Arena Carringtonów
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Arena Carringtonów
Arena Carringtonów to otwarta przestrzeń, na której odbywają się różnego rodzaju pokazy. Czarodzieje gromadzą się wokół, na rozległej polanie, czasem przysiadając na pieńkach drzew, co mniejsi i odważniejsi - na gałęziach wyższych, bardziej oddalonych konarów. Nie do końca wiadomo, gdzie konkretnie arena się znajduje, choć wejście do niej znajduje się w dokach, zdaje się ono działać na zasadzie teleportu - takiego samego, jak porozrzucane po miastach świstokliki zapraszające czarodziejów na wyjątkowy spektakl. Obszerny teren otoczony jest drewnianymi wozami, z których od czasu do czasu słychać odgłosy zwierząt oraz śmiechy i przyśpiewki magicznych artystów. Wokół areny palą się ogniska nadające temu miejscu niepowtarzalną atmosferę każdego wieczoru.
W oddali, za wozami, widać pomniejsze namioty, do których można wejść, kiedy na arenie nic szczególnego się nie dzieje.
W oddali, za wozami, widać pomniejsze namioty, do których można wejść, kiedy na arenie nic szczególnego się nie dzieje.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:16, w całości zmieniany 1 raz
Prostolinijność Tangwystl miała w sobie coś bardzo uroczego - i coś bardzo zagrażającego jednocześnie, Marcel nie miał zwyczaju konfrontować się ze swoim życiem, wypierając następujący po sobie ciąg zdarzeń, żył zbyt szybko, by zatrzymać się z refleksją nad czymkolwiek, a od pierwszego kwietnia, odkąd zaczęła się rzeź, zaczął żyć jeszcze szybciej. Wracanie do przeszłości w taki sposób, rozgrzebywanie niewygodnych tematów i zmuszanie go do konfrontacji z nimi, wywoływał u niego popłoch. Ojcowska rada wypowiedziana przez Tangwystl gdzieś zdołała przemknąć przez te mury i okopy, jego ojciec nigdy mu niczego nie radził - zostawił go bardzo wcześnie. Czy rzeczywiście był w tym dobry, był. Czy rzeczywiście nie miał czasu, pewnie by go znalazł, to tylko list. Ich drogi rozeszły się dwiema różnymi ścieżkami, nie chciał tego trzymać sztucznie, choć słowa dziewczyny zdradzały, że patrzyła na to nieco inaczej. Wtedy, kiedy się odsuwał, czasy były inne, wtedy wiedział, że sobie poradzi sama. Dziś, dziś wszystko było inne, sypało się jak domek ułożony z kart.
Tangwystl doskonale znała się na runach i związanych z nimi rytuałach, których znaczenia za bardzo nie pojmował, doskonale jednak wiedział, czym była czarna magia i jak kończyli ludzie, którzy po nią sięgali. Jak zła była. Początkowo spojrzał na nią z obawą, ale zaraz usłyszał zapewnienie, że nie zamierzała tego robić. Ale przecież Ministerstwo nie odpuści. Tacy jak oni nigdy nie odpuszczali. A tacy jak ona - nie zasługiwali na takie traktowanie. Tanny wydawała mu się słabsza od innych, zamknięta w swoim świecie miała genialny umysł, ale poza nim nie radziła sobie wcale. Nie chciał tego dla niej, żeby musiała ulegać naciskom psychopatycznego rządu.
- Możesz w ogóle odmówić? - zapytał, spoglądając na nią ze zmartwieniem. Nie był pewien, czy zastanowiła się nad tym od każdej strony. - Wiedzą, gdzie mieszkasz, to nie jest tak, że jesteś albo z nimi albo przeciwko nim? Jak... jak ci aurorzy, którzy wtedy odeszli? - Czy nie ścigali ich wszystkich? Ale - oni byli aurorami. Doskonale wyszkolonymi do walki. A Tangwystl - co mogła zrobić ona? Czy w ogóle rozpozna zagrożenie, zanim to ją dopadnie? Martwił się, martwił się o nią. O to, czy miała kogoś, kto w razie potrzeby mógłby jej pomóc. W szkole była samotniczką, podejrzewał, że teraz zmieniło się niewiele. A jakby tego było mało - spadla mu na głowę z nieba, obciążając wyrzutami sumienia, które nie pozwalały mu jej zostawić samej sobie.
- Co zrobiłaś, Tanny? - Skoro zaczęła, musiała skończyć. - Co to był za patrol? - Umykał przed nimi nieustannie już od kilku miesięcy, czasem wyślizgiwał się, kiedy już go zatrzymywali, czasem umykał w cień, zanim go dostrzegli. Ale słyszał na ulicy krzyki tych, którzy uciec nie zdążyli. Ale widział zza zakrętu strugi krwi tych, którzy nie potrafili się obronić. Musiała uważać. - Widzieli cię? - Ukrywanie twarzy dawało niewiele. Można było, ale wtedy jednoznacznie zwracało się na siebie uwagę. Sam się bał, oczywiście, że tak, dlatego na dalsze słowa Tangwystl mięśnie jego twarzy nieco się rozluźniły.
- Ty mówisz o... - olśniło go, pokręcił przecząco głową, przetarł dłonią skroń. Tam nie bał się naprawdę. Jego usta drgnęły w krótkim uśmiechu, to nie było prawdziwe niebezpieczeństwo. To była tylko zabawa. Zabawa, która nauczyła go kontrolować swoje lęki i zachować zimną krew wobec grozy. Musiał ją zachowywać, kiedy chwytał dłonie swojej partnerki w powietrzu, jej bezpieczeństwo zależało tylko od niego. Musiał je zachowywać, kiedy sam szukał oparcia - u innych akrobatów, na trapezie, na linie. Każdy błąd mógł być fatalny w skutkach, więc nie mógł ich popełniać - ale nie trzeba było o tym myśleć, kierował nim instynkt, uśpiony u większości ludzi zmysł równowagi. - To nie tak, kiedy tam jesteś, po prostu to czujesz. Twoje ciało wie, co robić, musisz mu tylko zaufać. - I poskromić strach, bo każde zawahanie mogło zniszczyć sekwencję. Strach był jego żywiołem, świetnie się z nim czuł. - A ludzie przychodzą tu właśnie po to, żeby poczuć ten strach za nas - zwłaszcza przy bardziej ekstremalnych skokach, jakimi ubarwiano nawet najbardziej liryczne opowieści. Akrobatyka miała w sobie coś z poezji, tylko była mniej statyczna. Coś z tańca, choć była mniej nudna. - Nie lubisz się bać - Bardziej stwierdził, niż zapytał, choć na jego ustach wciąż trwał uśmiech. Zaśmiał się krótko, ciepło, nikt z marszu nie kręcił salt na trapezach, kosztowało go to parę lat mozolnych ćwiczeń na arenie.
- Wpadnę - obiecał, sobie i jej, jej śladem otwierając pudełko z czekoladową żabą; stworzenie wymknęło się z pudełka z rechotem, ale z refleksem złapał je w locie - przyjrzał się mu przez chwilę, nim poczęstował się czekoladą. Z wystającą i wciąż nogą poza buzią odpakował własną kartę, odnajdując mistrza gargułek. - Roland Kegg, mistrz świata w gargułkach. Nie wygląda na takiego, jestem pewien, że nasz nożownik Olivier pokonałby go w parę rund - Miał oko. Naprawdę miał. Chwycił między palce kartę, która pojawiła się zbyt blisko jego oczu, unosząc wyżej kąciki ust. - Gifford Ollerton, to był gość. Ponoć dorównywał siłą olbrzymom, myślisz, że to możliwe? - Siłacze z cyrku nie byli pewnie aż tak potężni. - Zbieram - przytaknął, dziękując jeszcze raz skinieniem głowy.
- Będę tutaj, Tanny. Zawsze jestem. W piątki mamy spokojniejsze pokazy, przyjdź wtedy. Może spodoba ci się bardziej - Wzruszył lekko ramieniem, odnajdując spojrzeniem jej oczy.
Tangwystl doskonale znała się na runach i związanych z nimi rytuałach, których znaczenia za bardzo nie pojmował, doskonale jednak wiedział, czym była czarna magia i jak kończyli ludzie, którzy po nią sięgali. Jak zła była. Początkowo spojrzał na nią z obawą, ale zaraz usłyszał zapewnienie, że nie zamierzała tego robić. Ale przecież Ministerstwo nie odpuści. Tacy jak oni nigdy nie odpuszczali. A tacy jak ona - nie zasługiwali na takie traktowanie. Tanny wydawała mu się słabsza od innych, zamknięta w swoim świecie miała genialny umysł, ale poza nim nie radziła sobie wcale. Nie chciał tego dla niej, żeby musiała ulegać naciskom psychopatycznego rządu.
- Możesz w ogóle odmówić? - zapytał, spoglądając na nią ze zmartwieniem. Nie był pewien, czy zastanowiła się nad tym od każdej strony. - Wiedzą, gdzie mieszkasz, to nie jest tak, że jesteś albo z nimi albo przeciwko nim? Jak... jak ci aurorzy, którzy wtedy odeszli? - Czy nie ścigali ich wszystkich? Ale - oni byli aurorami. Doskonale wyszkolonymi do walki. A Tangwystl - co mogła zrobić ona? Czy w ogóle rozpozna zagrożenie, zanim to ją dopadnie? Martwił się, martwił się o nią. O to, czy miała kogoś, kto w razie potrzeby mógłby jej pomóc. W szkole była samotniczką, podejrzewał, że teraz zmieniło się niewiele. A jakby tego było mało - spadla mu na głowę z nieba, obciążając wyrzutami sumienia, które nie pozwalały mu jej zostawić samej sobie.
- Co zrobiłaś, Tanny? - Skoro zaczęła, musiała skończyć. - Co to był za patrol? - Umykał przed nimi nieustannie już od kilku miesięcy, czasem wyślizgiwał się, kiedy już go zatrzymywali, czasem umykał w cień, zanim go dostrzegli. Ale słyszał na ulicy krzyki tych, którzy uciec nie zdążyli. Ale widział zza zakrętu strugi krwi tych, którzy nie potrafili się obronić. Musiała uważać. - Widzieli cię? - Ukrywanie twarzy dawało niewiele. Można było, ale wtedy jednoznacznie zwracało się na siebie uwagę. Sam się bał, oczywiście, że tak, dlatego na dalsze słowa Tangwystl mięśnie jego twarzy nieco się rozluźniły.
- Ty mówisz o... - olśniło go, pokręcił przecząco głową, przetarł dłonią skroń. Tam nie bał się naprawdę. Jego usta drgnęły w krótkim uśmiechu, to nie było prawdziwe niebezpieczeństwo. To była tylko zabawa. Zabawa, która nauczyła go kontrolować swoje lęki i zachować zimną krew wobec grozy. Musiał ją zachowywać, kiedy chwytał dłonie swojej partnerki w powietrzu, jej bezpieczeństwo zależało tylko od niego. Musiał je zachowywać, kiedy sam szukał oparcia - u innych akrobatów, na trapezie, na linie. Każdy błąd mógł być fatalny w skutkach, więc nie mógł ich popełniać - ale nie trzeba było o tym myśleć, kierował nim instynkt, uśpiony u większości ludzi zmysł równowagi. - To nie tak, kiedy tam jesteś, po prostu to czujesz. Twoje ciało wie, co robić, musisz mu tylko zaufać. - I poskromić strach, bo każde zawahanie mogło zniszczyć sekwencję. Strach był jego żywiołem, świetnie się z nim czuł. - A ludzie przychodzą tu właśnie po to, żeby poczuć ten strach za nas - zwłaszcza przy bardziej ekstremalnych skokach, jakimi ubarwiano nawet najbardziej liryczne opowieści. Akrobatyka miała w sobie coś z poezji, tylko była mniej statyczna. Coś z tańca, choć była mniej nudna. - Nie lubisz się bać - Bardziej stwierdził, niż zapytał, choć na jego ustach wciąż trwał uśmiech. Zaśmiał się krótko, ciepło, nikt z marszu nie kręcił salt na trapezach, kosztowało go to parę lat mozolnych ćwiczeń na arenie.
- Wpadnę - obiecał, sobie i jej, jej śladem otwierając pudełko z czekoladową żabą; stworzenie wymknęło się z pudełka z rechotem, ale z refleksem złapał je w locie - przyjrzał się mu przez chwilę, nim poczęstował się czekoladą. Z wystającą i wciąż nogą poza buzią odpakował własną kartę, odnajdując mistrza gargułek. - Roland Kegg, mistrz świata w gargułkach. Nie wygląda na takiego, jestem pewien, że nasz nożownik Olivier pokonałby go w parę rund - Miał oko. Naprawdę miał. Chwycił między palce kartę, która pojawiła się zbyt blisko jego oczu, unosząc wyżej kąciki ust. - Gifford Ollerton, to był gość. Ponoć dorównywał siłą olbrzymom, myślisz, że to możliwe? - Siłacze z cyrku nie byli pewnie aż tak potężni. - Zbieram - przytaknął, dziękując jeszcze raz skinieniem głowy.
- Będę tutaj, Tanny. Zawsze jestem. W piątki mamy spokojniejsze pokazy, przyjdź wtedy. Może spodoba ci się bardziej - Wzruszył lekko ramieniem, odnajdując spojrzeniem jej oczy.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Mówiła prawdę. Ale czasem, czasami pomijała pewne jej aspekty, albo pozwoliła by ktoś dopowiedział sobie własną część. Czasem robiła to zupełnie nieświadomie, ale ostatnio z pełną premedytacją. Nadal nie była pewna, jak to się stało, że to wszystko właściwie się udało. Bo kiedy stanął przed nią patrol, to była niemal pewna, że znowu wyląduje najpierw na przesłuchania, a potem co gorsza może nawet i w celi. Szczęśliwie dla niej tak się nie stało. Mówiła prawdę i przeważnie to, co myślała, co czuła, jak uważała. Nie przejmując się, że może kogoś urazić - czy może bardziej nie mając tego świadomości. Może dlatego w szkole nie miała zbyt wielu znajomych. Ludzie trochę tak mieli, że nie zawsze prawdę słuchać lubili, a ona nie zdawała sobie sprawy, że zrobiła coś nie tak, jak powinna. Z początku nie zrozumiała jego pytania, dlatego podniosła na niego spojrzenie mrucząc krótkie.
- Hm? - marszcząc do kompletu brwi. Które zdecydowanie nadawały większej ekspresywności jej twarzy, ale jednocześnie też one były odpowiedzialne, że jej marne umiejętności jeśli szło o kłamanie. - Dlaczego miałbym nie móc? - zapytała unosząc niebieskie tęczówki na Marceliusa. - Sam kazał mi się zastanowić. To się wzięłam i zastanowiłam. - odpowiedziała mężczyźnie, który wędrował obok niej. Wzruszyła ramionami i wydęła usta słuchając kolejnych słów, które wypowiadał w jej kierunku. - Wiedzą. - zgodziła się przytakując mu głową. Ministerstwo miało jej adres. Dopiero, kiedy zaczął mówić o aurorach zrozumiała do czego zmierzał z wypowiadanymi słowami. Zatrzymała się, unosząc rękę, żeby zacisnąć ją na jego przedramieniu. - Myślisz, że obejdę ich choć trochę? - zapytała marszcząc mocniej brwi. Jakby próbując zastanowić się, dlaczego miałaby, skoro jej szef sam powiedział, że pożytek z niej żaden jak klątw rzucać nie potrafi. Uniosła wolną rękę, żeby potrzeć nią nos. Westchnąć i puścić tą, którą złapała go za ramię.
- Najgorzej z tatą. Gdyby coś ten. Bo on w Mungu przez Meduzę jest. Ale rozmawiałam z nim. Powiedział, że mam robić swoje. Tak, żeby sumienie dało mi żyć. - stwierdziła, a może podzieliła się. Trochę po Sylwestrze rozmawiała z ojcem. Trochę się plącząc, bo nie wszystko powiedzieć mogła. Trochę mówiąc, że tego nie powie, ale to złego nic. A on patrzył na nią, tak ja zawsze, żeby potem uśmiechnąć się krótko i te słowa powiedzieć.
Kiedy Marcel zadał kolejne pytanie zamilkła, spoglądając przed siebie. Stawiając niespieszne, kolejne kroki. No nie bardzo powinna mu mówić, co zrobiła. Zwłaszcza, ze to rozsądne też całkiem nie było. Anthony długo nie odpisywał, a ona uznała że pójdzie sama sprawdzić. I z jednej strony, dobrze, że poszła, ale z drugiej, do dzisiaj śniły jej się trupy i pamiętała ich wstrętny odór. Dreszcz mimowolnie przeszedł przez jej ciało. - No patrol magicznej policji. - odpowiedziała jednak na kolejne z pytań.
- Widzieli. - przytaknęła kiwając do tego głową. Nie miała zakrytej twarzy, nic w niej też nie zmieniła. Co prawda, nie podała swoich danych, ale sądziła, ze jakby ją zobaczyli, to by ją rozpoznali. Ona nie wątpiła, że by ich poznała. - Zrobiłam to, co uważałam za słuszne. Ale nie pytaj dalej, Marcel. Bo nie powiem. - poprosiła, splatając przed sobą dłonie. Trochę nerwowo. pocierając kciukiem o wierzch dłoni.
- Zaufać ciału. - powtórzyła po nim, trochę niepewnie. To tylko z pozoru tak brzmiało. Bo ona swojemu nie ufała właściwie wcale. Kolana ją zawiodły wtedy w porcie więcej niż raz. - To nie tak. - zaprzeczyła na pytanie które zawisło. - Znaczy tak. - zmieniła zdanie. Pokręciła głową. Westchnęła. Zmarszczyła brwi. - W sumie pewna nie jestem. - przyznała unosząc splecione dłonie, żeby wierzchem jednej z nich znów potrzeć czubek nosa widocznie nad czymś - nie nad czymś, nad tym strachem konkretnie - się zastanowić. - Tata wiesz, aurorem był wiele lat. Gavan wiedźmim strażnikiem jest. - zaczęła słowem wstępu. Opuszczając ręce. - Trochę chyba boję się, że sparaliżuje mnie strach, jak będzie to coś, czego nie będę znać. - wyznała zgodnie z prawdą. - Tak jak na przykład te twoje drągi. - wskazała, unosząc na niego niebieskie tęczówki. - Sama myśl, że miałabym tam wejść sprawia, że zaczynam się bać. To nie tak, że bym nie wlazła. Ale co, jeśli gdzieś w połowie drogi tak zawisnę. Ni do góry, ni na ziemię? - zapytała widocznie tą wizją zmartwiona. Może nie tą konkretnie.
Na obietnicę skinęła ochoczo głową, ale nie powiedziała już nic wypełniając usta czekoladą. Obracając kartę, którą trzymała w dłoni. Zaprzestała jednak, by z zaciekawieniem zerknąć przez ramię na tą, którą on trzymał. - Mama gadała, ze pozory mylić mogą. - stwierdziła, odsuwając się, żeby podsunąć mu pod nos swoją kartę i nią zamachać. Zadane pytanie sprawiło, że zmarszczyła brwi. - To by trzeba wuja spytać. Albo Hagrida. Oni więcej o zwierzętach wiedzą. A ty? Nie musisz być też wiesz, silny, żeby te panny tak rękami dźwigać? Ja to pewnie ciebie bym nie podniosła. Podtrzymała co najwyżej. - zastanowiła się na głos, cofając o krok, żeby zmierzyć jego sylwetkę uważnym spojrzeniem. Zaraz jednak zmarszczone brwi rozprostowały się, a na ustach pojawił się uśmiech.
- Ja wiesz, nic do pokazów nie mam, bo ładnie nawet gdyby nie ten strach o to że kręgosłup sobie złamiesz. Ale do ciebie i z tobą spotkać bym się wolała przyjść. Niż żeby siedzieć i patrzeć samej znów. - wyznała zgodnie z prawdą. Tak, jak to w zwyczaju miała. Spoglądając w tęczówkami, którymi spoglądał na nią trochę z wyższego pułapu niż jej.
- Hm? - marszcząc do kompletu brwi. Które zdecydowanie nadawały większej ekspresywności jej twarzy, ale jednocześnie też one były odpowiedzialne, że jej marne umiejętności jeśli szło o kłamanie. - Dlaczego miałbym nie móc? - zapytała unosząc niebieskie tęczówki na Marceliusa. - Sam kazał mi się zastanowić. To się wzięłam i zastanowiłam. - odpowiedziała mężczyźnie, który wędrował obok niej. Wzruszyła ramionami i wydęła usta słuchając kolejnych słów, które wypowiadał w jej kierunku. - Wiedzą. - zgodziła się przytakując mu głową. Ministerstwo miało jej adres. Dopiero, kiedy zaczął mówić o aurorach zrozumiała do czego zmierzał z wypowiadanymi słowami. Zatrzymała się, unosząc rękę, żeby zacisnąć ją na jego przedramieniu. - Myślisz, że obejdę ich choć trochę? - zapytała marszcząc mocniej brwi. Jakby próbując zastanowić się, dlaczego miałaby, skoro jej szef sam powiedział, że pożytek z niej żaden jak klątw rzucać nie potrafi. Uniosła wolną rękę, żeby potrzeć nią nos. Westchnąć i puścić tą, którą złapała go za ramię.
- Najgorzej z tatą. Gdyby coś ten. Bo on w Mungu przez Meduzę jest. Ale rozmawiałam z nim. Powiedział, że mam robić swoje. Tak, żeby sumienie dało mi żyć. - stwierdziła, a może podzieliła się. Trochę po Sylwestrze rozmawiała z ojcem. Trochę się plącząc, bo nie wszystko powiedzieć mogła. Trochę mówiąc, że tego nie powie, ale to złego nic. A on patrzył na nią, tak ja zawsze, żeby potem uśmiechnąć się krótko i te słowa powiedzieć.
Kiedy Marcel zadał kolejne pytanie zamilkła, spoglądając przed siebie. Stawiając niespieszne, kolejne kroki. No nie bardzo powinna mu mówić, co zrobiła. Zwłaszcza, ze to rozsądne też całkiem nie było. Anthony długo nie odpisywał, a ona uznała że pójdzie sama sprawdzić. I z jednej strony, dobrze, że poszła, ale z drugiej, do dzisiaj śniły jej się trupy i pamiętała ich wstrętny odór. Dreszcz mimowolnie przeszedł przez jej ciało. - No patrol magicznej policji. - odpowiedziała jednak na kolejne z pytań.
- Widzieli. - przytaknęła kiwając do tego głową. Nie miała zakrytej twarzy, nic w niej też nie zmieniła. Co prawda, nie podała swoich danych, ale sądziła, ze jakby ją zobaczyli, to by ją rozpoznali. Ona nie wątpiła, że by ich poznała. - Zrobiłam to, co uważałam za słuszne. Ale nie pytaj dalej, Marcel. Bo nie powiem. - poprosiła, splatając przed sobą dłonie. Trochę nerwowo. pocierając kciukiem o wierzch dłoni.
- Zaufać ciału. - powtórzyła po nim, trochę niepewnie. To tylko z pozoru tak brzmiało. Bo ona swojemu nie ufała właściwie wcale. Kolana ją zawiodły wtedy w porcie więcej niż raz. - To nie tak. - zaprzeczyła na pytanie które zawisło. - Znaczy tak. - zmieniła zdanie. Pokręciła głową. Westchnęła. Zmarszczyła brwi. - W sumie pewna nie jestem. - przyznała unosząc splecione dłonie, żeby wierzchem jednej z nich znów potrzeć czubek nosa widocznie nad czymś - nie nad czymś, nad tym strachem konkretnie - się zastanowić. - Tata wiesz, aurorem był wiele lat. Gavan wiedźmim strażnikiem jest. - zaczęła słowem wstępu. Opuszczając ręce. - Trochę chyba boję się, że sparaliżuje mnie strach, jak będzie to coś, czego nie będę znać. - wyznała zgodnie z prawdą. - Tak jak na przykład te twoje drągi. - wskazała, unosząc na niego niebieskie tęczówki. - Sama myśl, że miałabym tam wejść sprawia, że zaczynam się bać. To nie tak, że bym nie wlazła. Ale co, jeśli gdzieś w połowie drogi tak zawisnę. Ni do góry, ni na ziemię? - zapytała widocznie tą wizją zmartwiona. Może nie tą konkretnie.
Na obietnicę skinęła ochoczo głową, ale nie powiedziała już nic wypełniając usta czekoladą. Obracając kartę, którą trzymała w dłoni. Zaprzestała jednak, by z zaciekawieniem zerknąć przez ramię na tą, którą on trzymał. - Mama gadała, ze pozory mylić mogą. - stwierdziła, odsuwając się, żeby podsunąć mu pod nos swoją kartę i nią zamachać. Zadane pytanie sprawiło, że zmarszczyła brwi. - To by trzeba wuja spytać. Albo Hagrida. Oni więcej o zwierzętach wiedzą. A ty? Nie musisz być też wiesz, silny, żeby te panny tak rękami dźwigać? Ja to pewnie ciebie bym nie podniosła. Podtrzymała co najwyżej. - zastanowiła się na głos, cofając o krok, żeby zmierzyć jego sylwetkę uważnym spojrzeniem. Zaraz jednak zmarszczone brwi rozprostowały się, a na ustach pojawił się uśmiech.
- Ja wiesz, nic do pokazów nie mam, bo ładnie nawet gdyby nie ten strach o to że kręgosłup sobie złamiesz. Ale do ciebie i z tobą spotkać bym się wolała przyjść. Niż żeby siedzieć i patrzeć samej znów. - wyznała zgodnie z prawdą. Tak, jak to w zwyczaju miała. Spoglądając w tęczówkami, którymi spoglądał na nią trochę z wyższego pułapu niż jej.
Tangwystl Hagrid
Zawód : Łamacz Klątw, tester nowych zaklęć
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
And it's to cold outside
for angels to fly
for angels to fly
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie bardzo wiedział, co jej odpowiedzieć. Inaczej, nie bardzo wiedział jak jej odpowiedzieć, życie w cyrku nauczyło go darzyć niekłamanym szacunkiem wszystko to, co inne, nie oceniać, niewinność, naiwność, z jaką mu odpowiedziała, sprawiła, że poczuł w żołądku dziwny uścisk. Świat nie był sprawiedliwy. Na wojnie najbardziej cierpieli ci, którzy mogli i widzieli najmniej. Wydawało się, że Tangwystl tak do końca nie rozumiała, jak to wszystko działa, nie zdawała sobie konsekwencji z własnych działań. Istniała szansa, ze to ją ocali, że w Ministerstwie Magii uznają ją wystarczająco nieszkodliwą, by pozwolić jej tak po prostu żyć - po staremu. Wydało się jednak, że jego dalsze słowa nieco otworzyły jej oczy, uciekł wzrokiem, kiedy położyła dłoń na jego ramieniu choć wiedział, że dążyła do czegoś przeciwnego. Chyba w jednej chwili poczuł, że wcale nie chciał mówić jej prawdy, nie całej. Że nie powinna jej słyszeć. Że w świecie, w którym żyła, sama ze sobą, była po prostu bezpieczniejsza.
- Wydaje mi się, że ich obchodzi teraz każdy, Tanny, a co dopiero pracownicy Ministerstwa Magii - żebrak, przechodzień, sprawdzali każdego na ulicy, urzędnicy musieli cieszyć się politycznym poparciem. Czy była w stanie go uzyskać? Czy była gotowa zrobić to, czego mogli od niej chcieć? Byli obrzydliwi, jako władza, jako ludzie, jako czarodzieje, nigdy nie chciałby, żeby uznali go za godnego takiego poparcia. Ale Tangwystl, sam nie wiedział, co powinien o tym myśleć. Musiała sobie jakoś radzić. Skrzywił się, kiedy usłyszał o ojcu zamkniętym w Mungu. Mieli kontrolę nad wszystkim, psidwacze syny, mogli go tam zabić. Tak po prostu - i nikt im nic nie powie. I nikt im nic nie zrobi. Uniósł spojrzeniem, badając nim twarz Hagrid, nie pojmując, co kryło się za jej myślami. Chyba się martwił - że zrobili jej coś, o czym nie chciała mówić. Że ją skrzywdzili, jak skrzywdzić można było młodą dziewczynę. To nie byli ludzie, zwierzęta miały w sobie więcej człowieczeństwa od nich. Nie odpowiedział, szanując jej wolę i czując, że Tanny nie chciała wpuszczać go w ten obszar swojego życia.
- Nie tak, ale tak, to w końcu jak? - zapytał jej językiem, unosząc w uśmiechu jeden kącik ust, nie było mu do śmiechu wcale, zbyt dużo gorzkich słów padło przed momentem, zbyt wiele zdążyło się wydarzyć. Zbyt trudno było zapomnieć o tym, co działo się na zewnątrz cyrku. Aurorzy, wiedźmi strażnicy, elita tego kraju, nie rozumiał, co robiła akurat tutaj. Zaraz jednak uśmiechnął się nieco szerzej, jego drągi potrzebowały czegoś więcej, niż odwagi, choć wiedział, że z zewnątrz wyglądało to na łatwiejsze. W tym tkwiła właśnie cała sztuka, by lekkim się to wydawało. Pracował na swoje ciało całe życie, nawet jeśli nie było długie.
- Trapezy, nie drągi - poprawił ją machinalnie. - To spadniesz - Wzruszył lekko ramieniem. Nie było innej odpowiedzi. - Może ktoś zdąży cię złapać, może zdążysz to zrobić sama - Lento zwykle załatwiało sprawę, choć czasem nikt nie zdążył wyciągnąć różdżki, zaklęcia ochronne czasem zawodziły. - Może nie i zaliczysz upadek - Działo się i tak. - Może go przeżyjesz, ale będzie bolało. I co z tego? Ludzie, którzy mnie tu uczyli, zwykli mówić, że jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. - Oswoić lęk to zrozumieć konsekwencje własnej nieudolności i się z nimi pogodzić. - Może go nie przeżyjesz - Wypadki śmiertelne zdarzały się rzadko, ale się zdarzały. Los matki Delilah wciąż nie był przesądzony. - I co wtedy? Każdy kiedyś umrze, ktoś prędzej, ktoś później. Nie chciałbym umierać z myślą, że bałem się żyć - To nie tak, że się nie bał, bał się. Ale strachu potrzebował i strach kochał. Nie chciałby wieść nudnego życia tylko dlatego, że bał się sięgnąć po to, czego pragnął - tu, w cyrku, a zwłaszcza wśród akrobatów, nie było to wcale rzadkie myślenie. A w grupie łatwiej było się z tym pogodzić. Przejął jej kartę, dziękując skinięciem głowy, zaraz potem uśmiechając się na jej słowa.
- To długie lata ćwiczeń, Tanny - uspokoił ją, gdyby jednak chciała sprawdzać, czy mogłaby go unieść. Może trochę zaniepokoił się potencjalnym efektem, nie należał do kategorii wagi ciężkiej, a bardzo źle byłoby się zawstydzić. - Mój kręgosłup jest jak guma, nie złamię go tak łatwo - dodał, gryząc się w język, nim zaproponował, że kiedyś jej pokaże. Mogłaby się przelęknąć tego widoku, ludzie czasem szeroko otwierali oczy. Nie chciała oglądać pokazów, skinął głową. - Przyjdę niedługo, w porządku? Harley Street 2/1 - powtórzył jej adres, żeby upewnić się, że pamiętał go dobrze - i też żeby rzeczywiście zapamiętać. Ich spacer doprowadził ich na skraj cyrkowych terenów - mogła wracać do domu. - Uważaj na siebie. Omijaj patrole - poprosił, nim odeszła. - I do zobaczenia - pożegnał ją, odprowadzając ją spojrzeniem, nim zniknęła całkiem.
/zt x2
- Wydaje mi się, że ich obchodzi teraz każdy, Tanny, a co dopiero pracownicy Ministerstwa Magii - żebrak, przechodzień, sprawdzali każdego na ulicy, urzędnicy musieli cieszyć się politycznym poparciem. Czy była w stanie go uzyskać? Czy była gotowa zrobić to, czego mogli od niej chcieć? Byli obrzydliwi, jako władza, jako ludzie, jako czarodzieje, nigdy nie chciałby, żeby uznali go za godnego takiego poparcia. Ale Tangwystl, sam nie wiedział, co powinien o tym myśleć. Musiała sobie jakoś radzić. Skrzywił się, kiedy usłyszał o ojcu zamkniętym w Mungu. Mieli kontrolę nad wszystkim, psidwacze syny, mogli go tam zabić. Tak po prostu - i nikt im nic nie powie. I nikt im nic nie zrobi. Uniósł spojrzeniem, badając nim twarz Hagrid, nie pojmując, co kryło się za jej myślami. Chyba się martwił - że zrobili jej coś, o czym nie chciała mówić. Że ją skrzywdzili, jak skrzywdzić można było młodą dziewczynę. To nie byli ludzie, zwierzęta miały w sobie więcej człowieczeństwa od nich. Nie odpowiedział, szanując jej wolę i czując, że Tanny nie chciała wpuszczać go w ten obszar swojego życia.
- Nie tak, ale tak, to w końcu jak? - zapytał jej językiem, unosząc w uśmiechu jeden kącik ust, nie było mu do śmiechu wcale, zbyt dużo gorzkich słów padło przed momentem, zbyt wiele zdążyło się wydarzyć. Zbyt trudno było zapomnieć o tym, co działo się na zewnątrz cyrku. Aurorzy, wiedźmi strażnicy, elita tego kraju, nie rozumiał, co robiła akurat tutaj. Zaraz jednak uśmiechnął się nieco szerzej, jego drągi potrzebowały czegoś więcej, niż odwagi, choć wiedział, że z zewnątrz wyglądało to na łatwiejsze. W tym tkwiła właśnie cała sztuka, by lekkim się to wydawało. Pracował na swoje ciało całe życie, nawet jeśli nie było długie.
- Trapezy, nie drągi - poprawił ją machinalnie. - To spadniesz - Wzruszył lekko ramieniem. Nie było innej odpowiedzi. - Może ktoś zdąży cię złapać, może zdążysz to zrobić sama - Lento zwykle załatwiało sprawę, choć czasem nikt nie zdążył wyciągnąć różdżki, zaklęcia ochronne czasem zawodziły. - Może nie i zaliczysz upadek - Działo się i tak. - Może go przeżyjesz, ale będzie bolało. I co z tego? Ludzie, którzy mnie tu uczyli, zwykli mówić, że jak się nie przewrócisz, to się nie nauczysz. - Oswoić lęk to zrozumieć konsekwencje własnej nieudolności i się z nimi pogodzić. - Może go nie przeżyjesz - Wypadki śmiertelne zdarzały się rzadko, ale się zdarzały. Los matki Delilah wciąż nie był przesądzony. - I co wtedy? Każdy kiedyś umrze, ktoś prędzej, ktoś później. Nie chciałbym umierać z myślą, że bałem się żyć - To nie tak, że się nie bał, bał się. Ale strachu potrzebował i strach kochał. Nie chciałby wieść nudnego życia tylko dlatego, że bał się sięgnąć po to, czego pragnął - tu, w cyrku, a zwłaszcza wśród akrobatów, nie było to wcale rzadkie myślenie. A w grupie łatwiej było się z tym pogodzić. Przejął jej kartę, dziękując skinięciem głowy, zaraz potem uśmiechając się na jej słowa.
- To długie lata ćwiczeń, Tanny - uspokoił ją, gdyby jednak chciała sprawdzać, czy mogłaby go unieść. Może trochę zaniepokoił się potencjalnym efektem, nie należał do kategorii wagi ciężkiej, a bardzo źle byłoby się zawstydzić. - Mój kręgosłup jest jak guma, nie złamię go tak łatwo - dodał, gryząc się w język, nim zaproponował, że kiedyś jej pokaże. Mogłaby się przelęknąć tego widoku, ludzie czasem szeroko otwierali oczy. Nie chciała oglądać pokazów, skinął głową. - Przyjdę niedługo, w porządku? Harley Street 2/1 - powtórzył jej adres, żeby upewnić się, że pamiętał go dobrze - i też żeby rzeczywiście zapamiętać. Ich spacer doprowadził ich na skraj cyrkowych terenów - mogła wracać do domu. - Uważaj na siebie. Omijaj patrole - poprosił, nim odeszła. - I do zobaczenia - pożegnał ją, odprowadzając ją spojrzeniem, nim zniknęła całkiem.
/zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
19 września 1957 roku
Wahała się.
Niemal do ostatniej chwili, eteryczna blondynka nie była pewna, czy powinna udać się na spotkanie. Spokój zburzył jej jedynie jeden, niewielki liścik jaki z samego rana zauważyła na swoim parapecie. Wiadomość, iż poczciwy półolbrzym wylądował w paskudnej celi w Tower wstrząsnęła panną Burroughs, a fakt, iż nie była w stanie nic na to poradzić jedynie odbierał resztki dobrego humoru. Martwiła się, pewna, że cele Tower z pewnością nie są miejscem dla jej przyjaciela. Czy w takie sytuacji powinna iść? Czy Arena była bezpiecznym miejscem spotkania? Co, jeśli innej okazji nie będzie?
Ostatnia myśl przeważyła, pchając do działania, w końcu... Czy mogła mieć pewność, że jutro nadejdzie dla nich obu?
Przygotowania do wyjścia nie zajęły jej zbyt wiele czasu. Przezornie wcześniejszego dnia naszykowała komplet odpowiedni do okazji, inny od tego, jaki miała założyć do pracy w obawie iż niestabilna mikstura zrujnuje wybraną sukienkę - granatową, podkreślającą figurę właścicielki, zdobioną złotymi haftami w astronomiczne wzory, z rękawami z półprzezroczystej materii oraz dekoltem ciętym w łódkę, odsłaniającym kobiece obojczyki. Perły jak każdego dnia zdobiły łabędzią szyję, rękawiczki skrywały delikatne dłonie, a na jej ramionach spoczął płaszczyk, kolorem przypominający roztopione lody o smaku wanilii. Trzy razy upewniała się w lustrze iż prezentuje się odpowiednio. Trzy raz poprawiała złote pukle okalające delikatną twarz i sprawdziła, czy bilecik na Arenę znajduje się w kieszeni płaszcza by z czystym sumieniem móc opuścić bezpieczne ściany Szafirowego Wzgórza.
Odnalezienie drogi na Arenę nie było większym problemem. Nie, gdy wiedziało się, czego powinno się szukać. A ona wiedziała który przedmiot w którym miejscu podnieść, aby świstoklik przeniósł ją na cyrkowe tereny. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie powiodło po tym, jakże zaskakującym otoczeniu. Frances miała wrażenie, jakby znalazła się w innym wymiarze. Przyjemnym, niemal baśniowym, odrobinę przypominającym jedną z krain, jakie przyszło jej zwiedzić podczas wizyty w jednej z książek. Widziała blaski ognisk, drewniane wozy zza których dało się słyszeć mgliste słowa jakiejś piosenki. Gdzieś w środku, przez jedną krótką chwilę pojawiła się w niej chęć, aby tu pozostać. Skryć się między ogniskami; uciec od problemów, strachu oraz trosk, jakie pojawiały się w codzienności, nawet jeśli jej dom przypominał równie sielskie miejsce. Lecz czy w ogóle dało się od tego uciec? Nie wiedziała.
Panna Burroughs przeszła kilka kroków by stanąć w umówionym miejscu, tuż pod jednym z wielkich dębów o koronie, która zdawała się sięgać do najdalszych części atmosfery. Szaroniebieskie spojrzenie uważnie wodziło po otoczeniu w poszukiwaniu znajomej sylwetki. A gdy ta pojawiła się na horyzoncie, przez drobne ciało alchemiczki przetoczyła się cała armia emocji. Zdenerwowanie. Ulga. Zmieszanie. Dziwne ukłucie melancholijnego smutku, w krok za którym podążała zwykła, czysta radość. Niepewność. Ekscytacja. Tęsknota. Zakłopotanie. Wahanie, odrobina strachu i czegoś jeszcze, czego zwyczajnie nie potrafiła nazwać. Planowała trzymać chłodny, zdrowy dystans w każdym scenariuszu, jaki pojawił się w jej głowie od momentu otrzymania tak niegdyś wyczekiwanego listu. Plan zdawał się być dobry, przepełniony zdrowym rozsądkiem oraz dozą ostrożności, jaką powinna wykazać się w świetle faktów. Gdy jednak pojawił się obok, cały plan legł w gruzach.
- Marcelius... - Zaczęła, nie pewna tego, co powinna powiedzieć dalej. Wiele słów jednocześnie pchało się na jej usta żądając ich wypowiedzenia. W tych wszystkich słowach jednak nie potrafiła odnaleźć tego, od którego powinna zacząć. Miast tego więc, nieśmiało owinęła swoje ręce wokół jego torsu, twarz chowając gdzieś na jego barku. Topniała pod wpływem ciepła drugiego ciała, niespodziewanej bliskości szklącej odrobinę szaroniebieskie spojrzenie. - Ja... - Zaczęła po raz drugi, z nadzieją, że tym razem odnajdzie odpowiednie słowa. Uparcie próbowała złapać choć jedną z myśl, te jednak uciekały równie szybko, jakie się pojawiały. Ciche westchnienie wyrwało się z jej ust, a eteryczna alchemiczka, wiedziona nieznanym dotąd impulsem, wspięła się na palce by złożyć na znajomych wargach nieśmiały, odrobinę niepewny pocałunek. Z nadzieją, że przekaże mu to, czego nie potrafiła nazwać słowami. Rumieniec przyozdobił jasne lico, serce kilka razy zabiło mocniej, a umysł przycichł na jedną, króciutką chwilę.
- Cieszę się, że Cię widzę... - Cieszę się, że żyjesz; że jesteś cały; że stoisz tuż obok; że czarne scenariusze nie znalazły potwierdzenia... Mówiła ciszej, eterycznym półszeptem, jednocześnie odsuwając się odrobinę, by móc omieść jego twarz miękkim, nienachalnym spojrzeniem szaroniebieskich tęczówek. Nieśmiało przesunęła opuszkami palców po jego policzku, jakby chciała nabrać pewności, że nie pomyliła się w swojej ocenie; że Marcelius faktycznie stoi tuż obok. Finalnie malinowe usta ułożyły się w ciepły uśmiech. - Od czego zaczynamy? - Spytała, a błysk zaciekawienia pojawił się w jej spojrzeniu.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie był pewien, czy po takim czasie Frances w ogóle mu odpisze - ale zdawało się, że po tym okrutnym ciągu zdarzeń wszystko wychodziło na prostą; dostał wiadomość od swojego ojca, dostał też wiadomość od niej - przyjęła jego zaproszenie, tak spóźnione, i choć inaczej sobie to wszystko wyobrażał, obiecał sobie dać dzisiaj z siebie wszystko. Nie zmarnować okazji. Frances spadła na niego jak grom z jasnego nieba, wiadomość z zaświatów, coś lepszego, rozpraszające mroki okrutnych czasów. Nie napisał do niej od razu, kiedy wrócił na Arenę, dając sobie chwilę na poskładanie rozbitych emocji i... przygotowanie niespodzianki. Inaczej ją zaplanował, chciała zobaczyć woltyżerkę - lecz to nie w tym był najlepszy, po miesiącu bezczynności nie był w stanie przekonać dyrektora, że mógłby wziąć udział w pokazie, udało mu się go jednak przekonać do pokazu łączonego, na którym mógłby się pokazać - i w którym jednocześnie wezmą udział konie. Przygotowywał się do wszystkiego intensywnie, ale w kieszeni kurtki niedbale zarzuconej na ramiona zaciskał palce na czymś, co miało mu tego wieczoru pomóc - pomóc upewnić się, że mimo - intensywnych co prawda, ale wciąż - skróconych treningów dzisiaj nie zawiedzie. Nie był ubrany z taką dbałością jak ona, czerwone bawełniane wąskie spodnie musiały być elementem cyrkowego stroju.
Dostrzegł ją w umówionym miejscu - wyglądała pięknie, piękniej jeszcze, niż pamiętał ją z tamtego dnia. Materiał sukni mocniej podkreślał jej kobiece kształty, perły niezmiennie przyciągały wzrok ku białej łabędziej szyi, a obojczyki sugestywnie odznaczały się nad linią dekoltu. Podszedł do niej niepewnie, ze ściskiem w klatce piersiowej, którego chyba jeszcze nie do końca rozumiał - nie był pewien, jak powinien się z nią przywitać, co powiedzieć, jak duży dystans zachować, czy znów przeprosić - ale wybawiła go z tej niezręczności, samej łamiąc niewidzialną barierę.
- Frances - szepnął, nachylając głowę nad jej, kiedy oplotła dłonie wokół jego torsu; zawahał się tylko ułamek sekundy, nim uniósł dłonie na jej talię, na plecy, zamykając ją w czułym uścisku, opierając bok głowy o jej głowę, gdy chowała w nim swoją twarz. Delikatnym gestem przygładził jej plecy, roztapiając się w tej krótkiej chwili czułości, która wydawała się mu tak obca, kiedy ostatnio ktoś dał mu tyle ciepła? Czy naprawdę, tęskniła, czekała na niego przez cały ten czas? Warto było walczyć o życie - było o co. Przełknął ślinę, czy teraz - powinien przeprosić? - N-nie - nie mów nic, nie ma potrzeby, to ja powinienem, chciał się wtrącić, przejąć inicjatywę i wypowiedzieć te słowa za nią, lecz też trudno było mu znaleźć odpowiednie: nie musiał, wkrótce natrafił na jej spojrzenie, a stęsknione usta zetknęły się razem; musnął jej, wpierw nieśmiało, potem pewniej, spragniony i zaskoczony jej otwartością. Kąciki jego ust uniosły się w górę, uśmiech sięgnął oczu, złożył dłoń na jej zarumienionym policzku, jakby chciał upewnić się, że miał ją w ramionach prawdziwą: że miał ją przy sobie naprawdę, że nie był to tylko sen, nocne majaki półmartwego idioty. - Nie mów nic - dokończył, wydychając powietrze w jej usta, nie odsuwając się od niej ani na pół cala - w ustronnym miejscu widziało ich niewielu gości, a on chciał nacieszyć się jej bliskością. - Przepraszam jeszcze raz - wyrzucił z siebie znów, choć przecież czuł, przecież widział, że mu przebaczyła.
- To ja się cieszę, że jesteś - zapewnił, niemal wtrącając się w jej słowo. Może to jednak było możliwe - zapomnieć choć na chwilę - przy niej chyba mógłby, nie tylko o tym, co się wydarzyło. O całym świecie. Na szczęście - dość szybko sprowadziła go na ziemię. - Od występu, zaraz się zaczyna - odpowiedział niemal od razu, sięgając dłonią jej dłoni. - Odprowadzę cię na miejsce i przyjdę po ciebie jak skończymy, w porządku? Zostawię cię samą tylko na chwilę - obiecał, mocniej ściskając jej dłoń - z wolna zmierzając w kierunku głównej sceny. Może zachowałby się grzeczniej zapraszając ją z kimś, z kim mogłaby spędzić występ lub chociaż zapewniając jej towarzystwo kogoś znajomego, ale nie miał w tym dużego doświadczenia - i chyba nie chciał się nią z nikim dzisiaj dzielić. Kiedy usiadła w jednej z ław uśmiechnął się do niej przepraszająco, raz jeszcze ścisnął dłoń we własnej i obiecał:
- Zaraz wracam - Wkrótce znikając gdzieś w tłumie gości. Zdawało się, że na arenie rzeczywiście znaleźli się właściwie w ostatniej chwili, wkrótce zaczarowane flary zwróciły się na sam środek sceny, na którą wybiegły skrzydlate konie niosące kolejnych artystów. Wciąż był zły, że do nich nie dołączył - ale musiało mu wystarczyć to, że mógł ich występ pokazać Frances. Sam - nim wyszedł na scenę - ściskał w dłoni kryształ, który w końcu chwycił między zęby, rozgryzł i wypluł na bok resztki, czując, jak jego moc napełnia go siłą; miesiąc bezczynności nie pozostał bez wpływu na jego ciało, poruszał się, owszem, ale nie tak intensywnie jak w cyrku. Musiał się zregenerować po wszystkim, co go spotkało. Kryształ miał mu pomóc. Celowo zaprosił ją na wieczór z romantyczną historią.
Na scenę wyszedł z inną czarownicą - kiedy skrzydlate konie o jasnej sierści wymalowanej morską farbą wraz z tancerzami na grzbietach wirowały wokół sceny, oni pojawili się u jej szczytu, pod samym dachem, na powoli lewitujących naprzeciw siebie kołach akrobatycznych mieniącymi się złotymi iskrami. Subtelna muzyka opowiadała historię królewny porwanej przez orszak podwodnych istot, on był piratem, z którym wdała się w romans wyrażony przez podniebny akrobatyczny taniec na kołach; raz osobno, raz na jednym, z lekkością utrzymywał ją na jednej ręce lub nodze, z równie doskonałą precyzją wykonując własne figury z taneczną gracją i uczuciem niezbędnym do odegraniem roli - może obecność Frances na trybunach nieco w tym pomagała; kilka razy starał się ukradkiem pochwycić jej spojrzenie. Z łatwością wykonywał salta przeskakując z koło na koło, podciągał na nich i wyciągał, łamiąc znane naukowcom prawa fizyki i grawitacji, a wszystko w rytm romantycznej muzyki. W końcu przybył jednak odziany w złoto królewicz, który pozbawił go tchu - ocaliły go podwodne istoty, które wyniosły go poza scenę - krótki układ na grzbiecie jednego z aetonanów wykonał w zasadzie bez zgody dyrektora i spontanicznie, chcąc popisać się zdolnościami; wraz z rumakiem szybko jednak zniknął za kulisami. Finał odbył się bez niego - dlatego miał czas odświeżyć się kilkoma zaklęciami po wzmożonym wysiłku, by po ukłonach końcowych móc od razu podbiec pod wyjście z namiotu, by móc wyciągnąć z niego Frances.
- Frances! - zawołał ją, chcąc zwrócić na siebie uwagę przez tłum; na jego policzkach może i wciąż płonęły lekkie rumieńce, jego oddech jeszcze się nie uspokoił, złote włosy pozostały zmierzwione, zdążył tylko zmienić ubranie - zamiast poprzednich mocno przylegających do ciała lekkich spodni miał codzienne spodnie i prostą białą koszulę, nieco rozchełstaną pod szyją. Dopiero teraz, kiedy nie zakrywały jej klapy kurtki, widać było parszywą bliznę ciągnącą się przez szyję do linii lewego obojczyka. Chwycił jej dłoń, jak tylko udało mu się do niej przedostać - i poprowadził poza tłum, torując drogę. - Podobało ci się? - zapytał, bez lęku, dzięki kryształowi był tego wieczoru absolutnie bezbłędny - potrafił to ocenić bez fałszywej skromności.
[zużywam kryształ +10 do sprawności]
Dostrzegł ją w umówionym miejscu - wyglądała pięknie, piękniej jeszcze, niż pamiętał ją z tamtego dnia. Materiał sukni mocniej podkreślał jej kobiece kształty, perły niezmiennie przyciągały wzrok ku białej łabędziej szyi, a obojczyki sugestywnie odznaczały się nad linią dekoltu. Podszedł do niej niepewnie, ze ściskiem w klatce piersiowej, którego chyba jeszcze nie do końca rozumiał - nie był pewien, jak powinien się z nią przywitać, co powiedzieć, jak duży dystans zachować, czy znów przeprosić - ale wybawiła go z tej niezręczności, samej łamiąc niewidzialną barierę.
- Frances - szepnął, nachylając głowę nad jej, kiedy oplotła dłonie wokół jego torsu; zawahał się tylko ułamek sekundy, nim uniósł dłonie na jej talię, na plecy, zamykając ją w czułym uścisku, opierając bok głowy o jej głowę, gdy chowała w nim swoją twarz. Delikatnym gestem przygładził jej plecy, roztapiając się w tej krótkiej chwili czułości, która wydawała się mu tak obca, kiedy ostatnio ktoś dał mu tyle ciepła? Czy naprawdę, tęskniła, czekała na niego przez cały ten czas? Warto było walczyć o życie - było o co. Przełknął ślinę, czy teraz - powinien przeprosić? - N-nie - nie mów nic, nie ma potrzeby, to ja powinienem, chciał się wtrącić, przejąć inicjatywę i wypowiedzieć te słowa za nią, lecz też trudno było mu znaleźć odpowiednie: nie musiał, wkrótce natrafił na jej spojrzenie, a stęsknione usta zetknęły się razem; musnął jej, wpierw nieśmiało, potem pewniej, spragniony i zaskoczony jej otwartością. Kąciki jego ust uniosły się w górę, uśmiech sięgnął oczu, złożył dłoń na jej zarumienionym policzku, jakby chciał upewnić się, że miał ją w ramionach prawdziwą: że miał ją przy sobie naprawdę, że nie był to tylko sen, nocne majaki półmartwego idioty. - Nie mów nic - dokończył, wydychając powietrze w jej usta, nie odsuwając się od niej ani na pół cala - w ustronnym miejscu widziało ich niewielu gości, a on chciał nacieszyć się jej bliskością. - Przepraszam jeszcze raz - wyrzucił z siebie znów, choć przecież czuł, przecież widział, że mu przebaczyła.
- To ja się cieszę, że jesteś - zapewnił, niemal wtrącając się w jej słowo. Może to jednak było możliwe - zapomnieć choć na chwilę - przy niej chyba mógłby, nie tylko o tym, co się wydarzyło. O całym świecie. Na szczęście - dość szybko sprowadziła go na ziemię. - Od występu, zaraz się zaczyna - odpowiedział niemal od razu, sięgając dłonią jej dłoni. - Odprowadzę cię na miejsce i przyjdę po ciebie jak skończymy, w porządku? Zostawię cię samą tylko na chwilę - obiecał, mocniej ściskając jej dłoń - z wolna zmierzając w kierunku głównej sceny. Może zachowałby się grzeczniej zapraszając ją z kimś, z kim mogłaby spędzić występ lub chociaż zapewniając jej towarzystwo kogoś znajomego, ale nie miał w tym dużego doświadczenia - i chyba nie chciał się nią z nikim dzisiaj dzielić. Kiedy usiadła w jednej z ław uśmiechnął się do niej przepraszająco, raz jeszcze ścisnął dłoń we własnej i obiecał:
- Zaraz wracam - Wkrótce znikając gdzieś w tłumie gości. Zdawało się, że na arenie rzeczywiście znaleźli się właściwie w ostatniej chwili, wkrótce zaczarowane flary zwróciły się na sam środek sceny, na którą wybiegły skrzydlate konie niosące kolejnych artystów. Wciąż był zły, że do nich nie dołączył - ale musiało mu wystarczyć to, że mógł ich występ pokazać Frances. Sam - nim wyszedł na scenę - ściskał w dłoni kryształ, który w końcu chwycił między zęby, rozgryzł i wypluł na bok resztki, czując, jak jego moc napełnia go siłą; miesiąc bezczynności nie pozostał bez wpływu na jego ciało, poruszał się, owszem, ale nie tak intensywnie jak w cyrku. Musiał się zregenerować po wszystkim, co go spotkało. Kryształ miał mu pomóc. Celowo zaprosił ją na wieczór z romantyczną historią.
Na scenę wyszedł z inną czarownicą - kiedy skrzydlate konie o jasnej sierści wymalowanej morską farbą wraz z tancerzami na grzbietach wirowały wokół sceny, oni pojawili się u jej szczytu, pod samym dachem, na powoli lewitujących naprzeciw siebie kołach akrobatycznych mieniącymi się złotymi iskrami. Subtelna muzyka opowiadała historię królewny porwanej przez orszak podwodnych istot, on był piratem, z którym wdała się w romans wyrażony przez podniebny akrobatyczny taniec na kołach; raz osobno, raz na jednym, z lekkością utrzymywał ją na jednej ręce lub nodze, z równie doskonałą precyzją wykonując własne figury z taneczną gracją i uczuciem niezbędnym do odegraniem roli - może obecność Frances na trybunach nieco w tym pomagała; kilka razy starał się ukradkiem pochwycić jej spojrzenie. Z łatwością wykonywał salta przeskakując z koło na koło, podciągał na nich i wyciągał, łamiąc znane naukowcom prawa fizyki i grawitacji, a wszystko w rytm romantycznej muzyki. W końcu przybył jednak odziany w złoto królewicz, który pozbawił go tchu - ocaliły go podwodne istoty, które wyniosły go poza scenę - krótki układ na grzbiecie jednego z aetonanów wykonał w zasadzie bez zgody dyrektora i spontanicznie, chcąc popisać się zdolnościami; wraz z rumakiem szybko jednak zniknął za kulisami. Finał odbył się bez niego - dlatego miał czas odświeżyć się kilkoma zaklęciami po wzmożonym wysiłku, by po ukłonach końcowych móc od razu podbiec pod wyjście z namiotu, by móc wyciągnąć z niego Frances.
- Frances! - zawołał ją, chcąc zwrócić na siebie uwagę przez tłum; na jego policzkach może i wciąż płonęły lekkie rumieńce, jego oddech jeszcze się nie uspokoił, złote włosy pozostały zmierzwione, zdążył tylko zmienić ubranie - zamiast poprzednich mocno przylegających do ciała lekkich spodni miał codzienne spodnie i prostą białą koszulę, nieco rozchełstaną pod szyją. Dopiero teraz, kiedy nie zakrywały jej klapy kurtki, widać było parszywą bliznę ciągnącą się przez szyję do linii lewego obojczyka. Chwycił jej dłoń, jak tylko udało mu się do niej przedostać - i poprowadził poza tłum, torując drogę. - Podobało ci się? - zapytał, bez lęku, dzięki kryształowi był tego wieczoru absolutnie bezbłędny - potrafił to ocenić bez fałszywej skromności.
[zużywam kryształ +10 do sprawności]
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Z lubością zniknęła w jego ramionach, mocno owijając dłonie wokół jego torsu, a ulga rozlała się ciepło po jej ciele. Był tutaj, cały i najwidoczniej zdrowy, skreślając wszystkie podle negatywne scenariusze, jakie przez długi czas rozłąki powstawały w umyśle Frances. Obawiała się, że list nigdy nie nadejdzie, a jej towarzysz nigdy już nie pojawi się w jej życiu, jak wiele osób którym przyszło zniknąć bez słowa w ostatnich miesiącach.
Przylgnęła do jego ciała zatracając się w pocałunku, by nieśmiało wtulić twarz w jego dłoń, gdy ta spoczęła na jej zaróżowionym policzku. Przez chwilę miała wrażenie, jakoby świat stanął w miejscu, pozwalając im cieszyć się tą krótką chwilą. - Lubię, jak się tak uśmiechasz. - Wyznała, a policzki na chwilę zaróżowiły się mocniej, zdradzając zawstydzenie własnymi słowami. Przez chwilę zwyczajnie wpatrywała się roziskrzonymi tęczówkami w roześmiane oczy oraz uśmiech, który od lat przykuwał jej uwagę, chyba nadal nie mogąc uwierzyć, iż znajduje się w szarej codzienności a nie sennym marzeniu. Gdy przeprosił odruchowo mocniej owinęła ramiona wokół jego ciała.
- Nie rób mi tak więcej. - Poprosiła, nawet jeśli posiadała świadomość, iż mógł nie być w stanie dotrzymać podobnej obietnicy. Świat zdawał się wywracać do góry nogami w sposób, jakiego nie potrafiła zrozumieć, odbierając uwielbianą przez nią stabilność oraz spokój. A to nie sprzyjało jakimkolwiek obietnicom. Czule przesunęła palcami po jego policzku gdy ten odpowiedział jej podobnym wyznaniem, a żołądek ścisnął się dziwnie w uczuciu, którego nie potrafiła nazwać.
- Występ? - Spytała, a zaciekawienie oraz ekscytacja błysnęły w szaroniebieskim spojrzeniu. Nigdy wcześniej nie miała okazji obejrzeć jakiegokolwiek występu na Arenie, a jego wcześniejsze opowieści jedynie wzbudzały większą ciekawość. Chciała zobaczyć na własne oczy to, o czym opowiadał. Skonfrontować opowieści z rzeczywistością oraz wyrobić sobie własne zdanie na ich temat. Frances z radością splotła swoje palce z jego palcami. - W porządku. Nie mogę się doczekać. - Ekscytacja pojawiła się w jej głosie, a panna Burroughs ruszyła w wyznaczonym przez niego kierunku, z zaciekawieniem przyglądając się wszystkiemu, co znajdowało się na Arenie.
Ostrożnie zajęła miejsce na jednej z ław, poprawiając palcami materię sukienki oraz żegnając Marceliusa najpiękniejszym uśmiechem, w jaki potrafiły ułożyć się jej usta. Spojrzenie szaroniebieskich oczu przez chwilę utkwione było w oddalającą się postać czarodzieja, by później rozejrzeć się dokładnie po scenie. Dekoracje podpowiadały historię powiązaną z morzem, panna Burroughs nie potrafiła jednak odnaleźć w umyśle pasującej do dekoracji historii, mimo wielu książek jakie w życiu udało jej się przeczytać. Flary zwróciły uwagę na środek sceny, to też Frances utkwiła w niej spojrzenie. Chwilę później jej buzia okryła się zachwytem. Czegoś takiego w swoim życiu eteryczna alchemiczka nigdy wcześniej nie widziała. Uważnie przyglądała się aetoanom oraz akrobacjom, jakie wykonywali na nich, w jej mniemaniu, niezwykle utalentowani czarodzieje, a gdy tylko Marcelius pojawił się na scenie, szaroniebieskie spojrzenie Frances utkwiło w jego sylwetce. Przyglądała się jak wykonuje skomplikowane figury w rytm subtelnej muzyki, z wyraźnym podziwem. Przez myśl przeszło jej, że jej towarzysz zawieszony, jak dla niej stanowczo za wysoko, nad ziemią był zwyczajnie piękny w najczystszym tego słowa znaczeniu. Nie sądziła, że ktokolwiek byłby w stanie nagiąć swoje ciało do podobnych figur, samej spędzając całe dnie siedząc przy kociołkach bądź wielkich księgach. Zapewne mógł napotkać na przepełnione zachwytem spojrzenie bądź dostrzec szeroki uśmiech wypisany na jej buzi, jeśli tylko skierował swoje spojrzenie w jej stronę. Przedstawienie poruszało, w pewien sposób czarując emocje obserwującego go czarownicy; wzruszało, wzbudzało poczucie grozy by finalnie przynieść ulgę, gdy ciało bliskiego jej czarodzieja nie roztrzaskało się o deski sceny.
Potrzebowała chwili, aby dojść do siebie po całym występie. Chwili, podczas której wspięła się na palce, uważnie rozglądając się za znajomą twarzą. Uniosła dłoń by pomachać Marceliusowi, wskazując mu swoje położenie by ruszyć w jego kierunku. Ostrożnie lawirowała między wychodzącymi czarodziejami, a jej usta same ułożyły się w radosny uśmiech gdy poczuła dotyk na swojej dłoni.
- Och, to było cudowne! - Odpowiedziała z ekscytacją w głosie oraz zachwytem wypisanym na delikatnej buzi. - Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak pięknego. Sama historia wydawała mi się trochę smutna, lecz reszta... Ta muzyka, te aetoany i te akrobacje... Och, mój drogi, miałeś rację, że magii takiego przedstawienia zwyczajnie nie da się opisać. - Frances splotła swoje palce z jego palcami, automatycznie delikatnie przylegając bokiem do męskiego ramienia. Podświadomie chciała być blisko, dopiero teraz pojmując, że faktycznie tęskniła. Szaroniebieskie spojrzenie błyszczało niemal równie mocno jak wtedy, gdy przyszło jej opowiadać o swoich pasjach. Kobieta przesunęła się odrobinę, by malinowe wargi mogły musnąć jego usta. Przelotnie, delikatnie, w geście będącym podziękowaniem, jakich nie zwykła kierować w kierunku innych, znanych jej czarodziejów. - Dziękuję, Marceliusie. - Wypowiedziała eterycznym półszeptem, mocniej zaciskając palce na jego dłoni, przez chwilę omiatając jego buzię skrzącym się spojrzeniem. Pewna, że to doświadczenie na długo zapadnie jej w pamięć.
- Wiesz, wyglądałeś tak pięknie, że nie potrafiłam oderwać od ciebie spojrzenia... - Komplement nieświadomie umknął z jej ust, jednocześnie różowiąc jej policzki. I bez występu ciężko było jej oderwać spojrzenie od niebieskich oczu oraz tego uśmiechu, wtedy jednak zwyczajnie nie umiała przestać obserwować wyczynów swojego towarzysza. - Choć kilka razy obawiałam się, że spadniesz. Szczerze mówiąc, jestem w nie małym zachwycie, a to co robiłeś na tym aetoanie... Och, to było fascynujące! Długo musiałeś trenować, żeby móc występować? Wolisz bardziej występować na tym dziwnym kole czy aetoanie i... - Wyrzuciła z siebie pytania, przerwała jednak gdy jej spojrzenie na chwilę zsunęło się niżej, na męską szyję... I bliznę, jaką ujrzała spod jego koszuli. Panna Burroughs zmarszczyła brwi w zastanowieniu, po czym ostrożnie uniosła niesplecioną z nim dłoń, by ostrożnie przesunąć opuszkami palców po zgrubieniu, wyglądającym na pamiątkę po paskudnej ranie. - To... to przez to się nie odzywałeś, prawda? - Spytała ostrożnie oraz nienachalnie. Nie chciała wnikać w szczegóły, była jednak niemal pewna, że ślad wygląda na całkiem świeży... I niezwykle bolesny.
Przylgnęła do jego ciała zatracając się w pocałunku, by nieśmiało wtulić twarz w jego dłoń, gdy ta spoczęła na jej zaróżowionym policzku. Przez chwilę miała wrażenie, jakoby świat stanął w miejscu, pozwalając im cieszyć się tą krótką chwilą. - Lubię, jak się tak uśmiechasz. - Wyznała, a policzki na chwilę zaróżowiły się mocniej, zdradzając zawstydzenie własnymi słowami. Przez chwilę zwyczajnie wpatrywała się roziskrzonymi tęczówkami w roześmiane oczy oraz uśmiech, który od lat przykuwał jej uwagę, chyba nadal nie mogąc uwierzyć, iż znajduje się w szarej codzienności a nie sennym marzeniu. Gdy przeprosił odruchowo mocniej owinęła ramiona wokół jego ciała.
- Nie rób mi tak więcej. - Poprosiła, nawet jeśli posiadała świadomość, iż mógł nie być w stanie dotrzymać podobnej obietnicy. Świat zdawał się wywracać do góry nogami w sposób, jakiego nie potrafiła zrozumieć, odbierając uwielbianą przez nią stabilność oraz spokój. A to nie sprzyjało jakimkolwiek obietnicom. Czule przesunęła palcami po jego policzku gdy ten odpowiedział jej podobnym wyznaniem, a żołądek ścisnął się dziwnie w uczuciu, którego nie potrafiła nazwać.
- Występ? - Spytała, a zaciekawienie oraz ekscytacja błysnęły w szaroniebieskim spojrzeniu. Nigdy wcześniej nie miała okazji obejrzeć jakiegokolwiek występu na Arenie, a jego wcześniejsze opowieści jedynie wzbudzały większą ciekawość. Chciała zobaczyć na własne oczy to, o czym opowiadał. Skonfrontować opowieści z rzeczywistością oraz wyrobić sobie własne zdanie na ich temat. Frances z radością splotła swoje palce z jego palcami. - W porządku. Nie mogę się doczekać. - Ekscytacja pojawiła się w jej głosie, a panna Burroughs ruszyła w wyznaczonym przez niego kierunku, z zaciekawieniem przyglądając się wszystkiemu, co znajdowało się na Arenie.
Ostrożnie zajęła miejsce na jednej z ław, poprawiając palcami materię sukienki oraz żegnając Marceliusa najpiękniejszym uśmiechem, w jaki potrafiły ułożyć się jej usta. Spojrzenie szaroniebieskich oczu przez chwilę utkwione było w oddalającą się postać czarodzieja, by później rozejrzeć się dokładnie po scenie. Dekoracje podpowiadały historię powiązaną z morzem, panna Burroughs nie potrafiła jednak odnaleźć w umyśle pasującej do dekoracji historii, mimo wielu książek jakie w życiu udało jej się przeczytać. Flary zwróciły uwagę na środek sceny, to też Frances utkwiła w niej spojrzenie. Chwilę później jej buzia okryła się zachwytem. Czegoś takiego w swoim życiu eteryczna alchemiczka nigdy wcześniej nie widziała. Uważnie przyglądała się aetoanom oraz akrobacjom, jakie wykonywali na nich, w jej mniemaniu, niezwykle utalentowani czarodzieje, a gdy tylko Marcelius pojawił się na scenie, szaroniebieskie spojrzenie Frances utkwiło w jego sylwetce. Przyglądała się jak wykonuje skomplikowane figury w rytm subtelnej muzyki, z wyraźnym podziwem. Przez myśl przeszło jej, że jej towarzysz zawieszony, jak dla niej stanowczo za wysoko, nad ziemią był zwyczajnie piękny w najczystszym tego słowa znaczeniu. Nie sądziła, że ktokolwiek byłby w stanie nagiąć swoje ciało do podobnych figur, samej spędzając całe dnie siedząc przy kociołkach bądź wielkich księgach. Zapewne mógł napotkać na przepełnione zachwytem spojrzenie bądź dostrzec szeroki uśmiech wypisany na jej buzi, jeśli tylko skierował swoje spojrzenie w jej stronę. Przedstawienie poruszało, w pewien sposób czarując emocje obserwującego go czarownicy; wzruszało, wzbudzało poczucie grozy by finalnie przynieść ulgę, gdy ciało bliskiego jej czarodzieja nie roztrzaskało się o deski sceny.
Potrzebowała chwili, aby dojść do siebie po całym występie. Chwili, podczas której wspięła się na palce, uważnie rozglądając się za znajomą twarzą. Uniosła dłoń by pomachać Marceliusowi, wskazując mu swoje położenie by ruszyć w jego kierunku. Ostrożnie lawirowała między wychodzącymi czarodziejami, a jej usta same ułożyły się w radosny uśmiech gdy poczuła dotyk na swojej dłoni.
- Och, to było cudowne! - Odpowiedziała z ekscytacją w głosie oraz zachwytem wypisanym na delikatnej buzi. - Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś tak pięknego. Sama historia wydawała mi się trochę smutna, lecz reszta... Ta muzyka, te aetoany i te akrobacje... Och, mój drogi, miałeś rację, że magii takiego przedstawienia zwyczajnie nie da się opisać. - Frances splotła swoje palce z jego palcami, automatycznie delikatnie przylegając bokiem do męskiego ramienia. Podświadomie chciała być blisko, dopiero teraz pojmując, że faktycznie tęskniła. Szaroniebieskie spojrzenie błyszczało niemal równie mocno jak wtedy, gdy przyszło jej opowiadać o swoich pasjach. Kobieta przesunęła się odrobinę, by malinowe wargi mogły musnąć jego usta. Przelotnie, delikatnie, w geście będącym podziękowaniem, jakich nie zwykła kierować w kierunku innych, znanych jej czarodziejów. - Dziękuję, Marceliusie. - Wypowiedziała eterycznym półszeptem, mocniej zaciskając palce na jego dłoni, przez chwilę omiatając jego buzię skrzącym się spojrzeniem. Pewna, że to doświadczenie na długo zapadnie jej w pamięć.
- Wiesz, wyglądałeś tak pięknie, że nie potrafiłam oderwać od ciebie spojrzenia... - Komplement nieświadomie umknął z jej ust, jednocześnie różowiąc jej policzki. I bez występu ciężko było jej oderwać spojrzenie od niebieskich oczu oraz tego uśmiechu, wtedy jednak zwyczajnie nie umiała przestać obserwować wyczynów swojego towarzysza. - Choć kilka razy obawiałam się, że spadniesz. Szczerze mówiąc, jestem w nie małym zachwycie, a to co robiłeś na tym aetoanie... Och, to było fascynujące! Długo musiałeś trenować, żeby móc występować? Wolisz bardziej występować na tym dziwnym kole czy aetoanie i... - Wyrzuciła z siebie pytania, przerwała jednak gdy jej spojrzenie na chwilę zsunęło się niżej, na męską szyję... I bliznę, jaką ujrzała spod jego koszuli. Panna Burroughs zmarszczyła brwi w zastanowieniu, po czym ostrożnie uniosła niesplecioną z nim dłoń, by ostrożnie przesunąć opuszkami palców po zgrubieniu, wyglądającym na pamiątkę po paskudnej ranie. - To... to przez to się nie odzywałeś, prawda? - Spytała ostrożnie oraz nienachalnie. Nie chciała wnikać w szczegóły, była jednak niemal pewna, że ślad wygląda na całkiem świeży... I niezwykle bolesny.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Właściwie myślał, że już po wszystkim - że tamten wieczór przekreślił tę szansę, że milczał zbyt długo i zdążył do siebie zrazić tę śliczną czarownicę - nic bardziej mylnego, teraz udowadniała mu: że walka o życie miała sens, bo życie wciąż miało jeszcze dużo do zaoferowania. Uroczy rumieniec, który przyozdobił jej buzię, przyciągnął jego spojrzenie na dłużej, lecz na jej dalsze słowa - nie odpowiedział, zamiast tego zamykając ją w mocnym uścisku silnych ramion; czy mógł jej obiecać, że nie zrobi tego nigdy więcej? Nie mógł, trwała wojna, której nie zamierzał przyglądać się bezczynnie. Czy mógł mieć nadzieję, że nie zrobi tego więcej - ponoć nadzieja umierała ostatnia. Ponoć była matką głupców, a on chyba był jednym z nich. Ale o tym przestał myśleć, kiedy porwała go scena, a wysiłek nie pozwolił mu myśleć o niczym, prócz muzyki i tańca, prócz figur, które wykonywał płynnie, dzięki kryształowi nie odczuwając wcale spadku formy, przeciwnie, czując się tak dobrze, jak chyba jeszcze nigdy wcześniej. Wyłapał jej błyszczące spojrzenie, raz, może dwa albo trzy, a wpatrzone w niego szaroniebieskie oczy alchemiczki pozwalały mu rozbudzić w sobie jeszcze większą motywację. Chciał pokazać się od najlepszej strony - pozwolić jej uczestniczyć w niezapomnianym widowisku, bo tu, na Arenie Carringtonów, czarodzieje przekraczali możliwości ludzkiego ciała. Marcel szczerze wierzył, że ich ekipa cyrkowa na całym świecie nie miała sobie równych. I chyba się udało - kiedy dopadł ją po wszystkim, wydawała się równie szczerze zachwycona. Z uśmiechem wsłuchiwał się w jej słowa, nie kryjąc dumy, że udało mu się jej zaimponować.
Zatrzymał ją przy sobie na chwilę dłużej, sięgając wolną dłonią jej talii, drugą wciąż splatając jej palce, chcąc móc delektować się smakiem jej malinowych ust. Frances była piękną młodą kobietą, a ich spotkanie wciąż wydawało mu się trochę nierealne - lecz jej bliskość, ciepło, zapach jej ciała, wywoływały w jego żołądku przedziwny ścisk, w którym nie pomagała burza hormonów rozbudzona sukcesem na scenie. Jej eteryczny szept i powłóczyste spojrzenia były tym, co zapamiętał najmocniej z ich pierwszego spotkania - kolejne nęciły go okrutnie. Śmiech, który chwilę potem wydobył się z jego ust, po części wyrywał go z tych myśli, a po części pozwalał ukryć zawstydzenie, nikt nigdy nie mówił do niego w taki sposób wcześniej.
- Chyba żartujesz, Frances. To ja dziękuję, że zgodziłaś się dzisiaj przyjść - zaprzeczył szybko, skinąwszy głową na pobliską alejkę, do której ją wprowadził, dalej od tłumów, zaplanował ten wieczór bardzo dokładnie. A robił to nieczęsto, bo wymagało to od niego wysiłku, który zazwyczaj go przerastał. Znacznie częściej zdawał się na improwizację. - Mów mi Marcel - poprosił - Chyba tylko ojciec zwracał się do mnie pełnym imieniem - zamyślił się na chwilę, krótką, to nie był czas i miejsce na to, by go wspomnieć. Zresztą, teraz był przecież synem dyrektora tego cyrku. - A skoro o tym mowa... wyglądasz dzisiaj naprawdę zachwycająco. Nie tylko dzisiaj, ogólnie... - urwał, czując, że mógł urwać te słowa nieco wcześniej, wziął głębszy oddech. Na szczęście dziewczyna pomknęła mu z pomocą, wywołując na jego twarzy szelmowski uśmiech, wyglądało na to, że naprawdę udało mu się zrobić na niej wrażenie.
- Tutaj, na Arenie, ćwiczę od ponad czterech lat - odpowiedział, przemykając spojrzeniem po jej twarzy, nie opowiadał o tym ludziom często, nie opowiadał o sobie często, ale zwrócona ku niemu uwaga mile łechtała jego ego. - Ale lubiłem to od dziecka, najbardziej na miotle. - Może pamiętasz... Na szkolnych meczach Quidditcha częściej się popisywał, niby przypadkiem zwisając z drągu na rękach, na nogach, niż faktycznie zajmował meczem. Zapłacili za to kilka zwycięstw. - Na aetonanach ćwiczę nieco krócej, tam za wiele zależy od zwierząt. Ich nastrojów, humorów. Ogranicza mnie też wytrzymałość konia, jego kręgosłup. Na kole, na linach i trapezach mogę robić wszystko i ogranicza mnie tylko moje ciało. - A te ograniczenia pokonuję dzień po dniu. - Jest też więcej miejsca na to, żeby oddać się muzyce. I można wyżej skakać. - Zdecydowanie preferował akrobacje od woltyżerki - był w tym zresztą znacznie lepszy. - Możesz przyjść na trening, pokażę ci więcej - zaproponował bez zawahania. - Kiedy chcesz, jestem tu codziennie - dodał, podążając za jej spojrzeniem, które umknęło ku jego szyi. Poczuł jej dotyk na szyi, z zakłopotaniem złapał w końcu jej wzrok. Ta blizna musiała wyglądać szpetnie, ale chyba jej przynajmniej nie wystraszyła. Nie w tym sensie, o którym pomyślał jako pierwszym.
- To... to nic. Wpadłem w małe... kłopoty - przyznał półgłosem, rozglądając się na boki, nie chcąc mówić o tym zbyt głośno. Na Arenie byli na niego wściekli, że nie pokazywał się tyle czasu, ale większości z nich nie musiał mówić, co oznaczała rana na jego szyi. Nie chciał się jej żalić, nie taki obraz miała o nim mieć. Nie chciał poruszać tematu mamy, wciąż był dla niego zbyt trudny. - Musiałem... dojść do siebie - przyznał, krzywiąc się lekko, wciąż niepewny jej reakcji. - Przepraszam - dodał zaraz, teraz powinna wiedzieć - że to naprawdę nie zależało od niego. - Nastały okrutne czasy, Franny - dodał gorzko, sięgając wolną dłonią jej policzka, gdy wciąż dotykała jego blizny. Nie czuł już w tym miejscu bólu, nie fizycznego. Minął ponad miesiąc. Martwił się o nią, ostatnio ją ją widział włóczyła się po dzielnicy portowej, do której nie pasowała ani jednym fragmentem swojego jestestwa - na polecenie człowieka, u którego pracowała. Też nie miała lekko. - Uważaj na siebie, proszę - poprosił, pod wpływem impulsu jeszcze raz przylegając ustami do jej ust, na krótko, bo to nie było odpowiednie miejsce. - Chodźmy, pokażę ci coś jeszcze - zapowiedział, zaciskając mocniej palce na jej dłoni - ścieżka między namiotami doprowadziła ich na cyrkowe tereny, które z pewnością nie były dostępne dla gości. Plac z podróżnymi wagonami wydawał się jednak teraz raczej opuszczony - większość artystów uczestniczyła w dalszych występach lub wciąż ćwiczyła. Tutaj ludzie zbierali się o późniejszych godzinach. Miejsce na palenisko przed wagonami tliło się żarem, ale nie płonęło. Zaprowadził Frances pod jeden z wagonów, obchodząc go, by przez okno wyciągnąć materiałowy worek - który po chwili wyrzucił na dach tego wagonu. Powrócił do czarownicy, by ponownie wyciągnąć rękę na górę kuszetki i niedbale strącić z niej linową drabinkę, która wnet rozwinęła się z gracją.
- Z góry jest najlepszy widok na całe te tereny. Zobaczysz wszystko - zapewnił ją, w trzy susy wdrapując się na górę - po czym, nie wstając na równe nogi, obrócił się w jej stronę, wyciągając ku niej dłoń, na dół. - Dasz radę, pomogę ci - dodał z entuzjazmem, zamierzając wyciągnąć ją na gorę. Chwiejne szczebelki drabinki powinny być wystarczające, by utrzymała równowagę.
Zatrzymał ją przy sobie na chwilę dłużej, sięgając wolną dłonią jej talii, drugą wciąż splatając jej palce, chcąc móc delektować się smakiem jej malinowych ust. Frances była piękną młodą kobietą, a ich spotkanie wciąż wydawało mu się trochę nierealne - lecz jej bliskość, ciepło, zapach jej ciała, wywoływały w jego żołądku przedziwny ścisk, w którym nie pomagała burza hormonów rozbudzona sukcesem na scenie. Jej eteryczny szept i powłóczyste spojrzenia były tym, co zapamiętał najmocniej z ich pierwszego spotkania - kolejne nęciły go okrutnie. Śmiech, który chwilę potem wydobył się z jego ust, po części wyrywał go z tych myśli, a po części pozwalał ukryć zawstydzenie, nikt nigdy nie mówił do niego w taki sposób wcześniej.
- Chyba żartujesz, Frances. To ja dziękuję, że zgodziłaś się dzisiaj przyjść - zaprzeczył szybko, skinąwszy głową na pobliską alejkę, do której ją wprowadził, dalej od tłumów, zaplanował ten wieczór bardzo dokładnie. A robił to nieczęsto, bo wymagało to od niego wysiłku, który zazwyczaj go przerastał. Znacznie częściej zdawał się na improwizację. - Mów mi Marcel - poprosił - Chyba tylko ojciec zwracał się do mnie pełnym imieniem - zamyślił się na chwilę, krótką, to nie był czas i miejsce na to, by go wspomnieć. Zresztą, teraz był przecież synem dyrektora tego cyrku. - A skoro o tym mowa... wyglądasz dzisiaj naprawdę zachwycająco. Nie tylko dzisiaj, ogólnie... - urwał, czując, że mógł urwać te słowa nieco wcześniej, wziął głębszy oddech. Na szczęście dziewczyna pomknęła mu z pomocą, wywołując na jego twarzy szelmowski uśmiech, wyglądało na to, że naprawdę udało mu się zrobić na niej wrażenie.
- Tutaj, na Arenie, ćwiczę od ponad czterech lat - odpowiedział, przemykając spojrzeniem po jej twarzy, nie opowiadał o tym ludziom często, nie opowiadał o sobie często, ale zwrócona ku niemu uwaga mile łechtała jego ego. - Ale lubiłem to od dziecka, najbardziej na miotle. - Może pamiętasz... Na szkolnych meczach Quidditcha częściej się popisywał, niby przypadkiem zwisając z drągu na rękach, na nogach, niż faktycznie zajmował meczem. Zapłacili za to kilka zwycięstw. - Na aetonanach ćwiczę nieco krócej, tam za wiele zależy od zwierząt. Ich nastrojów, humorów. Ogranicza mnie też wytrzymałość konia, jego kręgosłup. Na kole, na linach i trapezach mogę robić wszystko i ogranicza mnie tylko moje ciało. - A te ograniczenia pokonuję dzień po dniu. - Jest też więcej miejsca na to, żeby oddać się muzyce. I można wyżej skakać. - Zdecydowanie preferował akrobacje od woltyżerki - był w tym zresztą znacznie lepszy. - Możesz przyjść na trening, pokażę ci więcej - zaproponował bez zawahania. - Kiedy chcesz, jestem tu codziennie - dodał, podążając za jej spojrzeniem, które umknęło ku jego szyi. Poczuł jej dotyk na szyi, z zakłopotaniem złapał w końcu jej wzrok. Ta blizna musiała wyglądać szpetnie, ale chyba jej przynajmniej nie wystraszyła. Nie w tym sensie, o którym pomyślał jako pierwszym.
- To... to nic. Wpadłem w małe... kłopoty - przyznał półgłosem, rozglądając się na boki, nie chcąc mówić o tym zbyt głośno. Na Arenie byli na niego wściekli, że nie pokazywał się tyle czasu, ale większości z nich nie musiał mówić, co oznaczała rana na jego szyi. Nie chciał się jej żalić, nie taki obraz miała o nim mieć. Nie chciał poruszać tematu mamy, wciąż był dla niego zbyt trudny. - Musiałem... dojść do siebie - przyznał, krzywiąc się lekko, wciąż niepewny jej reakcji. - Przepraszam - dodał zaraz, teraz powinna wiedzieć - że to naprawdę nie zależało od niego. - Nastały okrutne czasy, Franny - dodał gorzko, sięgając wolną dłonią jej policzka, gdy wciąż dotykała jego blizny. Nie czuł już w tym miejscu bólu, nie fizycznego. Minął ponad miesiąc. Martwił się o nią, ostatnio ją ją widział włóczyła się po dzielnicy portowej, do której nie pasowała ani jednym fragmentem swojego jestestwa - na polecenie człowieka, u którego pracowała. Też nie miała lekko. - Uważaj na siebie, proszę - poprosił, pod wpływem impulsu jeszcze raz przylegając ustami do jej ust, na krótko, bo to nie było odpowiednie miejsce. - Chodźmy, pokażę ci coś jeszcze - zapowiedział, zaciskając mocniej palce na jej dłoni - ścieżka między namiotami doprowadziła ich na cyrkowe tereny, które z pewnością nie były dostępne dla gości. Plac z podróżnymi wagonami wydawał się jednak teraz raczej opuszczony - większość artystów uczestniczyła w dalszych występach lub wciąż ćwiczyła. Tutaj ludzie zbierali się o późniejszych godzinach. Miejsce na palenisko przed wagonami tliło się żarem, ale nie płonęło. Zaprowadził Frances pod jeden z wagonów, obchodząc go, by przez okno wyciągnąć materiałowy worek - który po chwili wyrzucił na dach tego wagonu. Powrócił do czarownicy, by ponownie wyciągnąć rękę na górę kuszetki i niedbale strącić z niej linową drabinkę, która wnet rozwinęła się z gracją.
- Z góry jest najlepszy widok na całe te tereny. Zobaczysz wszystko - zapewnił ją, w trzy susy wdrapując się na górę - po czym, nie wstając na równe nogi, obrócił się w jej stronę, wyciągając ku niej dłoń, na dół. - Dasz radę, pomogę ci - dodał z entuzjazmem, zamierzając wyciągnąć ją na gorę. Chwiejne szczebelki drabinki powinny być wystarczające, by utrzymała równowagę.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Frances bezwiednie przylgnęła do męskiego ciała, a ciche westchnienie opuściło jej usta, gdy znajome wargi odsunęły się od jej warg. I ona miewała chwile, w których nie wierzyła w prawdziwość ich spotkania, nie tylko przez fakt reminiscencji szkolnego zauroczenia, które w tamtym okresie wydawało się być czymś, zupełnie nie realnym, ale i przez długą rozłąkę, nie raz podsuwającą myśl, iż ich spotkanie w paskudnych murach Parszywego było jedynie snem; pięknym, utęsknionym, lecz okrutnie nieprawdziwym. Z pewną upartością zaciskała palce na jego dłoni, jakoby gdzieś, podświadomie obawiała się, że przerwanie dotyku mogłoby poskutkować jego zniknięciem; wybudzeniem ze słodkiego snu i powrotem do szarej, odrobinę nieprzyjemnej rzeczywistości.
- Nie masz za co dziękować, w końcu musiałam sprawdzić, czy to co mówiłeś było prawdą, czyż nie? - Odpowiedziała z odrobiną rozbawienia w delikatnym głosie. Jego ostatnie opowieści sprawiły, iż pragnęła lepiej poznać magiczne otoczenie Areny i choć raz obejrzeć tak zachwalane przedstawienia. Dziś śmiało mogła stwierdzić, że było warto, choć jej ocena mogła być mocno zaburzona jego obecnością.
- Dobrze, Marcelu. Choć muszę przyznać, iż brzmienie Twojego pełnego imienia przypadło mi do gustu. - Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało ku jego buzi, z zaciekawieniem chłonąc znane rysy. Było w nich coś co sprawiało, iż niechętnie odwracała od nich wzrok. - Dziękuję. - Odpowiedziała jedynie na komplement niemal obojętnym tonem głosu… Palący rumieniec, jaki pojawił się na jej buzi mówił jednak więcej, niż chciałaby przekazać. Nie zwykła do komplementów oraz męskiego zainteresowania, zwłaszcza, gdy ten mężczyzna i jej wydawał się interesujący.
- Pamiętam, że robiłeś jakieś akrobacje na miotle, nigdy jednak nie pomyślałabym, że wybierzesz taką drogę… Skąd ten pomysł? Co zainspirowało Cię, aby właśnie tu rozpocząć treningi? - Spytała, wyraźnie zainteresowana tym, co dla niego było codziennością. Ona wybrała dziedzinę która najbardziej ją pasjonowała oraz w której osiągała najlepsze wyniki. Czy i on dokonał wyboru według podobnych założeń? A może kryło się za tym coś więcej? Miała nadzieję, iż przyjdzie jej się dowiedzieć. Uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakie wypowiadał, a na malinowych wargach wyrysował się delikatny uśmiech. - Przyznam, że jestem pod wielkim wrażeniem… Możesz być pewien, że przyjdę, jak tylko uda mi się wyrwać na trochę z pracy. - Obiecała, mocniej zaciskając smukłe palce na jego dłoni, w potwierdzeniu swoich słów. Zajmowała ją praca oraz plany, chciała jednak przyjść; zobaczyć to, co chciał jej pokazać jednocześnie mając pretekst, by zwyczajnie spędzić odrobinę czasu w jego kuszącym towarzystwie. Chwilę później opuszki jej palców przesunęły po zgrubieniu, a dziwna mieszanina troski oraz smutku wymalowała się na jasnym licu alchemiczki.
Ciężkie westchnienie opuściło pierś eterycznego dziewczęcia, a palce jej dłoni po raz kolejny czule przesunęły się po jego bliźnie. Widok blizn jej nie odstraszał - mieszkając w porcie oraz posiadając Keatona za starszego brata, napatrzyła się na blizny oraz rozbite czy złamane nosy. Na usta cisnęło się jej wiele pytań, począwszy od faktycznego rozmiaru kłopotów, aż po zwykłe, upewnienie się, że wszystko jest już w porządku… Wiedziała jednak, iż otwarta przestrzeń Areny z pewnością nie jest odpowiednim miejscem, na bardziej prywatne rozmowy.
- Teraz… teraz już jest w porządku? - Spytała nieśmiało, najdelikatniej jak tylko potrafiła. Kolejne jego słowa sprawiły, iż ciężkie westchnienie umknęło z jej ust, a dziwny smutek oraz swego rodzaju ból pojawił się w szaroniebieskim spojrzeniu. Ostrożnie ułożyła dłoń na jego dłoni, by wtulić w nią swój policzek na jedną, krótką chwilę. - Nie mówmy o tym teraz, proszę… - Nieśmiało poprosiła, uważając temat na zbyt ciężki, by poruszać go właśnie w tym momencie. Jednocześnie ten temat znajdował się zbyt blisko innego tematu, o wiele bardziej skomplikowanego… I powodującego kolejne komplikacje. Czy w ogóle powinna mu powiedzieć? A może powinna wszystko zamieść pod dywan z nadzieją, że usnuty plan minie, nim Marcel zdąży się zorientować? Nie wiedziała.
Z wdzięcznością przyjęła pocałunek, złożony na jej ustach. - Ty również… - Rzekła, ponownie mocniej zaciskając smukłe palce na jego dłoni, nieświadomie poszukując choćby najmniejszej odrobiny jego bliskości. Pozwoliła prowadzić się uliczkami Areny, w pełni zdając się na jego znajomość tego miejsca. Szaroniebieskie spojrzenie oscylowało między przystojną twarzą towarzysza, a zaskakującym, specyficznie magicznym otoczeniem. - Całkiem tu ładnie. - Stwierdziła, gdy zbliżali się do wagonów, zapewne znajdując się w części nie przeznaczonej dla zwykłych zwiedzających. - Mieszkacie tutaj? - Spytała, gdy ten wyciągnął jakiś worek przez okienko wozu, by wrzucić go na dach wozu, chwilę później samemu tam wskakując. Zaskoczenie pojawiło się na jasnym licu, a eteryczna alchemiczka delikatnie skrzyżowała dłonie na piersi, nie odrywając spojrzenia od postaci czarodzieja.
- Ostrzegam jednak, że nie wdrapię się tam w takim stylu, jak Ty. - Zapowiedziała, niepewnie stawiając jedną stopę na chwiejnej drabince, by wyciągnąć rękę ku górze i mocno zacisnąć palce na dłoni Marcela. - Nie daj mi upaść, dobrze? - Poprosiła, pozwalając mu wciągnąć się na górę. Sama panna Burroughs nie zwykła chodzić po jakichkolwiek dachach bądź drabinach, pewniej czując się na twardym gruncie. W końcu jednak musi nadejść dzień, by spróbować nieznanego, czyż nie?
Kilka razy zachwiała się nieprzyjemnie na chybotliwych szczebelkach, w tych momentach mocniej zaciskając smukłe palce na jego dłoni, by finalnie dołączyć do niego na dachu wagoniku. Odruchowo przylgnęła do niego bokiem w poszukiwaniu bezpieczeństwa, szaroniebieskie spojrzenie na dłużej utkwiło w jego buzi, dopiero po chwili przenosząc się na widoki, roztaczające się z wagonika. - Naprawdę da się dojrzeć wszystko? - Spytała ponownie, w automatycznym odruchu owijając rękę wokół jego ramienia, nie czując się jeszcze pewnie z nowym, do tej pory nieznanym, otoczeniu.
- Nie masz za co dziękować, w końcu musiałam sprawdzić, czy to co mówiłeś było prawdą, czyż nie? - Odpowiedziała z odrobiną rozbawienia w delikatnym głosie. Jego ostatnie opowieści sprawiły, iż pragnęła lepiej poznać magiczne otoczenie Areny i choć raz obejrzeć tak zachwalane przedstawienia. Dziś śmiało mogła stwierdzić, że było warto, choć jej ocena mogła być mocno zaburzona jego obecnością.
- Dobrze, Marcelu. Choć muszę przyznać, iż brzmienie Twojego pełnego imienia przypadło mi do gustu. - Szaroniebieskie spojrzenie powędrowało ku jego buzi, z zaciekawieniem chłonąc znane rysy. Było w nich coś co sprawiało, iż niechętnie odwracała od nich wzrok. - Dziękuję. - Odpowiedziała jedynie na komplement niemal obojętnym tonem głosu… Palący rumieniec, jaki pojawił się na jej buzi mówił jednak więcej, niż chciałaby przekazać. Nie zwykła do komplementów oraz męskiego zainteresowania, zwłaszcza, gdy ten mężczyzna i jej wydawał się interesujący.
- Pamiętam, że robiłeś jakieś akrobacje na miotle, nigdy jednak nie pomyślałabym, że wybierzesz taką drogę… Skąd ten pomysł? Co zainspirowało Cię, aby właśnie tu rozpocząć treningi? - Spytała, wyraźnie zainteresowana tym, co dla niego było codziennością. Ona wybrała dziedzinę która najbardziej ją pasjonowała oraz w której osiągała najlepsze wyniki. Czy i on dokonał wyboru według podobnych założeń? A może kryło się za tym coś więcej? Miała nadzieję, iż przyjdzie jej się dowiedzieć. Uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakie wypowiadał, a na malinowych wargach wyrysował się delikatny uśmiech. - Przyznam, że jestem pod wielkim wrażeniem… Możesz być pewien, że przyjdę, jak tylko uda mi się wyrwać na trochę z pracy. - Obiecała, mocniej zaciskając smukłe palce na jego dłoni, w potwierdzeniu swoich słów. Zajmowała ją praca oraz plany, chciała jednak przyjść; zobaczyć to, co chciał jej pokazać jednocześnie mając pretekst, by zwyczajnie spędzić odrobinę czasu w jego kuszącym towarzystwie. Chwilę później opuszki jej palców przesunęły po zgrubieniu, a dziwna mieszanina troski oraz smutku wymalowała się na jasnym licu alchemiczki.
Ciężkie westchnienie opuściło pierś eterycznego dziewczęcia, a palce jej dłoni po raz kolejny czule przesunęły się po jego bliźnie. Widok blizn jej nie odstraszał - mieszkając w porcie oraz posiadając Keatona za starszego brata, napatrzyła się na blizny oraz rozbite czy złamane nosy. Na usta cisnęło się jej wiele pytań, począwszy od faktycznego rozmiaru kłopotów, aż po zwykłe, upewnienie się, że wszystko jest już w porządku… Wiedziała jednak, iż otwarta przestrzeń Areny z pewnością nie jest odpowiednim miejscem, na bardziej prywatne rozmowy.
- Teraz… teraz już jest w porządku? - Spytała nieśmiało, najdelikatniej jak tylko potrafiła. Kolejne jego słowa sprawiły, iż ciężkie westchnienie umknęło z jej ust, a dziwny smutek oraz swego rodzaju ból pojawił się w szaroniebieskim spojrzeniu. Ostrożnie ułożyła dłoń na jego dłoni, by wtulić w nią swój policzek na jedną, krótką chwilę. - Nie mówmy o tym teraz, proszę… - Nieśmiało poprosiła, uważając temat na zbyt ciężki, by poruszać go właśnie w tym momencie. Jednocześnie ten temat znajdował się zbyt blisko innego tematu, o wiele bardziej skomplikowanego… I powodującego kolejne komplikacje. Czy w ogóle powinna mu powiedzieć? A może powinna wszystko zamieść pod dywan z nadzieją, że usnuty plan minie, nim Marcel zdąży się zorientować? Nie wiedziała.
Z wdzięcznością przyjęła pocałunek, złożony na jej ustach. - Ty również… - Rzekła, ponownie mocniej zaciskając smukłe palce na jego dłoni, nieświadomie poszukując choćby najmniejszej odrobiny jego bliskości. Pozwoliła prowadzić się uliczkami Areny, w pełni zdając się na jego znajomość tego miejsca. Szaroniebieskie spojrzenie oscylowało między przystojną twarzą towarzysza, a zaskakującym, specyficznie magicznym otoczeniem. - Całkiem tu ładnie. - Stwierdziła, gdy zbliżali się do wagonów, zapewne znajdując się w części nie przeznaczonej dla zwykłych zwiedzających. - Mieszkacie tutaj? - Spytała, gdy ten wyciągnął jakiś worek przez okienko wozu, by wrzucić go na dach wozu, chwilę później samemu tam wskakując. Zaskoczenie pojawiło się na jasnym licu, a eteryczna alchemiczka delikatnie skrzyżowała dłonie na piersi, nie odrywając spojrzenia od postaci czarodzieja.
- Ostrzegam jednak, że nie wdrapię się tam w takim stylu, jak Ty. - Zapowiedziała, niepewnie stawiając jedną stopę na chwiejnej drabince, by wyciągnąć rękę ku górze i mocno zacisnąć palce na dłoni Marcela. - Nie daj mi upaść, dobrze? - Poprosiła, pozwalając mu wciągnąć się na górę. Sama panna Burroughs nie zwykła chodzić po jakichkolwiek dachach bądź drabinach, pewniej czując się na twardym gruncie. W końcu jednak musi nadejść dzień, by spróbować nieznanego, czyż nie?
Kilka razy zachwiała się nieprzyjemnie na chybotliwych szczebelkach, w tych momentach mocniej zaciskając smukłe palce na jego dłoni, by finalnie dołączyć do niego na dachu wagoniku. Odruchowo przylgnęła do niego bokiem w poszukiwaniu bezpieczeństwa, szaroniebieskie spojrzenie na dłużej utkwiło w jego buzi, dopiero po chwili przenosząc się na widoki, roztaczające się z wagonika. - Naprawdę da się dojrzeć wszystko? - Spytała ponownie, w automatycznym odruchu owijając rękę wokół jego ramienia, nie czując się jeszcze pewnie z nowym, do tej pory nieznanym, otoczeniu.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie mógł się na nią napatrzeć. Od tamtego dnia, w którym spotkali się po raz pierwszy - pierwszy po długim czasie - myślał o niej wiele razy, nie będąc pewnym, czy w ogóle zgodzi się spotkać po raz drugi, kiedy już dojdzie do siebie; teraz, kiedy udało się przełamać pierwsze lody ta łatwo, a powietrze gęstniało od iskier, uważnie przyglądał się fakturze jej skóry, zmysłowemu krojowi czerwieni ust, lśniącym oczom i lśniącym złotym włosom, jego wzrok mimowolnie uciekał ku jej przyozdobionej perłami szyi - ku odsłoniętej linii obojczyków, które tak mocno utkwiły mu wtedy w pamięci. Frances była piękna i chciała tu być tego dnia z nim - a to zbliżało ten wieczór do słodkiego snu.
- Chcesz powiedzieć, że mi nie wierzyłaś? - zapytał, z rozbawieniem; łagodny uśmiech zdradzał jednak, że wcale nie czuł urazy; te same nuty rozbawienia w jej głosie krzesały iskry, które, jak mu się zdawało, pobłyskiwały między nimi niewidocznymi płomieniami. - Dla ciebie mogę być nawet Marceliusem, jeśli wolisz w ten sposób. W twoich ustach brzmi to inaczej, niż u niego - dodał, niechętnie wspominając sylwetkę ojca; jego cień nie powinien dzisiaj nad nim wisieć - choć nie przestawał go uwierać. Uśmiechnął się szerzej, kiedy jej twarz oblekła się czerwonym rumieńcem, bardzo zresztą uroczym. - Wstydzisz się - zauważył na głos, całkiem świadom, że to zawstydzi ją bardziej. - Niepotrzebnie - Choć nieprzekonany z początku, teraz musiał zdać się bardziej pewny siebie; jej reakcje, jej bliskość, jej zachowanie, pozwalały mu w to uwierzyć. W siebie, w nią, w nich. - Jesteś piękna, Frances - powtórzył, trochę dlatego, że teraz, mając ją przy sobie, mógł podziwiać jej urodę w pełni, a trochę chcąc zawstydzić ją mocniej, bo wstydziła się ślicznie - a ich tutaj i tak przecież nikt nie słyszał.
Ale dość szybko to ona zawstydziła jego, cóż miał jej powiedzieć - że w sumie, to niewiele nadto umiał? Że pewnie więcej zarobiłby w Quidditchu, ale i tam nie potrafił się skupić na zasadach gry? Że to było miejsce, które gromadziło takich jak on: innych od innych, bo inność była tu normalna? Że je - tak po prostu - kochał? Nie zrezygnował ze szkoły, nie poradził sobie z nią. Czy mógłby jej to powiedzieć prosto w oczy, wiedząc, na jaką karierę sama liczyła - i na którą pewnie miała szansę? Odstawał, a w tym nie było nic chlubnego.
- Tak naprawdę trafiłem tu przypadkiem - odpowiedział w końcu, ostrożnie warząc słowa; nie chciał powiedzieć zbyt dużo. Nie chciał, by myślała o nim źle. Nie chciał zrobić gorszego wrażenia. - Pokazałem im, co potrafię i dali mi angaż, ale tak naprawdę dopiero treningi tutaj mnie rozwinęły. Mówią, że mam talent, liczą na mnie. Że pewnego dnia to moje imię będzie ściągać tutaj ludzi. - Musiał tylko dalej ćwiczyć. Codziennie, morderczo, bez wytchnienia. Ale przecież kochał to robić - i robił. - Scena będzie tylko moja, a wszystkie światła skierowane tylko na mnie - Wyobraził sobie, zarysowując dłonią okrężny kształt areny ponad sobą, gdzieś na tle migoczących gwiazd, ledwie chwilę później się roześmiał - tak naprawdę nie bardzo interesowała go przyszłość, czasy były dzisiaj niepewne. Tliła się w nim nadzieja, pragnienie, które nauczony wielokrotnym zawodem chyba starał się raczej w sobie zdusić. Mimo tego, co półżartem mówił teraz, nie brakowało mu nigdy skromności. - Jak ci się układa u tego... profesora? Mam nadzieję, że nie wysyłał cię już nigdy w mniej kolorowe okolice tego portu. Nie mów, że nie powinniśmy o tym rozmawiać, Frances, proszę. To ważne, to... niebezpieczne, zwłaszcza teraz. Powinnaś na siebie uważać - mówił jej to już ostatnio, ale czuł potrzebę do tego wrócić. Tamtego dnia wyprowadził ją z miasta bezpiecznie, ale dobrze wiedział, że nie zawsze tak będzie. Coś w jego uśmiechu bladło, kiedy dotykała dłonią jego blizny. Chyba jeszcze się z nią nie oswoił. Wciąż niosła wspomnienia. Bolesne. Z tym samym bladym uśmiechem pogładził policzek jej twarzy, odpowiadając na jej ruch, zbierając myśli, balansując pomiędzy zbyciem tematu a szczerością. Ale na nieszczerości nie dało się budować przyjaźni.
- Nic nigdy nie będzie już w porządku - wyznał zatem szczerze, jego matkę zamordowano bestialsko - ale o tym nie był gotowy jeszcze mówić. - Świat się zmienił. Ale... żyję i tu jestem i to pewnie musi teraz wystarczyć - Powinien być wdzięczny. Przeznaczenie chciało od niego tamtego dnia śmierci, gdyby nie Billy, byłby teraz z mamą. Gdzieś po drugiej stronie.
- Tak - odparł niebawem, w odpowiedzi na pytanie o mieszkania - To mój wagon. Daj spokój, pomogę ci. Po prostu podaj mi rękę, a potem drugą - poprosił, mocniej zaciskając dłonie wokół jej dłoni. - Musisz mi tylko zaufać - mówił dalej, grymas jego twarzy malował się wyłącznie spokojem; robił to wiele razy, w znacznie trudniejszych warunkach i wysoko nad ziemią, łapał partnerki w skoku i w powietrzu, wciągnięcie drobnej Frances na dach wagonu było przy tym jak kichnięcie. - Nigdy nie dałbym ci upaść - obiecał, kiedy znalazła się już przy nim - wypuścił z uścisku tylko jedną jej dłoń, prowadząc ją na drugi kraniec dachu, gdzie zostawił sakwę. - Spójrz, tam jest arena, stamtąd przyszliśmy - mówił, cały czas stojąc, wagonik górował nieco nad przestrzenią i niewątpliwie dawał lepszy obraz na nisko - prócz centralnego namiotu - zabudowane tereny. Trzymał ją za dłoń mocno, przyciągając ku sobie bliżej, by objąć ją w talii; nie chciał, by bała się upadku. Nie groził im, na dachu było wystarczająco dużo przestrzeni. Mając ją bliżej siebie, uchwycił jej dłoń, by wskazać nią kolejne opisywane przez siebie kierunki. - Tam główne ognisko. Spędzamy tam razem czas po występach, ale jeszcze nikogo tam nie ma. Główny plac - Ktoś tam żonglował płonącymi pochodniami, kto inny balansował na lecącej miotle, drobna tancerka tańczyła w towarzystwie trzech małych małpek. Nożownik ciskał ostrza w tarczę, przed którą stała jego piękna asystentka. - A to zagrody zwierząt, musisz kiedyś poznać Olliego, jest słoniem. I tam - Pociągnął spojrzenie wyżej, ponad namioty o korony drzew, na ciemniejące niebo. - Tam jest najpiękniejsze niebo nad Londynem. Znasz się na gwiazdach? - zapytał, kojarząc, że astronomia mocno przeplatała się z dziedziną alchemii. - Siadaj - zaproponował, chwytając wreszcie porzuconą wcześniej sakwę; z jej środka wyciągnął niewielką poduszkę - jedną, więcej nie miał, ale to dość - i podał ją Frances. Sam przysiadł obok, wyciągając z worka również świecę - incendio pozwoliło ją zapalić, a volitavi delikatnie unieść w powietrze między nich - wodził za nią wzrokiem, nim utknęła na odpowiedniej wysokości. Następnie wyciągnął wino - skradzione nad ranem z wagonu samego dyrektora, więc na pewno było pierwszej jakości - i dwie szklanki; kieliszków zdobyć nie zdołał. Rozlał je, wręczając jedną ze szklanek dziewczynie.
- Chcesz powiedzieć, że mi nie wierzyłaś? - zapytał, z rozbawieniem; łagodny uśmiech zdradzał jednak, że wcale nie czuł urazy; te same nuty rozbawienia w jej głosie krzesały iskry, które, jak mu się zdawało, pobłyskiwały między nimi niewidocznymi płomieniami. - Dla ciebie mogę być nawet Marceliusem, jeśli wolisz w ten sposób. W twoich ustach brzmi to inaczej, niż u niego - dodał, niechętnie wspominając sylwetkę ojca; jego cień nie powinien dzisiaj nad nim wisieć - choć nie przestawał go uwierać. Uśmiechnął się szerzej, kiedy jej twarz oblekła się czerwonym rumieńcem, bardzo zresztą uroczym. - Wstydzisz się - zauważył na głos, całkiem świadom, że to zawstydzi ją bardziej. - Niepotrzebnie - Choć nieprzekonany z początku, teraz musiał zdać się bardziej pewny siebie; jej reakcje, jej bliskość, jej zachowanie, pozwalały mu w to uwierzyć. W siebie, w nią, w nich. - Jesteś piękna, Frances - powtórzył, trochę dlatego, że teraz, mając ją przy sobie, mógł podziwiać jej urodę w pełni, a trochę chcąc zawstydzić ją mocniej, bo wstydziła się ślicznie - a ich tutaj i tak przecież nikt nie słyszał.
Ale dość szybko to ona zawstydziła jego, cóż miał jej powiedzieć - że w sumie, to niewiele nadto umiał? Że pewnie więcej zarobiłby w Quidditchu, ale i tam nie potrafił się skupić na zasadach gry? Że to było miejsce, które gromadziło takich jak on: innych od innych, bo inność była tu normalna? Że je - tak po prostu - kochał? Nie zrezygnował ze szkoły, nie poradził sobie z nią. Czy mógłby jej to powiedzieć prosto w oczy, wiedząc, na jaką karierę sama liczyła - i na którą pewnie miała szansę? Odstawał, a w tym nie było nic chlubnego.
- Tak naprawdę trafiłem tu przypadkiem - odpowiedział w końcu, ostrożnie warząc słowa; nie chciał powiedzieć zbyt dużo. Nie chciał, by myślała o nim źle. Nie chciał zrobić gorszego wrażenia. - Pokazałem im, co potrafię i dali mi angaż, ale tak naprawdę dopiero treningi tutaj mnie rozwinęły. Mówią, że mam talent, liczą na mnie. Że pewnego dnia to moje imię będzie ściągać tutaj ludzi. - Musiał tylko dalej ćwiczyć. Codziennie, morderczo, bez wytchnienia. Ale przecież kochał to robić - i robił. - Scena będzie tylko moja, a wszystkie światła skierowane tylko na mnie - Wyobraził sobie, zarysowując dłonią okrężny kształt areny ponad sobą, gdzieś na tle migoczących gwiazd, ledwie chwilę później się roześmiał - tak naprawdę nie bardzo interesowała go przyszłość, czasy były dzisiaj niepewne. Tliła się w nim nadzieja, pragnienie, które nauczony wielokrotnym zawodem chyba starał się raczej w sobie zdusić. Mimo tego, co półżartem mówił teraz, nie brakowało mu nigdy skromności. - Jak ci się układa u tego... profesora? Mam nadzieję, że nie wysyłał cię już nigdy w mniej kolorowe okolice tego portu. Nie mów, że nie powinniśmy o tym rozmawiać, Frances, proszę. To ważne, to... niebezpieczne, zwłaszcza teraz. Powinnaś na siebie uważać - mówił jej to już ostatnio, ale czuł potrzebę do tego wrócić. Tamtego dnia wyprowadził ją z miasta bezpiecznie, ale dobrze wiedział, że nie zawsze tak będzie. Coś w jego uśmiechu bladło, kiedy dotykała dłonią jego blizny. Chyba jeszcze się z nią nie oswoił. Wciąż niosła wspomnienia. Bolesne. Z tym samym bladym uśmiechem pogładził policzek jej twarzy, odpowiadając na jej ruch, zbierając myśli, balansując pomiędzy zbyciem tematu a szczerością. Ale na nieszczerości nie dało się budować przyjaźni.
- Nic nigdy nie będzie już w porządku - wyznał zatem szczerze, jego matkę zamordowano bestialsko - ale o tym nie był gotowy jeszcze mówić. - Świat się zmienił. Ale... żyję i tu jestem i to pewnie musi teraz wystarczyć - Powinien być wdzięczny. Przeznaczenie chciało od niego tamtego dnia śmierci, gdyby nie Billy, byłby teraz z mamą. Gdzieś po drugiej stronie.
- Tak - odparł niebawem, w odpowiedzi na pytanie o mieszkania - To mój wagon. Daj spokój, pomogę ci. Po prostu podaj mi rękę, a potem drugą - poprosił, mocniej zaciskając dłonie wokół jej dłoni. - Musisz mi tylko zaufać - mówił dalej, grymas jego twarzy malował się wyłącznie spokojem; robił to wiele razy, w znacznie trudniejszych warunkach i wysoko nad ziemią, łapał partnerki w skoku i w powietrzu, wciągnięcie drobnej Frances na dach wagonu było przy tym jak kichnięcie. - Nigdy nie dałbym ci upaść - obiecał, kiedy znalazła się już przy nim - wypuścił z uścisku tylko jedną jej dłoń, prowadząc ją na drugi kraniec dachu, gdzie zostawił sakwę. - Spójrz, tam jest arena, stamtąd przyszliśmy - mówił, cały czas stojąc, wagonik górował nieco nad przestrzenią i niewątpliwie dawał lepszy obraz na nisko - prócz centralnego namiotu - zabudowane tereny. Trzymał ją za dłoń mocno, przyciągając ku sobie bliżej, by objąć ją w talii; nie chciał, by bała się upadku. Nie groził im, na dachu było wystarczająco dużo przestrzeni. Mając ją bliżej siebie, uchwycił jej dłoń, by wskazać nią kolejne opisywane przez siebie kierunki. - Tam główne ognisko. Spędzamy tam razem czas po występach, ale jeszcze nikogo tam nie ma. Główny plac - Ktoś tam żonglował płonącymi pochodniami, kto inny balansował na lecącej miotle, drobna tancerka tańczyła w towarzystwie trzech małych małpek. Nożownik ciskał ostrza w tarczę, przed którą stała jego piękna asystentka. - A to zagrody zwierząt, musisz kiedyś poznać Olliego, jest słoniem. I tam - Pociągnął spojrzenie wyżej, ponad namioty o korony drzew, na ciemniejące niebo. - Tam jest najpiękniejsze niebo nad Londynem. Znasz się na gwiazdach? - zapytał, kojarząc, że astronomia mocno przeplatała się z dziedziną alchemii. - Siadaj - zaproponował, chwytając wreszcie porzuconą wcześniej sakwę; z jej środka wyciągnął niewielką poduszkę - jedną, więcej nie miał, ale to dość - i podał ją Frances. Sam przysiadł obok, wyciągając z worka również świecę - incendio pozwoliło ją zapalić, a volitavi delikatnie unieść w powietrze między nich - wodził za nią wzrokiem, nim utknęła na odpowiedniej wysokości. Następnie wyciągnął wino - skradzione nad ranem z wagonu samego dyrektora, więc na pewno było pierwszej jakości - i dwie szklanki; kieliszków zdobyć nie zdołał. Rozlał je, wręczając jedną ze szklanek dziewczynie.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Frances uśmiechnęła się ślicznie oraz niewinnie, słysząc jego pytanie.
- Jestem naukowcem mój drogi, w krwi mam sprawdzanie każdej informacji. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Sprawdzanie informacji, poddawanie teorii wątpliwościom oraz wykonywanie skomplikowanych obliczeń (nawet do kwestii trywialnych, by zająć czas) coraz mocniej zaszczepiało się w jej umyśle oraz codzienności, nie raz zdumiewając najbliższe otoczenie. Uśmiech wyrysowany na malinowych ustach pogłębił się, gdy usłyszała przyzwolenie, by używać pełnej formy jego imienia. Ta wydawała jej się brzmieć piękniej niż zdrobnienie; oryginalnej, niezwykle pasując tym do całej jego postaci.
- Wstydzę… - Przyznała, na chwilę uciekając spojrzeniem w bok, a jej policzku zarumieniły się jeszcze mocniej. Dopiero poznawała swoje zalety - te powiązane bardziej w wyglądem niż inteligencją, zwracające uwagę męskich spojrzeń, z których eteryczne dziewczę do nie dawno nie zdawało sobie sprawy. - Nie zwykłam słyszeć wielu komplementów, mój drogi… - Dodała nieśmiało, chcąc wytłumaczyć powody swojego zawstydzenia. Nie była pewna czy zrozumie, zawsze sądząc, że jej towarzysz był obiektem nie tylko jej westchnień lecz również panien, które były znacznie od niej odważniejsze. Nie dane było jej jednak dłużej się nad tym zastanawiać, gdyż kolejne słowa jakie uleciały z jego słodkich ust sprawiły, że dziewczęce policzki pokryły się mocniejszą czerwienią, gorąc uderzył w jej ciało, a dziewczęce serduszko przyspieszyło znacznie, jakby próbowało wyrwać się z jej piersi. Nie rozumiała sposobu, w jaki działało na nią towarzystwo dawnego gryfona, nadal czując się zagubioną w tej materii. - Ja… Och, dziękuję… - Odpowiedziała, posyłając mu kolejny słodki uśmiech, by ułamek sekundy później skryć buzię w jego ramieniu; na jedną krótką chwilę przerwać połączenie ich spojrzeń, nim to zbyt mocno uderzy jej do głowy odbierając dech z piersi bądź co gorsza również świadomość. Frances miała dziwne wrażenie, że jeszcze trochę i piękno dzisiejszego wieczoru przyprawi ją o dziwne, niewyjaśnione omdlenie.
Chwilę później mogła już skupić się na jego słowach, ponownie wyłapując błękit jego oczu. Uśmiechnęła się widząc wyraz jego twarzy, gdyż niezwykle lubiła na niego patrzeć gdy opowiadał o cyrku oraz swoich pasjach; lubiła błysk jaki pojawiał się w jego oku oraz tę nieznaczną zmianę w tonach jego głosu podczas właśnie tych, konkretnych opowieści.
- Przypadkiem? - Dopytała, wyraźnie zaskoczona tym stwierdzeniem. - Wiesz, spotkałam ostatnio czarodzieja który uparcie twierdził, że nie istnieją przypadki a wszystko, co ma miejsce w naszym życiu jest jedynie zrządzeniem zapisanego nam losu… Uważam to za odrobinę abstrakcyjne, chociaż Twoja historia całkiem pasuje do podobnej teorii. - Odparła w zamyśleniu, gdy kiedyś zasłyszana teoria skojarzyła jej się z opisywaną sytuacją. Sama posiadała dość sprzeczne zdania na ten temat których nie potrafiła uporządkować w głowie, co zapewne przyczyniło do chwilowej kontemplacji. - Z całego serca życzę Ci, aby Twoje marzenia się spełniły, mój drogi. - Dodała niezwykle szczerze, nie odrywając spojrzenia od przystojnej twarzy. Naprawdę chciała, by to o czym marzył faktycznie miało miejsce. Kto wie, może przyjdzie jej kiedyś zobaczyć go gdy już osiągnie szczyty swej kariery? Gdy będzie główną atrakcją, swoimi występami odbierającą dech w piersiach? Miała nadzieję, że tak ułoży się psotny los…
Uśmiechnęła się na wspomnienie o profesorze Lacework, lecz ten uśmiech zniknął wraz ze słowami, tyczącymi się jej bezpieczeństwa. Ta kwestia wydawała się być jej zbyt skomplikowana, by poruszyć ją w tym momencie, prawdopodobnie niszcząc resztę wieczoru… Nie, nie mogła na to pozwolić. Nie teraz, nie gdy zmartwienie widniało na jego twarzy. Ciche westchnienie przywołało ją do porządku, uśmiech znów pojawił się na jej twarzy, jakby chwila zawahania nigdy nie istniała.
- U profesora… Och, cudownie mi się z nim pracuje. Mam wrażenie, jakbym w miesiąc nauczyła się więcej niż przez całe moje życie… Nie psujmy sobie jednak wieczoru troskami, dobrze? Wiedz, że staram się na siebie uważać jak tylko potrafię, a dziś chciałabym się skupić na Tobie i tylko Tobie, mój drogi… - Niemal maślane spojrzenie szaroniebieskich tęczówek wlepiło się w jego buzię, a eteryczna alchemiczka przesunęła dłonią po jego policzku, by chwilę później musnąć go malinowymi wargami w nadziei, że jej prośba odsunie ponure rozmyślania na dalszy tor.
Opuszki jej palców wodziły po świeżej bliźnie, szybko jednak zabrała dłoń niepewna, jak Marcelius czuje się z podobnym dotykiem.
- Nie wiem, Marceliusie. Nie rozumiem tego co się dzieje, a ostatnie miesiące… - Smutek na chwilę zagościł w jej spojrzeniu. Ostatnie miesiące były przepełnione strachem oraz brakiem zrozumienia, wywracającym stabilną codzienność do góry nogami oraz pchającym do abstrakcyjnych rozwiązań. - Cieszę się, że żyjesz bo… bo ja bałam się, że jest inaczej i… Och, tak mnie wystraszyłeś… - Wyrzuciła z siebie, by na chwilę mocno owinąć ramiona wokół jego torsu. Nie wiedziała, o co dokładnie chodziło w tym całym konflikcie. Słyszała, że Ministerstwo chce się pozbyć mugoli, nie rozumiała jednak skąd wzięła się ich decyzja, a nikt z kim do tej pory rozmawiała nie był w stanie zapewnić jej dokładnych danych bądź naukowych opracowań, które wyjaśniłyby jej naturę problemu. Wiedziała jednak, że gdy ktoś w tych czasach znikał bez słowa, zwykle nie zostawał już odnaleziony żywy - takich historii słyszała w ostatnich czasach wiele, a każda z nich napawała obawą również o jej własne życie. Doskonale wiedziała, że nosi mugolskie nazwisko… A w ostatnich czasach przyszło jej zasłyszeć, iż po Nokturnie rozmawiano o jednej z jej mikstur - to napawało strachem równym temu, jakiego zaznała w portowych dokach.
- Och, jak się mieszka w takim miejscu? Nie marzniecie tu zimą? - Spytała z troską w głosie, jakoś nie umiejąc sobie wyobrazić mieszkania w wagonie… Było to jednak pewnie spowodowane faktem, że w końcu posiadała swój wymarzony dom, którego nie zamieniłaby na nic innego.
- Ufam. - Odpowiedziała, pozwalając się wciągnąć na górę niewielkiego wagoniku. Nie przywykła do wysokości, lecz obecność Marceliusa uspokajała - w końcu ubiecał, że nie da jej spać z odrobinę, w jej pojęciu, niestabilnego podłoża. Alchemiczka przylgnęła do niego bokiem, a szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku wskazywanym przez towarzysza. Chłonęła piękne, niemal baśniowe widoki zachwycona codziennością, jakże różną i abstrakcyjną w porównaniu do jej codzienności. - Och, to brzmi jak w baśniach… - Wyrwało się z jej ust, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło czystym zachwytem, lecz to jego kolejne słowa wyraźnie ożywiły pannę Burroughs. - Słonia? Prawdziwego słonia? Och, byłoby cudownie, gdybym mogła go poznać! Nigdy żadnego nie widziałam, lecz czytałam kiedyś w jednej powieści, że są niezwykle inteligentne, jeden podróżników opisywał nawet, że przechodzą przez ogrodzenia miast je taranować i ponoć są w stanie rozpoznać nieświeżą wodę i… Och, zaraz Cię zanudzę. - Rumieniec ponownie przyozdobił jej twarz, jak za każdym razem gdy zaczynała wyrzucać z siebie przeczytane fakty. Książek chłonęła niemoralne ilości, nie raz również były to książki, które nie były powiązane z alchemią. I kolejny temat zdawał się ją fascynować, gdyż spojrzenie alchemiczki błysnęło. - Och, uwielbiam gwiazdy, lecz moja ulubiona konstelacja najlepiej widoczna jest wiosną, zaś moją ulubioną gwiazdę można dojrzeć jedynie zimą… A Ty? Interesujesz się gwiazdami czy jedynie je podziwiasz? - Spytała, z zaciekawieniem spoglądając w jego twarz. Chwilę później zajęła miejsce na przygotowanej przez niego poduszce, smukłymi palcami poprawiając materię sukienki, by ta układała się jak najlepiej na jej drobnym ciele.
Zachwyt błysnął w szaroniebieskim spojrzeniu, gdy zauważyła świecę oraz wino.
- Nie będziesz zły, jeśli nie wypiję dużo, prawda? Mam niezwykle słabą głowę i obawiam się, że po dwóch takich kieliszkach musiałbyś mnie odnieść do domu. - Rozbawienie pojawiło się w jej głosie. Nie chciała nie wyjść na niegrzeczną, lecz nie chciała również doprowadzić się do stanu, gdy umysł nawiedzały niezwykle ryzykowne idee. Ostrożnie ujęła kieliszek w dłonie, by zamoczyć usta w alkoholu. Smakował dobrze, przynajmniej w pojęciu osoby, zupełnie nie znającej się na winach bądź jakichkolwiek trunkach.
- Marceliusie tu...Tu jest pięknie, wiesz? Nikt nigdy nie zrobił dla mnie czegoś podobnego, muszę przyznać, że nie mogę wyjść z zachwytu... - Wyznała, spojrzenie zaszklone dziwnym wzruszeniem lokując w jego buzi. Spokój otoczenia, wino oraz miła atmosfera łagodziły myśli, napływające do jej głowy. - Opowiedz mi coś. - Poprosiła, delikatnie prostując nogi, by usiąść odrobinę wygodniej.
- Jestem naukowcem mój drogi, w krwi mam sprawdzanie każdej informacji. - Odpowiedziała, wzruszając delikatnie wątłymi ramionami. Sprawdzanie informacji, poddawanie teorii wątpliwościom oraz wykonywanie skomplikowanych obliczeń (nawet do kwestii trywialnych, by zająć czas) coraz mocniej zaszczepiało się w jej umyśle oraz codzienności, nie raz zdumiewając najbliższe otoczenie. Uśmiech wyrysowany na malinowych ustach pogłębił się, gdy usłyszała przyzwolenie, by używać pełnej formy jego imienia. Ta wydawała jej się brzmieć piękniej niż zdrobnienie; oryginalnej, niezwykle pasując tym do całej jego postaci.
- Wstydzę… - Przyznała, na chwilę uciekając spojrzeniem w bok, a jej policzku zarumieniły się jeszcze mocniej. Dopiero poznawała swoje zalety - te powiązane bardziej w wyglądem niż inteligencją, zwracające uwagę męskich spojrzeń, z których eteryczne dziewczę do nie dawno nie zdawało sobie sprawy. - Nie zwykłam słyszeć wielu komplementów, mój drogi… - Dodała nieśmiało, chcąc wytłumaczyć powody swojego zawstydzenia. Nie była pewna czy zrozumie, zawsze sądząc, że jej towarzysz był obiektem nie tylko jej westchnień lecz również panien, które były znacznie od niej odważniejsze. Nie dane było jej jednak dłużej się nad tym zastanawiać, gdyż kolejne słowa jakie uleciały z jego słodkich ust sprawiły, że dziewczęce policzki pokryły się mocniejszą czerwienią, gorąc uderzył w jej ciało, a dziewczęce serduszko przyspieszyło znacznie, jakby próbowało wyrwać się z jej piersi. Nie rozumiała sposobu, w jaki działało na nią towarzystwo dawnego gryfona, nadal czując się zagubioną w tej materii. - Ja… Och, dziękuję… - Odpowiedziała, posyłając mu kolejny słodki uśmiech, by ułamek sekundy później skryć buzię w jego ramieniu; na jedną krótką chwilę przerwać połączenie ich spojrzeń, nim to zbyt mocno uderzy jej do głowy odbierając dech z piersi bądź co gorsza również świadomość. Frances miała dziwne wrażenie, że jeszcze trochę i piękno dzisiejszego wieczoru przyprawi ją o dziwne, niewyjaśnione omdlenie.
Chwilę później mogła już skupić się na jego słowach, ponownie wyłapując błękit jego oczu. Uśmiechnęła się widząc wyraz jego twarzy, gdyż niezwykle lubiła na niego patrzeć gdy opowiadał o cyrku oraz swoich pasjach; lubiła błysk jaki pojawiał się w jego oku oraz tę nieznaczną zmianę w tonach jego głosu podczas właśnie tych, konkretnych opowieści.
- Przypadkiem? - Dopytała, wyraźnie zaskoczona tym stwierdzeniem. - Wiesz, spotkałam ostatnio czarodzieja który uparcie twierdził, że nie istnieją przypadki a wszystko, co ma miejsce w naszym życiu jest jedynie zrządzeniem zapisanego nam losu… Uważam to za odrobinę abstrakcyjne, chociaż Twoja historia całkiem pasuje do podobnej teorii. - Odparła w zamyśleniu, gdy kiedyś zasłyszana teoria skojarzyła jej się z opisywaną sytuacją. Sama posiadała dość sprzeczne zdania na ten temat których nie potrafiła uporządkować w głowie, co zapewne przyczyniło do chwilowej kontemplacji. - Z całego serca życzę Ci, aby Twoje marzenia się spełniły, mój drogi. - Dodała niezwykle szczerze, nie odrywając spojrzenia od przystojnej twarzy. Naprawdę chciała, by to o czym marzył faktycznie miało miejsce. Kto wie, może przyjdzie jej kiedyś zobaczyć go gdy już osiągnie szczyty swej kariery? Gdy będzie główną atrakcją, swoimi występami odbierającą dech w piersiach? Miała nadzieję, że tak ułoży się psotny los…
Uśmiechnęła się na wspomnienie o profesorze Lacework, lecz ten uśmiech zniknął wraz ze słowami, tyczącymi się jej bezpieczeństwa. Ta kwestia wydawała się być jej zbyt skomplikowana, by poruszyć ją w tym momencie, prawdopodobnie niszcząc resztę wieczoru… Nie, nie mogła na to pozwolić. Nie teraz, nie gdy zmartwienie widniało na jego twarzy. Ciche westchnienie przywołało ją do porządku, uśmiech znów pojawił się na jej twarzy, jakby chwila zawahania nigdy nie istniała.
- U profesora… Och, cudownie mi się z nim pracuje. Mam wrażenie, jakbym w miesiąc nauczyła się więcej niż przez całe moje życie… Nie psujmy sobie jednak wieczoru troskami, dobrze? Wiedz, że staram się na siebie uważać jak tylko potrafię, a dziś chciałabym się skupić na Tobie i tylko Tobie, mój drogi… - Niemal maślane spojrzenie szaroniebieskich tęczówek wlepiło się w jego buzię, a eteryczna alchemiczka przesunęła dłonią po jego policzku, by chwilę później musnąć go malinowymi wargami w nadziei, że jej prośba odsunie ponure rozmyślania na dalszy tor.
Opuszki jej palców wodziły po świeżej bliźnie, szybko jednak zabrała dłoń niepewna, jak Marcelius czuje się z podobnym dotykiem.
- Nie wiem, Marceliusie. Nie rozumiem tego co się dzieje, a ostatnie miesiące… - Smutek na chwilę zagościł w jej spojrzeniu. Ostatnie miesiące były przepełnione strachem oraz brakiem zrozumienia, wywracającym stabilną codzienność do góry nogami oraz pchającym do abstrakcyjnych rozwiązań. - Cieszę się, że żyjesz bo… bo ja bałam się, że jest inaczej i… Och, tak mnie wystraszyłeś… - Wyrzuciła z siebie, by na chwilę mocno owinąć ramiona wokół jego torsu. Nie wiedziała, o co dokładnie chodziło w tym całym konflikcie. Słyszała, że Ministerstwo chce się pozbyć mugoli, nie rozumiała jednak skąd wzięła się ich decyzja, a nikt z kim do tej pory rozmawiała nie był w stanie zapewnić jej dokładnych danych bądź naukowych opracowań, które wyjaśniłyby jej naturę problemu. Wiedziała jednak, że gdy ktoś w tych czasach znikał bez słowa, zwykle nie zostawał już odnaleziony żywy - takich historii słyszała w ostatnich czasach wiele, a każda z nich napawała obawą również o jej własne życie. Doskonale wiedziała, że nosi mugolskie nazwisko… A w ostatnich czasach przyszło jej zasłyszeć, iż po Nokturnie rozmawiano o jednej z jej mikstur - to napawało strachem równym temu, jakiego zaznała w portowych dokach.
- Och, jak się mieszka w takim miejscu? Nie marzniecie tu zimą? - Spytała z troską w głosie, jakoś nie umiejąc sobie wyobrazić mieszkania w wagonie… Było to jednak pewnie spowodowane faktem, że w końcu posiadała swój wymarzony dom, którego nie zamieniłaby na nic innego.
- Ufam. - Odpowiedziała, pozwalając się wciągnąć na górę niewielkiego wagoniku. Nie przywykła do wysokości, lecz obecność Marceliusa uspokajała - w końcu ubiecał, że nie da jej spać z odrobinę, w jej pojęciu, niestabilnego podłoża. Alchemiczka przylgnęła do niego bokiem, a szaroniebieskie spojrzenie powędrowało w kierunku wskazywanym przez towarzysza. Chłonęła piękne, niemal baśniowe widoki zachwycona codziennością, jakże różną i abstrakcyjną w porównaniu do jej codzienności. - Och, to brzmi jak w baśniach… - Wyrwało się z jej ust, a szaroniebieskie spojrzenie błysnęło czystym zachwytem, lecz to jego kolejne słowa wyraźnie ożywiły pannę Burroughs. - Słonia? Prawdziwego słonia? Och, byłoby cudownie, gdybym mogła go poznać! Nigdy żadnego nie widziałam, lecz czytałam kiedyś w jednej powieści, że są niezwykle inteligentne, jeden podróżników opisywał nawet, że przechodzą przez ogrodzenia miast je taranować i ponoć są w stanie rozpoznać nieświeżą wodę i… Och, zaraz Cię zanudzę. - Rumieniec ponownie przyozdobił jej twarz, jak za każdym razem gdy zaczynała wyrzucać z siebie przeczytane fakty. Książek chłonęła niemoralne ilości, nie raz również były to książki, które nie były powiązane z alchemią. I kolejny temat zdawał się ją fascynować, gdyż spojrzenie alchemiczki błysnęło. - Och, uwielbiam gwiazdy, lecz moja ulubiona konstelacja najlepiej widoczna jest wiosną, zaś moją ulubioną gwiazdę można dojrzeć jedynie zimą… A Ty? Interesujesz się gwiazdami czy jedynie je podziwiasz? - Spytała, z zaciekawieniem spoglądając w jego twarz. Chwilę później zajęła miejsce na przygotowanej przez niego poduszce, smukłymi palcami poprawiając materię sukienki, by ta układała się jak najlepiej na jej drobnym ciele.
Zachwyt błysnął w szaroniebieskim spojrzeniu, gdy zauważyła świecę oraz wino.
- Nie będziesz zły, jeśli nie wypiję dużo, prawda? Mam niezwykle słabą głowę i obawiam się, że po dwóch takich kieliszkach musiałbyś mnie odnieść do domu. - Rozbawienie pojawiło się w jej głosie. Nie chciała nie wyjść na niegrzeczną, lecz nie chciała również doprowadzić się do stanu, gdy umysł nawiedzały niezwykle ryzykowne idee. Ostrożnie ujęła kieliszek w dłonie, by zamoczyć usta w alkoholu. Smakował dobrze, przynajmniej w pojęciu osoby, zupełnie nie znającej się na winach bądź jakichkolwiek trunkach.
- Marceliusie tu...Tu jest pięknie, wiesz? Nikt nigdy nie zrobił dla mnie czegoś podobnego, muszę przyznać, że nie mogę wyjść z zachwytu... - Wyznała, spojrzenie zaszklone dziwnym wzruszeniem lokując w jego buzi. Spokój otoczenia, wino oraz miła atmosfera łagodziły myśli, napływające do jej głowy. - Opowiedz mi coś. - Poprosiła, delikatnie prostując nogi, by usiąść odrobinę wygodniej.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Zaśmiał się - krótko, potrafił docenić intelekt Frances, w jakiś sposób zresztą go podziwiał - wśród jego znajomych nie było wielu tak wykształconych czarodziejów. I chyba trochę go też onieśmielał, może też dlatego tak wygodnie, tak lekko, było przerzucić zawstydzenie na nią. Uśmiech nie schodził z jego ust, kiedy przyglądał się jej z iskrą w oku, chyba wciąż do końca nie wierząc, że spotkali się tamtego dnia.
- Jak to możliwe, że wcześniej nie mówiono ci takich rzeczy? - zapytał retorycznie, Frances była zdolna, piękna i urocza, a do tego niesamowicie uprzejma - wydawała się ideałem, musiała przemawiać przez nią skromność. Trudno było mu uwierzyć, że nie snuł się za nią kordon zalotników. Wsłuchał się w jej słowa - z zastanowieniem - czy mogło tak być? Możliwe, że to było zapisane w gwiazdach, by tamtego dnia pojawił się na Arenie. - To by oznaczało, że los jest strasznym sadystą - rzucił od niechcenia, bo ciąg zdarzeń nie był wcale taki prosty. Najpierw trafił na Arenę, to tu ukrył się podczas Bezksiężycowej Nocy i później, to tu wmówiono mu, że nie powinien interesować się losem swojej matki - i wreszcie to stąd w końcu wybył ją odwiedzić. Bez tego nie otrzymałby rany, która srebrną blizną lśniła na jego szyi. Nie trafiłby na Billy'ego. Dziwnie było myśleć o tym jak o odgórnie ułożonym planie. - Choć ma też lepsze chwile - nasze spotkanie w Parszywym Pasażerze też było dużym zaskoczeniem, ale gdybym tylko miał okazję, pewnie bym mu za to podziękował - poprawił się, bo przecież nie wszystko, co wydarzyło się ostatnio, było złe. Frances dawała nadzieję - była dla niego jak promień słońce przedzierający się przez burzowe chmury. Poza nią - nic mu się nie układało tak, jak tego pragnął. - Ja... ja chyba wolę wierzyć, że to my o tym decydujemy, Frances. Że nic nie jest przesądzone ani nic nie jest pewne. - Jak wojna. Wojna, która się toczy, a której wystarczy przecież powiedzieć głośne "nie". - I że tylko od nas zależy, co będzie jutro - dodał, unosząc ku niej spojrzenie, zastanawiając się nad sensem tych słów już w węższym kontekście, odnośnie ich relacji. Powaga umknęła z jego twarzy dość szybko, kiedy usłyszał życzenia spełnienia marzeń. Były tak abstrakcyjne i tak absurdalne na tle wszystkiego, co działo się w kraju, że aż w jakiś przedziwny sposób poruszające.
Tak naprawdę Marcel zaczynał marzyć o tym, żeby dożyć jutra.
I chyba dlatego był w tym względzie tak wyczulony - dostrzegał subtelne zmiany w jej mimice, kiedy pytał o jej bezpieczeństwo, czy coś ją trapiło? Może chodziło o jej brata? Keat zawsze chodził swoimi ścieżkami. Nie był do tego przyzwyczajony - by ktoś chciał skupić uwagę tylko na nim, rzadko grał pierwsze skrzypce. Częściej bywał pomijany.
- Jesteś pewna, Frances? - Nie dawał za wygraną. - Mam wrażenie, że coś się trapi. Znowu kazał ci chodzić po niebezpiecznych miejscach? - Miał wrażenie, że ekscentryczny profesor nie był dla niej najlepszym towarzystwem. Że coś w ich relacji było... niepokojącego. Maślane spojrzenie Frances i pocałunek złożony na jego policzku skutecznie przyciągnęły jego uwagę ku jej twarzy - ale nie odciągnęły jej od niej samej. Chciał dla niej jak najlepiej. Nic nie powiedział, kiedy przesunęła dłońmi po jego bliźnie, chwytając jej palce między własne, gdy odjęła dłoń - ściskając je w niepewnym uścisku. W jego spojrzeniu było coś przepraszającego - wydawał się nie mniej zakłopotany od niej. Chyba trochę się wstydził, może bólu, jaki niosły wspomnienia, może szpetności samej blizny, a może samego faktu, że ją zdobył. - Przepraszam - szepnął, biorąc ją w objęcia. Z pewnym zaskoczeniem. Właściwie to nie sądził, że ktokolwiek odnotuje jego stratę - może poza panem Carringtonem, który potrzebowałby chwili, żeby znaleźć kogoś na jego miejsce. Wtedy, bo dziś już pewnie trzyma rezerwę. Zanurzył usta w jej włosach, zamykając oczy, pozwalając trwać tej chwili dłużej - wsłuchując się tylko w bicie serc i odległe hałasy gwaru, które zaczynały dobiegać z ogniska. - To się nigdy więcej nie powtórzy - dodał, lekko łamiącym się głosem, bo wiedział, że nie mówi prawdy. Zdecydował się odrzucić bezczynność, stanąć do walki. I prędzej czy późnej poniesie tego konsekwencje.
- Są ogniska, zimą dają ciepło - wyjaśnił, starając się ukryć zakłopotanie. Wagon może nie był szczytem luksusu, ale to miejsce było wypełnione magią, której nie zamieniłby na nic innego. - Są też, wiesz, zaklęcia - Nawet mały płomień mógł pomóc ciemną nocą, niektórzy też sztucznie podnosili temperatury we wnętrzach. On tego nie potrafił. - Zimą spędzamy więcej czasu razem. Poza tym, kiedy rozgrzewasz ciało ćwiczeniami, nie czuć chłodu - dodał z zastanowieniem. Trzymał ją przy sobie blisko, kiedy poruszali się po dachu wagoniku, doskonale wiedział, że gdyby omsknęła jej się nóżka - zdążyłby ją złapać. - Oczywiście, że prawdziwego! Potrafi wspinać się na przednie nogi, jest niesamowity - opowiadał dalej, ze szczerym zapałem i wciąż z iskrą w oku; naprawdę kochał tego słonia. - Poznam was następnym razem, dziś występuje. Po scenie musi odpocząć, sam, gwar mu nie służy - powtarzał słowa tresera, często pomagał przy Olliem - wiedział o nim nieco więcej. Roześmiał się na głos. - Słonie nigdy mnie nie nudzą, mów dalej. Ollie rzeczywiście nigdy nie chwyta się nieświeżej wody, ale chyba też dobrze wie, o której dostanie świeżą. Ale... czasem rzeczywiście mi się wydaje, że rozumie więcej, niż moi przyjaciele - stwierdził połżartem, półserio, bo często z nim rozmawiał. Ollie co prawda - na szczęście, świadczyłoby to o pewnych problemach Marcela - nigdy nie odpowiadał, ale zawsze wydawało mu się, że dobrze go rozumiał. Nie wypuszczając z ręki jej dłoni, opadł plecami na dach wagonu, wyginając głowę lekko w tył - prosto na upstrzone gwiazdami niebo.
- A jaka jest twoja ulubiona gwiazda dzisiaj? - zapytał, bo ni zimowe, ni letniej, nie było dziś zapewne widać. Jego usta drżały w powstrzymywanym uśmiechu, kiedy pytała, czy on się na nich znał. Nie wiedział o nich niczego - prócz tego, że gdzieś między nimi błyszczały oczy jego mamy. - Ta, popatrz - powiedział, wyciągając w górę jej dłoń, wysuwając palec wskazujący, by przemknąć nim po przypadkowo napotkanym układzie gwiazd. Nawet nie wiedział, czy to rzeczywiście układ, czy może rozsypały się obok siebie całkiem przypadkowo, wyglądając tego wieczoru na połączone. - Kształtem przypomina syrenę, tu głowa, ogon, dwie ręce... - Jak ta z portretu, przy którym spotkali się po raz pierwszy. - Wciąż nad nami czuwa. O czym myśli? - zapytał jej, oglądając się na nią z zawadiackim uśmiechem. Leniwie obrócił się na bok, oswabadzając jej dłoń, by chwycić szklankę z winem - upił z niej łyk. Dostrzegał jej skrępowanie, tak kontrastujące z jego swobodą - ale wierzył, że po drugim łyku wina pewne sprawy przestaną ją trapić.
- Da się zrobić - wzruszył lekko ramieniem. - Nie przejmuj się, jeśli tylko będzie trzeba, odniosę cię całą i bezpieczną - dodał z rozbawieniem, nie sądząc, by rzeczywiście musiało do tego dojść. Przecież nie zostawiłby jej bez pomocy. - Nie myśl o tym, co cię krępuje, Frances. Spróbuj się odprężyć, tak po prostu - zaproponował, unosząc lekko szklaneczkę, zachęcając by, wypiła z nim kolejny raz. Wpatrywał się w jej oczy, kiedy zachwalała ten wieczór, kiedy ze wzruszeniem zapewniała go, że nikt inny nie zrobił dla niej czegoś podobnego - jego chyba też to trochę wzruszało. Alkohol zaczynał wprawiać go we frywolny nastrój, gdy poprosiła o opowieść - zamyślił się na chwilę. - Wiesz, rok temu mieliśmy tu tresera myszy. On grał na flecie, a one tańczyły balet - na tyle, na ile jest to w stanie zrobić mysz. Zaklął je w jakiś sposób, nikt tego nie rozumiał. Okazało się, że kiedy myszy tańczyły, część z nich wbiegała na widownie i wpełzały damom pod zdobione suknie, kradnąc ich biżuterię - zahipnotyzowane występem kobiety nawet nie zwracały na to uwagi. Gość wpadł, kiedy jedna z myszy próbowała wyrwać urzędnikowi Ministerstwa Magii złotego zęba i, co gorsza, w jakiś sposób się jej to udało - zaśmiał się krótko na to wspomnienie, chyba w jakiś sposób odczuwając satysfakcję. Facet pewnie wciąż był częścią Ministerstwa Magii - coraz bardziej sadystycznego, naprawdę trudno było mu współczuć.
- Jak to możliwe, że wcześniej nie mówiono ci takich rzeczy? - zapytał retorycznie, Frances była zdolna, piękna i urocza, a do tego niesamowicie uprzejma - wydawała się ideałem, musiała przemawiać przez nią skromność. Trudno było mu uwierzyć, że nie snuł się za nią kordon zalotników. Wsłuchał się w jej słowa - z zastanowieniem - czy mogło tak być? Możliwe, że to było zapisane w gwiazdach, by tamtego dnia pojawił się na Arenie. - To by oznaczało, że los jest strasznym sadystą - rzucił od niechcenia, bo ciąg zdarzeń nie był wcale taki prosty. Najpierw trafił na Arenę, to tu ukrył się podczas Bezksiężycowej Nocy i później, to tu wmówiono mu, że nie powinien interesować się losem swojej matki - i wreszcie to stąd w końcu wybył ją odwiedzić. Bez tego nie otrzymałby rany, która srebrną blizną lśniła na jego szyi. Nie trafiłby na Billy'ego. Dziwnie było myśleć o tym jak o odgórnie ułożonym planie. - Choć ma też lepsze chwile - nasze spotkanie w Parszywym Pasażerze też było dużym zaskoczeniem, ale gdybym tylko miał okazję, pewnie bym mu za to podziękował - poprawił się, bo przecież nie wszystko, co wydarzyło się ostatnio, było złe. Frances dawała nadzieję - była dla niego jak promień słońce przedzierający się przez burzowe chmury. Poza nią - nic mu się nie układało tak, jak tego pragnął. - Ja... ja chyba wolę wierzyć, że to my o tym decydujemy, Frances. Że nic nie jest przesądzone ani nic nie jest pewne. - Jak wojna. Wojna, która się toczy, a której wystarczy przecież powiedzieć głośne "nie". - I że tylko od nas zależy, co będzie jutro - dodał, unosząc ku niej spojrzenie, zastanawiając się nad sensem tych słów już w węższym kontekście, odnośnie ich relacji. Powaga umknęła z jego twarzy dość szybko, kiedy usłyszał życzenia spełnienia marzeń. Były tak abstrakcyjne i tak absurdalne na tle wszystkiego, co działo się w kraju, że aż w jakiś przedziwny sposób poruszające.
Tak naprawdę Marcel zaczynał marzyć o tym, żeby dożyć jutra.
I chyba dlatego był w tym względzie tak wyczulony - dostrzegał subtelne zmiany w jej mimice, kiedy pytał o jej bezpieczeństwo, czy coś ją trapiło? Może chodziło o jej brata? Keat zawsze chodził swoimi ścieżkami. Nie był do tego przyzwyczajony - by ktoś chciał skupić uwagę tylko na nim, rzadko grał pierwsze skrzypce. Częściej bywał pomijany.
- Jesteś pewna, Frances? - Nie dawał za wygraną. - Mam wrażenie, że coś się trapi. Znowu kazał ci chodzić po niebezpiecznych miejscach? - Miał wrażenie, że ekscentryczny profesor nie był dla niej najlepszym towarzystwem. Że coś w ich relacji było... niepokojącego. Maślane spojrzenie Frances i pocałunek złożony na jego policzku skutecznie przyciągnęły jego uwagę ku jej twarzy - ale nie odciągnęły jej od niej samej. Chciał dla niej jak najlepiej. Nic nie powiedział, kiedy przesunęła dłońmi po jego bliźnie, chwytając jej palce między własne, gdy odjęła dłoń - ściskając je w niepewnym uścisku. W jego spojrzeniu było coś przepraszającego - wydawał się nie mniej zakłopotany od niej. Chyba trochę się wstydził, może bólu, jaki niosły wspomnienia, może szpetności samej blizny, a może samego faktu, że ją zdobył. - Przepraszam - szepnął, biorąc ją w objęcia. Z pewnym zaskoczeniem. Właściwie to nie sądził, że ktokolwiek odnotuje jego stratę - może poza panem Carringtonem, który potrzebowałby chwili, żeby znaleźć kogoś na jego miejsce. Wtedy, bo dziś już pewnie trzyma rezerwę. Zanurzył usta w jej włosach, zamykając oczy, pozwalając trwać tej chwili dłużej - wsłuchując się tylko w bicie serc i odległe hałasy gwaru, które zaczynały dobiegać z ogniska. - To się nigdy więcej nie powtórzy - dodał, lekko łamiącym się głosem, bo wiedział, że nie mówi prawdy. Zdecydował się odrzucić bezczynność, stanąć do walki. I prędzej czy późnej poniesie tego konsekwencje.
- Są ogniska, zimą dają ciepło - wyjaśnił, starając się ukryć zakłopotanie. Wagon może nie był szczytem luksusu, ale to miejsce było wypełnione magią, której nie zamieniłby na nic innego. - Są też, wiesz, zaklęcia - Nawet mały płomień mógł pomóc ciemną nocą, niektórzy też sztucznie podnosili temperatury we wnętrzach. On tego nie potrafił. - Zimą spędzamy więcej czasu razem. Poza tym, kiedy rozgrzewasz ciało ćwiczeniami, nie czuć chłodu - dodał z zastanowieniem. Trzymał ją przy sobie blisko, kiedy poruszali się po dachu wagoniku, doskonale wiedział, że gdyby omsknęła jej się nóżka - zdążyłby ją złapać. - Oczywiście, że prawdziwego! Potrafi wspinać się na przednie nogi, jest niesamowity - opowiadał dalej, ze szczerym zapałem i wciąż z iskrą w oku; naprawdę kochał tego słonia. - Poznam was następnym razem, dziś występuje. Po scenie musi odpocząć, sam, gwar mu nie służy - powtarzał słowa tresera, często pomagał przy Olliem - wiedział o nim nieco więcej. Roześmiał się na głos. - Słonie nigdy mnie nie nudzą, mów dalej. Ollie rzeczywiście nigdy nie chwyta się nieświeżej wody, ale chyba też dobrze wie, o której dostanie świeżą. Ale... czasem rzeczywiście mi się wydaje, że rozumie więcej, niż moi przyjaciele - stwierdził połżartem, półserio, bo często z nim rozmawiał. Ollie co prawda - na szczęście, świadczyłoby to o pewnych problemach Marcela - nigdy nie odpowiadał, ale zawsze wydawało mu się, że dobrze go rozumiał. Nie wypuszczając z ręki jej dłoni, opadł plecami na dach wagonu, wyginając głowę lekko w tył - prosto na upstrzone gwiazdami niebo.
- A jaka jest twoja ulubiona gwiazda dzisiaj? - zapytał, bo ni zimowe, ni letniej, nie było dziś zapewne widać. Jego usta drżały w powstrzymywanym uśmiechu, kiedy pytała, czy on się na nich znał. Nie wiedział o nich niczego - prócz tego, że gdzieś między nimi błyszczały oczy jego mamy. - Ta, popatrz - powiedział, wyciągając w górę jej dłoń, wysuwając palec wskazujący, by przemknąć nim po przypadkowo napotkanym układzie gwiazd. Nawet nie wiedział, czy to rzeczywiście układ, czy może rozsypały się obok siebie całkiem przypadkowo, wyglądając tego wieczoru na połączone. - Kształtem przypomina syrenę, tu głowa, ogon, dwie ręce... - Jak ta z portretu, przy którym spotkali się po raz pierwszy. - Wciąż nad nami czuwa. O czym myśli? - zapytał jej, oglądając się na nią z zawadiackim uśmiechem. Leniwie obrócił się na bok, oswabadzając jej dłoń, by chwycić szklankę z winem - upił z niej łyk. Dostrzegał jej skrępowanie, tak kontrastujące z jego swobodą - ale wierzył, że po drugim łyku wina pewne sprawy przestaną ją trapić.
- Da się zrobić - wzruszył lekko ramieniem. - Nie przejmuj się, jeśli tylko będzie trzeba, odniosę cię całą i bezpieczną - dodał z rozbawieniem, nie sądząc, by rzeczywiście musiało do tego dojść. Przecież nie zostawiłby jej bez pomocy. - Nie myśl o tym, co cię krępuje, Frances. Spróbuj się odprężyć, tak po prostu - zaproponował, unosząc lekko szklaneczkę, zachęcając by, wypiła z nim kolejny raz. Wpatrywał się w jej oczy, kiedy zachwalała ten wieczór, kiedy ze wzruszeniem zapewniała go, że nikt inny nie zrobił dla niej czegoś podobnego - jego chyba też to trochę wzruszało. Alkohol zaczynał wprawiać go we frywolny nastrój, gdy poprosiła o opowieść - zamyślił się na chwilę. - Wiesz, rok temu mieliśmy tu tresera myszy. On grał na flecie, a one tańczyły balet - na tyle, na ile jest to w stanie zrobić mysz. Zaklął je w jakiś sposób, nikt tego nie rozumiał. Okazało się, że kiedy myszy tańczyły, część z nich wbiegała na widownie i wpełzały damom pod zdobione suknie, kradnąc ich biżuterię - zahipnotyzowane występem kobiety nawet nie zwracały na to uwagi. Gość wpadł, kiedy jedna z myszy próbowała wyrwać urzędnikowi Ministerstwa Magii złotego zęba i, co gorsza, w jakiś sposób się jej to udało - zaśmiał się krótko na to wspomnienie, chyba w jakiś sposób odczuwając satysfakcję. Facet pewnie wciąż był częścią Ministerstwa Magii - coraz bardziej sadystycznego, naprawdę trudno było mu współczuć.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Eteryczne dziewczę wzruszyło delikatnie wątłymi ramionami.
- Och, wiesz… Więcej czasu zwykłam spędzać w towarzystwie kociołków oraz ksiąg, niżli innych czarodziejów… - Odpowiedziała odrobinę wymigująco. Skromność oraz wrodzona nieśmiałość sprawiały, że pannie Burroughs ciężko rozmawiało się o podobnych kwestiach, zwłaszcza z chłopcami którzy przypadli jej do gustu, jednocześnie wydając się niezwykle interesującymi. Delikatny rumieniec na chwilę przyozdobił jej buzię, temat jednak dość szybko uległ zmianie.
Brew dziewczęcia powędrowała ku górze, gdy Marcelius wypowiedział kolejne słowa. Czy faktycznie los był sadystą?
Nie była pewna. Świat wywracał się do góry nogami w sposób dziwny oraz nie do końca przez nią zrozumiały, a brak odpowiednich danych oraz statystyk nie pomagał jej, by w pewni zrozumieć świat, w którym przyszło jej żyć. Nie raz odwracała wzrok od tego, co mogłoby zaburzyć w miarę stabilną codzienność, niczym dziecko błądzące we mgle przeistaczając w głowie rzeczywistość na odrobinę bardziej przyjemną.
Uśmiechnęła się delikatnie, gdy wspomniał o ich pierwszym spotkaniu, a fakt, iż mógłby za nie dziękować sprawił, że przyjemne ciepło rozlało się po jej piersi. - Tak, to było niezwykle przyjemne zaskoczenie… - Delikatny rumieniec ponownie przyozdobił jasne lico lecz jedynie na chwilę. Kolejne jego słowa sprawiły, że panna Burroughs uciekła przygaszającym się spojrzeniem gdzieś na bok. - Chciałabym posiadać pewność, że tak właśnie jest… - Nuty smutku wkradły się do jej głosu. Powoli zaczynała powątpiewać, czy w ogóle na jutro miało się wpływ. Poza pracą z dziedziny alchemii czuła się odrobinę zagubiona w rzeczywistości, skręcające w dziwne, nie raz niezrozumiałe kierunki.
Frances uśmiechnęła się pięknie, słysząc jak ten nie daje za wygraną. Jego troska była czymś, niezwykle miłym, ona jednak nadal nie posiadała pewności, czy powinna wyznać, co ją trapi. - Nie, nie kazał mi nigdzie chodzić. Nie martw się, mój drogi. Naprawdę nie ma ku temu powodu. - Odpowiedziała miękko, głosem przepełnionym ciepłymi tonami, by w inny sposób spróbować odciągnąć jego uwagę. A gdy zamknął ją w uścisku swoich ramion, ostrożnie wtuliła się w jego ramię, mocniej owijając jego tors wątłymi ramionami. Oboje chyba mieli pewność, że nie będzie w stanie w pełni dotrzymać słowa - wszak Londyn był pełen najróżniejszych niebezpieczeństw, których mogło nie udać mu się ominąć. Teraz jednak, w tej jednej chwili obietnica wypowiedziana lekko łamiącym się głosem musiała wystarczyć, by odsunąć troski na dalszy plan. W końcu byli tutaj oboje, cali oraz przede wszystkim żywi, a Frances, gdyby nie ostatnie komplikacje, zapewne nie mogłaby pomyśleć o przyjemniejszym wieczorze.
Zaciekawienie błyszczało w szaroniebieskim spojrzeniu, gdy opowiadał jej o świecie, którego jej nie dane było poznać. Innym, jakby bardziej magicznym, choć oddalonym od jej starego życia ledwie o wyciągnięcie ręki. Starego, gdyż miała wrażenie jakby portowa rzeczywistość pozostała w innym świecie; innym wymiarze wprost z jej koszmaru.
- Och, odrobinę to podziwiam. Ja w zimie marznę niezwykle często, aczkolwiek moja praca polega głównie na siedzeniu przy biurku bądź staniu przy kociołku… - Rozbawienie wybrzmiało w jej głosie gdyż nie chciała, aby ten nie poczuł się jeszcze bardziej zawstydzony. Doskonale wiedziała, że zawartość skrytki nie określa wartości czarodzieja, a gorsze powodzenie nie powinno być czymś, czego ktokolwiek winien się wstydzić. - Mogę nauczyć Cię, jak robić swetry na drutach, wtedy z pewnością nigdy nie zmarzniesz. - Dodała półżartem, ze szczerym uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach. Pewna, że to zajęcie raczej nie przypadło mu go gustu. Gdzieś w środku chciała zaproponować, że zimą mógłby zajmować jeden z wolnych pokoi w jej domu… Wiedziała jednak, że snuty plan z pewnością sprawiłby, iż byłoby to niezwykle niezręczne.
Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło na wspomnienie egzotycznego zwierzęcia.
- Och, z największą przyjemnością go poznam! - Ekscytacja wymalowała się na buzi panny Burroughs, zachwyconej wizją poznania stworzenia, o którym do tej pory przyszło jej jedynie czytać w jednej z ksiąg. - Och, z pewnością rozumie całkiem sporo. Widzisz, słonie odznaczają się zdolnością nie tylko do nauki ale i odczuwania emocji. W stadzie są w stanie wyczuć, który z osobników jest, na przykład, ranny. W dodatku mózg słonia waży ponad pięć kilogramów, a same słonie posiadają trzy razy więcej neuronów od czarodziejów i… - Przerwała wyrzucanie z siebie zapamiętanych słów księgi. Co prawda w Anglii nie sposób było uzyskać składników ze słoni, to jednak nie sprawiało, że o nich nie poczytała. Kto wie, kiedy przyda jej się taka wiedza? -Och, w skrócie, to niezwykłe stworzenia. - Skwitowała, a rumieniec ponownie przyozdobił jej buzię. Wiedziała, że jej pasja w postaci alchemii oraz zdobywania powiązanej z nią wiedzy bywała uciążliwa dla jej otoczenia - rodzina nie raz jej o tym wspominała.
Z uśmiechem na ustach przyglądała się, jak Marcelius bez skrępowania rozkłada się na dachu niewielkiego wozu. Sama chyba nie potrafiła wykazać się podobną beztroską, zawsze zbyt przejęta tym, jak prezentuje się w danej chwili. Jej zamiłowanie do perfekcji, nawet jeśli nie pamiętała skąd się wzięło, nie raz skutecznie przekreślało jej beztroskość. Zwłaszcza teraz, gdy piastowała tak niezwykle ważne oraz odpowiedzialne stanowisko, nawet jeśli dla wielu zapewne było to fakt niezwykle nieistotny.
-Dzisiaj… - Szaroniebieskie spojrzenie skupiło się na nieboskłonie, a zamyślenie pojawiło się na jej twarzy. Przez chwilę wodziła spojrzeniem, by finalnie uśmiechnąć się i ująć dłoń Marceliusa, wskazując mu odpowiednią gwiazdę. - Alfa Ursae Minoris, północna Gwiazda Polarna. Widzisz? Lśni niezwykle jasno, jednocześnie będąc niemal nieruchomą na nieboskłonie w czasie, gdy inne konstelacje zmieniają swoje położenie… Wykorzystuje się ją w nawigacji, przez co dziwnie kojarzy mi się z nadzieją. - Wyjaśniła z charakterystyczną dla siebie szczegółowością. Nieboskłon był jej dokładnie znany, gdyż alchemia wymagała również alchemicznej wiedzy. Ostrożnie odchyliła się do tyłu, wspierając się na jednej dłoni, drugą nadal splatając z palcami Marceliusa. Szaroniebieskie spojrzenie skierowała w stronę, którą jej wskazał, a ciche parsknięcie śmiechu wyrwało się z jej ust. Powstrzymała cisnące się jej na usta słowa sprostowania tyczące się konstelacji, jedynie z zaciekawieniem przekręcając głowę w bok. - Sądzisz, że nad nami czuwa? - Spytała z zaciekawieniem w głosie, gdyż teoria wydawała jej się odrobinę abstrakcyjna. - Może odnajduje w tym coś zabawnego? Bo widzisz, wtedy w szkole… Wtedy kiedy spadłam z tych schodów… Chciałam Cię wtedy zaprosić na herbatę do Hogsmeade, lecz schody miały inny plan… - Wyznała z wyraźnym zawstydzeniem, rozgrzewającym policzki oraz zdobiącym je głęboką czerwienią. Czy wiedział, że już wtedy posyłała mu dłuższe spojrzenia? Czy kiedykolwiek zauważył ją w tłumie innych? Przekonana o swojej dotychczasowej niewidzialności była niemal pewna, iż jej słowa będą dla niego nowością.
Kieliszek z winem powędrował do jej ust, a panna Burroughs upiła z niego dwa większe łyki, mając nadzieję, że alkohol pomoże jej pozbyć się wstydliwych rumieńców. Delikatny uśmiech wyrysował się na jej ustach, gdy usłyszała zapewnienia. Nie podejrzewała, by ten pozostawił ją bez pomocy, miała jednak wiele oporów, by przekroczyć granicę trzeźwości - pewna, że wtedy jej prezencja mogłaby zmienić się w sposób, w jaki z pewnością tego nie chciała. - Och, chyba nigdy nie miałam okazji w pełni się odprężyć… - Rzuciła z odrobiną rozbawienia w głosie, doskonale wiedząc iż nie była materiałem na imprezowicza. O wiele bardziej wolała spędzać czas w towarzystwie ksiąg oraz obliczeń, którym nie przeszkadzała jej nieśmiałość.
Alchemiczka usiadła odrobinę wygodniej, smukłymi palcami poprawiając materię swojej sukienki. Uważnie wsłuchiwała się w opowieść, wypijając jeszcze dwa łyki wina, uśmiech jednak zniknął z jej ust.
- Och, to okropne! - Odpowiedziała na jego opowieść, ze smutkiem wybrzmiewającym w delikatnym głosie. - Widzisz, gdy mieszkałam jeszcze w Londynie, jakoś w maju włamano mi się do mieszkania… Zniszczyli drzwi, okna oraz zabrali wszystko, co dało się sprzedać. To uczucie… Och, nie życzyłabym go najgorszemu wrogowi… - Wyznała, ponownie unosząc kieliszek do ust by upić z niego kolejny łyk. Alkohol przyjemnie rozluźniał mięśnie, to jednak nie potrafiło wyciszyć pewnych, nawracających do jej głowy myśli. A może coś innego sprawi, że skutecznie odsunie od siebie pewne kwestie? I jak alkohol nie chciał zabrać ze sobą pewnych myśli z jej głowy, tak podsuwał do niej inne, w jej mniemaniu o wiele gorsze idee.
Z uśmiechem na ustach, odrobinę nieśmiało przysunęła się do Marceliusa by słodko scałować jego usta. Smukłe palce wplotły się w przydługą czuprynę, krew zawrzała w żyłach i przez chwilę panna Burroughs miała wrażenie, że udało jej się zagłuszyć cichy głosik sumienia.
Nigdy nie miała problemów z kłamstwami, nie raz snując z nich finezyjne sieci, mające zapewnić jej swego rodzaju bezpieczeństwo. Teraz jednak, czując smak jego ust oraz pamiętając wszystkie ciepłe słowa jakie kierował w jej stronę a sumienie podsuwało przed oczy wspomnienia innych pocałunków, zwyczajnie nie potrafiła zataić pewnych informacji.
- Marcel… - Wyszeptała eterycznym półszeptem, z odrobiną żalu w spojrzeniu, nie pewna, czy przypadkiem to nie był ostatni raz, gdy mieli okazję do podobnej bliskości. - To trochę zła chwila, ale… ale ja jednak nie potrafię ukrywać przed Tobą pewnej… kwestii. - Zaczęła nieśmiało, próbując zapanować nad przyspieszonym oddechem. - Jest coś, co faktycznie mnie trapi… Nie mogę jednak powiedzieć Ci ani słowa, jeśli nie przysięgniesz, że nikomu nie powiesz choćby dwóch zgłosek z tego, co Ci powiem. Jeśli dowiedziałby się ktoś trzeci, ja… ja mogę nawet zginąć… - Wyjaśniła ciszej, zmieszanym spojrzeniem uciekając gdzieś na bok. To z pewnością nie był dobrym moment, Frances miała jednak wrażenie, że na podobne wieści nigdy nie zaistnieje odpowiedni moment. A przecież przyjaźni nie zbuduje się na kłamstwach, czyż nie?
- Och, wiesz… Więcej czasu zwykłam spędzać w towarzystwie kociołków oraz ksiąg, niżli innych czarodziejów… - Odpowiedziała odrobinę wymigująco. Skromność oraz wrodzona nieśmiałość sprawiały, że pannie Burroughs ciężko rozmawiało się o podobnych kwestiach, zwłaszcza z chłopcami którzy przypadli jej do gustu, jednocześnie wydając się niezwykle interesującymi. Delikatny rumieniec na chwilę przyozdobił jej buzię, temat jednak dość szybko uległ zmianie.
Brew dziewczęcia powędrowała ku górze, gdy Marcelius wypowiedział kolejne słowa. Czy faktycznie los był sadystą?
Nie była pewna. Świat wywracał się do góry nogami w sposób dziwny oraz nie do końca przez nią zrozumiały, a brak odpowiednich danych oraz statystyk nie pomagał jej, by w pewni zrozumieć świat, w którym przyszło jej żyć. Nie raz odwracała wzrok od tego, co mogłoby zaburzyć w miarę stabilną codzienność, niczym dziecko błądzące we mgle przeistaczając w głowie rzeczywistość na odrobinę bardziej przyjemną.
Uśmiechnęła się delikatnie, gdy wspomniał o ich pierwszym spotkaniu, a fakt, iż mógłby za nie dziękować sprawił, że przyjemne ciepło rozlało się po jej piersi. - Tak, to było niezwykle przyjemne zaskoczenie… - Delikatny rumieniec ponownie przyozdobił jasne lico lecz jedynie na chwilę. Kolejne jego słowa sprawiły, że panna Burroughs uciekła przygaszającym się spojrzeniem gdzieś na bok. - Chciałabym posiadać pewność, że tak właśnie jest… - Nuty smutku wkradły się do jej głosu. Powoli zaczynała powątpiewać, czy w ogóle na jutro miało się wpływ. Poza pracą z dziedziny alchemii czuła się odrobinę zagubiona w rzeczywistości, skręcające w dziwne, nie raz niezrozumiałe kierunki.
Frances uśmiechnęła się pięknie, słysząc jak ten nie daje za wygraną. Jego troska była czymś, niezwykle miłym, ona jednak nadal nie posiadała pewności, czy powinna wyznać, co ją trapi. - Nie, nie kazał mi nigdzie chodzić. Nie martw się, mój drogi. Naprawdę nie ma ku temu powodu. - Odpowiedziała miękko, głosem przepełnionym ciepłymi tonami, by w inny sposób spróbować odciągnąć jego uwagę. A gdy zamknął ją w uścisku swoich ramion, ostrożnie wtuliła się w jego ramię, mocniej owijając jego tors wątłymi ramionami. Oboje chyba mieli pewność, że nie będzie w stanie w pełni dotrzymać słowa - wszak Londyn był pełen najróżniejszych niebezpieczeństw, których mogło nie udać mu się ominąć. Teraz jednak, w tej jednej chwili obietnica wypowiedziana lekko łamiącym się głosem musiała wystarczyć, by odsunąć troski na dalszy plan. W końcu byli tutaj oboje, cali oraz przede wszystkim żywi, a Frances, gdyby nie ostatnie komplikacje, zapewne nie mogłaby pomyśleć o przyjemniejszym wieczorze.
Zaciekawienie błyszczało w szaroniebieskim spojrzeniu, gdy opowiadał jej o świecie, którego jej nie dane było poznać. Innym, jakby bardziej magicznym, choć oddalonym od jej starego życia ledwie o wyciągnięcie ręki. Starego, gdyż miała wrażenie jakby portowa rzeczywistość pozostała w innym świecie; innym wymiarze wprost z jej koszmaru.
- Och, odrobinę to podziwiam. Ja w zimie marznę niezwykle często, aczkolwiek moja praca polega głównie na siedzeniu przy biurku bądź staniu przy kociołku… - Rozbawienie wybrzmiało w jej głosie gdyż nie chciała, aby ten nie poczuł się jeszcze bardziej zawstydzony. Doskonale wiedziała, że zawartość skrytki nie określa wartości czarodzieja, a gorsze powodzenie nie powinno być czymś, czego ktokolwiek winien się wstydzić. - Mogę nauczyć Cię, jak robić swetry na drutach, wtedy z pewnością nigdy nie zmarzniesz. - Dodała półżartem, ze szczerym uśmiechem wyrysowanym na malinowych ustach. Pewna, że to zajęcie raczej nie przypadło mu go gustu. Gdzieś w środku chciała zaproponować, że zimą mógłby zajmować jeden z wolnych pokoi w jej domu… Wiedziała jednak, że snuty plan z pewnością sprawiłby, iż byłoby to niezwykle niezręczne.
Szaroniebieskie spojrzenie błysnęło na wspomnienie egzotycznego zwierzęcia.
- Och, z największą przyjemnością go poznam! - Ekscytacja wymalowała się na buzi panny Burroughs, zachwyconej wizją poznania stworzenia, o którym do tej pory przyszło jej jedynie czytać w jednej z ksiąg. - Och, z pewnością rozumie całkiem sporo. Widzisz, słonie odznaczają się zdolnością nie tylko do nauki ale i odczuwania emocji. W stadzie są w stanie wyczuć, który z osobników jest, na przykład, ranny. W dodatku mózg słonia waży ponad pięć kilogramów, a same słonie posiadają trzy razy więcej neuronów od czarodziejów i… - Przerwała wyrzucanie z siebie zapamiętanych słów księgi. Co prawda w Anglii nie sposób było uzyskać składników ze słoni, to jednak nie sprawiało, że o nich nie poczytała. Kto wie, kiedy przyda jej się taka wiedza? -Och, w skrócie, to niezwykłe stworzenia. - Skwitowała, a rumieniec ponownie przyozdobił jej buzię. Wiedziała, że jej pasja w postaci alchemii oraz zdobywania powiązanej z nią wiedzy bywała uciążliwa dla jej otoczenia - rodzina nie raz jej o tym wspominała.
Z uśmiechem na ustach przyglądała się, jak Marcelius bez skrępowania rozkłada się na dachu niewielkiego wozu. Sama chyba nie potrafiła wykazać się podobną beztroską, zawsze zbyt przejęta tym, jak prezentuje się w danej chwili. Jej zamiłowanie do perfekcji, nawet jeśli nie pamiętała skąd się wzięło, nie raz skutecznie przekreślało jej beztroskość. Zwłaszcza teraz, gdy piastowała tak niezwykle ważne oraz odpowiedzialne stanowisko, nawet jeśli dla wielu zapewne było to fakt niezwykle nieistotny.
-Dzisiaj… - Szaroniebieskie spojrzenie skupiło się na nieboskłonie, a zamyślenie pojawiło się na jej twarzy. Przez chwilę wodziła spojrzeniem, by finalnie uśmiechnąć się i ująć dłoń Marceliusa, wskazując mu odpowiednią gwiazdę. - Alfa Ursae Minoris, północna Gwiazda Polarna. Widzisz? Lśni niezwykle jasno, jednocześnie będąc niemal nieruchomą na nieboskłonie w czasie, gdy inne konstelacje zmieniają swoje położenie… Wykorzystuje się ją w nawigacji, przez co dziwnie kojarzy mi się z nadzieją. - Wyjaśniła z charakterystyczną dla siebie szczegółowością. Nieboskłon był jej dokładnie znany, gdyż alchemia wymagała również alchemicznej wiedzy. Ostrożnie odchyliła się do tyłu, wspierając się na jednej dłoni, drugą nadal splatając z palcami Marceliusa. Szaroniebieskie spojrzenie skierowała w stronę, którą jej wskazał, a ciche parsknięcie śmiechu wyrwało się z jej ust. Powstrzymała cisnące się jej na usta słowa sprostowania tyczące się konstelacji, jedynie z zaciekawieniem przekręcając głowę w bok. - Sądzisz, że nad nami czuwa? - Spytała z zaciekawieniem w głosie, gdyż teoria wydawała jej się odrobinę abstrakcyjna. - Może odnajduje w tym coś zabawnego? Bo widzisz, wtedy w szkole… Wtedy kiedy spadłam z tych schodów… Chciałam Cię wtedy zaprosić na herbatę do Hogsmeade, lecz schody miały inny plan… - Wyznała z wyraźnym zawstydzeniem, rozgrzewającym policzki oraz zdobiącym je głęboką czerwienią. Czy wiedział, że już wtedy posyłała mu dłuższe spojrzenia? Czy kiedykolwiek zauważył ją w tłumie innych? Przekonana o swojej dotychczasowej niewidzialności była niemal pewna, iż jej słowa będą dla niego nowością.
Kieliszek z winem powędrował do jej ust, a panna Burroughs upiła z niego dwa większe łyki, mając nadzieję, że alkohol pomoże jej pozbyć się wstydliwych rumieńców. Delikatny uśmiech wyrysował się na jej ustach, gdy usłyszała zapewnienia. Nie podejrzewała, by ten pozostawił ją bez pomocy, miała jednak wiele oporów, by przekroczyć granicę trzeźwości - pewna, że wtedy jej prezencja mogłaby zmienić się w sposób, w jaki z pewnością tego nie chciała. - Och, chyba nigdy nie miałam okazji w pełni się odprężyć… - Rzuciła z odrobiną rozbawienia w głosie, doskonale wiedząc iż nie była materiałem na imprezowicza. O wiele bardziej wolała spędzać czas w towarzystwie ksiąg oraz obliczeń, którym nie przeszkadzała jej nieśmiałość.
Alchemiczka usiadła odrobinę wygodniej, smukłymi palcami poprawiając materię swojej sukienki. Uważnie wsłuchiwała się w opowieść, wypijając jeszcze dwa łyki wina, uśmiech jednak zniknął z jej ust.
- Och, to okropne! - Odpowiedziała na jego opowieść, ze smutkiem wybrzmiewającym w delikatnym głosie. - Widzisz, gdy mieszkałam jeszcze w Londynie, jakoś w maju włamano mi się do mieszkania… Zniszczyli drzwi, okna oraz zabrali wszystko, co dało się sprzedać. To uczucie… Och, nie życzyłabym go najgorszemu wrogowi… - Wyznała, ponownie unosząc kieliszek do ust by upić z niego kolejny łyk. Alkohol przyjemnie rozluźniał mięśnie, to jednak nie potrafiło wyciszyć pewnych, nawracających do jej głowy myśli. A może coś innego sprawi, że skutecznie odsunie od siebie pewne kwestie? I jak alkohol nie chciał zabrać ze sobą pewnych myśli z jej głowy, tak podsuwał do niej inne, w jej mniemaniu o wiele gorsze idee.
Z uśmiechem na ustach, odrobinę nieśmiało przysunęła się do Marceliusa by słodko scałować jego usta. Smukłe palce wplotły się w przydługą czuprynę, krew zawrzała w żyłach i przez chwilę panna Burroughs miała wrażenie, że udało jej się zagłuszyć cichy głosik sumienia.
Nigdy nie miała problemów z kłamstwami, nie raz snując z nich finezyjne sieci, mające zapewnić jej swego rodzaju bezpieczeństwo. Teraz jednak, czując smak jego ust oraz pamiętając wszystkie ciepłe słowa jakie kierował w jej stronę a sumienie podsuwało przed oczy wspomnienia innych pocałunków, zwyczajnie nie potrafiła zataić pewnych informacji.
- Marcel… - Wyszeptała eterycznym półszeptem, z odrobiną żalu w spojrzeniu, nie pewna, czy przypadkiem to nie był ostatni raz, gdy mieli okazję do podobnej bliskości. - To trochę zła chwila, ale… ale ja jednak nie potrafię ukrywać przed Tobą pewnej… kwestii. - Zaczęła nieśmiało, próbując zapanować nad przyspieszonym oddechem. - Jest coś, co faktycznie mnie trapi… Nie mogę jednak powiedzieć Ci ani słowa, jeśli nie przysięgniesz, że nikomu nie powiesz choćby dwóch zgłosek z tego, co Ci powiem. Jeśli dowiedziałby się ktoś trzeci, ja… ja mogę nawet zginąć… - Wyjaśniła ciszej, zmieszanym spojrzeniem uciekając gdzieś na bok. To z pewnością nie był dobrym moment, Frances miała jednak wrażenie, że na podobne wieści nigdy nie zaistnieje odpowiedni moment. A przecież przyjaźni nie zbuduje się na kłamstwach, czyż nie?
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uśmiechnął się na jej słowa, życie w samotności, pośród ksiąg i kociołków, wydawało mu się zimne i trochę przerażające; lubił od czasu do czasu pobyć sam, ale potrzebował towarzystwa ludzi jak wody lub powietrza. Życie w cyrku było trochę życiem w komunie, trudno było o strzępy prywatności, ale nigdy nie było to dla niego problemem - może dlatego, że tak naprawdę tutaj dorastał. Ciekawie było ją poznawać: prawda była taka, że dzisiaj nie znali się jeszcze wcale.
- Wszystko w porządku? - dopytał, wychwytując z jej głosu smutniejszą nutę; miała wątpliwości? Bała się jutra? Kto się go dzisiaj nie bał - świat zwariował i wyszedł z formy, nie było też widoków na to, by pewnego dnia wrócił do normy. Sytuacja nie zostanie złagodzona. Będzie się zaostrzała, z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień. Czy dotrwają końca - tego nie mógł dzisiaj wiedzieć nikt. Bez przekonania skinął głową, kiedy zapewniła go, że stary alchemik nie wykorzystuje Frances - miał co do tego uzasadnione wątpliwości. I chyba martwił się, że za mocno pragnęła obcować z jego doświadczeniem, by nie dostrzegać wad tego rozwiązania. Ale żył na świecie krótko, miał prawo być naiwny.
- Od kociołka bije pewnie przyjemne ciepło - Od paleniska pod nim, z ulgą jednak powitał zmianę tematu i roześmiał się razem z nią; wizja Marcela dziergającego z wełny swetry była zdecydowanie zbyt absurdalna. Nie potrafił skupić myśli na kilka chwil, a co dopiero na kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin potrzebnych do wydziergania ubrania - pomijając oczywisty fakt przypisywania podobnych zajęć kobietom. - Potrafisz dziergać swetry? - dopytał, wciąż rad z wymienianych między nimi myśli, wolno zawiązującego się zrozumienia. Zaskakiwała talentami cały czas. - Jest coś, czego nie potrafisz? - zapytał, półżartem, z błyskiem w oku. Bo fascynowała go taką, jaką była. Kiedyś pomagał przy cerowaniu strojów, ale była to zbyt żmudna praca - dawno utracił praktykę. Prace manualne wymagały więcej cierpliwości, niż w sobie miał. Przyglądał się jej z pewnym rozbawieniem, nie znał ksiąg, nie znał teorii, w życiu przeczytał jeden lub dwa podręczniki do ONMS jeszcze w szkole - były nieznacznie bardziej interesujące, niż inne - ale cyrkowa przestrzeń dawała mu możliwość ich poznania w sposób, którego księgi nie dawały. Dobrze wiedział, że jego wiedza była mniejsza, nie znał tych wszystkich skomplikowanych nazw, nie dokonałby nigdy dokładnej analizy zachowania Olliego, ale znał jego przyzwyczajenia, potrafił się nim zająć i pokusiłby się o stwierdzenie, że był jego przyjacielem. Widział to w oczach słonia - po prostu się lubili. Dobrze wiedział, że Ollie był niezwykły. Cyrkowy treser świetnie znał się na zwierzętach - lubił słuchać jego opowieści, z nie mniejszą przyjemnością wysłuchał też teraz Frances, kiedy te dwa tak różne od siebie światy znalazły wspólną płaszczyznę porozumienia.
- Ollie jest bardzo emocjonalny - przytaknął jej, z nieco smętniejszą miną. - Od kilku miesięcy... wiesz, od tamtego dnia - bezksiężycowej nocy - jest bardzo smutny i nic nie jest w stanie go rozweselić. Czasem ożywa na widok znajomych twarzy i przysmaków, ale niewiele nadto. Martwię się o niego, bo to odbija się na scenie, a pan Carrington, nasz dyrektor, nie lubi, kiedy coś - lub ktoś - nie przynosi zysku. - Jego twarz nieznacznie spoważniała, to byłby dla niego kolejny cios, gdyby go stąd wyrzucili. Wydawał się wystarczająco przybity. Ollie, oczywiście. Z pewną nostalgią już wpatrywał się w niebo, kiedy Frances wiodła jego dłonią wzdłuż plątaniny gwiazd, wskazując najjaśniejszą z nich. Była piękna. - Jedyny stały element na nocnej mapie nieba - skwitował jej słowa z zastanowieniem. - Może to ona nad nami czuwa - stwierdził, płynnie wchodząc w kontemplacje nad losem. - Może się nie rusza, żeby zawsze móc nas zobaczyć - rzucił, nie odejmując od niej spojrzenia. Dostrzegłszy kątem oka, jak z wolna, coraz śmielej, wygodniej zajmuje miejsce na dachu, niepewnie otoczył ją ramieniem, dając jej dodatkowe wsparcie - i pozwalając oprzeć się o siebie. Z nim przecież nie spadnie. Zastanowił się nad jej dalszymi słowy, nie bez powodu minęli się tamtego dnia na schodach, nie bez powodu z nich upadła, choć nigdy nie pomyślałby, że mogło chodzić o niego. Frances była inna - mądrzejsza, bardziej elegancka. Chyba nie sądził wtedy, że postrzega ich na podobnym poziomie.
- Naprawdę? - Zdziwił się, choć jego twarz zaraz przyozdobił łagodny uśmiech. - Cóż, minęło parę lat... możemy je nadrobić - rzucił z zawadiackim uśmiechem - bo jakże przeliczyć stracony w szkole czas na to, co mogło czekać ich w przyszłości? - Następnym razem - pójdziesz ze mną na herbatę? - zapytał z rozbawieniem, bo skoro ona nie dała rady zaprosić jego, mógł zrobić to on. - Daj spokój, Frances, jesteś beznadziejnie spięta. Wyluzuj, tu nikogo nie ma. Odpuść. Po prostu odpocznij, spróbuj się nie przejmować, przez ten jeden wieczór - Źle było kosztowac alkoholu myśląc tylko o tym, że nie powinno się go pić - dolał wina do jej kielicha, do swojego również, upijając z niego większy łyk. Każdy przecież czasem tego potrzebował, bezmyślnej chwili odprężenia, który uspokoi spracowany umysł; Marcel miał w życiu zdecydowanie więcej chwil bezmyślnych niż myślnych, ale Frances na taką nie wyglądała.
Spojrzał na nia z pewnym zaskoczeniem, kiedy westchnęła - zabawna historia chyba nie była dla niej tak zabawna - zaraz pojmując jej oburzenie. Przez chwilę zastanawiał się, czy znał ludzi, którzy włamali się do jej mieszkania. Wysoce prawdopodobne, tutaj przecież wszyscy się znali. Trochę niezręcznie.
- Doki to nienajlepsza dzielnica - przyznał wymijająco. - Przedmioty i tak są kruche i nietrwałe. Mam nadzieję, że nie straciłaś niczego, co miałoby dla ciebie wartość większą, niż dało się wyrazić w pieniądzu - Bo monety były tylko złotymi monetami, ale ile oddałby za choć jedną pamiątkę po martwej matce? Jeśli jednak ta myśl miała wywołać u niego zmarkotnienie, to szybko mu przeszła; zetknięcie się z jej ustami było słodkie i niosło dreszcz, przemykający przejmującym chłodem po skórze. Serce zabiło mocniej nierównym rytmem; nie chciał oderwać od niej ust - sięgnął dłonią jej policzka, zatrzymując ją przy sobie dłużej, zsunął dłoń na szyję, we włosy, tracąc dech; nie odsunął głowy nazbyt w tył, gdy ich usta się rozeszły, gdy zaczęła mówić. Żal w jej głosie? Zrobił coś nie tak?
- O co chodzi? - Odnalazł spojrzenie jej oczu z powagą, teraz, gdy szalała wojna, takie słowa mogły znaczyć najgorsze. - Co... - Zginąć? Za co? - Nigdy bym cię przecież nie naraził - zapewnił ją, nie odsuwając dłoni od jej złocistych włosów. - Ja... oczywiście, że nikomu nie powiem. Co cię trapi?
- Wszystko w porządku? - dopytał, wychwytując z jej głosu smutniejszą nutę; miała wątpliwości? Bała się jutra? Kto się go dzisiaj nie bał - świat zwariował i wyszedł z formy, nie było też widoków na to, by pewnego dnia wrócił do normy. Sytuacja nie zostanie złagodzona. Będzie się zaostrzała, z miesiąca na miesiąc, z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień. Czy dotrwają końca - tego nie mógł dzisiaj wiedzieć nikt. Bez przekonania skinął głową, kiedy zapewniła go, że stary alchemik nie wykorzystuje Frances - miał co do tego uzasadnione wątpliwości. I chyba martwił się, że za mocno pragnęła obcować z jego doświadczeniem, by nie dostrzegać wad tego rozwiązania. Ale żył na świecie krótko, miał prawo być naiwny.
- Od kociołka bije pewnie przyjemne ciepło - Od paleniska pod nim, z ulgą jednak powitał zmianę tematu i roześmiał się razem z nią; wizja Marcela dziergającego z wełny swetry była zdecydowanie zbyt absurdalna. Nie potrafił skupić myśli na kilka chwil, a co dopiero na kilka, kilkanaście czy kilkadziesiąt godzin potrzebnych do wydziergania ubrania - pomijając oczywisty fakt przypisywania podobnych zajęć kobietom. - Potrafisz dziergać swetry? - dopytał, wciąż rad z wymienianych między nimi myśli, wolno zawiązującego się zrozumienia. Zaskakiwała talentami cały czas. - Jest coś, czego nie potrafisz? - zapytał, półżartem, z błyskiem w oku. Bo fascynowała go taką, jaką była. Kiedyś pomagał przy cerowaniu strojów, ale była to zbyt żmudna praca - dawno utracił praktykę. Prace manualne wymagały więcej cierpliwości, niż w sobie miał. Przyglądał się jej z pewnym rozbawieniem, nie znał ksiąg, nie znał teorii, w życiu przeczytał jeden lub dwa podręczniki do ONMS jeszcze w szkole - były nieznacznie bardziej interesujące, niż inne - ale cyrkowa przestrzeń dawała mu możliwość ich poznania w sposób, którego księgi nie dawały. Dobrze wiedział, że jego wiedza była mniejsza, nie znał tych wszystkich skomplikowanych nazw, nie dokonałby nigdy dokładnej analizy zachowania Olliego, ale znał jego przyzwyczajenia, potrafił się nim zająć i pokusiłby się o stwierdzenie, że był jego przyjacielem. Widział to w oczach słonia - po prostu się lubili. Dobrze wiedział, że Ollie był niezwykły. Cyrkowy treser świetnie znał się na zwierzętach - lubił słuchać jego opowieści, z nie mniejszą przyjemnością wysłuchał też teraz Frances, kiedy te dwa tak różne od siebie światy znalazły wspólną płaszczyznę porozumienia.
- Ollie jest bardzo emocjonalny - przytaknął jej, z nieco smętniejszą miną. - Od kilku miesięcy... wiesz, od tamtego dnia - bezksiężycowej nocy - jest bardzo smutny i nic nie jest w stanie go rozweselić. Czasem ożywa na widok znajomych twarzy i przysmaków, ale niewiele nadto. Martwię się o niego, bo to odbija się na scenie, a pan Carrington, nasz dyrektor, nie lubi, kiedy coś - lub ktoś - nie przynosi zysku. - Jego twarz nieznacznie spoważniała, to byłby dla niego kolejny cios, gdyby go stąd wyrzucili. Wydawał się wystarczająco przybity. Ollie, oczywiście. Z pewną nostalgią już wpatrywał się w niebo, kiedy Frances wiodła jego dłonią wzdłuż plątaniny gwiazd, wskazując najjaśniejszą z nich. Była piękna. - Jedyny stały element na nocnej mapie nieba - skwitował jej słowa z zastanowieniem. - Może to ona nad nami czuwa - stwierdził, płynnie wchodząc w kontemplacje nad losem. - Może się nie rusza, żeby zawsze móc nas zobaczyć - rzucił, nie odejmując od niej spojrzenia. Dostrzegłszy kątem oka, jak z wolna, coraz śmielej, wygodniej zajmuje miejsce na dachu, niepewnie otoczył ją ramieniem, dając jej dodatkowe wsparcie - i pozwalając oprzeć się o siebie. Z nim przecież nie spadnie. Zastanowił się nad jej dalszymi słowy, nie bez powodu minęli się tamtego dnia na schodach, nie bez powodu z nich upadła, choć nigdy nie pomyślałby, że mogło chodzić o niego. Frances była inna - mądrzejsza, bardziej elegancka. Chyba nie sądził wtedy, że postrzega ich na podobnym poziomie.
- Naprawdę? - Zdziwił się, choć jego twarz zaraz przyozdobił łagodny uśmiech. - Cóż, minęło parę lat... możemy je nadrobić - rzucił z zawadiackim uśmiechem - bo jakże przeliczyć stracony w szkole czas na to, co mogło czekać ich w przyszłości? - Następnym razem - pójdziesz ze mną na herbatę? - zapytał z rozbawieniem, bo skoro ona nie dała rady zaprosić jego, mógł zrobić to on. - Daj spokój, Frances, jesteś beznadziejnie spięta. Wyluzuj, tu nikogo nie ma. Odpuść. Po prostu odpocznij, spróbuj się nie przejmować, przez ten jeden wieczór - Źle było kosztowac alkoholu myśląc tylko o tym, że nie powinno się go pić - dolał wina do jej kielicha, do swojego również, upijając z niego większy łyk. Każdy przecież czasem tego potrzebował, bezmyślnej chwili odprężenia, który uspokoi spracowany umysł; Marcel miał w życiu zdecydowanie więcej chwil bezmyślnych niż myślnych, ale Frances na taką nie wyglądała.
Spojrzał na nia z pewnym zaskoczeniem, kiedy westchnęła - zabawna historia chyba nie była dla niej tak zabawna - zaraz pojmując jej oburzenie. Przez chwilę zastanawiał się, czy znał ludzi, którzy włamali się do jej mieszkania. Wysoce prawdopodobne, tutaj przecież wszyscy się znali. Trochę niezręcznie.
- Doki to nienajlepsza dzielnica - przyznał wymijająco. - Przedmioty i tak są kruche i nietrwałe. Mam nadzieję, że nie straciłaś niczego, co miałoby dla ciebie wartość większą, niż dało się wyrazić w pieniądzu - Bo monety były tylko złotymi monetami, ale ile oddałby za choć jedną pamiątkę po martwej matce? Jeśli jednak ta myśl miała wywołać u niego zmarkotnienie, to szybko mu przeszła; zetknięcie się z jej ustami było słodkie i niosło dreszcz, przemykający przejmującym chłodem po skórze. Serce zabiło mocniej nierównym rytmem; nie chciał oderwać od niej ust - sięgnął dłonią jej policzka, zatrzymując ją przy sobie dłużej, zsunął dłoń na szyję, we włosy, tracąc dech; nie odsunął głowy nazbyt w tył, gdy ich usta się rozeszły, gdy zaczęła mówić. Żal w jej głosie? Zrobił coś nie tak?
- O co chodzi? - Odnalazł spojrzenie jej oczu z powagą, teraz, gdy szalała wojna, takie słowa mogły znaczyć najgorsze. - Co... - Zginąć? Za co? - Nigdy bym cię przecież nie naraził - zapewnił ją, nie odsuwając dłoni od jej złocistych włosów. - Ja... oczywiście, że nikomu nie powiem. Co cię trapi?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Frances kiwnęła głową w odpowiedzi na jego pytanie chcąc potwierdzić, że wszystko jest tak jak powinno, nawet jeśli gdzieś w środku czuła, że nie wszystko jest w porządku. Nie rozumiała tego, co się działo. Brakowało jej odpowiednich danych, analiz bądź choćby jakiegokolwiek innego, naukowego powodu, który wyjaśniłby jej to wszystko, co się dzieje. Dane oraz naukowe potwierdzenia nie pojawiały się jednak sprawiając, iż starała odsunąć od siebie nieznany temat w dalsze części umysłu.
Uśmiechnęła się delikatnie, słysząc kolejne słowa.
- Teoretycznie, ale pozwolę sobie nie zanudzać Cię wykładem dotyczącym wpływu temperatury na proces warzenia mikstur oraz zaawansowanych przyrządach alchemicznych. - Odpowiedziała, z odrobiną rozbawienia w delikatnym głosie. Im dłużej pracowała z profesorem Lacework, tym ciężej było jej powstrzymać się od wygłaszania pewnych teorii, czasem zapominając, iż nie każdy był w stanie odnaleźć się w jej słowach. Cichy, dźwięczny śmiech wyrwał się z jej piersi, gdy pytanie powędrowało w jej kierunku. I mimo iż pytanie ją rozbawiło, w szaroniebieskim spojrzeniu czaiła się melancholia. - Moja mama często chorowała, a ktoś musiał dopilnować, żeby dzieciaki nie marzły i nie chodziły w dziurawych ciuchach. - Słowa opuściły jej usta, a panna Burroughs uciekła spojrzeniem gdzieś na bok. Przeszłość nie była kolorowa. Jawiła się w niezwykle toksycznych, szarych barwach z których na szczęście udało się jej wyrwać.
Kolejne pytanie sprawiło, że Frances przysunęła się do Maceliusa, a słodki, kwiatowy zapach jej perfum mógł dotrzeć do jego nosa. - Polityka i zaklęcia ofensywne, pojedynki mnie przerażają. - Wypowiedziała cichutko, konspiracyjnym szeptem, jakoby obawiała się, że słowa dotrą nie tylko do jego uszu. O ile przy kociołku potrafiła odnaleźć niezwykłe pokłady odwagi potrzebne do śmiałych pomysłów, tak gdy zaklęcia świstały koło jej głowy zamierała w przerażeniu.
Eteryczna alchemiczka uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakimi Marcelius opisywał egzotyczne zwierzę, znajdujące się w cyrku. Nigdy wcześniej nie miała styczności z jakimkolwiek słoniem, który niezwykle intrygował. I choć nie miała doświadczenia w leczeniu słoniowych problemów, doskonale wiedziała, jak wrażliwe dusze mogą czuć się w tej, jakże nieprzyjaznej, rzeczywistości.
- Nie jestem specjalistą, ale wrażliwe istoty źle znoszą to… to wszystko. Może… Może on zwyczajnie potrzebuje odrobiny miłości i ciepła? Zapewnienia, że nie jest w tym wszystkim sam i jakoś się ułoży? To głupio brzmi, ale mam wrażenie, że odrobina ciepła mogłaby pomóc… - Wysnuła teorię spokojnie, z zamyśleniem wypisanym w delikatnych rysach. W jej przypadku świadomość, że posiada przyjaciela który w nią wierzył i był gotów pomóc jej w każdej chwili, niezwykle jej pomogła. - A jeśli to nie pomoże… Wiesz, przygarnęłam niedawno nieśmiałka. Znalazłam go głodnego i poobijanego w ogrodzie i tak jakoś wyszło, że nie mogliśmy się rozstać. Mogłabym go zabrać ze sobą, może on poprawiłby mu humor? - Dodała z odrobiną niepewności w głosie. Nicolas był niezwykłym stworzonkiem o odrobinę ciężkim charakterze, miała jednak wrażenie, że ze słoniem mógłby się dogadać. O ile w ogóle stworzenia mogły się ze sobą dogadywać - te tajemnice nie były jej w pełni znane.
Uśmiechnęła się delikatnie, a szaroniebieskie spojrzenie utkwiło w gwieździe polarnej.
- Jak byłam mała, mama mówiła mi, że gwiazdy to oczy zmarłych krewnych którzy czuwają nad naszym losem. Wtedy wydawało mi się to urocze, później odrobinę przerażające, a teraz wiem, że gwiazdy to mieszanina gazów i metali… Sądzisz, że mogłaby znajdować się w nich ochronna magia? - Spytała z zaciekawieniem w delikatnym głosie, nawet jeśli doskonale znała naukową odpowiedź. Interesowało ją jednak jego spojrzenie na tę materię, a doskonale wiedziała, że daleko mu było do poznania naukowych teorii.
Frances nieśmiało przesunęła się odrobinkę w kierunku Marcela, by równie nieśmiało oprzeć jasnowłosą głowę o jego ramię, gdy delikatny rumieniec przyozdobił jej policzki. Blondynka widząc jego zdziwienie uniosła z zaciekawieniem brew ku górze.
- Naprawdę. Wiesz, czasem nawet prefekt naczelny ma ochotę na chwilę się oderwać, zwłaszcza w interesującym towarzystwie, a takim towarzystwem właśnie mi się wydawałeś. - Wyjaśniła nieśmiało, na chwilę uciekając wzrokiem na bok i nie przyznając się, że podjęcie próby rozmowy kosztowało ją długie miesiące mentalnych przygotowań oraz przełamywania nieśmiałości. - Z przyjemnością. - Malinowe usta rozciągnęły się w uśmiechu. W końcu ślub miał być jedynie planem mającym skończyć się po kilku miesiącach, nawet jeśli powoli pojawiały się w niej wątpliwości czy aby na pewno… Uśmiech na chwilę zniknął z jej ust, a spojrzenie błysnęło niepewnością. - Nie jestem pewna, czy pamiętam jak to się robi… - Odpowiedziała z niepewnością również w delikatnym głosie, uciekając spojrzeniem na bok. Odkąd rozpoczęła pracę u profesora niezwykle często zapominała o odpoczynku, czasem wspomagając się alchemią by nie zasnąć przy notatkach.
- Straciłam, ale mój przyjaciel odzyskał dla mnie wszystko, co było dla mnie najważniejsze. - Delikatny uśmiech wyrysował się na jej ustach na wspomnienie czarodzieja, któremu zawdzięczała nie tylko odzyskanie ważnych rzeczy ale i swoje życie.
Chciała skupić się tylko na słodkich pocałunkach; chciała zapomnieć o istnieniu świata i dać porwać się chwili, zaburzającej rytm oddechu oraz serca, przysunęła się nawet odrobinę bliżej, lecz uporczywe myśli nie pozwoliły jej w pełni cieszyć się błogością chwili. Czując nieprzyjemny wyrzut sumienia niechętnie odsunęła się odrobinę, a ciche westchnienie uleciało z jej ust. Uniosła drżącą dłoń, by smukłymi palcami przesunąć po jego policzku, pozwalając by nie odsuwał dłoni od jej skóry. Dotyk dodawał jej otuchy, a tej niezwykle teraz potrzebowała.
- To niezwykle skomplikowane… Bo widzisz, mój ojciec był mugolem... - Zaczęła cicho, nie chcąc by te słowa dotarły do niepowołanych uszu, przerażona konsekwencjami wypłynięcia tej informacji. - Ja… Ja go w ogóle nie pamiętam, zmarł jak miałam z pięć lat, ale noszę jego nazwisko i… Ja nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Wiem, że Ministerstwo nie chce mugoli brakuje mi jednak odpowiednich danych i statystyk, żeby to wszystko pojąć… I Ja… Ja się tak strasznie boję, Marceliusie… - Wyrzucała z siebie słowa przyciszonym, łamiącym się głosem a szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się. Próbowała zrozumieć, znaleźć coś, co rozjaśniłoby jej ten konflikt, do tej pory jednak się jej to nie udało. - Przez ostatnie miesiące przeszłam przez włamanie, próby napadów i… gwałtu i… udaję, że nic się nie dzieje, ale w środku tak okrutnie się boję… gdyby nie mój przyjaciel nie przeżyłabym pierwszych tygodni kwietnia… i.. mój brat interesuje się każdym, tylko nie mną… i chyba wolałby, żebym była martwa, tak jak reszta mojej rodziny... a ponoć na Nokturnie mówi się o jednej z moich autorskich mikstur… Dostałam jedną dziwną sowę i… - Głos Frances coraz mocniej się łamał, a łzy poczęły wypływać z jej oczu, by spływać po jasnych policzkach. Do tej pory jednie jedna osoba znała wszelkie obawy, jakie w sobie kryła. Teraz jednak, w tym wypadku czuła, że nie może inaczej postąpić gdyż bez nich to, co chciała przekazać z pewnością jawiłoby się zupełnie nielogicznie. - Ja… Ja nie umiem się obronić, mieszkam sama i nikogo nie mam… Tak okrutnie boję się, że nie przetrwam kolejnych tygodni… że w końcu i do mnie ktoś dotrze… że wydadzą na mnie wyrok jedynie przez ojcowskie nazwisko... - Frances uniosła dłoń, by otrzeć spływające po policzkach łzy, przysłaniające wizję szaroniebieskim tęczówkom. Starała się nie poddać szlochom, mówić najwyraźniej jak się dało w logicznej składni... nie była jednak pewna, czy się jej udaje. - Mój przyjaciel pochodzi z czystokrwistej rodziny z tradycjami, a jego ojciec kiedyś prowadził jakiś interes na Nokturnie… On… On zaproponował mi pewien podstęp… A ja… ja nie miałam innej alternatywy i… Gdybym… gdybym wiedziała, że wrócisz… że żyjesz i na pewno Cię zobaczę to… to ja bym się nie zgodziła, ale… - Głos uwiązł jej na chwilę w gardle i musiała wziąć głęboki oddech, by móc kontynuować. O tym, jakie podejrzenia przewinęły się przez jej głowę już wiedział, gdyż zdradziła je w drodze do wagoniku. - Plan zakłada mój... ślub z nim… i… Och, to nie dlatego, że żywię do niego głębsze uczucia… - Żywiła. Niezwykle wiele, niezwykle różnych uczuć których nie potrafiła nazwać. Była jednak przekonana, że ich relacja jest platoniczna choć niezwykle zażyła. Nie czuła się teraz na siłach, by tłumaczyć całą zawiłość tego, co było między nią, a tym, który jawił jej się niczym bratnia dusza niemal pewna, że nikt trzeci by tego nie zrozumiał. - To dlatego, abym mogła zmienić nazwisko na czystokrwiste. Widzisz, wyjście za niego to najprostsza i najmniej podejrzana możliwość, bym mogła zmienić nazwisko na takie, które nie wiąże się z mugolami... które nie będzie niebezpieczne w tych czasach... a… a gdy będę je posiadać, on będzie mógł poruszyć kontakty jakie ma jego rodzina, żeby zapewnić mi odpowiednią protekcję… Nastraszyć kogo trzeba, rozpuścić informację, że jestem pod ich skrzydłami.. Kiedy będzie pewnym, że jestem bezpieczna… pewnie za jakieś trzy może cztery miesiące… zwyczajnie się rozwiedziemy i będzie po całej sprawie… - Ciche westchnienie uleciało z jej ust, a wraz z nim kolejna porcja łez uleciała z jej oczu. Tylko kilka miesięcy brzmiało dobrze ale i dziwnie źle jednocześnie, nie potrafiła jednak tego wyjaśnić. - Miałam Ci nie mówić. Nim się obejrzę będę po wszystkim, pewnie nawet byś nie zauważył... ale… Ale nikt nie wie, że to jedynie doskonale wysnuty fortel. Widzisz, im więcej osób by wiedziało, tym większe szanse, że ktoś na nas doniesie, a… wtedy… ja… ja… ja skończę bardzo źle i… - Przerwała na krótką chwilę, by wziąć kolejny głęboki oddech, chcąc odsunąć od siebie narastającą panikę. - Po namyśle nie mogłam Ci nie powiedzieć. Całej mojej rodzinie sprzedałam historię o tym, jak zwyczajnie straciłam dla niego głowę. Nie darzę ich zaufaniem i nie chciałam, żebyś… żebyś usłyszał o tym od kogoś innego bo… bo to byłoby źle przedstawione i… i to mogłoby być okrutne... Mogłoby Cię zranić, a tego bym nie chciała… - Frances odsunęła się odrobinę, uciekając zaczerwienionym, przepełnionym łzami spojrzeniem gdzieś na bok, nie pewna czy cokolwiek z tego co mówi miało jakikolwiek sens. Od kwietnia miała wrażenie, że znajduje się w innym świecie; dziwnym wymiarze pozbawionym logiki, piękna bądź spokoju. Czuła się przyparta do ściany, z różdżką obaw oraz przerażenia wycelowaną w jej kierunku, a jedyną tarczą jawiła się obecność Daniela oraz plan, jaki wspólnie wysnuli. Nie odważyła się spojrzeć w kierunku swojego towarzysza w obawie tego, co mogła zobaczyć w jego oczach, co kilka chwil jedynie unosząc dłoń, by otrzeć łzy zalewające jej buzię, sama zadziwiona tym, jak łatwo emocje zawładnęły jej umysłem. - Ja... to chyba moja jedyna możliwość, żeby jakoś przetrwać ten chaos... - Dodała jeszcze ciszej, zapłakane spojrzenie lokując gdzieś, w deskach wagonika.
Uśmiechnęła się delikatnie, słysząc kolejne słowa.
- Teoretycznie, ale pozwolę sobie nie zanudzać Cię wykładem dotyczącym wpływu temperatury na proces warzenia mikstur oraz zaawansowanych przyrządach alchemicznych. - Odpowiedziała, z odrobiną rozbawienia w delikatnym głosie. Im dłużej pracowała z profesorem Lacework, tym ciężej było jej powstrzymać się od wygłaszania pewnych teorii, czasem zapominając, iż nie każdy był w stanie odnaleźć się w jej słowach. Cichy, dźwięczny śmiech wyrwał się z jej piersi, gdy pytanie powędrowało w jej kierunku. I mimo iż pytanie ją rozbawiło, w szaroniebieskim spojrzeniu czaiła się melancholia. - Moja mama często chorowała, a ktoś musiał dopilnować, żeby dzieciaki nie marzły i nie chodziły w dziurawych ciuchach. - Słowa opuściły jej usta, a panna Burroughs uciekła spojrzeniem gdzieś na bok. Przeszłość nie była kolorowa. Jawiła się w niezwykle toksycznych, szarych barwach z których na szczęście udało się jej wyrwać.
Kolejne pytanie sprawiło, że Frances przysunęła się do Maceliusa, a słodki, kwiatowy zapach jej perfum mógł dotrzeć do jego nosa. - Polityka i zaklęcia ofensywne, pojedynki mnie przerażają. - Wypowiedziała cichutko, konspiracyjnym szeptem, jakoby obawiała się, że słowa dotrą nie tylko do jego uszu. O ile przy kociołku potrafiła odnaleźć niezwykłe pokłady odwagi potrzebne do śmiałych pomysłów, tak gdy zaklęcia świstały koło jej głowy zamierała w przerażeniu.
Eteryczna alchemiczka uważnie wsłuchiwała się w słowa, jakimi Marcelius opisywał egzotyczne zwierzę, znajdujące się w cyrku. Nigdy wcześniej nie miała styczności z jakimkolwiek słoniem, który niezwykle intrygował. I choć nie miała doświadczenia w leczeniu słoniowych problemów, doskonale wiedziała, jak wrażliwe dusze mogą czuć się w tej, jakże nieprzyjaznej, rzeczywistości.
- Nie jestem specjalistą, ale wrażliwe istoty źle znoszą to… to wszystko. Może… Może on zwyczajnie potrzebuje odrobiny miłości i ciepła? Zapewnienia, że nie jest w tym wszystkim sam i jakoś się ułoży? To głupio brzmi, ale mam wrażenie, że odrobina ciepła mogłaby pomóc… - Wysnuła teorię spokojnie, z zamyśleniem wypisanym w delikatnych rysach. W jej przypadku świadomość, że posiada przyjaciela który w nią wierzył i był gotów pomóc jej w każdej chwili, niezwykle jej pomogła. - A jeśli to nie pomoże… Wiesz, przygarnęłam niedawno nieśmiałka. Znalazłam go głodnego i poobijanego w ogrodzie i tak jakoś wyszło, że nie mogliśmy się rozstać. Mogłabym go zabrać ze sobą, może on poprawiłby mu humor? - Dodała z odrobiną niepewności w głosie. Nicolas był niezwykłym stworzonkiem o odrobinę ciężkim charakterze, miała jednak wrażenie, że ze słoniem mógłby się dogadać. O ile w ogóle stworzenia mogły się ze sobą dogadywać - te tajemnice nie były jej w pełni znane.
Uśmiechnęła się delikatnie, a szaroniebieskie spojrzenie utkwiło w gwieździe polarnej.
- Jak byłam mała, mama mówiła mi, że gwiazdy to oczy zmarłych krewnych którzy czuwają nad naszym losem. Wtedy wydawało mi się to urocze, później odrobinę przerażające, a teraz wiem, że gwiazdy to mieszanina gazów i metali… Sądzisz, że mogłaby znajdować się w nich ochronna magia? - Spytała z zaciekawieniem w delikatnym głosie, nawet jeśli doskonale znała naukową odpowiedź. Interesowało ją jednak jego spojrzenie na tę materię, a doskonale wiedziała, że daleko mu było do poznania naukowych teorii.
Frances nieśmiało przesunęła się odrobinkę w kierunku Marcela, by równie nieśmiało oprzeć jasnowłosą głowę o jego ramię, gdy delikatny rumieniec przyozdobił jej policzki. Blondynka widząc jego zdziwienie uniosła z zaciekawieniem brew ku górze.
- Naprawdę. Wiesz, czasem nawet prefekt naczelny ma ochotę na chwilę się oderwać, zwłaszcza w interesującym towarzystwie, a takim towarzystwem właśnie mi się wydawałeś. - Wyjaśniła nieśmiało, na chwilę uciekając wzrokiem na bok i nie przyznając się, że podjęcie próby rozmowy kosztowało ją długie miesiące mentalnych przygotowań oraz przełamywania nieśmiałości. - Z przyjemnością. - Malinowe usta rozciągnęły się w uśmiechu. W końcu ślub miał być jedynie planem mającym skończyć się po kilku miesiącach, nawet jeśli powoli pojawiały się w niej wątpliwości czy aby na pewno… Uśmiech na chwilę zniknął z jej ust, a spojrzenie błysnęło niepewnością. - Nie jestem pewna, czy pamiętam jak to się robi… - Odpowiedziała z niepewnością również w delikatnym głosie, uciekając spojrzeniem na bok. Odkąd rozpoczęła pracę u profesora niezwykle często zapominała o odpoczynku, czasem wspomagając się alchemią by nie zasnąć przy notatkach.
- Straciłam, ale mój przyjaciel odzyskał dla mnie wszystko, co było dla mnie najważniejsze. - Delikatny uśmiech wyrysował się na jej ustach na wspomnienie czarodzieja, któremu zawdzięczała nie tylko odzyskanie ważnych rzeczy ale i swoje życie.
Chciała skupić się tylko na słodkich pocałunkach; chciała zapomnieć o istnieniu świata i dać porwać się chwili, zaburzającej rytm oddechu oraz serca, przysunęła się nawet odrobinę bliżej, lecz uporczywe myśli nie pozwoliły jej w pełni cieszyć się błogością chwili. Czując nieprzyjemny wyrzut sumienia niechętnie odsunęła się odrobinę, a ciche westchnienie uleciało z jej ust. Uniosła drżącą dłoń, by smukłymi palcami przesunąć po jego policzku, pozwalając by nie odsuwał dłoni od jej skóry. Dotyk dodawał jej otuchy, a tej niezwykle teraz potrzebowała.
- To niezwykle skomplikowane… Bo widzisz, mój ojciec był mugolem... - Zaczęła cicho, nie chcąc by te słowa dotarły do niepowołanych uszu, przerażona konsekwencjami wypłynięcia tej informacji. - Ja… Ja go w ogóle nie pamiętam, zmarł jak miałam z pięć lat, ale noszę jego nazwisko i… Ja nie rozumiem, o co w tym wszystkim chodzi. Wiem, że Ministerstwo nie chce mugoli brakuje mi jednak odpowiednich danych i statystyk, żeby to wszystko pojąć… I Ja… Ja się tak strasznie boję, Marceliusie… - Wyrzucała z siebie słowa przyciszonym, łamiącym się głosem a szaroniebieskie spojrzenie zaszkliło się. Próbowała zrozumieć, znaleźć coś, co rozjaśniłoby jej ten konflikt, do tej pory jednak się jej to nie udało. - Przez ostatnie miesiące przeszłam przez włamanie, próby napadów i… gwałtu i… udaję, że nic się nie dzieje, ale w środku tak okrutnie się boję… gdyby nie mój przyjaciel nie przeżyłabym pierwszych tygodni kwietnia… i.. mój brat interesuje się każdym, tylko nie mną… i chyba wolałby, żebym była martwa, tak jak reszta mojej rodziny... a ponoć na Nokturnie mówi się o jednej z moich autorskich mikstur… Dostałam jedną dziwną sowę i… - Głos Frances coraz mocniej się łamał, a łzy poczęły wypływać z jej oczu, by spływać po jasnych policzkach. Do tej pory jednie jedna osoba znała wszelkie obawy, jakie w sobie kryła. Teraz jednak, w tym wypadku czuła, że nie może inaczej postąpić gdyż bez nich to, co chciała przekazać z pewnością jawiłoby się zupełnie nielogicznie. - Ja… Ja nie umiem się obronić, mieszkam sama i nikogo nie mam… Tak okrutnie boję się, że nie przetrwam kolejnych tygodni… że w końcu i do mnie ktoś dotrze… że wydadzą na mnie wyrok jedynie przez ojcowskie nazwisko... - Frances uniosła dłoń, by otrzeć spływające po policzkach łzy, przysłaniające wizję szaroniebieskim tęczówkom. Starała się nie poddać szlochom, mówić najwyraźniej jak się dało w logicznej składni... nie była jednak pewna, czy się jej udaje. - Mój przyjaciel pochodzi z czystokrwistej rodziny z tradycjami, a jego ojciec kiedyś prowadził jakiś interes na Nokturnie… On… On zaproponował mi pewien podstęp… A ja… ja nie miałam innej alternatywy i… Gdybym… gdybym wiedziała, że wrócisz… że żyjesz i na pewno Cię zobaczę to… to ja bym się nie zgodziła, ale… - Głos uwiązł jej na chwilę w gardle i musiała wziąć głęboki oddech, by móc kontynuować. O tym, jakie podejrzenia przewinęły się przez jej głowę już wiedział, gdyż zdradziła je w drodze do wagoniku. - Plan zakłada mój... ślub z nim… i… Och, to nie dlatego, że żywię do niego głębsze uczucia… - Żywiła. Niezwykle wiele, niezwykle różnych uczuć których nie potrafiła nazwać. Była jednak przekonana, że ich relacja jest platoniczna choć niezwykle zażyła. Nie czuła się teraz na siłach, by tłumaczyć całą zawiłość tego, co było między nią, a tym, który jawił jej się niczym bratnia dusza niemal pewna, że nikt trzeci by tego nie zrozumiał. - To dlatego, abym mogła zmienić nazwisko na czystokrwiste. Widzisz, wyjście za niego to najprostsza i najmniej podejrzana możliwość, bym mogła zmienić nazwisko na takie, które nie wiąże się z mugolami... które nie będzie niebezpieczne w tych czasach... a… a gdy będę je posiadać, on będzie mógł poruszyć kontakty jakie ma jego rodzina, żeby zapewnić mi odpowiednią protekcję… Nastraszyć kogo trzeba, rozpuścić informację, że jestem pod ich skrzydłami.. Kiedy będzie pewnym, że jestem bezpieczna… pewnie za jakieś trzy może cztery miesiące… zwyczajnie się rozwiedziemy i będzie po całej sprawie… - Ciche westchnienie uleciało z jej ust, a wraz z nim kolejna porcja łez uleciała z jej oczu. Tylko kilka miesięcy brzmiało dobrze ale i dziwnie źle jednocześnie, nie potrafiła jednak tego wyjaśnić. - Miałam Ci nie mówić. Nim się obejrzę będę po wszystkim, pewnie nawet byś nie zauważył... ale… Ale nikt nie wie, że to jedynie doskonale wysnuty fortel. Widzisz, im więcej osób by wiedziało, tym większe szanse, że ktoś na nas doniesie, a… wtedy… ja… ja… ja skończę bardzo źle i… - Przerwała na krótką chwilę, by wziąć kolejny głęboki oddech, chcąc odsunąć od siebie narastającą panikę. - Po namyśle nie mogłam Ci nie powiedzieć. Całej mojej rodzinie sprzedałam historię o tym, jak zwyczajnie straciłam dla niego głowę. Nie darzę ich zaufaniem i nie chciałam, żebyś… żebyś usłyszał o tym od kogoś innego bo… bo to byłoby źle przedstawione i… i to mogłoby być okrutne... Mogłoby Cię zranić, a tego bym nie chciała… - Frances odsunęła się odrobinę, uciekając zaczerwienionym, przepełnionym łzami spojrzeniem gdzieś na bok, nie pewna czy cokolwiek z tego co mówi miało jakikolwiek sens. Od kwietnia miała wrażenie, że znajduje się w innym świecie; dziwnym wymiarze pozbawionym logiki, piękna bądź spokoju. Czuła się przyparta do ściany, z różdżką obaw oraz przerażenia wycelowaną w jej kierunku, a jedyną tarczą jawiła się obecność Daniela oraz plan, jaki wspólnie wysnuli. Nie odważyła się spojrzeć w kierunku swojego towarzysza w obawie tego, co mogła zobaczyć w jego oczach, co kilka chwil jedynie unosząc dłoń, by otrzeć łzy zalewające jej buzię, sama zadziwiona tym, jak łatwo emocje zawładnęły jej umysłem. - Ja... to chyba moja jedyna możliwość, żeby jakoś przetrwać ten chaos... - Dodała jeszcze ciszej, zapłakane spojrzenie lokując gdzieś, w deskach wagonika.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uśmiechnął się, jednym kącikiem ust, mocniej, może rzeczywiście mogli teraz zająć się czymś ciekawszym, niż wykład o temperaturze warzenia eliksirów, znalazłby kilka pomysłów.
- Naprawdę? - zapytał, z przekorą. - Nie lubisz wrzenia adrenaliny, kiedy mknie ku tobie urok mogący pchnąć cię na ścianę? - Bardziej niż zaciekawiony - wydawał się rozbawiony, nie spodziewałby się po niej niczego innego; Frances była elegancką młodą kobietą, można by powiedzieć - damą, perłą rzuconą przed cyrkowego wieprza na zakurzonej cyrkowej arenie. Wpatrując się w nią tu i teraz - trochę nie dowierzał własnemu szczęściu.
- Och, tak - przytaknął jej dalszym słowom, Ollie potrzebował wsparcia - zwykłej ludzkiej życzliwości. - Staram się spędzać z nim więcej czasu - przyznał, jej słowa wcale nie brzmiały dla niego głupio - słoniowe emocje wydawały się dla niego tak oczywiste jak ludzkie, nie traktował go jak podopiecznego - którym nie był, Marcel nie zajmował się zwierzętami w cyrku - raczej jak przyjaciela równego sobie. Przyjaciela, który teraz potrzebuje poczuć się po prostu bezpiecznie. Dawał mu tyle wsparcia, ile potrafił, ale słoń wpadł w marazm, z którego trudno było go wyrwać. - Wydaje mi się, że powinien odpocząc od występów - Od bata, od tresury, od sztuczek. - Ale na to nikt się nie zgodzi - dodał z rezygnacją, bo wiedział, że nie było sensu kopać się z koniem; nie dałby rady przekonać do tego ani tresera - który w sumie nie decydował - ani dyrektora, który bardziej niż na samopoczucie swoich artystów patrzył na zasobność własnej sakiewki. - Myślisz, że mogliby się dogadać? - Nie miał pojęcia, jak słonie reagowały na nieśmiałki - ale to było coś, co może warto było sprawdzić. - Nie zaszkodzi spróbować, prawda? - I było w tym coś poruszającego, że Frances miała też dobre serce; zebranie z podwórka poobijanego nieśmiałka i doprowadzenie go do porządku niewątpliwie wymagało empatii i czułości, jaką ofiarowała temu małemu stworzonku.
I patrząc w gwiazdy chyba wciąż to czuł - i pewną nić porozumienia też - bo sam chyba w gwiazdach widział swoją mamę. Może i w gwieździe polarnej, skoro świeciła najmocniej. Jego mama roztaczała wokół siebie podobny blask - była naprawdę dobrym człowiekiem i piękną kobietą. Żałował, że nie miał już niczego, co mogło mu o niej przypominać.
- Wydaje mi się, że nie wszystko da się zamknąć w ramy nauki, Franny - odpowiedział, nie odejmując spojrzenia od nieba. - Że czasem serce i intuicja mówią więcej niż rozum - I szczerze to wierzył, może dlatego, że nie wiedział tyle, co Frances, a może dlatego, że naprawdę wierzył, że istnieje coś więcej od magicznych cząstek, duch, życie, magia, której rozum nie jest w stanie objąć. - Nie sądzę, żeby to była ochronna magia, nie taka, jaką znamy - dodał, tego jednego mógł być pewien - jego nie chroniła. I nie ochroni. - Ale może tkwią w nich moce, które nas jeszcze zaskoczą - Jak i kiedy, wiedziały tylko one. Z uśmiechem odsunął włosy z jej twarzy, kiedy wsparła się o jego ramię.
- Nie wiedziałem, że prefektom wolno szukać rozrywki - odparł z rozbawieniem, nie mówił poważnie, żartował, ale coś w tym było, że oni wszyscy wydawali się okrutnie poważni, nudni, i sprawiali wrażenie jakby połknęli kij od miotły. Byli przecież ich rówieśnikami, jaki mieli autorytet, by ich upominać? Karać? Zawsze widział w tym coś trochę zabawnego, ale sam tytuł i odznaka nie były byle czym. Nie leżały w zasięgu każdego - w jego na pewno nie. - Tego się nie zapomina - zapewnił ją - Zamknij oczy i zapomnij o troskach - poprosił, ale wtedy Frances odsunęła się od niego z dziwną emocją wypisaną na twarzy. Ściągnął brew, czy wszystko w porządku? Nie przerywał jednak - pozwalając jej mówić i wsłuchując się w jej słowa, choć jego oczy z chwili na chwilę wydawały się coraz większe.
I nie chodziło przecież o mugola, jego mama też była mugolką. Nie o jej zagubienie i strach, tylko głupcy się dzisiaj nie bali. Spojrzał na nią ze współczuciem i pewnym zakłopotaniem, gdy wspomniała o próbie gwałtu, nie chciał nastawać na jej intymność, ale słuchał dalej, w milczeniu, gdy zaczęła opowiadać o przyjacielu, przetykając to wspomnieniami brata, unosząc brwi nieco wyżej, gdy wspomniała o Nokturnie. Przecież to wylęgarnia czarnoksiężników - czy wiedziała, co robi? Czy rozumiała, co mogą jej zrobić, jak wykryją jej prawdziwe pochodzenie?
- Co? - zapytał, z niedowierzaniem, wpatrując się w jej twarz bez zrozumienia, jakby spodziewając się ujrzeć u niej zaprzeczenie, może uśmiech, czy to był ponury żart? Jeśli tak, to nieśmieszny, nie bawił go wcale. - Chcesz wyjść za bandytę z Nokturnu, sądząc, że jego nazwisko cię ochroni? Frances, to nie sprawi, że przestaniesz mieć swoje panieńskie nazwisko. To tylko ślub. Nie zmieni twojego pochodzenia, prędzej obniży status twojego znajomego - Czy nie rozumiała, że tacy jak oni - dzisiaj nic nie znaczyli? Być może, być może koneksje czystokrwistej rodziny sięgały daleko, być może były w stanie ją ochronić, ale czy ufała im na tyle, by wiedzieć, że na pewno to zrobią. - Frances... pomyślałaś, co będzie, kiedy jego rodzina dowie się, kim jesteś? Dowie się, że jesteś córką mugola? Kiedy jego towarzystwo się dowie... - Dzisiaj przecież tacy jak oni nie mieli prawa do magii. Niebawem pewnie stracą prawo do życia. Ministerstwo Magii negowało możliwość mieszania się z mugolskim światem. - Ufasz mu na tyle, by sądzić, że cię nie zabiją? Jest wojna, ludzie giną na ulicy! - przypomniał jej, bo może wciąż tego nie rozumiała. Przypomniał jej, a w jego głosie prócz goryczy wybrzmiała jakaś przykra rozpaczliwa nuta, doskonale rozpoznawalna w lekko uniesionym głosie. Może nie miał racji, może po prostu sięgał po argumenty, które miały jeszcze szansę zatrzymać ją przy nim, może bił na oślep, szukając porozumienia. - Ale jestem, Frances. Żyję. Żyję i jestem przy tobie - nie musisz tego robić - zapewnił ją, wpatrując się w jej oczy, czy sprawa nie była już jasna? Nie musiała tego robić, nic nie mogło jej do tego zmusić. Ekspresja jego twarzy stała się nadto czytelna, otulił go blady strach, strach przed utratą, a może przed odrzuceniem, żal i smutek, rozpacz, zaprzeczenie; stracił matkę, stracił rodzinny dom, stracił poczucie bezpieczeństwa, stracił bezpieczną opokę, stracił wsparcie: w matce zawsze miał największe, stracił miasto, spłynęło krwią, obdarł się ze złudzeń względem ojca, stracił wiarę w jutro, nie był pewien, czy nie utraci też swojego miejsca na Arenie. Ona, Frances, pozostawała jedyną stałą, ostatnim, co mu pozostało. Ale to też miało zniknąć - jak złudny sen, fałszywa iluzja, pozostawiając go znów samotnym, samotnym chyba jak nigdy dotąd. Ślub bez uczuć nie był niczym zadziwiającym, ale Marcel nie żył w świecie, który je praktykował - w cyrku panowała komuna, w komunie - wolność, wśród artystów zaś silne emocje, tak dalekie bezpiecznej stabilizacji.
- Czy ty się słyszysz? - Tak pusto, tak obojętnie mówiła o rozwodzie. - Chcesz chronić swoją reputację zostając... rozwódką? - Naprawdę sądziła, że rodzina ochroni kobietę, która od nich odeszła? A co z nią, z jej karierą, czy jako rozwódka wciąż będzie miała na nią szansę? - A co z przysięgą, z wiernością do śmierci? Chcesz mu to przysiąc... z poczuciem, że za kilka miesięcy będziesz już gdzie indziej? - Czy cokolwiek było tego warte? Przecież istniały inne sposoby. - Przecież... Frances, ja mogę ci pomóc - Jego nazwisko było czystokrwiste, owszem, nawet jeśli dawne szemrane, to teraz przedstawiał się przecież jako syn samego Carringtona. Czy naprawdę mógłby się z nią ożenić - pewnie nie - był za młody, potrzebowałby zgody ojca, a pan Carrington mu jej nie udzielił. Ale teraz, teraz o tym nie myślał. Teraz wydawało mu się, że mógłby jej złożyć ślubną przysięgę tu i teraz, jeśli tego tylko pragnęła. Pozostał ślepy na jej łzy, kiedy bliski był własnych.
- Miałaś... miałaś mi nie mówić, że wyjdziesz za mąż? - powtórzył za nią drżącym głosem. Pokręcił głową z niedowierzaniem, nieznacznie odsuwając się od dziewczyny, zdać by się mogło, że jego dłonie drżały, kiedy wspierał się nimi o dach wagonu. - Bo nie chciałaś mnie zranić - Musiał to powtórzyć po niej na głos, szukając w tych słowach nuty mniejszego absurdu, niż dostrzegł w nich w pierwszym zrywie. Jakiś czas temu Frances miała okazję ujrzeć jego wrażliwość na scenie, teraz ta ulatywała z niego w pełni, niby wulkan nieposkromionych emocji. - Gratuluję, świetna myśl - skomentował krótko, z niedowierzaniem. - Frances, ten dzień, dzisiaj, nasze... nasze pocałunki, to wszystko... powiedz... czego właściwie ode mnie oczekujesz? - Że będę twoim kochankiem? Że będę patrzył, jak stoisz w welonie obok człowieka, który jest ci obojętny, kiedy podniesie zakrywającą twoją buzię koronkę i złoży na twoich ustach pocałunek? - Chcesz wyjść za kogoś innego, powiesz mi chociaż za kogo? - Wpatrywał się prosto w jej oczy, każde słowa wypowiadał z mocą i pełną gamą żalu, lekko rozchylone usta zdawały się ledwie zauważalnie drżeć, gdy źrenice błysnęły niepokojącą iskrą gniewu zmieszanego z żalem - i tęsknotą za czymś, co nigdy nie miało się wydarzyć.
- Naprawdę? - zapytał, z przekorą. - Nie lubisz wrzenia adrenaliny, kiedy mknie ku tobie urok mogący pchnąć cię na ścianę? - Bardziej niż zaciekawiony - wydawał się rozbawiony, nie spodziewałby się po niej niczego innego; Frances była elegancką młodą kobietą, można by powiedzieć - damą, perłą rzuconą przed cyrkowego wieprza na zakurzonej cyrkowej arenie. Wpatrując się w nią tu i teraz - trochę nie dowierzał własnemu szczęściu.
- Och, tak - przytaknął jej dalszym słowom, Ollie potrzebował wsparcia - zwykłej ludzkiej życzliwości. - Staram się spędzać z nim więcej czasu - przyznał, jej słowa wcale nie brzmiały dla niego głupio - słoniowe emocje wydawały się dla niego tak oczywiste jak ludzkie, nie traktował go jak podopiecznego - którym nie był, Marcel nie zajmował się zwierzętami w cyrku - raczej jak przyjaciela równego sobie. Przyjaciela, który teraz potrzebuje poczuć się po prostu bezpiecznie. Dawał mu tyle wsparcia, ile potrafił, ale słoń wpadł w marazm, z którego trudno było go wyrwać. - Wydaje mi się, że powinien odpocząc od występów - Od bata, od tresury, od sztuczek. - Ale na to nikt się nie zgodzi - dodał z rezygnacją, bo wiedział, że nie było sensu kopać się z koniem; nie dałby rady przekonać do tego ani tresera - który w sumie nie decydował - ani dyrektora, który bardziej niż na samopoczucie swoich artystów patrzył na zasobność własnej sakiewki. - Myślisz, że mogliby się dogadać? - Nie miał pojęcia, jak słonie reagowały na nieśmiałki - ale to było coś, co może warto było sprawdzić. - Nie zaszkodzi spróbować, prawda? - I było w tym coś poruszającego, że Frances miała też dobre serce; zebranie z podwórka poobijanego nieśmiałka i doprowadzenie go do porządku niewątpliwie wymagało empatii i czułości, jaką ofiarowała temu małemu stworzonku.
I patrząc w gwiazdy chyba wciąż to czuł - i pewną nić porozumienia też - bo sam chyba w gwiazdach widział swoją mamę. Może i w gwieździe polarnej, skoro świeciła najmocniej. Jego mama roztaczała wokół siebie podobny blask - była naprawdę dobrym człowiekiem i piękną kobietą. Żałował, że nie miał już niczego, co mogło mu o niej przypominać.
- Wydaje mi się, że nie wszystko da się zamknąć w ramy nauki, Franny - odpowiedział, nie odejmując spojrzenia od nieba. - Że czasem serce i intuicja mówią więcej niż rozum - I szczerze to wierzył, może dlatego, że nie wiedział tyle, co Frances, a może dlatego, że naprawdę wierzył, że istnieje coś więcej od magicznych cząstek, duch, życie, magia, której rozum nie jest w stanie objąć. - Nie sądzę, żeby to była ochronna magia, nie taka, jaką znamy - dodał, tego jednego mógł być pewien - jego nie chroniła. I nie ochroni. - Ale może tkwią w nich moce, które nas jeszcze zaskoczą - Jak i kiedy, wiedziały tylko one. Z uśmiechem odsunął włosy z jej twarzy, kiedy wsparła się o jego ramię.
- Nie wiedziałem, że prefektom wolno szukać rozrywki - odparł z rozbawieniem, nie mówił poważnie, żartował, ale coś w tym było, że oni wszyscy wydawali się okrutnie poważni, nudni, i sprawiali wrażenie jakby połknęli kij od miotły. Byli przecież ich rówieśnikami, jaki mieli autorytet, by ich upominać? Karać? Zawsze widział w tym coś trochę zabawnego, ale sam tytuł i odznaka nie były byle czym. Nie leżały w zasięgu każdego - w jego na pewno nie. - Tego się nie zapomina - zapewnił ją - Zamknij oczy i zapomnij o troskach - poprosił, ale wtedy Frances odsunęła się od niego z dziwną emocją wypisaną na twarzy. Ściągnął brew, czy wszystko w porządku? Nie przerywał jednak - pozwalając jej mówić i wsłuchując się w jej słowa, choć jego oczy z chwili na chwilę wydawały się coraz większe.
I nie chodziło przecież o mugola, jego mama też była mugolką. Nie o jej zagubienie i strach, tylko głupcy się dzisiaj nie bali. Spojrzał na nią ze współczuciem i pewnym zakłopotaniem, gdy wspomniała o próbie gwałtu, nie chciał nastawać na jej intymność, ale słuchał dalej, w milczeniu, gdy zaczęła opowiadać o przyjacielu, przetykając to wspomnieniami brata, unosząc brwi nieco wyżej, gdy wspomniała o Nokturnie. Przecież to wylęgarnia czarnoksiężników - czy wiedziała, co robi? Czy rozumiała, co mogą jej zrobić, jak wykryją jej prawdziwe pochodzenie?
- Co? - zapytał, z niedowierzaniem, wpatrując się w jej twarz bez zrozumienia, jakby spodziewając się ujrzeć u niej zaprzeczenie, może uśmiech, czy to był ponury żart? Jeśli tak, to nieśmieszny, nie bawił go wcale. - Chcesz wyjść za bandytę z Nokturnu, sądząc, że jego nazwisko cię ochroni? Frances, to nie sprawi, że przestaniesz mieć swoje panieńskie nazwisko. To tylko ślub. Nie zmieni twojego pochodzenia, prędzej obniży status twojego znajomego - Czy nie rozumiała, że tacy jak oni - dzisiaj nic nie znaczyli? Być może, być może koneksje czystokrwistej rodziny sięgały daleko, być może były w stanie ją ochronić, ale czy ufała im na tyle, by wiedzieć, że na pewno to zrobią. - Frances... pomyślałaś, co będzie, kiedy jego rodzina dowie się, kim jesteś? Dowie się, że jesteś córką mugola? Kiedy jego towarzystwo się dowie... - Dzisiaj przecież tacy jak oni nie mieli prawa do magii. Niebawem pewnie stracą prawo do życia. Ministerstwo Magii negowało możliwość mieszania się z mugolskim światem. - Ufasz mu na tyle, by sądzić, że cię nie zabiją? Jest wojna, ludzie giną na ulicy! - przypomniał jej, bo może wciąż tego nie rozumiała. Przypomniał jej, a w jego głosie prócz goryczy wybrzmiała jakaś przykra rozpaczliwa nuta, doskonale rozpoznawalna w lekko uniesionym głosie. Może nie miał racji, może po prostu sięgał po argumenty, które miały jeszcze szansę zatrzymać ją przy nim, może bił na oślep, szukając porozumienia. - Ale jestem, Frances. Żyję. Żyję i jestem przy tobie - nie musisz tego robić - zapewnił ją, wpatrując się w jej oczy, czy sprawa nie była już jasna? Nie musiała tego robić, nic nie mogło jej do tego zmusić. Ekspresja jego twarzy stała się nadto czytelna, otulił go blady strach, strach przed utratą, a może przed odrzuceniem, żal i smutek, rozpacz, zaprzeczenie; stracił matkę, stracił rodzinny dom, stracił poczucie bezpieczeństwa, stracił bezpieczną opokę, stracił wsparcie: w matce zawsze miał największe, stracił miasto, spłynęło krwią, obdarł się ze złudzeń względem ojca, stracił wiarę w jutro, nie był pewien, czy nie utraci też swojego miejsca na Arenie. Ona, Frances, pozostawała jedyną stałą, ostatnim, co mu pozostało. Ale to też miało zniknąć - jak złudny sen, fałszywa iluzja, pozostawiając go znów samotnym, samotnym chyba jak nigdy dotąd. Ślub bez uczuć nie był niczym zadziwiającym, ale Marcel nie żył w świecie, który je praktykował - w cyrku panowała komuna, w komunie - wolność, wśród artystów zaś silne emocje, tak dalekie bezpiecznej stabilizacji.
- Czy ty się słyszysz? - Tak pusto, tak obojętnie mówiła o rozwodzie. - Chcesz chronić swoją reputację zostając... rozwódką? - Naprawdę sądziła, że rodzina ochroni kobietę, która od nich odeszła? A co z nią, z jej karierą, czy jako rozwódka wciąż będzie miała na nią szansę? - A co z przysięgą, z wiernością do śmierci? Chcesz mu to przysiąc... z poczuciem, że za kilka miesięcy będziesz już gdzie indziej? - Czy cokolwiek było tego warte? Przecież istniały inne sposoby. - Przecież... Frances, ja mogę ci pomóc - Jego nazwisko było czystokrwiste, owszem, nawet jeśli dawne szemrane, to teraz przedstawiał się przecież jako syn samego Carringtona. Czy naprawdę mógłby się z nią ożenić - pewnie nie - był za młody, potrzebowałby zgody ojca, a pan Carrington mu jej nie udzielił. Ale teraz, teraz o tym nie myślał. Teraz wydawało mu się, że mógłby jej złożyć ślubną przysięgę tu i teraz, jeśli tego tylko pragnęła. Pozostał ślepy na jej łzy, kiedy bliski był własnych.
- Miałaś... miałaś mi nie mówić, że wyjdziesz za mąż? - powtórzył za nią drżącym głosem. Pokręcił głową z niedowierzaniem, nieznacznie odsuwając się od dziewczyny, zdać by się mogło, że jego dłonie drżały, kiedy wspierał się nimi o dach wagonu. - Bo nie chciałaś mnie zranić - Musiał to powtórzyć po niej na głos, szukając w tych słowach nuty mniejszego absurdu, niż dostrzegł w nich w pierwszym zrywie. Jakiś czas temu Frances miała okazję ujrzeć jego wrażliwość na scenie, teraz ta ulatywała z niego w pełni, niby wulkan nieposkromionych emocji. - Gratuluję, świetna myśl - skomentował krótko, z niedowierzaniem. - Frances, ten dzień, dzisiaj, nasze... nasze pocałunki, to wszystko... powiedz... czego właściwie ode mnie oczekujesz? - Że będę twoim kochankiem? Że będę patrzył, jak stoisz w welonie obok człowieka, który jest ci obojętny, kiedy podniesie zakrywającą twoją buzię koronkę i złoży na twoich ustach pocałunek? - Chcesz wyjść za kogoś innego, powiesz mi chociaż za kogo? - Wpatrywał się prosto w jej oczy, każde słowa wypowiadał z mocą i pełną gamą żalu, lekko rozchylone usta zdawały się ledwie zauważalnie drżeć, gdy źrenice błysnęły niepokojącą iskrą gniewu zmieszanego z żalem - i tęsknotą za czymś, co nigdy nie miało się wydarzyć.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Arena Carringtonów
Szybka odpowiedź