieć.
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Ciasto smakuje lepiej niż wygląda. Z jednej strony przypalone, na szczęście nie dostrzegam zakalca, lecz pierwszy kęs biorę do ust z pewną podejrzliwością. Maskowaną naturalnie markotnym wyrazem twarzy, bo czy ciasto ukoi ból po stracie Piczusia? W moim przypadku z pewnością, prawie zapominam, jakie imię wymyśliłam mu w ułamku sekundy. Dlatego bez przekonania gmeram widelczykiem w cieście, raz po raz smakując pulchniutką słodkość i z trudem się hamując, by nie pochłonąć od razu całego kawałka i nie prosić o więcej. Upominam się w myślach, że po takiej tragedii, jaką jest strata zwierzęcia powinnam miec żołądek związany na supeł, ale grające marsza kiszki mają zdecydowanie inne zdanie na ten temat. I to im postanawiam zaufać, w końcu kończąc ciasto i ukradkiem, kiedy Minnie wyszła do toalety, nakładając sobie kolejny. Nie widzę tu niczego wartościowego, same zakurzone bibeloty i stosy książek, zalegających dosłownie wszędzie. Mogę się założyć, że w łazience też znalazłabym więcej opasłych tomów niż kosmetyków.
-Dla takiego małego kotka czas płynie inaczej. A co jeśli jest gdzieś zamknięty, bez wody i jedzenia, biedny, zmarznięty i przestraszony? - pytam, biorąc ją na litość. Doprawdy, nie mam pojęcia, czemu ludzi rozczulają małe koty, bo jak dla mnie są to paskudne sierściuchy roznoszące zarazki. Chyba nigdy nie powiedziałam o nich tyle dobrego (jakbym w o g ó l e tak o nich mówiła), ile podczas tej pogawędki z Minnie.
-Wiele osób nadaje się do rządzenia, póki nie dostaną włazy w ręce - odpowiadam, po czym dyskretnie zerkam na zegar. Włącznie z spojrzeniem na pusty talerz, na jakim nie zostały nawet okruszki.
-Pewnie je tuczy, żeby pózniej łatwiej było ustrzelić je z procy- rzucam sarkastycznie, po czym zrywam się z miejsca jak oparzona -bardzo cię przepraszam, ale przez tę sprawę z Piczusiem prawie zapomniałam o innych kotkach. Jestem wolontariuszką w schronisku, nie mogę sie spóźnić - improwizuję, cofając się pośpiesznie - jeśli pani Dubblefax nie wypuściła Piczusia, daj mi znać, bardzo proszę. Numer 11 - dodaję, wysyłając Minnie do wiecznie naprutego ministra czegoś tam. Może pomyśli, że jestem jego biedna córką albo kochanką, w każdym razie po przywitaniu w postaci pawia na buty raczej więcej tam nie zastuka.
-Do zobaczenia - żegnam się, jakbym miała na to szczerą nadzieję.
|zt
-Dla takiego małego kotka czas płynie inaczej. A co jeśli jest gdzieś zamknięty, bez wody i jedzenia, biedny, zmarznięty i przestraszony? - pytam, biorąc ją na litość. Doprawdy, nie mam pojęcia, czemu ludzi rozczulają małe koty, bo jak dla mnie są to paskudne sierściuchy roznoszące zarazki. Chyba nigdy nie powiedziałam o nich tyle dobrego (jakbym w o g ó l e tak o nich mówiła), ile podczas tej pogawędki z Minnie.
-Wiele osób nadaje się do rządzenia, póki nie dostaną włazy w ręce - odpowiadam, po czym dyskretnie zerkam na zegar. Włącznie z spojrzeniem na pusty talerz, na jakim nie zostały nawet okruszki.
-Pewnie je tuczy, żeby pózniej łatwiej było ustrzelić je z procy- rzucam sarkastycznie, po czym zrywam się z miejsca jak oparzona -bardzo cię przepraszam, ale przez tę sprawę z Piczusiem prawie zapomniałam o innych kotkach. Jestem wolontariuszką w schronisku, nie mogę sie spóźnić - improwizuję, cofając się pośpiesznie - jeśli pani Dubblefax nie wypuściła Piczusia, daj mi znać, bardzo proszę. Numer 11 - dodaję, wysyłając Minnie do wiecznie naprutego ministra czegoś tam. Może pomyśli, że jestem jego biedna córką albo kochanką, w każdym razie po przywitaniu w postaci pawia na buty raczej więcej tam nie zastuka.
-Do zobaczenia - żegnam się, jakbym miała na to szczerą nadzieję.
|zt
Bleach Pistone
Zawód : Wagabunda
Wiek : 27
Czystość krwi : Charłak
Stan cywilny : Panna
Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Charłak
Nieaktywni
Uśmiechnęła się - tak po prostu - obserwując spokojnie, jak Bleach pochłania ciasto. Jedzenie zawsze poprawiało humor, choć to oczywiste, że nie ukoi straty - ale przecież dla kotka wciąż była nadzieja. Nadzieja, której nie wolno było utracić. Z lekką ulgą przyjęła, że jej gość nie zwrócił większej uwagi na przypalony kraniec i pochłonął ciasto, z lekkim zaniepokojeniem zerknęła na samo ciasto, zastanawiając się, czy pani Dubblefax nie będzie zła, że pokroiła je zanim staruszka przyszła, ale czasem trzeba się było poświęcić: ta sprawa była ogromnej wagi, bo utracony kotek to nie byle co. Biedna dziewczyna, oby Piczuś się znalazł. Zasępiła się, słysząc jej wątpliwości, ach, biedactwo, nie zwróciła też większej uwagi na to, że mały to ten kotek nie był: gruby kocur ważył przynajmniej 10 kilogramów, a do tego miał olbrzymie gęste futro, ale dla miłośnika zwierząt i zakochanej właścicielki przecież kotek zawsze będzie malutki. Porównując do człowieka - był! Westchnęła, kiwając ze zrozumieniem kilkukrotnie głową, naprawdę nie wiedziała, co powiedzieć i naprawdę miała szczerą nadzieję, że nie było w tym winy pani Dubblefax.
- Może jest mu ciepło, tylko czeka na twój powrót... - zaczęła niepewnie, choć trudno jej było wykrzesać z siebie optymizm, doskonale wiedząc, ze wersja dziewczyny była bardziej prawdopodobna. Kiwnęła głową słysząc polityczną mądrość - narzekanie na Ministerstwo zawsze zjednywało ludzi. I miała rację, oczywiście, ludzie przestawali być sobą, kiedy tylko siadali na wyższym stołku.
- Och, nie mów tak - poprosiła niemal natychmiast, słysząc domysły odnośnie staruszki, nie będąc przekonaną, czy bardziej chce obronić starszą panią, czy bardziej martwi się, że to mogłaby być prawda. - A może... - może ci pomóc, pójść z tobą, do tego schroniska, Minerwa już otwierała usta; towarzystwo dobrze by jej zrobiło na smutki, a Minnie i tak nie miała nic lepszego do roboty, historię goblińskich wojen, tak nieciekawie napisaną, równie dobrze mogła dokończyć w inny dzień, a tak może zrobiłaby coś pożytecznego. Ale nie zdążyła wbić się jej w słowo i zanim zarzuciła propozycją, Bleach już nie było.
Numer jedenasty, powtórzyła w myślach, odruchowo sięgając spojrzeniem za okno, jakby spodziewając się dostrzec przez nie nadchodzącą panią Dubblefax. Będzie musiała z nią porozmawiać, kiedy tylko się pojawi, a potem zajść pod wskazany adres i koniecznie wytłumaczyć dziewczynie całe zajście. Nie powinna przecież dłużej się martwić!
- Do zobaczenia - rzuciła smętnie z drewnianego ganku, obserwując odchodzącą dziewczynę.
[zt]
- Może jest mu ciepło, tylko czeka na twój powrót... - zaczęła niepewnie, choć trudno jej było wykrzesać z siebie optymizm, doskonale wiedząc, ze wersja dziewczyny była bardziej prawdopodobna. Kiwnęła głową słysząc polityczną mądrość - narzekanie na Ministerstwo zawsze zjednywało ludzi. I miała rację, oczywiście, ludzie przestawali być sobą, kiedy tylko siadali na wyższym stołku.
- Och, nie mów tak - poprosiła niemal natychmiast, słysząc domysły odnośnie staruszki, nie będąc przekonaną, czy bardziej chce obronić starszą panią, czy bardziej martwi się, że to mogłaby być prawda. - A może... - może ci pomóc, pójść z tobą, do tego schroniska, Minerwa już otwierała usta; towarzystwo dobrze by jej zrobiło na smutki, a Minnie i tak nie miała nic lepszego do roboty, historię goblińskich wojen, tak nieciekawie napisaną, równie dobrze mogła dokończyć w inny dzień, a tak może zrobiłaby coś pożytecznego. Ale nie zdążyła wbić się jej w słowo i zanim zarzuciła propozycją, Bleach już nie było.
Numer jedenasty, powtórzyła w myślach, odruchowo sięgając spojrzeniem za okno, jakby spodziewając się dostrzec przez nie nadchodzącą panią Dubblefax. Będzie musiała z nią porozmawiać, kiedy tylko się pojawi, a potem zajść pod wskazany adres i koniecznie wytłumaczyć dziewczynie całe zajście. Nie powinna przecież dłużej się martwić!
- Do zobaczenia - rzuciła smętnie z drewnianego ganku, obserwując odchodzącą dziewczynę.
[zt]
Kto pierwszy został królem? A kto chciał zostać bogiem? Kto pierwszy był człowiekiem? Kto będzie nim
ostatni?
ostatni?
Ganek
Szybka odpowiedź