Gabinet Raphaela Notta
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Gabinet Raphaela Notta
Elegancki w swej prostocie gabinet. Biurko z szarobrązowego drewna, na którym zawsze panuje idealny porządek. Wygodne krzesła po obu jego stronach. Całe pomieszczenie chociaż niewielkie to dzięki jasnemu wystrojowi sprawia wrażenie większego i pacjenci nie czują się tutaj przytłoczeni. Ścianę naprzeciwko wejścia zajmuje w całości regał wypchany po brzegi fachową literaturą. Po prawej od drzwi, pod oknem znajduje się śnieżnobiała i całkiem wygodna, jak na taki przedmiot kozetka. Nieopodal stoi przeszklona szafka z eliksirami pierwszej potrzeby. Nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi nagły wypadek.
|31 grudnia
Skrzętnie odkładał papiery na ten jeden dzień. Kochał uzupełniać całą papirologię na bieżąco, ale z braku laku specjalnie omijał tę czynność. Cały tydzień. To była największa męka, jaką mógł sobie zafundować. Coś musiał jednak robić, gdy nadejdzie ostatnia noc w roku. Sylwester. A on miał dyżur.
Nie mógł tego przeboleć, ale nic nie dało się zrobić. Próbował zamienić się z każdym, nikt niestety nie miał ochoty pracować w tym czasie, jeśli nie było to konieczne. Śmiać mu się chciało na wspomnienie listu od ciotki, w którym zabraniała wymówić mu się pracą. Niestety, nie miał wybór, decyzja została podjęta poza jego plecami, a jemu pozostawało tylko zaakceptowanie tego. Zabunkrował się więc w swoim gabinecie, licząc, że nie będzie dziś nikomu potrzebny. Śmietanka towarzyska będzie świetnie bawić się podczas Sabatu, a odstrzelonymi przez fajerwerki palcami nierozgarniętych szlam powinni się zająć ci, którzy dyżurują na pogotowiu. Praca w ten dzień skutecznie psuła mu humor i nawet kubek czarnej jak smoła kawy z dwoma łyżeczkami cukru nie poprawiała mu humoru. Co prawda szampan stał na najniższej półce szafki z eliksirami, gdzie mógł się chłodzić aż do wybicia północy. Jednak do magicznego rozpoczęcia się nowego roku wciąż było dalej niż bliżej. Najgorsze było jednak to, że skończył już uzupełniać papiery. Cała sterta leżała skrzętnie posegregowana i uzupełniona, sprawdzona dwa razy dla stuprocentowej pewności. Wcale nie dlatego, że okropnie mu się nudziło. Większość książek z regału za plecami już przeczytał, a na doszukiwanie się co ciekawszych fragmentów w znanych już sobie zdaniach nie miał specjalnej ochoty. Palce bębnił niecierpliwie w płaską powierzchnię biurka, gdy usiłował znaleźć sobie zajęcie. Mógłby napisać list, ale do kogo? Przecież nie do Percivala, który zapewne bawi się już w najlepsze. Z westchnieniem wstał od biurka i podszedł do okna. Było już ciemno, zimą noc zapada szybko. Nie odnalazł jednak ukojenia w śnieżnym krajobrazie. Ze zrezygnowania chciał już się nawet udać do kawiarni, ale wtedy panującą w gabinecie ciszę rozdarła pukanie. Nie był pewien, czy będzie w stanie wykrzesać z siebie empatię dla pacjenta. Nie miał jednak nic do stracenia.
- Proszę - rzucił tonem, przez który przedzierało się zmęczenie. Tym dniem? Życiem?
Skrzętnie odkładał papiery na ten jeden dzień. Kochał uzupełniać całą papirologię na bieżąco, ale z braku laku specjalnie omijał tę czynność. Cały tydzień. To była największa męka, jaką mógł sobie zafundować. Coś musiał jednak robić, gdy nadejdzie ostatnia noc w roku. Sylwester. A on miał dyżur.
Nie mógł tego przeboleć, ale nic nie dało się zrobić. Próbował zamienić się z każdym, nikt niestety nie miał ochoty pracować w tym czasie, jeśli nie było to konieczne. Śmiać mu się chciało na wspomnienie listu od ciotki, w którym zabraniała wymówić mu się pracą. Niestety, nie miał wybór, decyzja została podjęta poza jego plecami, a jemu pozostawało tylko zaakceptowanie tego. Zabunkrował się więc w swoim gabinecie, licząc, że nie będzie dziś nikomu potrzebny. Śmietanka towarzyska będzie świetnie bawić się podczas Sabatu, a odstrzelonymi przez fajerwerki palcami nierozgarniętych szlam powinni się zająć ci, którzy dyżurują na pogotowiu. Praca w ten dzień skutecznie psuła mu humor i nawet kubek czarnej jak smoła kawy z dwoma łyżeczkami cukru nie poprawiała mu humoru. Co prawda szampan stał na najniższej półce szafki z eliksirami, gdzie mógł się chłodzić aż do wybicia północy. Jednak do magicznego rozpoczęcia się nowego roku wciąż było dalej niż bliżej. Najgorsze było jednak to, że skończył już uzupełniać papiery. Cała sterta leżała skrzętnie posegregowana i uzupełniona, sprawdzona dwa razy dla stuprocentowej pewności. Wcale nie dlatego, że okropnie mu się nudziło. Większość książek z regału za plecami już przeczytał, a na doszukiwanie się co ciekawszych fragmentów w znanych już sobie zdaniach nie miał specjalnej ochoty. Palce bębnił niecierpliwie w płaską powierzchnię biurka, gdy usiłował znaleźć sobie zajęcie. Mógłby napisać list, ale do kogo? Przecież nie do Percivala, który zapewne bawi się już w najlepsze. Z westchnieniem wstał od biurka i podszedł do okna. Było już ciemno, zimą noc zapada szybko. Nie odnalazł jednak ukojenia w śnieżnym krajobrazie. Ze zrezygnowania chciał już się nawet udać do kawiarni, ale wtedy panującą w gabinecie ciszę rozdarła pukanie. Nie był pewien, czy będzie w stanie wykrzesać z siebie empatię dla pacjenta. Nie miał jednak nic do stracenia.
- Proszę - rzucił tonem, przez który przedzierało się zmęczenie. Tym dniem? Życiem?
Gość
Gość
Jest wspaniały.
Powtarza to sobie skromnie w myślach, kiedy teleportuje się z domu nie do lady Adelaide Nott, na wystawny sabat, lecz w okolice Munga, a także później, gdy pokonuje niedaleki dystans. Niestraszne mu chłód i wiatr, nieważne szczypiące w oczy zimno. Jest bowiem bohaterem, więc niemal wlatuje na skrzydłach po schodach na VI piętro (ale notuje sobie gdzieś w głowie, by zmyć Raphaelowi głowę za tak niefortunnie wybraną specjalność) i wreszcie staje przed drzwiami prowadzącymi do gabinetu.
To nie tak, że ucieka z sabatu, to nie tak. Może trochę, ale to nie jest powód, dla którego Remi Lestrange spędza noworoczną noc w opustoszałym szpitalu, a nie na balu arystokratów. Faktycznie, może i nie jest największym fanem tłumnych spotkań, może nie przepada na wielkimi sabatami i częścią szlachty, w niesamowitej większości będącej niepojętym cudem jego kuzynostwem (brata trzeciej żony siostrzenica), pytaniami o plany na przyszłość, sugestiami względem ożenku i - a jakże - namowami na popis pianistyczny. Bo możesz nie grać publicznie od jakichś czterech lat, możesz mówić wszem i wobec, iż oddałeś się tworzeniu instrumentów, póki nie odnajdziesz tego właściwego, ale i tak na każdej uroczystości padnie ta sama prośba, której grzecznie odmówisz, obrażając kolejną hordę ciotek. Oczywiście są i plusy. Są jednostki lubiane, są zabawne ze swoimi znudzonymi minami dziewczęta, jest wykwintne jedzenie, (zazwyczaj) dobra muzyka, jest i taniec. W ogólnym rozrachunku warto jednak iść, by chociaż raz na jakiś czas pokazać się w towarzystwie, zaznaczyć swoją obecność, przypomnieć o swym niepodważalnym znaczeniu na salonach.
A jednak nie stoi teraz w sali balowej, lecz stoi pod drzwiami gabinetu na piętrze chorób wewnętrznych. Jest zadowolony. I uważa się za wspaniałego. Zamiast prosić właśnie kuzynkę do tańca, puka do drzwi i z melancholijnym podekscytowaniem (to nie oksymoron, to Remi) cierpliwie czeka na wypowiedziane znużonym głosem zaproszenie.
- Gdyby naprawdę mi coś dolegało, wolałbym chyba umrzeć pod drzwiami niż poddać się tak zmęczonemu uzdrowicielowi - mówi na powitanie zaraz po tym, jak zamyka drzwi, bo jeszcze - nie daj Merlinie - ktoś by usłyszał i doniósł lady Nott, że jakiś tutaj arystokrata szlaja się nielegalnie po szpitalach, zamiast bawić doskonale na sabacie. A ściany mają uszy! Udaje, że nie widzi miny Raphaela, kiedy przed zajęciem kozetki wyjmuje spod obszernego płaszcza butelkę Magicznego Laudanum (jakoś tak mu akurat wpadło w ręce przed wyjściem) i stawia gdzieś dyskretnie obok ściany. - Co to za obyczaje, żeby dawać lordowi zmianę w Sylwestra. - Wprawdzie szlacheckie twarze rzadko wyrażają prawdziwe emocje, tym razem jednak widać nieznaczne skrzywienie na obliczu Lestrange'a.
Jest zwyczajnie oburzony. I oczywiście, niezmiernie zachwycony faktem, iż wbrew przewidywaniom, siedzi na kozetce z w miarę przyzwoitym alkoholem (zawsze można powiedzieć, że to w celach leczniczych!) pod ręką i wspiera swojego przyjaciela w dobrej i złej doli. W zdrowiu i chorobie. Póki śmierć ich...
[bylobrzydkobedzieladnie]
Powtarza to sobie skromnie w myślach, kiedy teleportuje się z domu nie do lady Adelaide Nott, na wystawny sabat, lecz w okolice Munga, a także później, gdy pokonuje niedaleki dystans. Niestraszne mu chłód i wiatr, nieważne szczypiące w oczy zimno. Jest bowiem bohaterem, więc niemal wlatuje na skrzydłach po schodach na VI piętro (ale notuje sobie gdzieś w głowie, by zmyć Raphaelowi głowę za tak niefortunnie wybraną specjalność) i wreszcie staje przed drzwiami prowadzącymi do gabinetu.
To nie tak, że ucieka z sabatu, to nie tak. Może trochę, ale to nie jest powód, dla którego Remi Lestrange spędza noworoczną noc w opustoszałym szpitalu, a nie na balu arystokratów. Faktycznie, może i nie jest największym fanem tłumnych spotkań, może nie przepada na wielkimi sabatami i częścią szlachty, w niesamowitej większości będącej niepojętym cudem jego kuzynostwem (brata trzeciej żony siostrzenica), pytaniami o plany na przyszłość, sugestiami względem ożenku i - a jakże - namowami na popis pianistyczny. Bo możesz nie grać publicznie od jakichś czterech lat, możesz mówić wszem i wobec, iż oddałeś się tworzeniu instrumentów, póki nie odnajdziesz tego właściwego, ale i tak na każdej uroczystości padnie ta sama prośba, której grzecznie odmówisz, obrażając kolejną hordę ciotek. Oczywiście są i plusy. Są jednostki lubiane, są zabawne ze swoimi znudzonymi minami dziewczęta, jest wykwintne jedzenie, (zazwyczaj) dobra muzyka, jest i taniec. W ogólnym rozrachunku warto jednak iść, by chociaż raz na jakiś czas pokazać się w towarzystwie, zaznaczyć swoją obecność, przypomnieć o swym niepodważalnym znaczeniu na salonach.
A jednak nie stoi teraz w sali balowej, lecz stoi pod drzwiami gabinetu na piętrze chorób wewnętrznych. Jest zadowolony. I uważa się za wspaniałego. Zamiast prosić właśnie kuzynkę do tańca, puka do drzwi i z melancholijnym podekscytowaniem (to nie oksymoron, to Remi) cierpliwie czeka na wypowiedziane znużonym głosem zaproszenie.
- Gdyby naprawdę mi coś dolegało, wolałbym chyba umrzeć pod drzwiami niż poddać się tak zmęczonemu uzdrowicielowi - mówi na powitanie zaraz po tym, jak zamyka drzwi, bo jeszcze - nie daj Merlinie - ktoś by usłyszał i doniósł lady Nott, że jakiś tutaj arystokrata szlaja się nielegalnie po szpitalach, zamiast bawić doskonale na sabacie. A ściany mają uszy! Udaje, że nie widzi miny Raphaela, kiedy przed zajęciem kozetki wyjmuje spod obszernego płaszcza butelkę Magicznego Laudanum (jakoś tak mu akurat wpadło w ręce przed wyjściem) i stawia gdzieś dyskretnie obok ściany. - Co to za obyczaje, żeby dawać lordowi zmianę w Sylwestra. - Wprawdzie szlacheckie twarze rzadko wyrażają prawdziwe emocje, tym razem jednak widać nieznaczne skrzywienie na obliczu Lestrange'a.
Jest zwyczajnie oburzony. I oczywiście, niezmiernie zachwycony faktem, iż wbrew przewidywaniom, siedzi na kozetce z w miarę przyzwoitym alkoholem (zawsze można powiedzieć, że to w celach leczniczych!) pod ręką i wspiera swojego przyjaciela w dobrej i złej doli. W zdrowiu i chorobie. Póki śmierć ich...
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gość
Gość
Zostanie samemu w taki dzień było najgorszą pułapką. Nie męczył go bowiem tak bardzo sam fakt niemożliwości bawienia się na ciotecznych salonach. Mógł przeżyć opuszczenie jednego z wielu Sabatów, bo zazwyczaj jego frekwencja na tego typu przyjęciach była wzorcowa. Chodziło o samotność. Cholernie się jej bał, zwłaszcza z sylwestra. To jeden z tych dni, podczas których utrzymać swoje demony na smyczy jest wyjątkowo trudno. Siedząc samemu w czterech ścianach człowiek bezwiednie robi sobie bilans prywatnych upadków i wzlotów, nie tylko z minionego roku, często sięga jeszcze głębiej. A on doskonale był świadom tego, co poupychał w ciemnych kątach swojego umysłu. Mógł perfekcyjnie egzystować dopóki był odcięty od pewnej części swoich wspomnień, przeżyć. Zajrzenie do schowanych sfer nie mogło przynieść mu nic dobrego, a jedynie zburzyć to, co tak skrzętnie budował na tym grząskim piasku. Co gorsza czuł już, że powoli traci ten stabilny grunt, a ściany gabinetu z azylu stają się więźniem. To pukanie okazywało się koniec końców zbawieniem, chociaż entuzjazm nie kipiał z jego głosu.
Spodziewał się jakiegoś zbłąkanego pacjenta albo pielęgniarki z kolejnym papierami do wypełnienia. Tymczasem jego brwi wystrzeliły ku górze, gdy stanął w nich sam lord Lestrange. Co jak co, ale przyjaciela widzieć się tutaj nie spodziewał. Powinien bawić się wyśmienicie na sylwestrowym przyjęciu. Już słyszał narzekanie kochanej ciotuni, że sprowadza go na złą drogę. Nie powstrzymał jednak kącików ust przed wygięciem się w ironicznym uśmieszku, gdy ten go powitał.
- Wolałbym złamać przysięgę Hipokratesa niż leczyć tak wybrednego pacjenta - odpowiada, krzywiąc się, kiedy ten nie robiąc sobie nic z tego, że siada na idealnie czystej kozetce. Wewnętrzne poczucie perfekcjonizmu kazało mu zgonić go z idealnie białego prześcieradła, ale aż tak mu jeszcze nie odbiło. Tym bardziej, że jego uwagę przykuł charakterystyczny dźwięk stawianego szkła. Normalnie nie miałby kompletnie nic przeciwko alkoholowi, ale gdyby go teraz przyłapano to pewnie straciłby pracę. Z drugiej jednak strony przecież Mung był dziś wyjątkowo opustoszały, żeby nie powiedzieć wymarły.
- Miałem wolne całe święta, coś za coś - wzdycha, chociaż sam chętnie wystosowałby odpowiednie pisemko do wyższej instancji. Teraz pozostaje mu tylko przyciągnięcie sobie krzesła i wygodne umoszczenie się na przeciw przyjaciela. - A ty nie powinieneś być przypadkiem gdzie indziej? - pyta, układając ręce na kolanach, jak gdyby właśnie miał przeprowadzić wywiad z pacjentem. Ot, zboczenie zawodowe, ale mimo wszystko rozluźniał się wewnętrznie, bo wizja samotności w końcu się oddalała.
Spodziewał się jakiegoś zbłąkanego pacjenta albo pielęgniarki z kolejnym papierami do wypełnienia. Tymczasem jego brwi wystrzeliły ku górze, gdy stanął w nich sam lord Lestrange. Co jak co, ale przyjaciela widzieć się tutaj nie spodziewał. Powinien bawić się wyśmienicie na sylwestrowym przyjęciu. Już słyszał narzekanie kochanej ciotuni, że sprowadza go na złą drogę. Nie powstrzymał jednak kącików ust przed wygięciem się w ironicznym uśmieszku, gdy ten go powitał.
- Wolałbym złamać przysięgę Hipokratesa niż leczyć tak wybrednego pacjenta - odpowiada, krzywiąc się, kiedy ten nie robiąc sobie nic z tego, że siada na idealnie czystej kozetce. Wewnętrzne poczucie perfekcjonizmu kazało mu zgonić go z idealnie białego prześcieradła, ale aż tak mu jeszcze nie odbiło. Tym bardziej, że jego uwagę przykuł charakterystyczny dźwięk stawianego szkła. Normalnie nie miałby kompletnie nic przeciwko alkoholowi, ale gdyby go teraz przyłapano to pewnie straciłby pracę. Z drugiej jednak strony przecież Mung był dziś wyjątkowo opustoszały, żeby nie powiedzieć wymarły.
- Miałem wolne całe święta, coś za coś - wzdycha, chociaż sam chętnie wystosowałby odpowiednie pisemko do wyższej instancji. Teraz pozostaje mu tylko przyciągnięcie sobie krzesła i wygodne umoszczenie się na przeciw przyjaciela. - A ty nie powinieneś być przypadkiem gdzie indziej? - pyta, układając ręce na kolanach, jak gdyby właśnie miał przeprowadzić wywiad z pacjentem. Ot, zboczenie zawodowe, ale mimo wszystko rozluźniał się wewnętrznie, bo wizja samotności w końcu się oddalała.
Gość
Gość
Raphael może i nie pokazuje, jak bardzo (ogromnie, wielce, niewyobrażalnie) cieszy się z obecności przyjaciela, ale Remiemu wcale nie psuje to szyków. Po pierwsze męska przyjaźń daleka jest od skakania z radości i zachwycania się sobą nawzajem, po drugie Lestrange uważa się już za wystarczająco wspaniałego, by obejść się bez łez radości.
- Ranisz mnie, lordzie Nott, ranisz mnie - zapewnia z teatralnym przekonaniem Barthelemy - ma dziś wyjątkowo dobry nastrój, daleki od zwyczajowej czarnej melancholii i depresyjnego niemal spojrzenia na świat. To nie pesymizm, lecz realizm, powtarza nieustannie, ale nietrudno doszukać się w jego słowach destrukcyjnego pierwiastka. Tym razem jednak postanawia najwyraźniej odrzucić choć na moment smutki na bok, by rozweselić ponurego uzdrowiciela. A Magiczne Laudanum może mu w tym jedynie pomóc.
- Ja? - znów udaje, tym razem śmiertelnie zdziwionego, po czym układa wygodniej głowę i z zastanowieniem wpatruje w sufit. - Niestety, drogi Raphaelu, dopadła mnie straszliwa choroba i niezwłocznie musiałem się do ciebie udać. Myślisz, że twoja najdroższa ciotka wybaczy mi nieobecność? Niezmiernie mi przykro - głosi z namysłem, jakby dyktował skrybie treść listu, po czym spogląda pytająco na przyjaciela. Dobrze? Wystarczająco dramatycznie? - Powinieneś do niej napisać - dodaje z przekonaniem, bo zdaje mu się, że to brzmiałoby jeszcze poważniej. Niemal jak prawdziwe zwolnienie lekarskie od noworocznego sabatu. Remi splata dłonie na klatce piersiowej w geście prawie pogrzebowym i znów przenosi spojrzenie na śnieżnobiałe sklepienie gabinetu, jakby poszukiwał w nim natchnienia. Do czego? Do tworzenia, walki ze światem, prowadzenia zabawnej konwersacji? Mina jakoś mu rzednie, w końcu Remi Lestrange nie potrafi być długo szczęśliwy nawet w tak powierzchownej formie, słychać ciche westchnienie. - Może weź zawczasu urlop na ślub Caezara i Isoldy. Jeśli znowu będziesz tu siedział sam z tak smętną miną w święto mojego drogiego kuzyna, spetronifikuję cię na czas całej uroczystości - obiecuje. I to wcale nie jest żartobliwa propozycja, lecz wypowiedziana poważnymi słowami groźba, którą gotowy jest spełnić i z pewnością osoba znająca go tak dobrze jak Raphael powinna zdawać sobie z tego sprawę.
Bo o ile Remi gotów jest zrezygnować z brylowania na salonach, oglądania kuzynek i podziwiania kolejnych zaręczynowych pierścionków (przy czym niektórych zdecydowanie nie chciałby oglądać i musi potem to na swój sposób odreagowywać), o tyle towarzyszenie Cezarowi w tak (nie)szczęśliwym dniu uważa za swoją niepodważalną powinność.
- Ranisz mnie, lordzie Nott, ranisz mnie - zapewnia z teatralnym przekonaniem Barthelemy - ma dziś wyjątkowo dobry nastrój, daleki od zwyczajowej czarnej melancholii i depresyjnego niemal spojrzenia na świat. To nie pesymizm, lecz realizm, powtarza nieustannie, ale nietrudno doszukać się w jego słowach destrukcyjnego pierwiastka. Tym razem jednak postanawia najwyraźniej odrzucić choć na moment smutki na bok, by rozweselić ponurego uzdrowiciela. A Magiczne Laudanum może mu w tym jedynie pomóc.
- Ja? - znów udaje, tym razem śmiertelnie zdziwionego, po czym układa wygodniej głowę i z zastanowieniem wpatruje w sufit. - Niestety, drogi Raphaelu, dopadła mnie straszliwa choroba i niezwłocznie musiałem się do ciebie udać. Myślisz, że twoja najdroższa ciotka wybaczy mi nieobecność? Niezmiernie mi przykro - głosi z namysłem, jakby dyktował skrybie treść listu, po czym spogląda pytająco na przyjaciela. Dobrze? Wystarczająco dramatycznie? - Powinieneś do niej napisać - dodaje z przekonaniem, bo zdaje mu się, że to brzmiałoby jeszcze poważniej. Niemal jak prawdziwe zwolnienie lekarskie od noworocznego sabatu. Remi splata dłonie na klatce piersiowej w geście prawie pogrzebowym i znów przenosi spojrzenie na śnieżnobiałe sklepienie gabinetu, jakby poszukiwał w nim natchnienia. Do czego? Do tworzenia, walki ze światem, prowadzenia zabawnej konwersacji? Mina jakoś mu rzednie, w końcu Remi Lestrange nie potrafi być długo szczęśliwy nawet w tak powierzchownej formie, słychać ciche westchnienie. - Może weź zawczasu urlop na ślub Caezara i Isoldy. Jeśli znowu będziesz tu siedział sam z tak smętną miną w święto mojego drogiego kuzyna, spetronifikuję cię na czas całej uroczystości - obiecuje. I to wcale nie jest żartobliwa propozycja, lecz wypowiedziana poważnymi słowami groźba, którą gotowy jest spełnić i z pewnością osoba znająca go tak dobrze jak Raphael powinna zdawać sobie z tego sprawę.
Bo o ile Remi gotów jest zrezygnować z brylowania na salonach, oglądania kuzynek i podziwiania kolejnych zaręczynowych pierścionków (przy czym niektórych zdecydowanie nie chciałby oglądać i musi potem to na swój sposób odreagowywać), o tyle towarzyszenie Cezarowi w tak (nie)szczęśliwym dniu uważa za swoją niepodważalną powinność.
Gość
Gość
Nie powstrzymuje się przed teatralnym wywróceniem oczyma słysząc dramatyczne wręcz słowa swojego przyjaciela. Czasem, gdy bierze go chwila refleksji zastanawia się, jakim to cudem udało im się wytrwać tyle czasu bez uszczerbku na zdrowiu. Pomijając fakt genetycznej choroby Raphaela oraz pewnego drobnego incydentu.
- Na pewno nie mocniej niż tamten widelec - kpi sobie z niego otwarcie, bo przecież nie bez przyczyny istnieje powiedzenie, kto się czubi ten się lubi. Byli tego doskonałym przykładem, chociaż koniec końców nigdy nie były to większe sprzeczki niż utarczki słowne. Cieszył się, że może mieć na kimś spoza rodziny prawdziwe oparcie. Potrzebował kogoś takiego. Nie ramienia do wypłakania, bo nie był przecież nadobną lady. Chodziło o osobę, która potrafiła w razie czego zebrać go do kupy albo wpaść do jego miejsca pracy z butelką alkoholu nic sobie nie robiąc z zakazu spożywania trunków wysokoprocentowych w godzinach pracy. Jak gdyby wiedział, że zostawienie go samego w taki dzień nie będzie dobrym rozwiązaniem.
- Obawiam się, że pomyliłeś piętra, magipsychiatria jest na trzecim - odpowiada mu z rozbawieniem na twarzy. - Bardziej prawdopodobnym byłoby napisanie, że palec utknął ci między klawiszami fortepianu i nie mogłeś się ruszyć. Możemy ci nawet jeden obciąć, żeby było wiarygodnie. - Zaczyna nawet sprawdzać po kieszeniach, gdzie też przepadała jego różdżka. Na szczęście nadal znajduje się bezpiecznie w jego kieszeni, a nagłe zdenerwowanie nie zdążył nawet zakiełkować. To dobrze, bo już od jakiegoś czasu mijał się z piciem eliksirów, a okres uśpienia trwał już kawałek czasu, więc ataku mógł się spodziewać całkiem niedługo. Eliksirów nie można mieszać z alkoholem, więc musiał dotrwać spokojny do północy, żeby wziąć chociaż łyka cholernego szampana.
- Kompletnie zapomniałem - przyznaje szczerze na wspomnienie o tej uroczystości. Szczerze nie wiedział nawet, czy chce się tam pojawiać, ale jeśli Remi poruszał ten temat to czuł, że nie ma zmiłuj. - Kiedy to jest? Jeszcze nie planowałem urlopów na najbliższe miesiące, więc powinno się udać. - Myśl o ślubie, jakimkolwiek, nie napawała go specjalną radością, bo przypominało mu to o obowiązku wobec rodu, który powinien wypełnić. Chciał to zrobić, ale żadna kandydatka nie wydawała mu się odpowiednia. Żadna nie była nią.
- Na pewno nie mocniej niż tamten widelec - kpi sobie z niego otwarcie, bo przecież nie bez przyczyny istnieje powiedzenie, kto się czubi ten się lubi. Byli tego doskonałym przykładem, chociaż koniec końców nigdy nie były to większe sprzeczki niż utarczki słowne. Cieszył się, że może mieć na kimś spoza rodziny prawdziwe oparcie. Potrzebował kogoś takiego. Nie ramienia do wypłakania, bo nie był przecież nadobną lady. Chodziło o osobę, która potrafiła w razie czego zebrać go do kupy albo wpaść do jego miejsca pracy z butelką alkoholu nic sobie nie robiąc z zakazu spożywania trunków wysokoprocentowych w godzinach pracy. Jak gdyby wiedział, że zostawienie go samego w taki dzień nie będzie dobrym rozwiązaniem.
- Obawiam się, że pomyliłeś piętra, magipsychiatria jest na trzecim - odpowiada mu z rozbawieniem na twarzy. - Bardziej prawdopodobnym byłoby napisanie, że palec utknął ci między klawiszami fortepianu i nie mogłeś się ruszyć. Możemy ci nawet jeden obciąć, żeby było wiarygodnie. - Zaczyna nawet sprawdzać po kieszeniach, gdzie też przepadała jego różdżka. Na szczęście nadal znajduje się bezpiecznie w jego kieszeni, a nagłe zdenerwowanie nie zdążył nawet zakiełkować. To dobrze, bo już od jakiegoś czasu mijał się z piciem eliksirów, a okres uśpienia trwał już kawałek czasu, więc ataku mógł się spodziewać całkiem niedługo. Eliksirów nie można mieszać z alkoholem, więc musiał dotrwać spokojny do północy, żeby wziąć chociaż łyka cholernego szampana.
- Kompletnie zapomniałem - przyznaje szczerze na wspomnienie o tej uroczystości. Szczerze nie wiedział nawet, czy chce się tam pojawiać, ale jeśli Remi poruszał ten temat to czuł, że nie ma zmiłuj. - Kiedy to jest? Jeszcze nie planowałem urlopów na najbliższe miesiące, więc powinno się udać. - Myśl o ślubie, jakimkolwiek, nie napawała go specjalną radością, bo przypominało mu to o obowiązku wobec rodu, który powinien wypełnić. Chciał to zrobić, ale żadna kandydatka nie wydawała mu się odpowiednia. Żadna nie była nią.
Gość
Gość
Oczy Remiego bardzo powoli przenoszą się z sufitu na twarz przyjaciela i zawieszają na moment, gdy mina Lestrange'a wyraża niezmierną rozterkę. Zabić go Avadą i trafić z rozmachem do Azkabanu, czy może przywalić ciężkim przedmiotem i wylądować w Tower? To trudna decyzja, mówią brązowe tęczówki przypominające przy swym łypaniu wilcze.
- Ból fizyczny jest niczym z porównaniu do psychicznego - zauważa z urazą w głosie, niepewny, czy rzeczywiście jest obrażony, czy może tylko udaje. Zdrajca, zarzuciłby przyjacielowi, który w walce o jakąś pierdołę gotów był zadźgać nierodzonego brata stołowym widelcem. Co za hańba. Po raz kolejny Barthelemy zastanawia się, czy aby honor szlachcica nie wyklucza dalszej znajomości z tak podłym widelcownikiem.
A Magiczne Laudanum nie jest wcale aż tak wysokoprocentowe. Przynajmniej w porównaniu z Ognistą.
- Żeby tobie czegoś zaraz nie trzeba było odciąć - odpowiada jakże dojrzale, podnosząc się z kozetki. Może to jednak nieuprzejme tak leżeć, gdy ktoś siedzi?Wprawdzie Raphaelowi nie należy się żaden szacunek Bez względu na wszystko Remi postanawia ukazać swoją wyższość nad tak poniżającą wymianą zdań i zmienia pozycję, opierając wygodnie o ścianę. Wzdycha głęboko, nie patrząc znów na Notta i ogląda sobie po raz kolejny jego gabinet. Dzielny, dzielny Raphael. Nie raz i nie dwa Barthelemy odczuwa cichy (przecież mu nie powie!) podziw, bo sam zapewne zamordowałby już trzeciego pacjenta, który wpadłby tu opowiadać mu o swoich problemach. Chyba, że byłaby to akurat ładna, młoda szlachcianka lub chociaż melomanka - wtedy pozbyłby się dopiero pacjenta czwartego.
- Styczeń, luty, kto by to spamiętał - odpowiada bez większego przejęcia na pytanie, bardzo konkretnie zresztą. Zdawać by się mogło, że powinien odliczać dni, Remi żyje jednak zdecydowanie poza wszelkimi miarami czasu. Jego życie wyznaczane jest ukończeniem kolejnego fortepianu, zaś wszelkie uroczystości zyskują na znaczeniu dopiero, gdy skrzaty przypomną rano o konieczności przygotowania na wieczór. - Nie rób takiej smętnej miny, bo na własny cię nie zaproszę - krzywi się, bo i dla niego weselny temat nie jest najprzyjemniejszy. Pośród wielu sprzeczności bez wątpienia wiąże ich problematyczność ulokowanych błędnie uczuć.
- Ból fizyczny jest niczym z porównaniu do psychicznego - zauważa z urazą w głosie, niepewny, czy rzeczywiście jest obrażony, czy może tylko udaje. Zdrajca, zarzuciłby przyjacielowi, który w walce o jakąś pierdołę gotów był zadźgać nierodzonego brata stołowym widelcem. Co za hańba. Po raz kolejny Barthelemy zastanawia się, czy aby honor szlachcica nie wyklucza dalszej znajomości z tak podłym widelcownikiem.
A Magiczne Laudanum nie jest wcale aż tak wysokoprocentowe. Przynajmniej w porównaniu z Ognistą.
- Żeby tobie czegoś zaraz nie trzeba było odciąć - odpowiada jakże dojrzale, podnosząc się z kozetki. Może to jednak nieuprzejme tak leżeć, gdy ktoś siedzi?
- Styczeń, luty, kto by to spamiętał - odpowiada bez większego przejęcia na pytanie, bardzo konkretnie zresztą. Zdawać by się mogło, że powinien odliczać dni, Remi żyje jednak zdecydowanie poza wszelkimi miarami czasu. Jego życie wyznaczane jest ukończeniem kolejnego fortepianu, zaś wszelkie uroczystości zyskują na znaczeniu dopiero, gdy skrzaty przypomną rano o konieczności przygotowania na wieczór. - Nie rób takiej smętnej miny, bo na własny cię nie zaproszę - krzywi się, bo i dla niego weselny temat nie jest najprzyjemniejszy. Pośród wielu sprzeczności bez wątpienia wiąże ich problematyczność ulokowanych błędnie uczuć.
Gość
Gość
Uśmiech rozciąga mu wargi ukazując zadowolenie z reakcji przyjaciela. Wyszło jak zwykle, czyli idealnie. Naprawdę nie wie jak po tylu latach może dalej dawać się tak łatwo sprowokować. Chociaż z drugiej strony rozważał też opcję, że ten po prostu robi to specjalnie, aby Nott mógł mieć tę śmieszną satysfakcję. Chyba do końca nigdy się nie dowie, ale tak naprawdę niespecjalnie mu to przeszkadzało.
- Dlatego ten drugi dobrze przeganiać tym pierwszym - odpowiada z pełną powagą malującą się na jego twarzy, ale w głosie doskonale słychać rozbawienie. Akurat on doskonale wie, że zranienie fizyczne jest niczym w porównaniu z tym psychicznym. Gdyby mógł wybrać niekończące się ataki śmiertelnej bladości w zamian za stratę najbliższej przyjaciółki to zrobiłby to bez najmniejszego zawahania. Niestety na nic już nie ma wpływu, a podobno magia czyni ludzi takimi potężnymi. Gówno prawda.
- Chciałem tylko pomóc. - Unosi dłonie do góry w geście spasowania, ale nadal się do niego uśmiecha. Nie odciąłby mu przecież nigdy ani jednego cudownego palca, dzięki którym przecież jest taki sławny. Fortepiany Lestrange'a są w końcu niezwykłe i nie mógłby odebrać ich światu. Umiał docenić piękno muzyki, w końcu jak na każdego szlachcica przystało nauczono go podstaw gry na tym wspaniałym instrumencie. Nigdy nie było mu jednak nie poczuł tego czegoś, co pchnęłoby go na ścieżkę artysty. Nie miał też tego talentu, który sprawiłby, że nawet najbardziej oklepana melodia świata brzmiała wręcz magicznie. Miał to Remi i należał mu się za to szacunek. - Będzie ci przeszkadzało, jeśli zapalę? - spytał, ale nie czekając na odpowiedź podszedł do płaszcza, aby wyciągnąć paczkę czarodziejskich papierosów. Nie spodziewał się już żadnego pacjenta, a każdy, kto wchodził do gabinetu musiał przecież zapukać. Wyciągnął jednego i potarł koniec dłonią, naprawdę wygodne i o niebo praktyczniejsze niż te mugolskie śmierdziuchy, do których potrzeba ognia.
- To raczej różnica między styczniem a lutym. - Ton głos ma obojętny, bo tak naprawdę jemu jest to obojętne, nie spieszy mu się na żaden ślub. Co innego sabat noworoczny, na który chętnie by poszedł, a co innego świętowanie czyjegoś wstąpienia w święty związek małżeński. Zaciągnął się dymem i zatrzymał go na chwilę w płucach. - Jeśli mnie nie zaprosisz to się nie odbędzie, bo nie będziesz miał świadka - zauważa z rozbawionym uśmiechem. Przecież nikt inny nie nadaje się do tej roli lepiej niż Raphael. Na pewno nie ten jego, pożal się Salazarze, brat.
- Dlatego ten drugi dobrze przeganiać tym pierwszym - odpowiada z pełną powagą malującą się na jego twarzy, ale w głosie doskonale słychać rozbawienie. Akurat on doskonale wie, że zranienie fizyczne jest niczym w porównaniu z tym psychicznym. Gdyby mógł wybrać niekończące się ataki śmiertelnej bladości w zamian za stratę najbliższej przyjaciółki to zrobiłby to bez najmniejszego zawahania. Niestety na nic już nie ma wpływu, a podobno magia czyni ludzi takimi potężnymi. Gówno prawda.
- Chciałem tylko pomóc. - Unosi dłonie do góry w geście spasowania, ale nadal się do niego uśmiecha. Nie odciąłby mu przecież nigdy ani jednego cudownego palca, dzięki którym przecież jest taki sławny. Fortepiany Lestrange'a są w końcu niezwykłe i nie mógłby odebrać ich światu. Umiał docenić piękno muzyki, w końcu jak na każdego szlachcica przystało nauczono go podstaw gry na tym wspaniałym instrumencie. Nigdy nie było mu jednak nie poczuł tego czegoś, co pchnęłoby go na ścieżkę artysty. Nie miał też tego talentu, który sprawiłby, że nawet najbardziej oklepana melodia świata brzmiała wręcz magicznie. Miał to Remi i należał mu się za to szacunek. - Będzie ci przeszkadzało, jeśli zapalę? - spytał, ale nie czekając na odpowiedź podszedł do płaszcza, aby wyciągnąć paczkę czarodziejskich papierosów. Nie spodziewał się już żadnego pacjenta, a każdy, kto wchodził do gabinetu musiał przecież zapukać. Wyciągnął jednego i potarł koniec dłonią, naprawdę wygodne i o niebo praktyczniejsze niż te mugolskie śmierdziuchy, do których potrzeba ognia.
- To raczej różnica między styczniem a lutym. - Ton głos ma obojętny, bo tak naprawdę jemu jest to obojętne, nie spieszy mu się na żaden ślub. Co innego sabat noworoczny, na który chętnie by poszedł, a co innego świętowanie czyjegoś wstąpienia w święty związek małżeński. Zaciągnął się dymem i zatrzymał go na chwilę w płucach. - Jeśli mnie nie zaprosisz to się nie odbędzie, bo nie będziesz miał świadka - zauważa z rozbawionym uśmiechem. Przecież nikt inny nie nadaje się do tej roli lepiej niż Raphael. Na pewno nie ten jego, pożal się Salazarze, brat.
Gość
Gość
Remi dalej łypie raz okiem jednym, raz drugim, ale ostatecznie postanawia (znowu) wybaczyć temu nieszczęsnemu szlachcicowi, który jest przejawem niesklasyfikowanej dotąd choroby psychicznej upośledzającej rozsądek. Wprawdzie pojęcia nie ma o systematyce i jego wiedza medyczna ogranicza się do używania wielu mądrych słów, by nikt się nie zorientował, że poza nazwami najbardziej znanych chorób (przede wszystkim genetycznych - można od razu skreślać nieodpowiednie kandydatki na żonę bez potrzeby dłuższego tłumaczenia, gdy tylko westchnie się ze smutkiem, że to Serpentyna), ale gotów jest rozpocząć mozolne badania nad tą dziedziną, byleby tylko swego przyjaciela uratować.
Ale czy odbierając mu głupotę, nie odebrałby też osobowości?
Po minie Barthelemy'ego widać, że snują się mu po głowie, jak zwykle, poruszające i smętne rozważania (choć w tych jest akurat pierwiastek żartobliwy), milczy z właściwą sobie obojętnością i ożywia nieco dopiero, gdy Raphael wstaje.
- Nie, jeśli mnie poczęstujesz - odpowiada ze świętym oburzeniem, że Nott mógłby raczyć się używkami w samotności (skąpiec, sknera, dusipapieros - a Remi wszystkim się z nim dzieli!), po czym wzdycha znowu i przysuwa nieco Magiczne Laudanum. - Nie udawaj, masz tu gdzieś ukryte kieliszki - mówi, bo uwierzyć nie ma zamiaru, że lord Nott jest takim świętoszkiem. Papierosy pali to i napić się może, tym bardziej, że - jak to już było powiedziane - Magiczne Laudanum jest środkiem medycznym.
- Tak czy inaczej idziemy - decyduje, nie wnikając już w terminy czy zasadność instytucji małżeństwa, co do której ma wiele zastrzeżeń; poza względną stabilnością ewentualnych potomków nie dostrzega wielu plusów, przynajmniej w wydaniu szlacheckim. - Nie bądź taki pewny. - Twarz Remiego może skłaniać do podejrzeń, że pod zamieszkałym przez niego dworem dzień i noc stoi kolejka chętnych na to stanowisko, a sam Lestrange przyjmuje tylko listy referencyjne i ze znudzoną miną szuka najlepszego kandydata. Szkoda, że nie ma takiej miny przy rozmowach o kandydatkach do uszczęśliwienia go ślubem.
- Dobra, Raphael, wybierz mi jakąś chorobę i o niej opowiedz. Przecież będę musiał wytłumaczyć się lady Nott. - Podejście drugie. Oburzony jest brakiem współpracy ze strony tego wyrodnego niewdzięcznika. On dla niego nadstawia karku, naraża się na obrazę Adelaide i innych ciotek uważających sabat za szczyt wszelkich marzeń (zresztą i Raphael podziela tą opinię, a Remi wyobraża go sobie złośliwie z ogromną babską fryzurą i nie mniejszym pieprzykiem na zakrzywionym nosie, odzianego w gustowną suknię z gorsetem podtrzymującym coś, co żyje tylko we wspomnieniach), a ten cham zwyczajnie sobie sprawę bagatelizuje i nawet nie wyraża głośnych zachwytów. Nie proponuje żadnego dobrego alkoholu schowanego pod biurkiem.
Na litość Merlina, co to za uzdrowiciel?
Ale czy odbierając mu głupotę, nie odebrałby też osobowości?
Po minie Barthelemy'ego widać, że snują się mu po głowie, jak zwykle, poruszające i smętne rozważania (choć w tych jest akurat pierwiastek żartobliwy), milczy z właściwą sobie obojętnością i ożywia nieco dopiero, gdy Raphael wstaje.
- Nie, jeśli mnie poczęstujesz - odpowiada ze świętym oburzeniem, że Nott mógłby raczyć się używkami w samotności (skąpiec, sknera, dusipapieros - a Remi wszystkim się z nim dzieli!), po czym wzdycha znowu i przysuwa nieco Magiczne Laudanum. - Nie udawaj, masz tu gdzieś ukryte kieliszki - mówi, bo uwierzyć nie ma zamiaru, że lord Nott jest takim świętoszkiem. Papierosy pali to i napić się może, tym bardziej, że - jak to już było powiedziane - Magiczne Laudanum jest środkiem medycznym.
- Tak czy inaczej idziemy - decyduje, nie wnikając już w terminy czy zasadność instytucji małżeństwa, co do której ma wiele zastrzeżeń; poza względną stabilnością ewentualnych potomków nie dostrzega wielu plusów, przynajmniej w wydaniu szlacheckim. - Nie bądź taki pewny. - Twarz Remiego może skłaniać do podejrzeń, że pod zamieszkałym przez niego dworem dzień i noc stoi kolejka chętnych na to stanowisko, a sam Lestrange przyjmuje tylko listy referencyjne i ze znudzoną miną szuka najlepszego kandydata. Szkoda, że nie ma takiej miny przy rozmowach o kandydatkach do uszczęśliwienia go ślubem.
- Dobra, Raphael, wybierz mi jakąś chorobę i o niej opowiedz. Przecież będę musiał wytłumaczyć się lady Nott. - Podejście drugie. Oburzony jest brakiem współpracy ze strony tego wyrodnego niewdzięcznika. On dla niego nadstawia karku, naraża się na obrazę Adelaide i innych ciotek uważających sabat za szczyt wszelkich marzeń (zresztą i Raphael podziela tą opinię, a Remi wyobraża go sobie złośliwie z ogromną babską fryzurą i nie mniejszym pieprzykiem na zakrzywionym nosie, odzianego w gustowną suknię z gorsetem podtrzymującym coś, co żyje tylko we wspomnieniach), a ten cham zwyczajnie sobie sprawę bagatelizuje i nawet nie wyraża głośnych zachwytów. Nie proponuje żadnego dobrego alkoholu schowanego pod biurkiem.
Na litość Merlina, co to za uzdrowiciel?
Gość
Gość
Zaciąga się powoli, bez pośpiechu, bo przecież nigdzie nic go nie goni. Dzisiejszy dzień był w końcu swoistym postludium całego roku. Wszyscy to w jakiś sposób świętowali, zbierając się w różnych miejscach. Nott przeczuwał, że spędzi ten czas jedynie ze swoimi demonami, a tymczasem przyszło mu męczyć się z najlepszym przyjacielem. Usta wykrzywił mu złośliwy uśmieszek, gdy wydmuchiwał ustami tytoniowy obłoczek. Naprawdę cieszył się, że go ma. Zamknął paczkę i rzucił nią w Lestrange'a.
- Jakżebym śmiał obarczać cię jarzmem bycia jedynie biernym palaczem? - rzekł z niemal teatralną nutą. Prawdopodobnie, gdyby urodził się w innych okolicznościach byłby świetnym aktorem i szwendał się po Nokturnie z jakąś wynędzniałą trupą. Na szczęście w chwili obecnej jego największym problemem był fakt, że popielniczka jest stosunkowo daleko. - Akurat dwa są w biurku, w szafce po lewej. W lokalu panuje samoobsługa - poinformował go, bo sam nie miał najmniejszej ochoty po raz kolejny dźwigać się z krzesła. Aby to podkreślić położył kostkę prawej stopy na lewym kolanie, rozsiadając się tym samym tak wygodnie jak tylko można. - To co prawda kieliszki do szampana, ale chyba ci to nie przeszkadza? - Sam nie wiedział dlaczego zabrał dwa, skoro nikogo się nie spodziewał. Intuicja? Chęć podzielenia się? A może próba wyimaginowania sobie towarzysza niedoli? Cóż, na szczęście już nie musiał tego robić. Chociaż z drugiej strony może byłaby to lepsza alternatywa niż Remi wymuszający na nim obecność na ślubie kuzyna. Jeszcze zaraz się okaże, że ma iść z nim w charakterze osoby towarzyszącej. Raphael taktowanie przemilczał ten pomysł, bo, nie daj Merlinie, jeszcze przyjacielowi spodobałby się taka opcja.
- Drżę z niepewności - odparł kpiąco. Cała ta wymiana zdań wydawała się wręcz absurdalna biorąc pod uwagę fakt, że przecież Barthelemy nie ma jeszcze nawet narzeczonej. Powinni rozważyć w przyszłości jakiś drobny zakład, który pierwszy złoży przysięgę małżeńską. Musi jeszcze tylko wymyślić, co w nagrodę otrzymywałby zwycięzca. Tylko póki co musiał pomyśleć nad czymś innym. Nie sądził, że on tak na serio. Większość chorób genetycznych objawia się dosyć wcześnie i w wąskim gronie socjety ciężko to ukryć. Zamyślił się, wpatrując w przestrzeń i powolnym ruchem strzepując popiół z papierosa na ziemię. Później sprzątnie to różdżką.
- Świniowstręt. - Przerywa nagle ciszę. - Na skórze pojawiają się czerwone, swędzące niemiłosiernie placki. W niektórych przypadkach nawet duszności. Nie ma na to lekarstwa, objawy same muszą minąć. Nie będziesz musiał pokazywać śladów, bo takie nie zostają. Pytanie tylko, kiedy zaliczyłeś małe rendez-vous z prosiaczkiem?
- Jakżebym śmiał obarczać cię jarzmem bycia jedynie biernym palaczem? - rzekł z niemal teatralną nutą. Prawdopodobnie, gdyby urodził się w innych okolicznościach byłby świetnym aktorem i szwendał się po Nokturnie z jakąś wynędzniałą trupą. Na szczęście w chwili obecnej jego największym problemem był fakt, że popielniczka jest stosunkowo daleko. - Akurat dwa są w biurku, w szafce po lewej. W lokalu panuje samoobsługa - poinformował go, bo sam nie miał najmniejszej ochoty po raz kolejny dźwigać się z krzesła. Aby to podkreślić położył kostkę prawej stopy na lewym kolanie, rozsiadając się tym samym tak wygodnie jak tylko można. - To co prawda kieliszki do szampana, ale chyba ci to nie przeszkadza? - Sam nie wiedział dlaczego zabrał dwa, skoro nikogo się nie spodziewał. Intuicja? Chęć podzielenia się? A może próba wyimaginowania sobie towarzysza niedoli? Cóż, na szczęście już nie musiał tego robić. Chociaż z drugiej strony może byłaby to lepsza alternatywa niż Remi wymuszający na nim obecność na ślubie kuzyna. Jeszcze zaraz się okaże, że ma iść z nim w charakterze osoby towarzyszącej. Raphael taktowanie przemilczał ten pomysł, bo, nie daj Merlinie, jeszcze przyjacielowi spodobałby się taka opcja.
- Drżę z niepewności - odparł kpiąco. Cała ta wymiana zdań wydawała się wręcz absurdalna biorąc pod uwagę fakt, że przecież Barthelemy nie ma jeszcze nawet narzeczonej. Powinni rozważyć w przyszłości jakiś drobny zakład, który pierwszy złoży przysięgę małżeńską. Musi jeszcze tylko wymyślić, co w nagrodę otrzymywałby zwycięzca. Tylko póki co musiał pomyśleć nad czymś innym. Nie sądził, że on tak na serio. Większość chorób genetycznych objawia się dosyć wcześnie i w wąskim gronie socjety ciężko to ukryć. Zamyślił się, wpatrując w przestrzeń i powolnym ruchem strzepując popiół z papierosa na ziemię. Później sprzątnie to różdżką.
- Świniowstręt. - Przerywa nagle ciszę. - Na skórze pojawiają się czerwone, swędzące niemiłosiernie placki. W niektórych przypadkach nawet duszności. Nie ma na to lekarstwa, objawy same muszą minąć. Nie będziesz musiał pokazywać śladów, bo takie nie zostają. Pytanie tylko, kiedy zaliczyłeś małe rendez-vous z prosiaczkiem?
Gość
Gość
Remi łapie paczkę, znowu krzywiąc się nieznacznie. Dobry refleks to jedna z nieodzownych cech muzyka, choć często niedoceniana. Wprawdzie Lestrange sceptycznie podchodzi do opowieści o profesorach, którzy kandydatów na swoich uczniów sprawdzają rzucaniem im znienacka pudełek z zapałkami (mowa, rzecz jasna, o mugolskich anegdotkach, których akurat znał wiele z muzycznego światka), lecz daleki jest również od twierdzenia, że nie ma to żadnego związku z graniem. To kwestia umiejętności dobierania odpowiednich, szybkich ruchów w tempach wyznaczanych przez bieg niżej umieszczonego odważnika na metronomie, ale nie chodzi przecież o wyuczenie. Chodzi o możliwość panowania nad tekstem, nad melodią i wyrazem, gdy wszystko gna i pędzi na łeb na szyję w niezliczonych drobnych wartościach. Nie ma czasu na wahania, trzeba umieć nad tym zapanować.
I właśnie dlatego Remi paczkę łapie.
- Dobrze, że lady Adelaide nie widzi, jak traktujesz gości - zauważa kąśliwie, wstając zaraz z kozetki z cichym westchnieniem. Żeby on sobie sam musiał brać kieliszki, co to za fanaberie, co to za brak kultury. Podchodzi, pochyla się, zagląda do szafki, przez moment kontemplując jej zawartość, a wreszcie triumfalnie powraca na miejsce ze szkłem w dłoniach. - W końcu mamy Sylwestra, czyż nie? - pyta z nutą sentymentalną, unosząc z podłogi butelkę. - Wziąłbym coś z wyższej półki, ale okoliczności, sam rozumiesz... - Rozgląda się znacząco po gabinecie. W końcu to szpital, a Remi zawsze wyraża opinię, że należy umieć dobierać alkohol do miejsca i okazji podobnie jak ubiór. Wprawdzie w tym momencie wybór między szampanem a Laudanum nie był taki oczywisty, ale zwyciężył rozsądek. Choć do Raphael miałby problemy i musiał się tłumaczyć, nie Lestrange.
Nalewa trunku do kieliszków, podsuwa jeden z nich przyjacielowi.
Może i zakład byłby jedynym sposobem na zachęcenie obu lordów do ożenku. Jak na razie żaden z nich się do ślubu nie rwie, żaden nie ma nawet narzeczonej, kandydatki, czegokolwiek, co mogłoby się z czym wiązać. Może to kwestia złamanych serc (o ile szlachcice mają serca) po źle ulokowanych uczuciach, może trauma związana z ukochanymi, może zwyczajnie - natura odległa od chęci stabilizacji i kształtowania życia rodzinnego. Uszczęśliwiania żony i przyszłych dzieci.
Może to rodzaj łaskawego odwlekania tortur?
- Raphael - mówi z niesmakiem. - Czy nie ma innych chorób niż genetyczne? Czy naprawdę niczego innego cię na tym stażu nie uczyli? - Bo ilekroć Remi przypadkiem wejdzie na grząski i nudnawy grunt pracy, Nott mówi tylko o jednym. Monotematyczny prosiak.
W końcu dochodzą do względnego porozumienia, osiągając niesamowity wynik problemu rozwiązanego w tak krótkim czasie, jaki pozostał do wybicia północy. Rozlegają się okrzyki radości słyszalne przez drzwi i ściany, z zewnątrz słychać, a przez okno widać wybuchające w dalszych częściach Londynu mugolskie fajerwerki.
- Oby był lepszy - życzy Remi, próbując nadać minie wyraz optymistyczny pomimo raczej ponurego tonu głosu i kwituje toast wychyleniem zawartości kieliszka.
[zt]
I właśnie dlatego Remi paczkę łapie.
- Dobrze, że lady Adelaide nie widzi, jak traktujesz gości - zauważa kąśliwie, wstając zaraz z kozetki z cichym westchnieniem. Żeby on sobie sam musiał brać kieliszki, co to za fanaberie, co to za brak kultury. Podchodzi, pochyla się, zagląda do szafki, przez moment kontemplując jej zawartość, a wreszcie triumfalnie powraca na miejsce ze szkłem w dłoniach. - W końcu mamy Sylwestra, czyż nie? - pyta z nutą sentymentalną, unosząc z podłogi butelkę. - Wziąłbym coś z wyższej półki, ale okoliczności, sam rozumiesz... - Rozgląda się znacząco po gabinecie. W końcu to szpital, a Remi zawsze wyraża opinię, że należy umieć dobierać alkohol do miejsca i okazji podobnie jak ubiór. Wprawdzie w tym momencie wybór między szampanem a Laudanum nie był taki oczywisty, ale zwyciężył rozsądek. Choć do Raphael miałby problemy i musiał się tłumaczyć, nie Lestrange.
Nalewa trunku do kieliszków, podsuwa jeden z nich przyjacielowi.
Może i zakład byłby jedynym sposobem na zachęcenie obu lordów do ożenku. Jak na razie żaden z nich się do ślubu nie rwie, żaden nie ma nawet narzeczonej, kandydatki, czegokolwiek, co mogłoby się z czym wiązać. Może to kwestia złamanych serc (o ile szlachcice mają serca) po źle ulokowanych uczuciach, może trauma związana z ukochanymi, może zwyczajnie - natura odległa od chęci stabilizacji i kształtowania życia rodzinnego. Uszczęśliwiania żony i przyszłych dzieci.
Może to rodzaj łaskawego odwlekania tortur?
- Raphael - mówi z niesmakiem. - Czy nie ma innych chorób niż genetyczne? Czy naprawdę niczego innego cię na tym stażu nie uczyli? - Bo ilekroć Remi przypadkiem wejdzie na grząski i nudnawy grunt pracy, Nott mówi tylko o jednym. Monotematyczny prosiak.
W końcu dochodzą do względnego porozumienia, osiągając niesamowity wynik problemu rozwiązanego w tak krótkim czasie, jaki pozostał do wybicia północy. Rozlegają się okrzyki radości słyszalne przez drzwi i ściany, z zewnątrz słychać, a przez okno widać wybuchające w dalszych częściach Londynu mugolskie fajerwerki.
- Oby był lepszy - życzy Remi, próbując nadać minie wyraz optymistyczny pomimo raczej ponurego tonu głosu i kwituje toast wychyleniem zawartości kieliszka.
[zt]
Gość
Gość
- Czego ciotunia nie widzi to ją nie zaboli - odpowiada rozbawiony naburmuszonym tonem przyjaciela. Czego on oczekiwał? Że Raphael odkorkuje za niego butelkę, a może jeszcze wleje mu zawartość kieliszka do ust? Drobny impas, obaj byli lordami, obaj doskonale świadomi swojej wartości i żaden z nich nie zamierzał odpuścić. Na szczęście w Remim pragnienie spożycia alkoholu musiało być na tyle duże, że dźwignął się z kozetki. Dobrze zresztą, od tego ciągłego siedzenia przy fortepianach zastaną mu się kiedyś stawy, a Nott nie miał zamiaru wozić go na wózku. Chociaż na pewno dałoby się go zaczarować tak, żeby jeździł sam.
- W porządku, nie przeszkadza mi to. Cieszę się, że mogę w ogóle coś wypić w dobrym towarzystwie, a nie gnić tu w samotności do rana. - Bo może nie okazywał tego w jakiś wylewny sposób to naprawdę był wdzięczny przyjacielowi, że dla niego postanowił wymigać się z Sabatu. Co prawda samotność od czasu do czasu mu nie przeszkadzała, ale był przecież mocno społecznym człowiekiem. Lubił atmosferę salonów, napawała go niezwykłą energią, a przede wszystkim pozwalała mu się odciąć od problemów, z którymi borykał się na co dzień. Odpowiednia dawka komplementów, nieco sztucznych uśmiechów i doborowy alkohol potrafiły zdziałać prawdziwe cuda.
Dlatego bez żadnych oporów przyjmuje kieliszek. Jego wewnętrzny profesjonalista wierzga się trochę, bo zniszczenie sobie kariery piciem w czasie pracy byłoby naprawdę okrutnym ciosem, ale był przekonany, że nawet Lowe tego dnia nie przekroczył nawet progu szpitala. Był bezpieczny w swoim gabinecie. W ostateczności mógł przecież szybko zmienić Magiczne Laudanum w wodę, chociaż byłaby to niewątpliwa strata. Przyglądał się z satysfakcją jak płyn wiruje w obracanym przez niego kieliszku. Po części nadal ciągle żałował, że niedane mu było uczestniczyć w przyjęciu organizowanym przez ciotkę. Uniósł jednak zaraz kieliszek do ust i zapił tę gorzką myśl.
Szeroki uśmiech rozjaśnia mu twarz, kiedy przyjaciel krzywi się na jego uwagę. Nie może go za to winić, choroby genetyczne to jego działka i zaczął je rozważać po prostu automatycznie. Zresztą nie bezpodstawnie rozważał świniowstęt u swojego przyjaciela.
- Nauczyli mnie wszystkiego, miałem staż na każdym oddziale - zapewnia go, jakby miało to cokolwiek zmienić. - Mogłeś mieć po prostu rozszczepienie po teleportacji. To się zdarza. - Wzruszył ramionami.
Nawet nie zauważył, kiedy czas zleciał i nastała oczekiwana przez cały Londyn północ. Big Ben zabił w oddali, uświadamiając ich, że o to nastał w końcu nowy rok. Raphael dźwignął się nawet po szampana, który trzymał w szafce z eliksirami. Idąc w ślad przyjaciela uniósł swój kieliszek. - Musi być lepszy. - Chyba nie był to najweselszy Nowy Rok w jego życiu, ale przynajmniej nie był sam. I naprawdę miał ten cień nadziei. W końcu, ani on, ani Lestrange nie mieli pojęcia, co właśnie się wydarzyło w posiadłości Nottów.
|zt
- W porządku, nie przeszkadza mi to. Cieszę się, że mogę w ogóle coś wypić w dobrym towarzystwie, a nie gnić tu w samotności do rana. - Bo może nie okazywał tego w jakiś wylewny sposób to naprawdę był wdzięczny przyjacielowi, że dla niego postanowił wymigać się z Sabatu. Co prawda samotność od czasu do czasu mu nie przeszkadzała, ale był przecież mocno społecznym człowiekiem. Lubił atmosferę salonów, napawała go niezwykłą energią, a przede wszystkim pozwalała mu się odciąć od problemów, z którymi borykał się na co dzień. Odpowiednia dawka komplementów, nieco sztucznych uśmiechów i doborowy alkohol potrafiły zdziałać prawdziwe cuda.
Dlatego bez żadnych oporów przyjmuje kieliszek. Jego wewnętrzny profesjonalista wierzga się trochę, bo zniszczenie sobie kariery piciem w czasie pracy byłoby naprawdę okrutnym ciosem, ale był przekonany, że nawet Lowe tego dnia nie przekroczył nawet progu szpitala. Był bezpieczny w swoim gabinecie. W ostateczności mógł przecież szybko zmienić Magiczne Laudanum w wodę, chociaż byłaby to niewątpliwa strata. Przyglądał się z satysfakcją jak płyn wiruje w obracanym przez niego kieliszku. Po części nadal ciągle żałował, że niedane mu było uczestniczyć w przyjęciu organizowanym przez ciotkę. Uniósł jednak zaraz kieliszek do ust i zapił tę gorzką myśl.
Szeroki uśmiech rozjaśnia mu twarz, kiedy przyjaciel krzywi się na jego uwagę. Nie może go za to winić, choroby genetyczne to jego działka i zaczął je rozważać po prostu automatycznie. Zresztą nie bezpodstawnie rozważał świniowstęt u swojego przyjaciela.
- Nauczyli mnie wszystkiego, miałem staż na każdym oddziale - zapewnia go, jakby miało to cokolwiek zmienić. - Mogłeś mieć po prostu rozszczepienie po teleportacji. To się zdarza. - Wzruszył ramionami.
Nawet nie zauważył, kiedy czas zleciał i nastała oczekiwana przez cały Londyn północ. Big Ben zabił w oddali, uświadamiając ich, że o to nastał w końcu nowy rok. Raphael dźwignął się nawet po szampana, który trzymał w szafce z eliksirami. Idąc w ślad przyjaciela uniósł swój kieliszek. - Musi być lepszy. - Chyba nie był to najweselszy Nowy Rok w jego życiu, ale przynajmniej nie był sam. I naprawdę miał ten cień nadziei. W końcu, ani on, ani Lestrange nie mieli pojęcia, co właśnie się wydarzyło w posiadłości Nottów.
|zt
Gość
Gość
8 stycznia
- Jak ty to robisz Nott? Jeśli nie jesteś w pracy to na pewno na jakimś przyjęciu, a i tak nigdy nie wydajesz się zmęczony! - pochwała z ust samego ordynatora brzmi podwójnie smacznie. Jednak Raphael nie oblizuje z tego powodu ust, kąciki drgają jedynie leciutko wznosząc się ku górze i tworząc niewinny uśmieszek. Jak gdyby posiadał jakiś drobny sekrecik, którym nie chce się z nikim podzielić. Możliwe, że rzeczywiście coś takiego istnieje. Starszy stażem lekarz klepie go swoją wielką dłonią po plecach. Pierwsza młodość już za nim, druga zresztą też, prawdopodobnie wkrótce będzie szukał następcy. Ale póki co takie myśli nie chodzą po głowie młodego uzdrowiciela.
- Claudia, musiałaś zmienić fryzurę, wyglądasz dziś olśniewająco - mówi do pielęgniarki dyżurującej dziś w recepcji, gdy odbiera od niej karty pacjentów na dzisiejszy dzień. Uśmiech numer pięć jak zwykle idealnie leży na jego ustach, chociaż jest dopiero siódma trzydzieści rano, a w drugiej dłoni trzyma zbawienny kubek czarnej kawy. To, co sprzedają w szpitalnym bufecie to lura najniższego sortu, przynajmniej dopóki sprzedająca tam szlama nie mówi ci kochaneczku. Claudia rumieni się, gdy muska dłoń lorda podając mu jeszcze dzisiejszą pocztę i najnowsze wydanie Proroka. Pewnie zastanawia się czy zaprosić go na wspólne zjedzenie lunchu. Nie wie, że wypada z myśli Notta, kiedy tylko ten odwraca się od blatu recepcji. Jego umysł przeskakuje na zupełnie inny tryb. Nie jest lekarzem idealnym, ale kocha swoją pracę. Ułatwia to zdecydowanie fakt, że choroby genetyczne w znakomitej większości przypadków przytrafiają się szlachcicom, a nie brudnym mieszańcom.
Już w drodze do swojego gabinetu, rzucając raz po raz roztargnione dzień dobry, przegląda otrzymane papiery. Wygląda na to, że większość dzisiejszych pacjentów to stali bywalcy, tylko jedna dama - lady Abbott, jest mu nieznana. Nie jest to jednak sprawa, którą miałby się przejmować. Dzień, jak co dzień. Otwiera wydobytym z kieszeni płaszcza kluczem drzwi do swojego małego królestwa. Oto pora na kilka porannych rytuałów, które wprowadzą go w rytm pracowitego dnia. Dokumenty lądują na biurku, kawa starannie ustawiona obok, neseser na krześle. Zdejmuje odzienie wierzchnie, szal trzeba powiesić osobno, bo strasznie sypie od rana. Śnieżnobiały fartuch wisi na swoim miejscu, idealnie wyprasowany, co zdecydowanie wprawia go w zadowolenie. Zanim siada sprawdza jeszcze, czy wszystkie eliksiry są na swoim miejscu. Braki zostały uzupełnione - doskonale. Może więc spocząć i spokojnie uporządkować kartoteki oraz przejrzeć pocztę. Kończy przed ósmą, czyli ma czas na przejrzenie Proroka i dopicie kawy.
Punktualnie o ósmej pięć (podobno ósma przynosi pecha) rozlega się pukanie, a Raphael podnosi się z miejsca, aby powitać swoją ulubioną pacjentkę. Lady Parkinsona to starsza już kobieta, której klasa wciąż go zaskakuje. Klątwa Ondyny wciąż próbuje zabrać ją z tego świata, ale ona jest zdecydowana nie opuszczać tego padołu dopóki jej córka nie powije w końcu chłopaka.
- W twoim wieku też wyglądałam tak świeżo z samego rana - mówi w ramach przywitania, siadając na odsuniętym dla niej krześle. Nigdy, odkąd po śmierci jej poprzedniego uzdrowiciela przeszła pod opiekę lorda Notta, nie kłopotała się formami grzecznościowymi. Nieustannie przypomina mu, że spokojnie mógłby być jej wnukiem. Nie przeszkadza mu to, lubi jej bezpośredniość i ceni cięty język, który u większości dam chował się za maską idealnego wychowania.
- Natomiast ja chciałbym wyglądać tak dobrze jak lady, gdy moja młodość przeminie - odpowiada pogodnie, nie bojąc się poruszyć kwestii wieku, która przecież tak często uchodzi za wrażliwą. Nie umówili się jednak na żartobliwą wymianę zdań. Uzdrowiciel otwiera kartę swojej pacjentki, aby sprawdzić, co przypisywał jej podczas ostatniej wizyty i co wtedy dokuczało jej najbardziej. Pytania 'jak się dziś mamy' zdecydowanie nie są w jego stylu. - Zapisana mieszanka ziół nadal się spisuje? - Był w szoku, kiedy okazało się, że jego poprzednik nie zmieniał składu spersonalizowanej mieszanki od wielu lat. Owszem, jeśli się sprawdzała nie było takiej potrzeby, ale przecież mijający czas wpływa na każdy organizm. Gołym okiem widział, że lady Parkinson nie czuję się najlepiej. I mógł szczerze przyznać, że to dzięki niemu jej stan uległ znacznej poprawie.
- Owszem, służąca nie musi mnie budzić w nocy, żebym zaczęła z powrotem oddychać. - Z tego, co wyczytał z historii choroby dobrze przespane noce przez ostatnie pięć lat były jedynie wspomnieniem. Profesjonalnie powstrzymuje uśmiech satysfakcji i ponownie mierzy kobietę czujnym spojrzeniem. - A za dnia? Występują jakieś omdlenia, problemy z oddychaniem? – Pacjentka kiwa przecząco głową, co uzdrowiciel skwapliwie odnotowuje w jej karcie. Nie jest przesadnym służbistą, ale porządek w papierach jest niezwykle istotny. Zwłaszcza, kiedy chodzi o kwestię ludzkiego życia. Dlatego odkłada pióro na bok i raz jeszcze przygląda się swojej pacjentce. To twarda kobieta, wiele już przeszła, więc niezwykła się uskarżać, jeśli coś wybitnie jej nie dolega. Na pewno występują jakieś drobne niedogodności, w jej wieku to nieuniknione, ale nie ma zamiaru zbytnio jej maglować, bo tylko by go zrugała. Sprawdza więc ostatnią datę udrażniania dróg oddechowy. Zazwyczaj robi się to jako pomoc doraźną w ciężkich wypadkach, ale w przypadku osoby starszej lepiej zapobiegać niż leczyć. Zapisuje więc na kawałku pergaminu datę kolejnej wizyty i wręcza lady Parkinson. Odprowadzając ją oboje wyrażają ubolewanie nad tym, co stało się podczas Sabatu. Zgadzają się, że ten wulgarny mord był ciosem, na który nie można odpowiedzieć inaczej jak tylko większą siłą. Niestety nie ma czasu na dalsze pogawędki, bo czekają kolejni pacjenci.
Około południa przez drzwi gabinetu przechodzi lord Bulstrode. Młody, rzutki człowiek, który był jednym z tych nieprzypuszczających, że choroba może kiedykolwiek go dotknąć. Kiedy po raz pierwszy zaczęły boleć i sztywnieć mu palce zgłosił się na wydział urazowy, święcie przekonany, że wybił je sobie podczas polowania. Niestety uzdrowiciel skierował go wtedy na szóste piętro, co oznaczało trudny wyrok choroby – dotyk meduzy. Nott patrząc na Edwarda przypomniał sobie swoją najdroższą kuzynkę, u której niedawno zjawił się z wizytą domową. Wizja jej bolącego biodra, oznaczającego coraz śmielsze ataki choroby. Zaraz jednak otrząsnął się z tego wspomnienia i uścisnął dłoń pacjenta, z którym ze względu na śmieszną różnicę wieku mówił sobie po imieniu. Rozpoczął od szczerych kondolencji. Ubolewał nad jego stratą, równie mocno rozgoryczony całym zajściem. Nie chcąc jednak kłopotać pacjenta szybko poprowadził rozmowę na właściwe tory. Z przeprowadzonego wywiadu był zadowolony. Młody człowiek był energiczny, ale nie bagatelizował jego zaleceń. Ćwiczył palce we własnym zakresie. Nawet zza biurka Raphael widział jak mężczyzna bezwiednie nimi porusza, co wywołało na jego twarzy cień uśmiechu. Wizyta była na szczęcie tylko rutynowym spotkaniem, w ostatnim czasie nie miał miejsca żaden agresywny atak choroby. Uzdrowiciel przypisał mu więc receptę na kolejne eliksiry rozgrzewające wraz z właściwym system jego dawkowania. Chętnie poruszyłby z nim inne tematy, ale dzisiejszy dzień wydawał się być przeładowany pacjentami, więc musieli się pożegnać.
Młody lord nawet nie zauważył jak godziny uciekały. Szybko obiad w bufecie wydawał mu się być odległym wspomnieniem. Z ulgą przyjął fakt, że nie musi dziś biec na żadne wizyty domowe, chociaż miał trochę wrażenie, że zaczyna przyrastać do biurka. Spojrzał na zegarek, ostatni pacjent i będzie wolny. Zdążył upić z dwa łyki trzeciej już dziś kawy, kiedy rozległo się ciche pukanie.
- Proszę – zawołał, wstając z miejsca, aby przywitać ostatniego chorego. Drobna kobieta w widocznej, zaawansowanej ciąży musiała być ową lady Abbott, która nie należała do jego pacjentek. Wydawała się być lekko przestraszona, ruszył więc w jej stronę, aby taktownie powitać i zaproponować jej miejsce. Blond włosy były lekko nastroszone, widocznie zdjęła przed chwilą czapkę. Przygładzała je machinalnie, jak gdyby chciała odwlec chwilę, w której będzie musiała się odezwać.
- W czym mogę pomóc, lady? – spytał, siadając na swoim miejscu i patrząc prosto na nią. Starał się wyglądać przyjaźnie, o ile potrafił, bo kobieta bez jego pomocy wydawała się być poruszona.
- Lordzie – zaczęła cichym głosem. – Nie chodzi tutaj o mnie. Przychodzę tutaj z delikatną sprawą, a nie chcę nią zawracać głowy mężowi. – Zasiała w Raphaelu ziarno ciekawości. Bezwiednie przesunął się na krześle i skinieniem głowy zachęcił, aby mówiła dalej. – Mój mąż leczy się na rozrost albioni. Sama jestem zupełnie zdrowa. Boję się jednak – urwała, po czym odkleiła wzrok od drewnianego blatu i spojrzała na uzdrowiciela. – Czy dziecko będzie chore?
Spodziewał się tego pytania, od kiedy jej dłoń opiekuńczo powędrowała na brzuch. Nie była odosobnionym przypadkiem, wiele młodych matek obawiało się, że przez chorobę jednego z rodziców dziecko również będzie obciążone genetycznie. Uśmiechnął się do niej ciepło.
- Obawiam się, że nie mogę zupełnie rozwiać pani wątpliwości – zaczął, ale zaraz kontynuował szybko, bo widział niepokój na jej twarzy. – To, jakie choroby genetyczną mają bądź nie rodzice nie determinuje stanu zdrowia dziecka. Z prowadzonych statystyk wynika, że na dziesięć urodzonych dzieci krwi szlachetnej tylko trzy okazują się chore. – Lady nie wygląda na zupełnie uspokojoną, ale sprawia wrażenie mniej przerażonej. – Proszę pamiętać o zaleceniach swojego uzdrowiciela i dbać o siebie. Zamartwianie się czymś, na co nie mamy wpływu jest bezsensownym męczeniem nerwów. Wiele chorób genetycznych objawia się w różnym wieku, więc dopiero czas wszystko pokaże. – Chciałby móc bardziej dodać jej otuchy, ale nie był w stanie. Drażniła go bezsilność, jaką obłożona była praca uzdrowiciela. Myśl o rozpoczęciu prawdziwych badań nad chorobą coraz częściej kołatała mu się w głowie. Dlatego trochę już nieobecny odprowadził lady Abbott do drzwi. Dobrze, że była jego ostatnią pacjentką. Dziwnie roztargniony zebrał wszystkie karty pacjentów na jeden stos. Być może to już zmęczenie dawało o sobie znać. Ubrał płaszcz, zgasił stojącą na biurku świecę i poszedł do rejestracji oddać dokumentację medyczną. Dawno się tak nie cieszył, że kończy się dzień pracy.
zt
- Jak ty to robisz Nott? Jeśli nie jesteś w pracy to na pewno na jakimś przyjęciu, a i tak nigdy nie wydajesz się zmęczony! - pochwała z ust samego ordynatora brzmi podwójnie smacznie. Jednak Raphael nie oblizuje z tego powodu ust, kąciki drgają jedynie leciutko wznosząc się ku górze i tworząc niewinny uśmieszek. Jak gdyby posiadał jakiś drobny sekrecik, którym nie chce się z nikim podzielić. Możliwe, że rzeczywiście coś takiego istnieje. Starszy stażem lekarz klepie go swoją wielką dłonią po plecach. Pierwsza młodość już za nim, druga zresztą też, prawdopodobnie wkrótce będzie szukał następcy. Ale póki co takie myśli nie chodzą po głowie młodego uzdrowiciela.
- Claudia, musiałaś zmienić fryzurę, wyglądasz dziś olśniewająco - mówi do pielęgniarki dyżurującej dziś w recepcji, gdy odbiera od niej karty pacjentów na dzisiejszy dzień. Uśmiech numer pięć jak zwykle idealnie leży na jego ustach, chociaż jest dopiero siódma trzydzieści rano, a w drugiej dłoni trzyma zbawienny kubek czarnej kawy. To, co sprzedają w szpitalnym bufecie to lura najniższego sortu, przynajmniej dopóki sprzedająca tam szlama nie mówi ci kochaneczku. Claudia rumieni się, gdy muska dłoń lorda podając mu jeszcze dzisiejszą pocztę i najnowsze wydanie Proroka. Pewnie zastanawia się czy zaprosić go na wspólne zjedzenie lunchu. Nie wie, że wypada z myśli Notta, kiedy tylko ten odwraca się od blatu recepcji. Jego umysł przeskakuje na zupełnie inny tryb. Nie jest lekarzem idealnym, ale kocha swoją pracę. Ułatwia to zdecydowanie fakt, że choroby genetyczne w znakomitej większości przypadków przytrafiają się szlachcicom, a nie brudnym mieszańcom.
Już w drodze do swojego gabinetu, rzucając raz po raz roztargnione dzień dobry, przegląda otrzymane papiery. Wygląda na to, że większość dzisiejszych pacjentów to stali bywalcy, tylko jedna dama - lady Abbott, jest mu nieznana. Nie jest to jednak sprawa, którą miałby się przejmować. Dzień, jak co dzień. Otwiera wydobytym z kieszeni płaszcza kluczem drzwi do swojego małego królestwa. Oto pora na kilka porannych rytuałów, które wprowadzą go w rytm pracowitego dnia. Dokumenty lądują na biurku, kawa starannie ustawiona obok, neseser na krześle. Zdejmuje odzienie wierzchnie, szal trzeba powiesić osobno, bo strasznie sypie od rana. Śnieżnobiały fartuch wisi na swoim miejscu, idealnie wyprasowany, co zdecydowanie wprawia go w zadowolenie. Zanim siada sprawdza jeszcze, czy wszystkie eliksiry są na swoim miejscu. Braki zostały uzupełnione - doskonale. Może więc spocząć i spokojnie uporządkować kartoteki oraz przejrzeć pocztę. Kończy przed ósmą, czyli ma czas na przejrzenie Proroka i dopicie kawy.
Punktualnie o ósmej pięć (podobno ósma przynosi pecha) rozlega się pukanie, a Raphael podnosi się z miejsca, aby powitać swoją ulubioną pacjentkę. Lady Parkinsona to starsza już kobieta, której klasa wciąż go zaskakuje. Klątwa Ondyny wciąż próbuje zabrać ją z tego świata, ale ona jest zdecydowana nie opuszczać tego padołu dopóki jej córka nie powije w końcu chłopaka.
- W twoim wieku też wyglądałam tak świeżo z samego rana - mówi w ramach przywitania, siadając na odsuniętym dla niej krześle. Nigdy, odkąd po śmierci jej poprzedniego uzdrowiciela przeszła pod opiekę lorda Notta, nie kłopotała się formami grzecznościowymi. Nieustannie przypomina mu, że spokojnie mógłby być jej wnukiem. Nie przeszkadza mu to, lubi jej bezpośredniość i ceni cięty język, który u większości dam chował się za maską idealnego wychowania.
- Natomiast ja chciałbym wyglądać tak dobrze jak lady, gdy moja młodość przeminie - odpowiada pogodnie, nie bojąc się poruszyć kwestii wieku, która przecież tak często uchodzi za wrażliwą. Nie umówili się jednak na żartobliwą wymianę zdań. Uzdrowiciel otwiera kartę swojej pacjentki, aby sprawdzić, co przypisywał jej podczas ostatniej wizyty i co wtedy dokuczało jej najbardziej. Pytania 'jak się dziś mamy' zdecydowanie nie są w jego stylu. - Zapisana mieszanka ziół nadal się spisuje? - Był w szoku, kiedy okazało się, że jego poprzednik nie zmieniał składu spersonalizowanej mieszanki od wielu lat. Owszem, jeśli się sprawdzała nie było takiej potrzeby, ale przecież mijający czas wpływa na każdy organizm. Gołym okiem widział, że lady Parkinson nie czuję się najlepiej. I mógł szczerze przyznać, że to dzięki niemu jej stan uległ znacznej poprawie.
- Owszem, służąca nie musi mnie budzić w nocy, żebym zaczęła z powrotem oddychać. - Z tego, co wyczytał z historii choroby dobrze przespane noce przez ostatnie pięć lat były jedynie wspomnieniem. Profesjonalnie powstrzymuje uśmiech satysfakcji i ponownie mierzy kobietę czujnym spojrzeniem. - A za dnia? Występują jakieś omdlenia, problemy z oddychaniem? – Pacjentka kiwa przecząco głową, co uzdrowiciel skwapliwie odnotowuje w jej karcie. Nie jest przesadnym służbistą, ale porządek w papierach jest niezwykle istotny. Zwłaszcza, kiedy chodzi o kwestię ludzkiego życia. Dlatego odkłada pióro na bok i raz jeszcze przygląda się swojej pacjentce. To twarda kobieta, wiele już przeszła, więc niezwykła się uskarżać, jeśli coś wybitnie jej nie dolega. Na pewno występują jakieś drobne niedogodności, w jej wieku to nieuniknione, ale nie ma zamiaru zbytnio jej maglować, bo tylko by go zrugała. Sprawdza więc ostatnią datę udrażniania dróg oddechowy. Zazwyczaj robi się to jako pomoc doraźną w ciężkich wypadkach, ale w przypadku osoby starszej lepiej zapobiegać niż leczyć. Zapisuje więc na kawałku pergaminu datę kolejnej wizyty i wręcza lady Parkinson. Odprowadzając ją oboje wyrażają ubolewanie nad tym, co stało się podczas Sabatu. Zgadzają się, że ten wulgarny mord był ciosem, na który nie można odpowiedzieć inaczej jak tylko większą siłą. Niestety nie ma czasu na dalsze pogawędki, bo czekają kolejni pacjenci.
Około południa przez drzwi gabinetu przechodzi lord Bulstrode. Młody, rzutki człowiek, który był jednym z tych nieprzypuszczających, że choroba może kiedykolwiek go dotknąć. Kiedy po raz pierwszy zaczęły boleć i sztywnieć mu palce zgłosił się na wydział urazowy, święcie przekonany, że wybił je sobie podczas polowania. Niestety uzdrowiciel skierował go wtedy na szóste piętro, co oznaczało trudny wyrok choroby – dotyk meduzy. Nott patrząc na Edwarda przypomniał sobie swoją najdroższą kuzynkę, u której niedawno zjawił się z wizytą domową. Wizja jej bolącego biodra, oznaczającego coraz śmielsze ataki choroby. Zaraz jednak otrząsnął się z tego wspomnienia i uścisnął dłoń pacjenta, z którym ze względu na śmieszną różnicę wieku mówił sobie po imieniu. Rozpoczął od szczerych kondolencji. Ubolewał nad jego stratą, równie mocno rozgoryczony całym zajściem. Nie chcąc jednak kłopotać pacjenta szybko poprowadził rozmowę na właściwe tory. Z przeprowadzonego wywiadu był zadowolony. Młody człowiek był energiczny, ale nie bagatelizował jego zaleceń. Ćwiczył palce we własnym zakresie. Nawet zza biurka Raphael widział jak mężczyzna bezwiednie nimi porusza, co wywołało na jego twarzy cień uśmiechu. Wizyta była na szczęcie tylko rutynowym spotkaniem, w ostatnim czasie nie miał miejsca żaden agresywny atak choroby. Uzdrowiciel przypisał mu więc receptę na kolejne eliksiry rozgrzewające wraz z właściwym system jego dawkowania. Chętnie poruszyłby z nim inne tematy, ale dzisiejszy dzień wydawał się być przeładowany pacjentami, więc musieli się pożegnać.
Młody lord nawet nie zauważył jak godziny uciekały. Szybko obiad w bufecie wydawał mu się być odległym wspomnieniem. Z ulgą przyjął fakt, że nie musi dziś biec na żadne wizyty domowe, chociaż miał trochę wrażenie, że zaczyna przyrastać do biurka. Spojrzał na zegarek, ostatni pacjent i będzie wolny. Zdążył upić z dwa łyki trzeciej już dziś kawy, kiedy rozległo się ciche pukanie.
- Proszę – zawołał, wstając z miejsca, aby przywitać ostatniego chorego. Drobna kobieta w widocznej, zaawansowanej ciąży musiała być ową lady Abbott, która nie należała do jego pacjentek. Wydawała się być lekko przestraszona, ruszył więc w jej stronę, aby taktownie powitać i zaproponować jej miejsce. Blond włosy były lekko nastroszone, widocznie zdjęła przed chwilą czapkę. Przygładzała je machinalnie, jak gdyby chciała odwlec chwilę, w której będzie musiała się odezwać.
- W czym mogę pomóc, lady? – spytał, siadając na swoim miejscu i patrząc prosto na nią. Starał się wyglądać przyjaźnie, o ile potrafił, bo kobieta bez jego pomocy wydawała się być poruszona.
- Lordzie – zaczęła cichym głosem. – Nie chodzi tutaj o mnie. Przychodzę tutaj z delikatną sprawą, a nie chcę nią zawracać głowy mężowi. – Zasiała w Raphaelu ziarno ciekawości. Bezwiednie przesunął się na krześle i skinieniem głowy zachęcił, aby mówiła dalej. – Mój mąż leczy się na rozrost albioni. Sama jestem zupełnie zdrowa. Boję się jednak – urwała, po czym odkleiła wzrok od drewnianego blatu i spojrzała na uzdrowiciela. – Czy dziecko będzie chore?
Spodziewał się tego pytania, od kiedy jej dłoń opiekuńczo powędrowała na brzuch. Nie była odosobnionym przypadkiem, wiele młodych matek obawiało się, że przez chorobę jednego z rodziców dziecko również będzie obciążone genetycznie. Uśmiechnął się do niej ciepło.
- Obawiam się, że nie mogę zupełnie rozwiać pani wątpliwości – zaczął, ale zaraz kontynuował szybko, bo widział niepokój na jej twarzy. – To, jakie choroby genetyczną mają bądź nie rodzice nie determinuje stanu zdrowia dziecka. Z prowadzonych statystyk wynika, że na dziesięć urodzonych dzieci krwi szlachetnej tylko trzy okazują się chore. – Lady nie wygląda na zupełnie uspokojoną, ale sprawia wrażenie mniej przerażonej. – Proszę pamiętać o zaleceniach swojego uzdrowiciela i dbać o siebie. Zamartwianie się czymś, na co nie mamy wpływu jest bezsensownym męczeniem nerwów. Wiele chorób genetycznych objawia się w różnym wieku, więc dopiero czas wszystko pokaże. – Chciałby móc bardziej dodać jej otuchy, ale nie był w stanie. Drażniła go bezsilność, jaką obłożona była praca uzdrowiciela. Myśl o rozpoczęciu prawdziwych badań nad chorobą coraz częściej kołatała mu się w głowie. Dlatego trochę już nieobecny odprowadził lady Abbott do drzwi. Dobrze, że była jego ostatnią pacjentką. Dziwnie roztargniony zebrał wszystkie karty pacjentów na jeden stos. Być może to już zmęczenie dawało o sobie znać. Ubrał płaszcz, zgasił stojącą na biurku świecę i poszedł do rejestracji oddać dokumentację medyczną. Dawno się tak nie cieszył, że kończy się dzień pracy.
zt
Gość
Gość
4 marca?
Edgar zaczynał odczuwać w swoim życiu rutynę. Wcześniej nie miał okazji poznać tego uczucia, wciąż będąc w rozjazdach. Za każdym razem inne miejsce, inni ludzie, inne problemy - nie dało się nudzić. W tym momencie niby też miał ręce pełne roboty, jednak w większości przypadków były to transakcje klientów powracających jak bumerang. Teoretycznie za każdym razem przychodziła do sklepu inna osoba, a najczęściej i tak był to ten sam typ człowieka z tymi samymi problemami. Nie wspominając już o piętrzącej się papierologii, która według Edgara musiała mnożyć się przez pączkowanie za każdym razem, gdy na moment odwracał od niej wzrok.
Tak czy inaczej była jedna rzecz, która oba te życia ze sobą łączyła. Każdego miesiąca przychodził taki dzień, czasami nawet dwa, kiedy Edgar nie umawiał się na żadne spotkanie i generalnie był niedostępny aż do odwołania. Każdego miesiąca teleportował się pod opuszczony sklep z manekinami. Spoglądał z pogardą na przechodzących obok mugoli i czym prędzej wchodził do środka sklepu, dla czarodziejów będącym najlepszym szpitalem w tej części Anglii. Wchodził do windy i w ciszy jechał na samą górę do gabinetu uzdrowiciela prowadzącego jego przypadek. Każdego, absolutnie każdego miesiąca. Jak wilkołak, który czeka na pełnię. Niedawno tylko jedna rzecz uległa zmianie - na te rutynowe kontrole zaczął przychodzić z córką. Oddałby wiele, żeby Esmee nie musiała przez całe życie męczyć się z tą paskudną chorobą. Jeden mały gen. Jeden mały gen, który musiał jej przekazać. Jeden mały gen, który narobił tyle szkody. To nie była jego wina, a i tak nie mógł sobie tego darować. Doskonale pamiętał dzień, w którym Esmee zaczęła skarżyć się na bóle brzucha. Zbyt dobrze pamiętał ataki swojej choroby, żeby nie przypisać do niej dolegliwości córki. A i tak posłał ją na konsultację do najlepszych uzdrowicieli, byle tylko wykluczyli jego najgorsze przypuszczenie. Oczywiście tylko je potwierdzili.
Dlatego też szedł teraz przez korytarz szpitala św. Munga, trzymając córkę za rękę. Zdążyła już poznać ich wspólnego uzdrowiciela i, na szczęście, również go polubić. Edgar początkowo patrzył na mężczyznę niezbyt przychylnie z powodu młodego wieku i... Cóż, właśnie przez to jeszcze nie do końca się do niego przekonał. Owszem, nie miał na razie powodu do narzekań, jednak i tak byłby spokojniejszy, gdyby jego córkę badał ktoś z większym doświadczeniem. W końcu zasługiwała na wszystko, co najlepsze.
Stanął przed gabinetem, zerkając na zegarek. Przybyli parę minut przed czasem, więc Edgar postanowił usiąść na pobliskim krześle. - Gotowa? - Zapytał Esmee, uśmiechając się nieznacznie. - Gdzie chciałabyś pójść po wizycie? - Zawsze starał się wynagrodzić jej każde spotkanie z uzdrowicielem. Niestety w przypadku choroby był bezsilny i tylko tyle mógł dla niej zrobić. I tej bezsilności nienawidził najbardziej. Był w stanie zrobić dla Esmee wszystko, tak samo jak dla jej siostry, ale niestety nawet to wszystko musiało mieć swoje granice.
Edgar zaczynał odczuwać w swoim życiu rutynę. Wcześniej nie miał okazji poznać tego uczucia, wciąż będąc w rozjazdach. Za każdym razem inne miejsce, inni ludzie, inne problemy - nie dało się nudzić. W tym momencie niby też miał ręce pełne roboty, jednak w większości przypadków były to transakcje klientów powracających jak bumerang. Teoretycznie za każdym razem przychodziła do sklepu inna osoba, a najczęściej i tak był to ten sam typ człowieka z tymi samymi problemami. Nie wspominając już o piętrzącej się papierologii, która według Edgara musiała mnożyć się przez pączkowanie za każdym razem, gdy na moment odwracał od niej wzrok.
Tak czy inaczej była jedna rzecz, która oba te życia ze sobą łączyła. Każdego miesiąca przychodził taki dzień, czasami nawet dwa, kiedy Edgar nie umawiał się na żadne spotkanie i generalnie był niedostępny aż do odwołania. Każdego miesiąca teleportował się pod opuszczony sklep z manekinami. Spoglądał z pogardą na przechodzących obok mugoli i czym prędzej wchodził do środka sklepu, dla czarodziejów będącym najlepszym szpitalem w tej części Anglii. Wchodził do windy i w ciszy jechał na samą górę do gabinetu uzdrowiciela prowadzącego jego przypadek. Każdego, absolutnie każdego miesiąca. Jak wilkołak, który czeka na pełnię. Niedawno tylko jedna rzecz uległa zmianie - na te rutynowe kontrole zaczął przychodzić z córką. Oddałby wiele, żeby Esmee nie musiała przez całe życie męczyć się z tą paskudną chorobą. Jeden mały gen. Jeden mały gen, który musiał jej przekazać. Jeden mały gen, który narobił tyle szkody. To nie była jego wina, a i tak nie mógł sobie tego darować. Doskonale pamiętał dzień, w którym Esmee zaczęła skarżyć się na bóle brzucha. Zbyt dobrze pamiętał ataki swojej choroby, żeby nie przypisać do niej dolegliwości córki. A i tak posłał ją na konsultację do najlepszych uzdrowicieli, byle tylko wykluczyli jego najgorsze przypuszczenie. Oczywiście tylko je potwierdzili.
Dlatego też szedł teraz przez korytarz szpitala św. Munga, trzymając córkę za rękę. Zdążyła już poznać ich wspólnego uzdrowiciela i, na szczęście, również go polubić. Edgar początkowo patrzył na mężczyznę niezbyt przychylnie z powodu młodego wieku i... Cóż, właśnie przez to jeszcze nie do końca się do niego przekonał. Owszem, nie miał na razie powodu do narzekań, jednak i tak byłby spokojniejszy, gdyby jego córkę badał ktoś z większym doświadczeniem. W końcu zasługiwała na wszystko, co najlepsze.
Stanął przed gabinetem, zerkając na zegarek. Przybyli parę minut przed czasem, więc Edgar postanowił usiąść na pobliskim krześle. - Gotowa? - Zapytał Esmee, uśmiechając się nieznacznie. - Gdzie chciałabyś pójść po wizycie? - Zawsze starał się wynagrodzić jej każde spotkanie z uzdrowicielem. Niestety w przypadku choroby był bezsilny i tylko tyle mógł dla niej zrobić. I tej bezsilności nienawidził najbardziej. Był w stanie zrobić dla Esmee wszystko, tak samo jak dla jej siostry, ale niestety nawet to wszystko musiało mieć swoje granice.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ta scena zawsze wyglądała podobnie. Gdy nad głową małej lady Burke stały opiekunki dziewczynka rączkami i nóżkami zapierała się przed wypiciem eliksiru. Natomiast gdy to któreś z rodziców podsuwało jej pod nos fiolkę z wyjątkowo niedobrym płynem pytała tylko czy naprawdę musi to pić a gdy odpowiedź była twierdząca posłusznie wychylała całą buteleczkę. Słodycze, które z reguły później dostawała nie osładzały całej sprawy. Nie mogłaby dostać kilku czekoladowych żab bez tego paskudztwa? Przecież Esmee zawsze była grzeczna…no może grzeczniejsza niż reszta rodzeństwa.
Mimo, że jak na pięciolatkę Esmee wyróżniała się dość analitycznym umysłem wciąż nie rozumiała, o co chodzi w chorobie, która ją dotknęła. Mówiąc szczerze nie umiała nawet wymienić pełnej nazwy. Wiedziała, że kawałki jej ciała mogą się zmienić w inne i dla tego musi chodzić, co jakiś czas do wujka Notta. W porównaniu do ojca dziewczynka wyglądała na zadowoloną gdy razem przechodzili przez korytarze świętego Munga. Już nawet nie chodziło o to, że tam zawsze działo się coś niezwykłego i jak uciekało się przed rodzicami wystarczająco szybko to udawało się czasem podpatrzeć coś naprawdę fajnego! Wujek Raphael był dla niej zawsze miły, trochę łaskotało podczas badania ale miał przecież tyle ciekawych rzeczy w swoim gabinecie. Gdy tata rozmawiał z uzdrowicielem Esmee zawsze znajdowała sobie coś ciekawego do zabawy. Nie ważne, że zawsze później musiała przepraszać za to, że wzięła coś co nie należało do niej. Warto było!
W końcu usiedli przed drzwiami gabinetu. Dziewczynka bezceremonialnie wspięła się na kolana taty odwracając się do niego twarzą. - Wujek Nott jest przecież bardzo fajny - przypomniała mu odpowiadając na swój sposób. Miała nadzieję, że trochę poprawi tym humor tatusia żeby się już tak na nią nie gniewał. Przecież nie chciała przerywać jego pracy i zmuszać żeby tu z nią przychodził. - Taaaatusiu - przeciągnęła odwracając się już do niego plecami. - Myślisz, że kiedyś na przykład oko zamieni mi się w język? - zatkała sobie usta obiema rączkami. Te słowa jakoś lepiej brzmiały w małej główce. Potem jednak zaczęła się śmiać kiwając się przy tym na kolanach ojca. - Ale śmiesznie bym wtedy wyglądała! - klasnęła w rączki akceptując taki plan. - Mogłabym straszyć dzieci na palcu zabaw - wyszczerzyła się wesoło. Wszystkie huśtawki byłby jej! Esme długo zastanawiała się, nad tym gdzie chciałaby pójść. Już chciała zaproponować żeby tatuś zabrał ją do sklepu gdzie sprzedają kości od którym kiedyś mówił jeden ze służących ale pewnie by się nie zgodził. Małym dziewczynką nie wolno było chodzić do takich miejsc. Esmee zaczęła machać nogami myśląc nad inną alternatywą. - Możemy iść na lody? - wypaliła w końcu. - Chciałam wczoraj iść ale niania mówiła, że jest jeszcze za zimno na lody…pójdziemy? - zeskoczyła z kolan Edgara i odwróciła się w jego stronę zmuszając by spojrzał jej w oczy. Patrzeć w te wielkie brązowe ślepia Esmee i odmówić?! To przecież sadyzm!
Mimo, że jak na pięciolatkę Esmee wyróżniała się dość analitycznym umysłem wciąż nie rozumiała, o co chodzi w chorobie, która ją dotknęła. Mówiąc szczerze nie umiała nawet wymienić pełnej nazwy. Wiedziała, że kawałki jej ciała mogą się zmienić w inne i dla tego musi chodzić, co jakiś czas do wujka Notta. W porównaniu do ojca dziewczynka wyglądała na zadowoloną gdy razem przechodzili przez korytarze świętego Munga. Już nawet nie chodziło o to, że tam zawsze działo się coś niezwykłego i jak uciekało się przed rodzicami wystarczająco szybko to udawało się czasem podpatrzeć coś naprawdę fajnego! Wujek Raphael był dla niej zawsze miły, trochę łaskotało podczas badania ale miał przecież tyle ciekawych rzeczy w swoim gabinecie. Gdy tata rozmawiał z uzdrowicielem Esmee zawsze znajdowała sobie coś ciekawego do zabawy. Nie ważne, że zawsze później musiała przepraszać za to, że wzięła coś co nie należało do niej. Warto było!
W końcu usiedli przed drzwiami gabinetu. Dziewczynka bezceremonialnie wspięła się na kolana taty odwracając się do niego twarzą. - Wujek Nott jest przecież bardzo fajny - przypomniała mu odpowiadając na swój sposób. Miała nadzieję, że trochę poprawi tym humor tatusia żeby się już tak na nią nie gniewał. Przecież nie chciała przerywać jego pracy i zmuszać żeby tu z nią przychodził. - Taaaatusiu - przeciągnęła odwracając się już do niego plecami. - Myślisz, że kiedyś na przykład oko zamieni mi się w język? - zatkała sobie usta obiema rączkami. Te słowa jakoś lepiej brzmiały w małej główce. Potem jednak zaczęła się śmiać kiwając się przy tym na kolanach ojca. - Ale śmiesznie bym wtedy wyglądała! - klasnęła w rączki akceptując taki plan. - Mogłabym straszyć dzieci na palcu zabaw - wyszczerzyła się wesoło. Wszystkie huśtawki byłby jej! Esme długo zastanawiała się, nad tym gdzie chciałaby pójść. Już chciała zaproponować żeby tatuś zabrał ją do sklepu gdzie sprzedają kości od którym kiedyś mówił jeden ze służących ale pewnie by się nie zgodził. Małym dziewczynką nie wolno było chodzić do takich miejsc. Esmee zaczęła machać nogami myśląc nad inną alternatywą. - Możemy iść na lody? - wypaliła w końcu. - Chciałam wczoraj iść ale niania mówiła, że jest jeszcze za zimno na lody…pójdziemy? - zeskoczyła z kolan Edgara i odwróciła się w jego stronę zmuszając by spojrzał jej w oczy. Patrzeć w te wielkie brązowe ślepia Esmee i odmówić?! To przecież sadyzm!
Gość
Gość
Strona 1 z 2 • 1, 2
Gabinet Raphaela Notta
Szybka odpowiedź