Pracownia
AutorWiadomość
A więc to już ten ostatni etap.
Na należnym sobie miejscu stoi fortepian i z pozoru praca wydaje się być zakończona. Gładkie po długim polerowaniu drewno grabu, który sechł dokładnie dwa lata i sprowadzony został od Ollicanderów, pokryte jest już farbą i lakierem. Zdawać by się mogło, że od perfekcji dzieli go zaledwie wypisane złotymi, ozdobnymi zgłoskami nazwisko jego twórcy, lecz wszyscy pracownicy wiedzą, że w tym momencie ta właściwa magia dopiero się zaczyna. Ostatni dzień pracy nie uwzględnia żadnego z pomocników Remiego - wszyscy świętują zakończenie swojej części pracy dniem wolnym, pracownia pozostaje zatem całkowicie opustoszała. Jest tylko Barthelemy.
I fortepian, który ma dziś otrzymać własną osobowość. Niektórzy uważają, iż duszą instrumentu jest ukryty w pudle rezonansowym drewniany mostek, lecz to zdecydowane uproszczenie. Oczywiście, tak naprawdę każdy szczegół budowy instrumentu składa się na jego brzmienie i dlatego z taką dbałością od szczegóły, o jakość każdego najdrobniejszego elementu, Remi Lestrange bez pośpiechu buduje fortepian rękami swoich pracowników. Każdy sęk, każde zakrzywienie pudła, każdy dodatkowy gram żeliwnej ramy, proporcje stali i miedzi w strunach, niuanse mechanizmu podpatrzonego w koncertowych Steinwayach - wszystko to pozostawać musi pod czujnym okiem niezgadzającego się na żadne kompromisy architekta. Wszystko razem, nasycane szeptanymi pod nosem zaklęciami, zanurzane w eliksirach o tajemniczej recepturze, wszystko razem daje efekt zwany fortepianem od Remiego Lestrange'a.
Ale największy cud dokonuje się zawsze na końcu. To ten moment, w którym po całym ciele lorda przebiega dreszcz ekscytacji i nadziei, że wreszcie ten fortepian będzie tym poszukiwanym, tym jedynym, i całe jego życie wreszcie się odmieni. Nie wie jeszcze dokładnie w jaki sposób, ale bez wątpienia odnalezienie swojej bratniej duszy w tym zaklętym instrumencie byłoby przełomem. Byłoby wypełnieniem złożonej siostrze obietnicy, ukojeniem rozedrganego wnętrza; tym, co mugole nazywają świętym spokojem, tak Remiemu się wydaje. Pośpiech jednak nie jest wskazany. Zadanie wykonane musi wykonana zostać z niezwykłą precyzją, gdyż to od niej zależy efekt. Kropka nad i, zwieńczenie, kwintesencja rocznej pracy ludzi skupionych na swoim zajęciu.
Mężczyzna nie do razu podchodzi, by zabrać się do dzieła. Początkowo stoi w progu, obserwując z zastanowieniem instrument, potem obchodzi go wkoło, oceniając refleksy światła na błyszczącej powierzchni; upewnia się, czy aby na pewno absolutnie każde załamanie pożądane i czy żadna rysa bądź, nie daj Merlinie, gula, nie odznacza się pośród przestrzeni nieskazitelnej gładkości. Na całe szczęście wszystko zdaje się być w jak najlepszym porządku.
- Więc grab - mówi nagle łagodnym głosem Barthelemy, zwracając się najwyraźniej do stojącego w oddali fortepianu - nikogo innego nie ma przecież w pobliżu - i kompletuje konieczne narzędzia. - Narzekali na ciebie, niewiele jest podobnie twardych materiałów - wyznaje, podchodząc wreszcie bliżej. Z namaszczeniem unosi klapę, blokuje, potem nachyla się nad naciągniętymi już strunami, by jeszcze raz ocenić, czy aby wszystko jest w jak najlepszym porządku. Trąca przelotnie najwyższe tony, przebiega palcami w dół, poszukując brzmienia harfy, lecz osadzone tłumiki zbliżają je prędzej do klawesynu. Tak jak być zresztą powinno - Remi uśmiecha się więc czule. Znacznie czulej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, podejrzewać. Ktokolwiek? Jest może jedna osoba, która miała szansę dostrzec ciepło tego uśmiechu, jedna, której dane było poznać zupełnie inną stronę dziedzica Lestrange'ów - lecz ona wzgardziła obietnicą złudnego szczęścia, kierując się rozsądkiem, nie sentymentem. Z perspektywy czasu patrząc, Remi wcale nie mógł się dziwić, że podjęła taką, a nie inną decyzję, odpychając od siebie człowieka, który ranił ją w najokrutniejszy sposób, a stojąc najbliżej - miał największe szanse, by ją zniszczyć. Gniew przeminął wraz z upływającymi latami, ustępując miejsca próbie zrozumienia. Ból jednak nie zniknął i nawracał niekiedy, zwykle przy pracy, gdy w kompletnej samotności i ciszy ze skorupy wydostawała się nieznana dotychczas postać, aby z niespotykaną i nieoczekiwaną miłością móc pochylić się nad jednym ze swoich dzieci. Może to było konieczne, te swoiste obnażenie i narażenie na zranienia, do pełnego oddania się sprawie. Do uzyskania tej ulotnej wrażliwości, która w codzienności niknęła pośród znudzenia ciągle tymi samymi problemami, które w przedstawieniach przejętych arystokratów urastały do rangi nierozwiązywalnych. Chwile czucia pośród całkowitego zobojętnienia, jak nieliczne oazy na nieprzyjaznym, pustynnym terenie, intrygującym jedynie oszustwem fatamorgany.
- Podobno małe fortepiany słabo brzmią w basach, jak sądzisz? - Wyrwa się z ponurych rozmyślań, zasiadając wreszcie na przygotowanym zawczasu stołku, by trącić poufale najniższe a. Wciska pedał sustain i przez moment wsłuchuje w surowe brzmienie rozchodzące się po pomieszczeniu. - Tak też myślałem - przyznaje z zadowoleniem, konstatując, iż takie opinie wygłaszać można o fortepianach mugolskich, nie zaś tych magicznych, tych - pochodzących od Remiego Lestrange'a. Nie wie, czemu ten konkretny powinien być z grabu, czemu powinien być gabinetowy, nie mieli pojęcia jego pracownicy - ale wie, że tak właśnie być musi. I nie ma sensu prowadzić rozległych dysput, rozważań, bo intuicja ta wykracza poza możliwości zrozumienia.
- Dobrze, czyli nie boisz się niskich skal. - Wstaje, przezornie zamyka klapę, powraca zaraz na miejsce. - Ale grab, powinno się ciebie ujarzmiać. Nie czujesz się stłamszony w tych pięciu... pięciu i pół stopie? - zagaduje poufale, ściągając pokrywę klawiatury. Dzięki temu dostać się może do wnętrza, do samego jestestwa fortepianu; do młotków i strun, które teraz stają się głównym obiektem jego zainteresowań. Przywołuje do siebie stolik zaklęciem i rozkłada na nim kawałki wełny, miski z rozmaitymi eliksirami, ostrza do przebijania zbitego materiału. Przez moment patrzy z namysłem - coś mu tu nie pasuje, coś jest nie tak - i wreszcie postanawia odsunąć stołek do grania i zmienić go na wygodne krzesło. Bądź co bądź, perfekcjonizm wymaga czasu, a parę godzin spędzonych bez oparcia z pewnością odezwałoby się późniejszym bólem pleców.
- Jak stroimy? - pyta, zaczynając, jak Merlin przykazał, od środka. Wprawdzie instrument był już strojony, ale Lestrange nie byłby sobą, gdyby nie dokonał tego ponownie. A także po zakończeniu pracy. Jego najlepszymi przyjaciółmi stają się na dłużej kliny, kamerton i klucz. - Równomiernie temperowany czy wolisz dać mi się wykazać? - zastanawia się głośno, bo właściwie nie jest pewny, czy powinien ryzykować. O ile wcześniej fortepian sam prosił się o wykonanie danego kompozytora i epoki, więc przy Cezarze brnął ku strojowi naturalnemu, za to Tristan wymagał idealnie równych półtonów, o tyle ten... Nie ma pewności. - Zaufaj mi - decyduje wreszcie i rozpoczyna żmudny proces. Oktawy, kwarty, kwinty, dół, góra, osiemdziesiąt osiem klawiszy, prawie dwieście pięćdziesiąt strun. Irytujące, surowe brzmienie. Dwoje uszu.
- Na Merlina, nie szarżuj tak - karci roznamiętniony fortepian Remi i przeciera czoło, robiąc sobie chwilę przerwy po nastrojeniu wszystkich fortepianowych strun. A to dopiero początek. Końca wprawdzie, lecz wciąż początek. Raczy się dwoma szklankami wody z miętą i gra glissando, któremu - przynajmniej pod względem stroju - nic zarzucić nie można. Ale to wciąż nie to.
Sednem jest bowiem intonacja. Lestrange rozpoczyna jeszcze raz maraton po wszystkich klawiszach, lecz tym razem nie interesują go struny, lecz młotki pokryte wełną. Dopiero teraz, gdy mechanizm nowoangielski (a w rzeczywistości francuski, cóż za poplątanie z pomieszaniem!) jest na swoim miejscu, wszystkie części są zamocowane, struny nastrojone, nastąpić może nadanie tego właściwego brzmienia. Ze skupieniem przysłuchuje się każdemu tonowi, zwiększa warstwę materiału na młotku lub zmniejsza, przekłuwa, traktuje eliksirem, lakieruje, wysusza, znów sprawdza. Wciąż i wciąż, aż dźwięk będzie perfekcyjny, niesamowity, magiczny.
Nie interesuje go upływ czasu, mijające minuty czy może godziny, zajmuje go tylko jego zadanie. Krok po kroku, półton po półtonie, wdrapuje się na szczyt artystycznego rzemieślnictwa, by wreszcie osiągnąć sukces.
Zakłada z powrotem pokrywę, wypija znów szklankę wody z miętą i z nadzieją kładzie dłonie na klawiszach. Co zagrać, co zagrać, pyta fortepian, a Remiemu przychodzi na myśl jedna z tych improwizowanych miniatur, za które zdobyć mógł niegdyś pocałunki ukochanej. Tempo wolne, lecz nie z przesadą - rzekłby lento non troppo con espressione - g-moll, ponoć najpiękniejsza tonacja, dźwięk jeden, dwa, potem pasaż, już wydaje się, że to t e n, gdy przez ciało przechodzi dreszcz, a do głowy wraz z ostrym bólem wkrada się wizja.
I znów siedzi Barthelemy zadowolony z dzieła, lecz smutny, iż nie jest ono dla niego.
- Znajdziemy ją - obiecuje tylko cicho, zamyka klapę i pokrywę, przysłania instrument podszytym pokrowcem i pozostawia go w samotności.
[zt]
Na należnym sobie miejscu stoi fortepian i z pozoru praca wydaje się być zakończona. Gładkie po długim polerowaniu drewno grabu, który sechł dokładnie dwa lata i sprowadzony został od Ollicanderów, pokryte jest już farbą i lakierem. Zdawać by się mogło, że od perfekcji dzieli go zaledwie wypisane złotymi, ozdobnymi zgłoskami nazwisko jego twórcy, lecz wszyscy pracownicy wiedzą, że w tym momencie ta właściwa magia dopiero się zaczyna. Ostatni dzień pracy nie uwzględnia żadnego z pomocników Remiego - wszyscy świętują zakończenie swojej części pracy dniem wolnym, pracownia pozostaje zatem całkowicie opustoszała. Jest tylko Barthelemy.
I fortepian, który ma dziś otrzymać własną osobowość. Niektórzy uważają, iż duszą instrumentu jest ukryty w pudle rezonansowym drewniany mostek, lecz to zdecydowane uproszczenie. Oczywiście, tak naprawdę każdy szczegół budowy instrumentu składa się na jego brzmienie i dlatego z taką dbałością od szczegóły, o jakość każdego najdrobniejszego elementu, Remi Lestrange bez pośpiechu buduje fortepian rękami swoich pracowników. Każdy sęk, każde zakrzywienie pudła, każdy dodatkowy gram żeliwnej ramy, proporcje stali i miedzi w strunach, niuanse mechanizmu podpatrzonego w koncertowych Steinwayach - wszystko to pozostawać musi pod czujnym okiem niezgadzającego się na żadne kompromisy architekta. Wszystko razem, nasycane szeptanymi pod nosem zaklęciami, zanurzane w eliksirach o tajemniczej recepturze, wszystko razem daje efekt zwany fortepianem od Remiego Lestrange'a.
Ale największy cud dokonuje się zawsze na końcu. To ten moment, w którym po całym ciele lorda przebiega dreszcz ekscytacji i nadziei, że wreszcie ten fortepian będzie tym poszukiwanym, tym jedynym, i całe jego życie wreszcie się odmieni. Nie wie jeszcze dokładnie w jaki sposób, ale bez wątpienia odnalezienie swojej bratniej duszy w tym zaklętym instrumencie byłoby przełomem. Byłoby wypełnieniem złożonej siostrze obietnicy, ukojeniem rozedrganego wnętrza; tym, co mugole nazywają świętym spokojem, tak Remiemu się wydaje. Pośpiech jednak nie jest wskazany. Zadanie wykonane musi wykonana zostać z niezwykłą precyzją, gdyż to od niej zależy efekt. Kropka nad i, zwieńczenie, kwintesencja rocznej pracy ludzi skupionych na swoim zajęciu.
Mężczyzna nie do razu podchodzi, by zabrać się do dzieła. Początkowo stoi w progu, obserwując z zastanowieniem instrument, potem obchodzi go wkoło, oceniając refleksy światła na błyszczącej powierzchni; upewnia się, czy aby na pewno absolutnie każde załamanie pożądane i czy żadna rysa bądź, nie daj Merlinie, gula, nie odznacza się pośród przestrzeni nieskazitelnej gładkości. Na całe szczęście wszystko zdaje się być w jak najlepszym porządku.
- Więc grab - mówi nagle łagodnym głosem Barthelemy, zwracając się najwyraźniej do stojącego w oddali fortepianu - nikogo innego nie ma przecież w pobliżu - i kompletuje konieczne narzędzia. - Narzekali na ciebie, niewiele jest podobnie twardych materiałów - wyznaje, podchodząc wreszcie bliżej. Z namaszczeniem unosi klapę, blokuje, potem nachyla się nad naciągniętymi już strunami, by jeszcze raz ocenić, czy aby wszystko jest w jak najlepszym porządku. Trąca przelotnie najwyższe tony, przebiega palcami w dół, poszukując brzmienia harfy, lecz osadzone tłumiki zbliżają je prędzej do klawesynu. Tak jak być zresztą powinno - Remi uśmiecha się więc czule. Znacznie czulej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać, podejrzewać. Ktokolwiek? Jest może jedna osoba, która miała szansę dostrzec ciepło tego uśmiechu, jedna, której dane było poznać zupełnie inną stronę dziedzica Lestrange'ów - lecz ona wzgardziła obietnicą złudnego szczęścia, kierując się rozsądkiem, nie sentymentem. Z perspektywy czasu patrząc, Remi wcale nie mógł się dziwić, że podjęła taką, a nie inną decyzję, odpychając od siebie człowieka, który ranił ją w najokrutniejszy sposób, a stojąc najbliżej - miał największe szanse, by ją zniszczyć. Gniew przeminął wraz z upływającymi latami, ustępując miejsca próbie zrozumienia. Ból jednak nie zniknął i nawracał niekiedy, zwykle przy pracy, gdy w kompletnej samotności i ciszy ze skorupy wydostawała się nieznana dotychczas postać, aby z niespotykaną i nieoczekiwaną miłością móc pochylić się nad jednym ze swoich dzieci. Może to było konieczne, te swoiste obnażenie i narażenie na zranienia, do pełnego oddania się sprawie. Do uzyskania tej ulotnej wrażliwości, która w codzienności niknęła pośród znudzenia ciągle tymi samymi problemami, które w przedstawieniach przejętych arystokratów urastały do rangi nierozwiązywalnych. Chwile czucia pośród całkowitego zobojętnienia, jak nieliczne oazy na nieprzyjaznym, pustynnym terenie, intrygującym jedynie oszustwem fatamorgany.
- Podobno małe fortepiany słabo brzmią w basach, jak sądzisz? - Wyrwa się z ponurych rozmyślań, zasiadając wreszcie na przygotowanym zawczasu stołku, by trącić poufale najniższe a. Wciska pedał sustain i przez moment wsłuchuje w surowe brzmienie rozchodzące się po pomieszczeniu. - Tak też myślałem - przyznaje z zadowoleniem, konstatując, iż takie opinie wygłaszać można o fortepianach mugolskich, nie zaś tych magicznych, tych - pochodzących od Remiego Lestrange'a. Nie wie, czemu ten konkretny powinien być z grabu, czemu powinien być gabinetowy, nie mieli pojęcia jego pracownicy - ale wie, że tak właśnie być musi. I nie ma sensu prowadzić rozległych dysput, rozważań, bo intuicja ta wykracza poza możliwości zrozumienia.
- Dobrze, czyli nie boisz się niskich skal. - Wstaje, przezornie zamyka klapę, powraca zaraz na miejsce. - Ale grab, powinno się ciebie ujarzmiać. Nie czujesz się stłamszony w tych pięciu... pięciu i pół stopie? - zagaduje poufale, ściągając pokrywę klawiatury. Dzięki temu dostać się może do wnętrza, do samego jestestwa fortepianu; do młotków i strun, które teraz stają się głównym obiektem jego zainteresowań. Przywołuje do siebie stolik zaklęciem i rozkłada na nim kawałki wełny, miski z rozmaitymi eliksirami, ostrza do przebijania zbitego materiału. Przez moment patrzy z namysłem - coś mu tu nie pasuje, coś jest nie tak - i wreszcie postanawia odsunąć stołek do grania i zmienić go na wygodne krzesło. Bądź co bądź, perfekcjonizm wymaga czasu, a parę godzin spędzonych bez oparcia z pewnością odezwałoby się późniejszym bólem pleców.
- Jak stroimy? - pyta, zaczynając, jak Merlin przykazał, od środka. Wprawdzie instrument był już strojony, ale Lestrange nie byłby sobą, gdyby nie dokonał tego ponownie. A także po zakończeniu pracy. Jego najlepszymi przyjaciółmi stają się na dłużej kliny, kamerton i klucz. - Równomiernie temperowany czy wolisz dać mi się wykazać? - zastanawia się głośno, bo właściwie nie jest pewny, czy powinien ryzykować. O ile wcześniej fortepian sam prosił się o wykonanie danego kompozytora i epoki, więc przy Cezarze brnął ku strojowi naturalnemu, za to Tristan wymagał idealnie równych półtonów, o tyle ten... Nie ma pewności. - Zaufaj mi - decyduje wreszcie i rozpoczyna żmudny proces. Oktawy, kwarty, kwinty, dół, góra, osiemdziesiąt osiem klawiszy, prawie dwieście pięćdziesiąt strun. Irytujące, surowe brzmienie. Dwoje uszu.
- Na Merlina, nie szarżuj tak - karci roznamiętniony fortepian Remi i przeciera czoło, robiąc sobie chwilę przerwy po nastrojeniu wszystkich fortepianowych strun. A to dopiero początek. Końca wprawdzie, lecz wciąż początek. Raczy się dwoma szklankami wody z miętą i gra glissando, któremu - przynajmniej pod względem stroju - nic zarzucić nie można. Ale to wciąż nie to.
Sednem jest bowiem intonacja. Lestrange rozpoczyna jeszcze raz maraton po wszystkich klawiszach, lecz tym razem nie interesują go struny, lecz młotki pokryte wełną. Dopiero teraz, gdy mechanizm nowoangielski (a w rzeczywistości francuski, cóż za poplątanie z pomieszaniem!) jest na swoim miejscu, wszystkie części są zamocowane, struny nastrojone, nastąpić może nadanie tego właściwego brzmienia. Ze skupieniem przysłuchuje się każdemu tonowi, zwiększa warstwę materiału na młotku lub zmniejsza, przekłuwa, traktuje eliksirem, lakieruje, wysusza, znów sprawdza. Wciąż i wciąż, aż dźwięk będzie perfekcyjny, niesamowity, magiczny.
Nie interesuje go upływ czasu, mijające minuty czy może godziny, zajmuje go tylko jego zadanie. Krok po kroku, półton po półtonie, wdrapuje się na szczyt artystycznego rzemieślnictwa, by wreszcie osiągnąć sukces.
Zakłada z powrotem pokrywę, wypija znów szklankę wody z miętą i z nadzieją kładzie dłonie na klawiszach. Co zagrać, co zagrać, pyta fortepian, a Remiemu przychodzi na myśl jedna z tych improwizowanych miniatur, za które zdobyć mógł niegdyś pocałunki ukochanej. Tempo wolne, lecz nie z przesadą - rzekłby lento non troppo con espressione - g-moll, ponoć najpiękniejsza tonacja, dźwięk jeden, dwa, potem pasaż, już wydaje się, że to t e n, gdy przez ciało przechodzi dreszcz, a do głowy wraz z ostrym bólem wkrada się wizja.
I znów siedzi Barthelemy zadowolony z dzieła, lecz smutny, iż nie jest ono dla niego.
- Znajdziemy ją - obiecuje tylko cicho, zamyka klapę i pokrywę, przysłania instrument podszytym pokrowcem i pozostawia go w samotności.
[zt]
Gość
Gość
Kochaj i kontroluj, tak mawia.
Czy gdyby miał dzieci, traktowałby je podobnie jak pracowników? Niewykluczone. Bez względu na wiek, płeć, krew, status społeczny, cała ta garstka jest krwią z jego krwi i kością z jego kości. Kolejnymi parami rąk, oczu, uszu, imitacyjnym przedłużeniem muzycznej duszy, jaką w sobie nosi. Każdy pozostawia swoistą pieczęć na instrumencie sygnowanym ostatecznie jego nazwiskiem, każdy pozostawia cząstkę własnego jestestwa, odbija się echem wewnątrz pudła rezonansowego, biegnie po strunie wraz z każdym jej drgnięciem. To chór pod batutą doskonałego dyrygenta, którego największym atutem jest rezygnacja z indywidualności w celu osiągnięcia pełnej harmonii. Nikt się nie wybija, nikt nie usiłuje przejąć kontroli, zaznaczyć się błędnym tonem pośród zlewających się głosów. Brzmieć mają jak jedna osoba i choć początki nigdy nie są proste - każdy chce przecież olśnić pracodawcę, wyróżnić się, pokazać z jak najlepszej strony, wprowadzając (często nieudolnie) element od siebie, zatrważająco mocno pragnąć zaprezentować siebie, wcisnąć na siłę własny pomysł, zapominając o tym, jak bardzo istotna jest precyzja. Trzy i pół tysiąca części, choć gdyby tak liczyć absolutnie wszystko, każdy jeden element składający się na dostrojone idealnie mechanizmy, wyszłoby i dziesięć tysięcy. Wszystkie dokładnie wymierzone, wszystkie perfekcyjnie dopasowane. Nie ma miejsca na pomyłkę, margines błędu nie istnieje. Drewno z sękami wyrzucić, niepewny materiał zamienić, jeśli trzeba - rozpocząć pracę od nowa.
Kochaj i kontroluj, to jedyna droga.
Nie zawsze uważa za konieczne spędzanie całego dnia w pracowni. Niekiedy etap, na którym odbywa się praca, nie wymaga jego pełnej uwagi, zaangażowania, nie dzieje się nic, nad czym musiałby mieć pieczę lub co musiałby zrobić osobiście. Ograniczone zaufanie, jakim darzy swoją wierną garstkę, pozwala pozostawić ich samych w jego świątyni muzyki na dłuższy czas. Zawsze pojawia się jednak rankiem, nim jeszcze przyjdą. Ogląda wykonane dnia poprzedniego fragmenty mające złożyć się później na doskonałą całość, uważa, że przez noc mają czas odsapnąć, nadać sobie kształt pośród mroków, otulić się ciemnością. Nigdy nie mają pewności, czy przyszedł o świcie czy parę minut przed ich przyjściem, to zależy od jego kaprysu i od potrzeby. Nie zawsze jest na co spojrzeć krytycznym okiem, nie zawsze wymaga to czasu. A niekiedy nie ma innego wyjścia.
Dziś, gdy wchodzą, lord Lestrange siedzi nieruchomo przy otwartym oknie na wewnętrzne podwórze i pali czarodziejskiego papierosa. Dym ulatuje gdzieś ku jasnemu niebu, a charakterystyczny zapach osiada na najbliższych narzędziach. To nie jest dobry znak. Jeśli Barthelemy pali - osoba, która na potępienie skazuje kogokolwiek, kto śmiałby choćby rozniecić w pobliżu iskrę, a przy instrumentach nie pozwala jeść niczego, co nos odczuwa z więcej niż pięciu centymetrów - wiadomo już, że nie jest dobrze. Wchodzą zatem powoli, z ociąganiem, witają się niezbyt głośno, przystają obok swoich stanowisk, lecz nikt nie decyduje się sięgnąć po swoje przybory, nikt nie śmie nawet odetchnąć.
- Panie Howell - mówi wreszcie Remi. Słychać jak wszyscy prócz wymienionego oddychają z ulgą - klatki piersiowe zatrzymane na moment w panicznym geście wracają do normalnego rytmu, mięśnie rozluźniają się, choć gdzieś z tyłu głowy wciąż czaić się musi czujność - lecz nikt wciąż się nie rusza. Cieszą się, że to nie do nich zwraca się pracodawca, ale i współczują nieszczęśnikowi, który skłonił Lestrange'a do palenia w takim miejscu. Howell szura z nerwów nogą, wita się, skłania głowę. - Panie Howell - powtarza Remi, wyrzucając niedopałek przez okno bez przejęcia. Ktoś go zbierze, od tego przecież są skrzaty. - zajmuje się pan obecnie mechanizmem do nowego fortepianu. - To stwierdzenie, ale Howell czuje się w obowiązku potwierdzić. Zapada znów cisza, lord wstaje. W głowach powstaje pytanie - znów - czy tak ogromną przyjemność sprawia mu tak wyrafinowane okrucieństwo wobec tych, którzy popełnili błąd. Ale oni się mylą. Jest w stanie zaakceptować błąd, jest w stanie ponieść nawet konsekwencje finansowe, zmarnować dobre drewno, struny, ramę, ale nie jest w stanie zgodzić się na niesubordynację.
Poza tym, nie mają najmniejszego pojęcia.
- Panie Howell - chuju - przyjrzałem się zamocowanym wczoraj młotkom, których wcześniej nie miałem okazji przejrzeć - rozpoczyna z olbrzymią uprzejmością. Czeka na jakąś uwagę, ale ona na całe szczęście nie pada, więc kontynuuje w podobnym tonie. - I okazało się, że wykonane są z różnych materiałów, co, nie ukrywam, przyjąłem z dużym zdumieniem - bo, do kurwy nędzy, jak można zrobić różne młotki do jednego instrumentu - i liczę na jakieś wyjaśnienie. - Choć i tak wylecisz na zbity pysk.
Howell tłumaczy się. Howell mówi, że skoro młotki różnią się w poszczególnych rejestrach, to pomoże to zróżnicować brzmienie. To byłaby innowacja, epokowa zmiana, wystarczy tylko odpowiednio dobrać materiał, to kwestia czasu, metoda prób i błędów, zamierzał zaprezentować, kiedy ustali proporcje.
Wiadomo już, że niczego nie zaprezentuje.
Debil.
- Panie Howell - skurwysynu, zwraca się znów do niego Remi, który w skupieniu i z uwagą wysłuchiwał jego słów (choć, słodka królowo Izabelo Bawarska, wiesz jedyna, ile razy zdążył zamordować w myślach tego człowieka ze szczególnym okrucieństwem). - Z tego co pamiętam, gdy przyjmowałem pana do pracy, rozmawialiśmy o dobieraniu młotków. Ocena brzmienia po rzucie, odsianie nieprawidłowych - przypomina, patrząc na rozmówcę beznamiętnie. (Avada kedavra to za mało, zbyt szybko. Najpierw Cruciatus.) - Nie informował mnie pan o swoich eksperymentach - skretynieniu - bo na pewno nie wyraziłbym na nie zgody.
Znów zapada cisza. Tłumaczenie nie ma sensu, nie istnieją bowiem słowa zdolne podważyć przedstawione przez niego fakty niezaprzeczalne, oczywiste i jasne. Każda próba przekonania go do swojej racji jest bezcelowa i wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
Nawet Howell, do którego zaczyna docierać beznadziejność jego sytuacji. Ręce zaczynają drżeć, nogi stają się jak z waty, wzrok ucieka od Lestrange'a i szuka pomocy u współpracowników, ale nikt nie próbuje stanąć nawet w jego obronie. To nie tylko kwestia bezsensowności działania. Wiedzą, że pracodawca ma rację. Nie myli się, nie tutaj. Nigdy w pracowni. Jest jak mugolski papież - czasem pojawia się tutaj jakiś czarodziej wątpliwej krwi i nikt nie próbuje tego kwestionować, o ile jego umiejętności do tego nie skłaniają, a takie szlamy i półszlamy lubią opowiadać szeptem o innym świecie, choć nie każdy chce ich słuchać - wypowiadający się ex cathedra.
- Zmusza mnie to niestety do zakończenia naszej współpracy, panie Howell. - Gardzi nim do szpiku kości, gardzi każdym jego przodkiem i potomkiem, ale cichy głos jest wciąż miękki, śpiewny, melodyjny, pozbawiony choć krzty negatywnych brzmień. - Proszę zabrać swoje rzeczy - i zniknąć mi z oczu jak najszybciej. Obserwuje bez przejęcia, jak mężczyzna w kompletnej ciszy opuszcza pomieszczenie. Oczywiście, że pieniądze za dni przepracowane w tym miesiącu otrzyma. Wyliczone co do jednego knuta, bez żadnego uszczerbku. Kiedy zamykają się drzwi, twarz lorda pozostaje bez zmian, ale daje się wyczuć pewne rozluźnienie atmosfery. Ktoś sięga wreszcie po pilnik, życie zaczyna biec swoim torem. Nikt nie patrzy na opustoszałe miejsce, wiadomo, że prędzej czy później zostanie zajęte przez osobę zdolną i gotową do pracy pod batutą Barthelemy'ego Lestrange'a.
- Proszę się tym zająć - utopić w Tamizie na przykład. Polecenie skierowane jest do jednego z bliżej stojących i połączone ze wskazaniem felernego mechanizmu gestem długopalczastej dłoni. Remi kieruje się do wyjścia, naciska klamkę, ale zanim wychodzi, coś mu się przypomina, więc odwraca się znów, tym razem w stronę chłopca szlifującego klawisze, które układa od razu w odpowiedniej kolejności. - G dwukreślne jest o niemal milimetr szersze od reszty - zauważa. Gdzieś w kąciku ust pragnie zagościć uśmiech, ale twarz pozostaje wciąż obojętna.
W ostateczności dobierze młotki sam.
[zt]
[bylobrzydkobedzieladnie]
Czy gdyby miał dzieci, traktowałby je podobnie jak pracowników? Niewykluczone. Bez względu na wiek, płeć, krew, status społeczny, cała ta garstka jest krwią z jego krwi i kością z jego kości. Kolejnymi parami rąk, oczu, uszu, imitacyjnym przedłużeniem muzycznej duszy, jaką w sobie nosi. Każdy pozostawia swoistą pieczęć na instrumencie sygnowanym ostatecznie jego nazwiskiem, każdy pozostawia cząstkę własnego jestestwa, odbija się echem wewnątrz pudła rezonansowego, biegnie po strunie wraz z każdym jej drgnięciem. To chór pod batutą doskonałego dyrygenta, którego największym atutem jest rezygnacja z indywidualności w celu osiągnięcia pełnej harmonii. Nikt się nie wybija, nikt nie usiłuje przejąć kontroli, zaznaczyć się błędnym tonem pośród zlewających się głosów. Brzmieć mają jak jedna osoba i choć początki nigdy nie są proste - każdy chce przecież olśnić pracodawcę, wyróżnić się, pokazać z jak najlepszej strony, wprowadzając (często nieudolnie) element od siebie, zatrważająco mocno pragnąć zaprezentować siebie, wcisnąć na siłę własny pomysł, zapominając o tym, jak bardzo istotna jest precyzja. Trzy i pół tysiąca części, choć gdyby tak liczyć absolutnie wszystko, każdy jeden element składający się na dostrojone idealnie mechanizmy, wyszłoby i dziesięć tysięcy. Wszystkie dokładnie wymierzone, wszystkie perfekcyjnie dopasowane. Nie ma miejsca na pomyłkę, margines błędu nie istnieje. Drewno z sękami wyrzucić, niepewny materiał zamienić, jeśli trzeba - rozpocząć pracę od nowa.
Kochaj i kontroluj, to jedyna droga.
Nie zawsze uważa za konieczne spędzanie całego dnia w pracowni. Niekiedy etap, na którym odbywa się praca, nie wymaga jego pełnej uwagi, zaangażowania, nie dzieje się nic, nad czym musiałby mieć pieczę lub co musiałby zrobić osobiście. Ograniczone zaufanie, jakim darzy swoją wierną garstkę, pozwala pozostawić ich samych w jego świątyni muzyki na dłuższy czas. Zawsze pojawia się jednak rankiem, nim jeszcze przyjdą. Ogląda wykonane dnia poprzedniego fragmenty mające złożyć się później na doskonałą całość, uważa, że przez noc mają czas odsapnąć, nadać sobie kształt pośród mroków, otulić się ciemnością. Nigdy nie mają pewności, czy przyszedł o świcie czy parę minut przed ich przyjściem, to zależy od jego kaprysu i od potrzeby. Nie zawsze jest na co spojrzeć krytycznym okiem, nie zawsze wymaga to czasu. A niekiedy nie ma innego wyjścia.
Dziś, gdy wchodzą, lord Lestrange siedzi nieruchomo przy otwartym oknie na wewnętrzne podwórze i pali czarodziejskiego papierosa. Dym ulatuje gdzieś ku jasnemu niebu, a charakterystyczny zapach osiada na najbliższych narzędziach. To nie jest dobry znak. Jeśli Barthelemy pali - osoba, która na potępienie skazuje kogokolwiek, kto śmiałby choćby rozniecić w pobliżu iskrę, a przy instrumentach nie pozwala jeść niczego, co nos odczuwa z więcej niż pięciu centymetrów - wiadomo już, że nie jest dobrze. Wchodzą zatem powoli, z ociąganiem, witają się niezbyt głośno, przystają obok swoich stanowisk, lecz nikt nie decyduje się sięgnąć po swoje przybory, nikt nie śmie nawet odetchnąć.
- Panie Howell - mówi wreszcie Remi. Słychać jak wszyscy prócz wymienionego oddychają z ulgą - klatki piersiowe zatrzymane na moment w panicznym geście wracają do normalnego rytmu, mięśnie rozluźniają się, choć gdzieś z tyłu głowy wciąż czaić się musi czujność - lecz nikt wciąż się nie rusza. Cieszą się, że to nie do nich zwraca się pracodawca, ale i współczują nieszczęśnikowi, który skłonił Lestrange'a do palenia w takim miejscu. Howell szura z nerwów nogą, wita się, skłania głowę. - Panie Howell - powtarza Remi, wyrzucając niedopałek przez okno bez przejęcia. Ktoś go zbierze, od tego przecież są skrzaty. - zajmuje się pan obecnie mechanizmem do nowego fortepianu. - To stwierdzenie, ale Howell czuje się w obowiązku potwierdzić. Zapada znów cisza, lord wstaje. W głowach powstaje pytanie - znów - czy tak ogromną przyjemność sprawia mu tak wyrafinowane okrucieństwo wobec tych, którzy popełnili błąd. Ale oni się mylą. Jest w stanie zaakceptować błąd, jest w stanie ponieść nawet konsekwencje finansowe, zmarnować dobre drewno, struny, ramę, ale nie jest w stanie zgodzić się na niesubordynację.
Poza tym, nie mają najmniejszego pojęcia.
- Panie Howell - chuju - przyjrzałem się zamocowanym wczoraj młotkom, których wcześniej nie miałem okazji przejrzeć - rozpoczyna z olbrzymią uprzejmością. Czeka na jakąś uwagę, ale ona na całe szczęście nie pada, więc kontynuuje w podobnym tonie. - I okazało się, że wykonane są z różnych materiałów, co, nie ukrywam, przyjąłem z dużym zdumieniem - bo, do kurwy nędzy, jak można zrobić różne młotki do jednego instrumentu - i liczę na jakieś wyjaśnienie. - Choć i tak wylecisz na zbity pysk.
Howell tłumaczy się. Howell mówi, że skoro młotki różnią się w poszczególnych rejestrach, to pomoże to zróżnicować brzmienie. To byłaby innowacja, epokowa zmiana, wystarczy tylko odpowiednio dobrać materiał, to kwestia czasu, metoda prób i błędów, zamierzał zaprezentować, kiedy ustali proporcje.
Wiadomo już, że niczego nie zaprezentuje.
Debil.
- Panie Howell - skurwysynu, zwraca się znów do niego Remi, który w skupieniu i z uwagą wysłuchiwał jego słów (choć, słodka królowo Izabelo Bawarska, wiesz jedyna, ile razy zdążył zamordować w myślach tego człowieka ze szczególnym okrucieństwem). - Z tego co pamiętam, gdy przyjmowałem pana do pracy, rozmawialiśmy o dobieraniu młotków. Ocena brzmienia po rzucie, odsianie nieprawidłowych - przypomina, patrząc na rozmówcę beznamiętnie. (Avada kedavra to za mało, zbyt szybko. Najpierw Cruciatus.) - Nie informował mnie pan o swoich eksperymentach - skretynieniu - bo na pewno nie wyraziłbym na nie zgody.
Znów zapada cisza. Tłumaczenie nie ma sensu, nie istnieją bowiem słowa zdolne podważyć przedstawione przez niego fakty niezaprzeczalne, oczywiste i jasne. Każda próba przekonania go do swojej racji jest bezcelowa i wszyscy zdają sobie z tego sprawę.
Nawet Howell, do którego zaczyna docierać beznadziejność jego sytuacji. Ręce zaczynają drżeć, nogi stają się jak z waty, wzrok ucieka od Lestrange'a i szuka pomocy u współpracowników, ale nikt nie próbuje stanąć nawet w jego obronie. To nie tylko kwestia bezsensowności działania. Wiedzą, że pracodawca ma rację. Nie myli się, nie tutaj. Nigdy w pracowni. Jest jak mugolski papież - czasem pojawia się tutaj jakiś czarodziej wątpliwej krwi i nikt nie próbuje tego kwestionować, o ile jego umiejętności do tego nie skłaniają, a takie szlamy i półszlamy lubią opowiadać szeptem o innym świecie, choć nie każdy chce ich słuchać - wypowiadający się ex cathedra.
- Zmusza mnie to niestety do zakończenia naszej współpracy, panie Howell. - Gardzi nim do szpiku kości, gardzi każdym jego przodkiem i potomkiem, ale cichy głos jest wciąż miękki, śpiewny, melodyjny, pozbawiony choć krzty negatywnych brzmień. - Proszę zabrać swoje rzeczy - i zniknąć mi z oczu jak najszybciej. Obserwuje bez przejęcia, jak mężczyzna w kompletnej ciszy opuszcza pomieszczenie. Oczywiście, że pieniądze za dni przepracowane w tym miesiącu otrzyma. Wyliczone co do jednego knuta, bez żadnego uszczerbku. Kiedy zamykają się drzwi, twarz lorda pozostaje bez zmian, ale daje się wyczuć pewne rozluźnienie atmosfery. Ktoś sięga wreszcie po pilnik, życie zaczyna biec swoim torem. Nikt nie patrzy na opustoszałe miejsce, wiadomo, że prędzej czy później zostanie zajęte przez osobę zdolną i gotową do pracy pod batutą Barthelemy'ego Lestrange'a.
- Proszę się tym zająć - utopić w Tamizie na przykład. Polecenie skierowane jest do jednego z bliżej stojących i połączone ze wskazaniem felernego mechanizmu gestem długopalczastej dłoni. Remi kieruje się do wyjścia, naciska klamkę, ale zanim wychodzi, coś mu się przypomina, więc odwraca się znów, tym razem w stronę chłopca szlifującego klawisze, które układa od razu w odpowiedniej kolejności. - G dwukreślne jest o niemal milimetr szersze od reszty - zauważa. Gdzieś w kąciku ust pragnie zagościć uśmiech, ale twarz pozostaje wciąż obojętna.
W ostateczności dobierze młotki sam.
[zt]
[bylobrzydkobedzieladnie]
Gość
Gość
Pracownia
Szybka odpowiedź